V Mefistofeles zwany Kicią.
Pogawędka z gajowym zajęła jej większą część dnia. Opuściła skuloną pod lasem chatkę dopiero przed kolacją i to w dość dobrym humorze. Co jak co, ale z Hagrida był świetny gawędziarz, a jego niepospolity wygląd oraz drewniany domek stanowiły świetną oprawę dla opowieści o żyjących w lesie czarodziejskich bestiach, lokalnym plemieniu centaurów, ukrytej osadzie wampirów-tradycjonalistów, letnich poszukiwaniach nowych, magicznych stworów do hogwardzkiej kolekcji oraz przypadkach i wypadkach dawnych oraz obecnych uczniów. Opowiadanie wyraźnie sprawiało mu przyjemność. Harriet przypuszczała, że nie ma zbyt wielu chętnych słuchaczy.
Kiedy zbliżała się do zamku, jej uśmiech zaczął powoli topnieć, a obawy wracać. Co prawda Hagrid pocieszył ją w kwestii bezpieczeństwa quidditcha, ale sprawa nadal nie wyglądała różowo. Siedząc na miotle, cholernie się bała i to raczej nie miało ulec zmianie. Perspektywa bycia zmuszaną do regularnych treningów i brania udziału w meczach bynajmniej nie budziła jej entuzjazmu. W dodatku bała się sprawienia zawodu drużynie i zostania wyklętą… a także tego, że poradzi sobie świetnie. Nie chciała zostać gwiazdą. Nie chciała dostawać oklasków. Nie chciała, żeby ludzie się na nią GAPILI, żeby jej gratulowali. Nie chciała lasu rąk i błysku fleszy. Aż nadto wystarczało jej zamieszanie wokół Dziewczynki, Która Przeżyła.
No i ten cholerny guz na głowie. Wiedziała, że cudze kpiny da radę przekuć w ogólny żart, z którego sama będzie się śmiać, jednak naprawdę wolałaby nie musieć tego robić. Niestety już dawno przekonała się, że ze swoją aparycją i tendencją do dziwnych wypadków, jedyne, co może robić, to inwestować w humor oraz dystans do siebie. Zwykle nie miała z tym problemów, ale zdarzały się momenty, kiedy zaczynało ją to męczyć. Perspektywa wejścia na Wielką Salę pełną obcych dzieciaków, po to, aby z premedytacją zrobić z siebie klauna, była jednym z nich.
Na początku sytuacja nie wyglądała źle. Wszyscy zajmowali się swoimi talerzami i sobą nawzajem, nikt nie zwracał uwagi na niepozorną pierwszoroczniaczkę przemykająca między uczniami. Czasami naprawdę cieszyła się, że ma taką, a nie inną aparycję – łatwo zlewał się z tłem. Owszem, nie raz, kiedy patrzyła na szkolne piękności, czuła żal, że nigdy się nie przekona jak to jest być naprawdę ładną, ale musiała przyznać, że połączenie urody z otoczką Dziewczynki, Która Przeżyła byłoby fatalne. Ludzie lubią upatrywać się pozytywnych cech w piękne, chcą, żeby piękno było dobre i silne, więc niewykluczone, że spróbowaliby ją siłą przekształcić w małą bohaterkę, której pragnęli.
Na samą myśl o czymś takim robiło jej się zimno.
W każdym razie, na początku umknęła cudzym spojrzeniom. Potem napotkała kpiący wzrok Malfoya, jednak chłopak o dziwo wstrzymał się od głośnego komentarza. Przypuszczała, że to jego forma podziękowania za uratowanie sowy. Niewiele, biorąc pod uwagę, że musiał zdawać sobie sprawę, że ktoś za moment i tak się do niej przyczepi, ale zawsze coś.
Czepialskim ktosiem okazał się nie kto inny jak Zachariasz.
– Ojoj, Dziewczynce, Która Przeżyła coś wyskoczyło na czółku. Czyżby znak, iż ogarnęły ją burzliwe myśli? A może tego, że w ogóle zaczęła myśleć i coś się jej przegrzało?
Smith patrzył na nią z wyższością, z twarzą wykrzywioną w podłym uśmiechu.
Ktoś zachichotał, ale nikt z jej Domu. Większość puchonów, którzy słyszeli słowa chłopaka, zignorowała je, pozostali, między innymi Cedrik, posłali mu karcące spojrzenia. Do tego wszyscy… Wszyscy jakby odsunęli się od niego. Było to ledwo zauważalne, ale wyczuwalne. Z miejsca zrozumiała, że w Domu Borsuka nie ma zgody na publiczne upokarzanie innych, w szczególności swoich.
– Nie żaden znak, a prognoza pogody na najbliższy tydzień. Wszystkim, którzy jeszcze tego nie zrobili, radzę zainwestować w parasolki i płaszcze przeciwdeszczowe… A najlepiej i piorunochrony
Powiedziała to wszystko w żartobliwie przerysowanym tonie i podziałało. Na twarzach otaczających ją osób wykwitły mniejsze i większe uśmiechy. Nawet jakaś starsza puchonka spojrzała na nią ze swego rodzaju uznaniem i ciekawością.
– Prognoza pogody? Chyba od uderzenia coś ci się poprzestawiało i majaczysz – Smith najwyraźniej nie zamierzał odpuścić. – Swoją drogą, jak bardzo trzeba być niedorobionym, żeby dać się znokautować drzwiami? I to przez nauczycielkę, która ma chyba ze sto lat, o ile nie więcej.
– Dużo mniej niż żeby nie pojąć, że zniesmaczyło się wszystkich przy swoim stole – zza pleców Zachariasza dobiegł dobrze znany Harriet, przemądrzały głos. – Hufflepuff jest znany z tego, że jego członkowie się wspierają i publicznie nie występują przeciwko sobie bez naprawdę ważnych powodów, a ty…
– Proszę, proszę. Bezczelność gryfonów sięgnęła zenitu. Żeby pouczać puchona o jego własnym Domu…
– Z tym, że dziewczyna ma rację, a bezczelny to jesteś ty – odezwał się Cedrik. Jego głos był chłodny i pobrzmiewała w nim jawna groźba… Nie, nie groźba. Obietnica konsekwencji. – I do tego głupi, skoro myślisz, że ujdzie ci na sucho takie zachowanie wobec jednej z nas, która do tego nic ci nie zrobiła.
– No na SUCHO to mu na pewno nie ujdzie! – zawołała Megan, która wyłoniła się nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd. Z szerokim, a właściwie to za szerokim, uśmiechem na twarzy porwała ze stołu wazę z zupą i wsadziła Zachariaszowi na głowę.
Był krzyk, była zupa i było mnóstwo makaronu. A po wszystkim donośna salwa śmiechu, która przetoczyła się przez Wielką Salę. Najwyraźniej większość uczniów uznała pierwszaka z wazą na głowie, całego skąpanego w zupie, za szczyt komedii. Jednak Harriet nie było do śmiechu. Nie miała pojęcia, czym sobie zasłużyła na wrogość ze strony chłopaka, jednak wiedziała, że teraz będzie tylko gorzej. Chociaż sam sprowadził to na siebie, te śmiechy, ten wstyd, obwini ją. Za to jak i za odtrącenie, bo swoim występem zraził pozostałych puchonów. Jednak musiała przyznać, że mimo prawdopodobnych konsekwencji interwencja Cedryka i Megan nieco podniosły ją na duchu. Miło było poczuć, że ma się czyjeś wsparcie i przychylność. Szczególnie ich.
Harriet nie lubiła kłamstw i podstępów, nie potrafiła udawać przyjaźni, nie miała w sobie krztyny wyrachowania czy oportunizmu i nigdy nie nazwałaby się chytrą. Jednym słowem nie pasowała do stereotypowego, negatywnego obrazu ślizgona. Jednak wiedziała, jakimi prawami rządzą się relacje międzyludzkie, świat i generalnie społeczeństwo. Cedryk był starszy, obyty i wyglądało na to, że cieszy się sporym szacunkiem nauczycieli i uczniów, nie zależnie od tego, do którego ci należeli Domu. Meg znowu… Cóż, od pierwszej lekcji eliksirów zaskarbiła sobie miano szalonej, nieprzewidywalnej i snapeodpornej. Sympatia co bardziej buntowniczych puchonów, zarówno starszych jak i młodszych, automatycznie dryfowała ku niej. Znowu, skoro Harriet wsparł jeden z tych szanowanych i odpowiedzialnych oraz największa wariatka spośród wariatów, zyskała w oczach obydwu ugrupowań oraz tych pomiędzy nimi.
Jednak cała sytuacja na pewno nie zyskała w oczach profesor Sprout, która ruszyła ku Megan marszowym krokiem.
– Panno Jones! Co to ma znaczyć?!
– To, że Zachariasz sobie zasłużył – odparła wesoło dziewczyna.
– Zdaje sobie pani, jak okropny to był postępek? Do czego mogło to doprowadzić?
– No bez przesady. Sprawdziłam, czy zupa nie jest za gorąca, przed wsadzeniem mu wazy na głowę…
Zagniewana twarz opiekunki jakby zakrzepła. Najwyraźniej kobieta dopiero teraz pomyślała o tym, co mogłoby się stać, gdyby waza była pełna wrzątku. Zresztą nie tylko ona, Harriet również. Wizja zawierała w sobie sporo różu, wrzasku i pary.
– … no chyba, że chodzi o wojnę na jedzenie. Tu się przyznaje do winy. W sumie trochę szkoda, że nic takiego się nie wydarzyło, bo warunki mamy idealne – Rozejrzała się dookoła i uśmiechnęła szerzej, a jej oczy zalśniły. – Byłoby jak na filmach.
Srogi wyraz twarzy profesor Sprout był niczym w porównaniu do fali morderczej energii, która napłynęła z rogu sali. Mimowolnie głowy wszystkich zaczęły się odwracać, a spojrzenia spoczęły na przyczajonej w kącie, wiecznie przygarbionej postaci. Wyraz twarzy woźnego jasno świadczył o tym, co zrobi każdemu, kto spróbuje wzniecić bitwę na jedzenie. Kto chociażby o tym pomyśli.
Parę osób odłożyło wzniesione do ust kęsy. Nikt nie chciał niepotrzebnie irytować niesławnego pana Filcha.
Harriet zamrugała. Filch… Wielu uczniów wyrażało się o nim pogardliwie, nie jeden odgrażał się, że kopnie jego kota, nikt nie wydarzał się darzyć go większym szacunkiem. Mało tego, sam mężczyzna – stary, w jeszcze starszym, roboczym ubraniu, roztaczający wokół siebie zapach stęchlizny, naftaliny i łupiący na wszystkich spode łba – był tak stereotypowym woźnym, że aż przerysowanym. Karykaturą. Mimo tego udało mu się uzyskać efekt podobny do tego Snape'a. Zastraszyć wszystkich wokoło, ponurą postawą, zagniewanym wyrazem twarzy i złowróżbnym spojrzeniem. I to bez trzepoczących jak nietoperze skrzydła, czarnych szat i całego tego teatru.
Dziewczynka musiała przyznać, że jest pod wrażeniem… i nie tylko. Wiedziała, że ta scena coś znaczy, nie miała tylko pojęcia co.
– Panno Jones, w piątek po zajęciach i sobotę z samego rana zgłosi się pani przy szklarniach. Sądzę, że kilka godzin plewienia i przekopywania grządek pozwolą pani przemyśleć parę spraw. Tym razem, jako, że to pani pierwsze przewinienie, nie odejmę punktów Domowi, ale w przyszłości na podobną łaskawość nie będzie miejsca, zrozumiano?
Meg przytaknęła z uśmiechem, a jej oczy rozbłysnęły dziwnie. Zupełnie jakby cieszyła się na nadchodzący szlaban. O co…
Nagle Harriet przypomniała sobie słowa dziewczyny po pierwszej lekcji zielarstwa, że z chęcią nabyłaby parę ciekawszych okazów znajdujących się w szklarni.
O to chodziło. Jones chciała podprowadzić parę roślinek…
Jęknęła w duchu. Wolała nie myśleć w jakie kłopoty Meg się wpakuje i kogo za sobą pociągnie.
Profesor nie przydzieliła Domowi karnych punktów, ani nie zainteresowała się stanem Zachariasza, obecnie pochłoniętego zdejmowaniem makaronu z uszu i usilnym wstrzymywaniem łez. To znów, w opinii Harriet, jasno świadczyło o tym, co sądziła o jego zachowaniu. Jednak najwyraźniej uznała, że chłopak został już wystarczająco ukarany przez Megan, bo uniknął szlabanu, chociaż nauczycielka musiała słyszeć rozmowę.
Harriet westchnęła ciężko i usiadła na swoim zwyczajowym miejscu obok Cedryka, odwracając się tyłem do Zachariasza. Nie miała ochoty przyglądać się upokorzeniu chłopaka. Zbyt często sama była upokarzana, aby ją to bawiło… Słysząc nie do końca ciche, przykre komentarze, które padały pod adresem Smitha, czuła, jak coś się w niej kurczy. Chciała wyjść i możliwie najszybciej znaleźć się w swoim pokoju, jednak nie miała pojęcia, jak inni zareagują na nagłe opuszczenie Wielkiej Sali. Poza tym wiedziała, że jeśli nie zje kolacji, to w środku nocy obudzi ją burczenie w brzuchu. Ją i niewykluczone, że jej współlokatorki. Co prawda najadła się porządnie u Hagrida, ale kiedy to było…
Skulona siedziała na krześle, wbijając spojrzenie w bielejące od zaciskania dłoni kłykcie, czekając aż Zachariasz wycofa się do dormitorium, a podłe szepty ucichną.
– Wszystko w porządku? –zapytał cicho Cedryk.
Podniosła głowę. W ciepłych oczach chłopaka połyskiwała troska.
– Tak.
– Nie wyglądasz najlepiej. Na pewno wszystko ok.?
– Tak… Ja po prostu nie lubię takich sytuacji. W poprzedniej szkole… No, nigdy nie byłam popularna. Znaczy radziłam sobie, nie robiłam za popychadło, no i kuzyn mi pomagał, ale pierwsze dwa lata… Bywało ciężko. Dlatego nie znoszę, kiedy z kogoś się śmieją. Znaczy do pewnego stopnia jest to w porządku, nawet jeżeli jest złośliwe, ale kiedy wyśmiewanemu robi się naprawdę przykro, a przezwiska są okrutne… – zamilkła, wzdychając ciężko.
– Wrażliwość prawdziwego puchona. – Chłopak uśmiechnął się do niej ciepło i poklepał ją po ramieniu. – Nie martw się, Zachariasz sam się w to w kopał, to nie twoja wina. A że nie lubisz tego typu sytuacji, to tylko dobrze o tobie świadczy.
Posłała mu słaby uśmiech, oznajmiający „doceniam troskę", po czym skierowała swoją uwagę na półmiski. Właśnie zaczęła sobie nakładać pieczonej ryby – nie miała pojęcia jakiej, ale „ryba to ryba" – kiedy poczuła na sobie palące spojrzenie. Bardzo nieprzyjemne. Niepewnie zerknęła w stronę stołu nauczycielskiego.
Siedzący przy nauczycielskim stole Snape przypatrywał się jej z pełnym niechęci dystansem. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna dorobił sobie do zajścia własną teorię. Oczywiście na jej niekorzyść.
Wepchnęła sobie do ust spory kawał ryby. Wiedziała, że nic nie poradzi ani na to co się stało, ani na niechęć Zachariasza i Snape'a. Nie było jej z tym dobrze, ale nauczyła się zagłuszać nieprzyjemne myśli odgłosami przeżuwania. Znowu najedzona po kokardkę robiła się senna, a śpiąc już nie musiała myśleć o niczym.
Ku rozbawieniu co poniektórych uczniów „prognoza pogody" z czoła Harriet okazała się prorocza i cały następny tydzień nad Hogwartem przetaczały się burze. W jednej chwili przygrzewające słońce wywabiało z kamiennych murów spragnionych ciepła i ruchu nastolatków, po to, aby po chwili chłodny wicher, deszcz oraz wręcz apokaliptyczne błyskawice zagnały ich powrotem pod dach. Harriet również, chociaż nie wiedzieć czemu, pioruny nieodparcie ją przyciągały. Nie zawsze tak było… Właściwie zauważyła to dopiero teraz. Owszem, od maleńkości lubiła obserwować burze – w bezpiecznym domu, zza szyby z kubkiem gorącej herbaty w dłoni. Chłód, deszcz i wiatr skutecznie zniechęcały ją do wyjścia na dwór, gdy za oknem trwała nawałnica, zresztą akurat w tym zakresie nic się nie zmieniło. Zmianie uległo to, co czuła widząc błyskawicę. Kiedy wyładowanie przeszywało nieboskłon miała nieodpartą ochotę, aby go… skosztować. Dać się razić, poczuć całą tą energię wewnątrz siebie. Zasmakować mrowienia na języku, takiego jak to, które czuje się liżąc baterię, ale o wiele mocniejszego.
Dziwne ciągoty niepokoiły ją. Pierw myślała, że mają jakiś związek z rytuałem ojca, ale po głębszym zastanowieniu, odrzuciła tą możliwość. Czuła, że to coś, co tak bardzo lgnie błyskawic, od zawsze było w niej, a teraz jedynie się obudziło i leniwie rozwarło oczy. Wątpiła, żeby za owa pobudką stał rytuał, bo w trakcie podróży do Hogwartu błyskawice jakoś jej nie fascynowały. Bardziej niż one zajmowały ją chłód, ziąb oraz pragnienie znalezienia się w jakimś ciepłym i suchym miejscu. Dlatego też przypadłość zrzuciła na świadome używanie magii – w końcu, póki nie czarowała, problem nie istniał, więc związek wydał się oczywisty.
Przez chwilę rozważała czy nie pójść do pani Pomfrey i nie powiedzieć o swoim dziwnym pociągu do piorunów, ale szybko zrezygnowała z pomysłu. Wiązała ją przysięga wieczysta i gdyby pielęgniarka zaczęła zadawać niewygodne pytania, mogłoby się to skończyć nieciekawie. Poza tym… Cóż, póki podczas burzy nie biegała po dworze z metalowym prętem uniesionym nad głową, wszystko było ok., prawda? No i miała inne problemy na głowie.
Szczęśliwie sprzeczka w Wielkiej Sali nie odbiła się jakoś mocno na niej, aczkolwiek atmosfera nieco zgęstniała. Zachariasz już nie rzucał zjadliwościami, ale nieustannie zerkał na nią spode łba pełnym gniewu i urazy wzrokiem, a reszta puchonów zdawała się go unikać. No i oczywiście, kiedy na lekcji wykipiał jej eliksir, boleśnie parząc palce, profesor Snape nie przegapił okazji do powiązania i skomentowania obu sytuacji – stwierdził, że dla uwagi jest w stanie zrobić z siebie po równi klauna i ofiarę. Szczęśliwie, mimo nieprzyjemnych słów, wstępnie opatrzył jej rękę i odesłał do pielęgniarki… Wraz z prawie połową klasy. Pani Pomfrey już na nich czekała uzbrojona w odpowiednie maści i opatrunki. Jak się okazało eliksir mentolowo-rumiankowy, cudowne remedium na kurzajki i rozmaite narośle skórno-rogowe, bardzo łatwo kipiał, pryskając przy tym naokoło. Dlatego Snape zawsze informował kobietę, kiedy mieli go warzyć. Jak im wyjaśniła, profesor wszelkiego rodzaju pryskające i łatwo kipiące eliksiry, ale nie dające toksycznych skutków przy kontakcie ze skórą, wypchnął na pierwszy rok, aby nauczyć dzieciaki pilnowania mikstur. Podobno twierdził, że lepiej, aby wszyscy parę razy się poparzyli, nawet porządnie, niż żeby potem ktoś spędził kilka tygodni w skrzydle szpitalnym, bo ochlapało go coś bardziej zjadliwego.
Harriet musiała przyznać, że poniekąd rozumie logikę nauczyciela, jednak Longbottom wydawał się mieć na ten temat nieco inne zdanie. To przez chłopaka wykipiał jej, czy też raczej ich eliksir – na zajęciach Neville trafił z nią do pary – i chociaż prawie nie odniósł obrażeń, przeżył wszystko o wiele gorzej niż ona. Snape wyraźnie go przerażał, jego ostre słowa sprawiły, że momentalnie znalazł się na krawędzi płaczu, a widok spienionej mikstury i drobne oparzenia niemal wywołały histerię. Dłuższą chwilę pocieszała go i uspokajała, nim zapanował nad targającym nim szlochem.
– Wiem, że profesor jest nieprzyjemny, ale nie daj się zastraszyć dziadowi – mruknęła, podczas gdy pielęgniarka kończyła opatrywać jakąś gryfonkę. – Wiem, zła ocena to nic fajnego, odjęcie Domowi punktów również nie, no i nigdy nie jest miło, kiedy ktoś na ciebie wrzeszczy. No ale on może tylko to. Nie zje cię ani nie pogryzie. To tylko sfrustrowany facet z kryzysem wieku średniego – podsumowała, poniekąd używając wiedzy ze swoich książek psychologicznych. Nie do końca wiedziała, czy czystokrwisty jak Neville zrozumie, co to kryzys wieku średniego, ale powinien pojąc, że chodzi o coś negatywnego.
– To nie tylko z jego powodu… – chłopak westchnął głęboko. – Mam wrednego kuzyna… Czy raczej miałem, bo od czasu wypadku jest już dla mnie w porządku. A wypadek był taki, że jak miałem sześć lat, to się na mnie zdenerwował i mnie popchnął, a ja upadłem na wielki kociołek gotującego się eliksiru. Wszystko się wylało na mnie i prawie umarłem.
– Ja pier… Musiało piekielnie boleć.
– Tak… Bolało. – Neville pokiwał gorliwie głową. – Nawet nie masz pojęcia jak bardzo. Teraz to nawet śladu nie mam, ale wtedy… – Jego twarz skrzywiła się boleśnie na samo wspomnienie. – Od tamtej pory nie lubię, jak coś się gotuje. W domu to nawet nie wchodzę kuchni. A tu… Na eliksirach muszę siedzieć tuż obok kociołka z gotująca się miksturą, która lada moment może wykipieć, a do tego profesor Snape patrzący na mnie jak na najgorszą glistę i mówiący, że jestem tępakiem…
Broda chłopaka zadrżała, na co Harriet odruchowo go przytuliła. Uspokoił się nieco.
– To może powiesz o tym wypadku profesorowi, co? – zasugerowała dziewczynka. Nie lubiła Snape'a i uważała, że jest zwyczajnie wredny, ale szczerze wątpiła, aby z rozmysłem pastwił się na uczniu z tak okropnym doświadczeniem na koncie. – Prawdopodobnie, jak go zagadniesz, będzie niezbyt miły, ale powinien zrozumieć. W końcu to nauczyciel.
Czerwona od szlochu twarz Neville'a w ułamku sekundy stała się biała jak płótno, a w jego oczach zalśniło najczystsze przerażenie.
– Nie! Wszystko, tylko nie to. Wyśmiałby mnie i zrobił się jeszcze gorszy. I ty też mu nic nie powiesz, rozumiesz? Obiecaj, że mu nic nie powiesz.
Zamrugała. Uważała, że gryfon robił okropny błąd, ale nie zamierzała być jego adwokatem, tym bardziej, że profesor szczerze jej nie znosił. Nie dość, że gdyby spróbowała interweniować, prawdopodobnie oberwałaby za wtrącanie się, to jeszcze mogłaby narobić chłopakowi kłopotów. W końcu Snape mógł uznać, że mały tchórz, nie mający odwagi przyznać się do swego lęku, zasługuje na to, aby oberwać ekstra. Niby nie wierzyła w to, w końcu nikt nie pozwoliłby zostać nauczycielem komuś tak okropnemu, ale wolała nie ryzykować. W końcu nie znała Mistrza Eliksirów i szczerze powiedziawszy, po pierwszych doświadczeniach, poznawać go nie miała zbytniej ochoty.
– Dobrze, będę milczeć, ale przemyśl to jeszcze, ok.? – poprosiła, patrząc na niego z troską. – Jeżeli nic nie powiesz, na pewno każdych eliksirach będziesz miał horror, a tak… No, może się coś zmieni na lepsze. A nawet jeżeli będzie trochę gorzej, to raczej nie na długo. Pierwsza moja wtopa i Snape z radością zacznie nękać mnie. Nie wiem, czy ktoś ci mówił, ale on nie cierpi mojego taty i wujków, więc wiesz…
– Moich też nie – szepnął chłopak. – Kiedyś był śmierciożercą, ale zaczął szpiegować dla nas, znaczy tych dobrych i się zrehabilitował. Jednak babcia często na niego wyklina i mówi, że lamparty nie zmieniają cętek i takie tam.
Harriet zamrugała. Śmierciożercą? Znaczy wyznawcą Voldemorta? Ale Albrecht powiedział, że Snape kochał się w jej mamie, a przecież to do siebie nie pasuje. Lily Potter była mugolaczką, a śmierciożercy gardzili takimi czarodziejami. Z drugiej strony szpiegował Voldemorta, więc może tego… Od samego początku tylko udawał śmierciożercę? Hm… Chyba powinna to sprawdzić. Może w wolnej chwili podpyta Albrechta? W końcu zdawał się wiedzieć wszystko o wszystkich. Chociaż z drugiej strony, co jeżeli chłopak nie zachowa informacji dla siebie i rozgada po szkole? Wątpiła, żeby rodzice dzieci byli zachwyceni informacją, że jednym z nauczycieli jest ex-śmierciożercą, nawet jeżeli szpiegował dla tych dobrych. Nie darowałaby sobie, gdyby przez takie coś zwolili Snape'a. Owszem, nie znosiła mężczyzny, ale nie znaczyło, że źle mu życzyła. A przynajmniej nie aż tak, chociaż byłoby całkiem zabawnie, gdyby i jego profesor McGonagal znokautowała drzwiami. W każdym razie, rozpuszczenie tego typu plotek stanowiłoby zwyczajna podłość, a podłe zachowania wolała zostawić swojemu ojcu – naprawdę nieźle sobie z nimi radził.
– Ym… Ale skąd o tym wiesz? I co ma jedno z drugim wspólnego? Przecież jesteś czystej krwi, więc Voldemort nie powinien mieć nic do ciebie ani do twoich rodziców.
Chłopak skrzywił się słysząc imię czarnoksiężnika. Harriet nagminnie zapominała, że większość czarodziejów, którzy przeżyli Wielką Wojnę, zdawała się wręcz uczulona na to imię, a część z nich zdołała przekazać lęk swoim dzieciom.
– No bo rodzice byli aurorami, a ci od Czarnego Pana takich nie lubią. A o wszystkim powiedziała mi babcia, żebym na niego uważał. Powiem ci, nie wiem jak to z nim jest, może rzeczywiście przeszedł na stronę dobrych albo od początku taki był, ale charakter to ma odpowiedni na śmierciożercę. Jest okropny.
Być okropnym, a być złym i do tego przestępcą, to dwie różne rzeczy, Harriet doskonale zdawała sobie z tego sprawę. W końcu, w większości programów kryminalnych, które oglądała, ludzie przeważnie opisywali seryjnych morderców jako miłych i uprzejmych. Mimo to myśl ją dręczyła.
– Następny!
Głos pielęgniarki wyrwał ją z zamyślenia. Nerwowo rozejrzała się dookoła, sprawdzając, czy aby nikt nie słyszał ich rozmowy, chociaż rozmawiali tak cicho, że zakrawało to na niemożliwość. Poza tym byli ostatni w ogonku, a jakoś wątpił, żeby opatrywana gryfonka była bardziej zaabsorbowana nimi niż działaniami pani Pomfrey.
– Idź pierwszy – powiedziała, po czym do dała cicho. – I nie mów o tym nikomu, bo jak Snape się dowie, że o nim plotkujesz, może być ciężko.
Chłopak przytaknął i szybkim krokiem ruszył ku pielęgniarce, która w mig opatrzyła jego obrażenia, po czym zawołała ją.
Obserwując, jak czerwone bąble pokrywające jej palce znikają, pod wpływem przynoszącego natychmiastową ulgę, jaskrawoniebieskiego eliksiru, intensywnie myślała, o tym, co powiedział jej Neville. Powinna coś z tym zrobić? Spytać kogoś? A jak tak to kogo? Co prawda wpierw myślała o Albrechcie, ale naprawdę bała się, że chłopak to rozgada. W dodatku nie chodziło tu tylko o narobienie sobie kłopotów, tylko komuś innemu. Nauczycielowi. Do tego poważnych. Może lepiej byłoby rzecz zignorować? W końcu dyrektor musiał znać przeszłość Snape'a, a skoro ten tu uczył, znaczyło to, że jest w porządku, prawda? Poza tym Hagrid powiedział, że koleś jest dobry, nawet jeżeli przykry jak cholera…
„Ale tu nie chodzi o to, czy Snape jest dobry czy zły, tylko o to, co dokładnie się działo między nią, a twoja mamą, prawda? O twoją niezdrową ciekawość. A dla ciekawości nie warto ryzykować" – upomniała siebie.
Opuszczając skrzydło szpitalne, odłożyła wiadomość o Snape'u-śmierciożercy „na półkę", po to, aby sięgnąć po nią dopiero, jeżeli będzie to konieczne. Poza tym, przynajmniej na razie, miała większy problem na głowie niż Mistrz Eliksirów. Otóż powoli, ale nieubłaganie zbliżał się piątek, a wraz z nim pierwszy trening quidditcha w jej życiu… i oby nie ostatni. Otóż dręczyło ją przeczucie, że – przynajmniej w tym roku – wykaraskać się z tego sportowego miszmaszu będzie mogła tylko w jeden sposób: spadając z miotły i skręcając kark. Osobiście wolałaby nie.
Z każdym upływającym dniem, czuła coraz większe napięcie, w skutek czego miała problemy z zasypianiem i… jadła prawie o połowę więcej niż zwykle. Szczególnie rzucało się to w oczy innym puchonom, którzy komentowali to na wiele sposobów. Podczas czwartkowej kolacji, piątoklasista Joe Irving stwierdził nawet, że zaczyna mieć koszmary o tym, że ląduje razem z nią na bezludnej wysepce, oboje są pozbawieni różdżek, a ta go zabija i zjada już drugiej nocy. Temat niezwykle przypadł do gustu Megan, która swego czasu oglądała jakiś program o kanibalizmie i z dziecięcą, a zarazem wręcz psychopatyczną radością zaczęła rozwijać się na temat skutków ubocznych spożywania surowego, ludzkiego mięsa. Odebrała tym sposobem apetyt większości osób w zasięgu słuchu oraz rozbudziła dociekliwość Lorelai. Szatynka zasypała przyjaciółkę pierw pytaniami, a potem domniemaniami, które z kolei ta zaczęła roztrząsać. W efekcie reszta stołu skończyła posyłając dziewczynom pełne obawy spojrzenia.
Po czwartku, co nieuniknione, nastąpił piątek. Harriet z miłą chęcią trzymałaby myśli o quidditchu możliwie najdalej od siebie tak długo, jak to tylko możliwe, ale niestety. Nietypowa kara przypomniała o sobie już na śniadaniu, kiedy trzy ogromne puchacze podleciały do niej z dużą, podłużna paczką w szponach, którą upuściły jej niemal na głowę.
– Co do… - zaczęła, ale zauważyła przyczepiony do paczki list.
Z miejsca rozpoznała pismo Syriusza. Zwykle cieszyła się z jego podarków, jednak teraz ogarnęły ją złe przeczucia. Treść wiadomości tylko je potwierdziła.
„Harriet!
Jak mogłaś mi nie napisać, że jesteś w drużynie quidditcha? Swojemu ulubionemu wujkowi i kochanemu ojcu chrzestnemu? Ba! Nawet tacie nie wspomniałaś nic słówkiem. Na szczęście profesor Hootch dała mu znać, a on mnie, a ja jako najlepszy wujek na świecie przysyłam ci najnowszy model miotły, Nimbus 2000! Będziesz na nim WYMIATAĆ, jeżeli rozumiesz, o co mi chodzi. W końcu nie mogłem pozwolić, żebyś latała na jednym z tych szkolnych rupieci, nawet jeżeli będziesz grała przeciwko mojej dawnej drużynie.
Swoją drogą nie napisać, do jakiego Domu trafiłaś – wstydź się.
I tak w ogóle to odzywaj się, co? Mija już drugi tydzień w Hogwarcie, a nie dostałem od ciebie nawet jednej wiadomości. Ten drań, Snape, bardzo cię męczy? A co z McGonagall? Za moich czasów to była naprawdę twarda sztuka. Jak ci idzie nauka? Masz już jakiś ulubiony przedmiot?
Swoją drogą, szkoda, że nie trafiłaś do Gryffindoru, ale lepszy Hufflepuff niż Slytherin. Chociaż twój staruszek wspominał, że na dworcu z miejsca skumplowałaś się z Wesley'ami, gryfonami od kilku pokoleń, a to coś znaczy – czasem nawet Tiara Przydziału się myli.
Twój najulubieńszy wujek,
Syriusz."
Jęknęła ciężko, kładąc głowę na stole. Nie chciała być w drużynie. Nie chciała latać na miotle. Nie chciała występować przed innymi. Niestety Syriusz właśnie tego dla niej chciał i wiedziała, że nie wytłumaczy mu, że tego nie lubi. Na niektóre argumenty wujek pozostawał zwyczajnie głuchy, nie chcąc przyjąć do wiadomości, że chrześnica nie jest młodszą, nieco nieśmiałą wersją swojego ojca, a jego najlepszego przyjaciela.
– Tiara się nie myliła, wujku. Doskonale wiedziała, co robi. To ty się mylisz – mruknęła pod nosem.
– Co to jest? – zainteresował się Cedryk.
– Miotła.
– Przecież pierwszorocznym nie wolno mieć mioteł.
– Tak, ale ja jestem w drużynie. Znaczy quidditcha. Za karę, bo postanowiłam ratować sowę Malfoya przed wierzbą bijącą. Znaczy wzięłam miotłę i poleciałam po nią, jak profesor Hooch poszła z Neville'em do pielęgniarki, bo się biedulek połamał.
Chłopak spojrzał na nią z jawnym niedowierzaniem, wyraźnie szukając na jej twarzy oznak kłamstwa bądź oszustwa.
– Pierwszoroczny Wesley opowiadał, jak to lawirowałaś między gałęziami wkurzonej wierzby, ale myślałem, że buja. Jest taki trochę trochę trzepnięty… Ale nikt nic nie wspominał o tym, że masz być w drużynie. I to niby za karę?
– No. Profesor Hooch podobno stwierdziła, że chociaż nie znoszę latania na miotle, to jestem w tym świetna i powinnam w ramach kary zostać ścigającą. Bo naszej drużynie brakuje jednego ścigającego.
– Zaraz… Ty nie lubisz latać i masz grać w quidditcha?
– No… – Westchnęła ciężko. – Nie ufam temu kijowi. Znaczy miotle. No, niby różdżka to też, tak na oko, patyk, ale czarując czuje się jak magia przepływa i takie tam. A przy miotle jest tylko zaczarowana, no, miotła. Się tego ni jak nie czuje, tylko trzeba wierzyć, że latający kij nagle nie spadnie. A ja średnio wierzę i dlatego latanie jest dla mnie straszne. No i może dlatego dobrze mi wychodzi, bo jak jestem na miotle, mam wrażenie, że walczę o życie, a o życie walczy się porządnie.
– Aha… Gwen! – zawołał nad stołem, do siedzącej dość daleko, postawnej piątoklasistki o mysich włosach splecionych w dwa, grube warkocze, która nieodparcie kojarzyła się Harriet z walkirią. – GWEN!
– Tak, o co chodzi?
– To prawda, że Harriet jest w drużynie? I to za karę?!
– Ta… Ale pierw ją musimy przetestować, ale jeżeli chociaż połowa tego, co opowiadała profesor Hooch to prawda, sprawdzian będzie tylko formalnością. – Dziewczyna spojrzała na nią twardo. – A ty, nawet nie próbuj udawać niedojdy! Wiem, kiedy ktoś próbuje się podkładać. Dostałam cię w swoje ręce, bo masz karę i lepiej byłoby, gdybyś tę karę wzięła na klatę, bo jak nie… Jak nie, to przekonasz się, że mój gniew jest straszny. Straszniejszy od najgorszego szlabanu u Snape'a…
– Aj tam. Mogę się założyć, że szlabany z panem psorem są całkiem ciekawe – wtrąciła Megan przysłuchująca się rozmowie z żywym zainteresowaniem.
Gwen spojrzała na szeroko uśmiechniętą dziewczynę i westchnęła ciężko.
– Straszniejsza od mojego gniewu jest tylko Jones.
Parę osób przy stole parsknęło śmiechem. Meg szybko stała się rozpoznawalna wśród puchonów, a jej niebywała odporność na aurę Mistrza Eliksirów z miejsca zyskała miano legendy.
Harriet spojrzała w roziskrzone, szaro-niebieskie oczy walkirii.
– Jesteś kapitanem puchońskiej drużyny? – zapytała pro forma.
– Oczywiście. Gwendolina Wunderbar, bardzo mi miło.
Harriet jęknęła przeciągle i ponownie położyła twarz na stole, zamykając oczy. Chciała, żeby była już dwudziesta. Miałaby ten piekielny trening, test, czy co to tam nie jest, za sobą i nie musiałaby już o tym myśleć. Niestety czas nie zamierzał przyspieszyć ani przeskoczyć. Co gorsza nie tylko puchoni przysłuchiwali się ich głośnej rozmowie – większość uczniów zainteresowało przybycie sów niosących ogromny pakunek oraz reakcja Dziewczynki, Która Przeżyła na przesyłkę, dlatego sporo z nich nadstawiło uszu. Między innymi Malfoy.
– Więc to tak! Wystarczy być sławną, żeby zamiast kar za łamanie poleceń nauczycieli dostawać nagrody, tak? – warknął, wyraźnie wściekły. – My z Wesleyem odbębniamy tydzień na zmywaku, zamiast skrzatów domowych szorując gary, a ty trafiasz do drużyny quidditcha i dostajesz miotłę?
Zerknęła na stół nauczycielski, zza którego profesor Sprout posyłała mu gadzie spojrzenie, jakiego nie powstydziłby się żaden ślizgon. Z kolei Hooch zadowoliła się miną pod tytułem „a wpierdol chcesz?". W każdym razie, obie nauczycielki wydawały się mocno poirytowane występem Malfoya, czego ten najwyraźniej nie był świadomy.
– Jeżeli cię to pocieszy, jestem tym równie zasmucona i rozczarowana, co ty – rzuciła tylko, mając nadzieję, że to chociaż trochę uspokoi chłopaka.
– Myślisz, że twoja cierpiętnicza mina kogokolwiek skołuje? Jako pierwszą pierwszoroczną od kilkunastu lat wcielono cię do drużyny quidditcha, ojojoj, jaka bidulka. NA PEWNO jako córka jednego z najlepszych szukających Gryffindoru nie chciałaś zostać jednym z graczy… Naprawdę ci wierzę, jak wszyscy. Przyznaj się, że ci zwyczajnie nie odpowiada pozycja, hm? Chciałabyś być szukającym jak twój staruszek, zdobywać laury gonieniem za złotą piłeczką, co nie?
– Ej, to nie jej wina! Poza tym, jakbyś nie pamiętał, ratowała twoją sowę! – znikąd wyłonił się Wesley, obrońca uciśnionych, najwyraźniej zamierzając po raz kolejny wmieszać się w nie swoje sprawy.
Harriet zrozumiałaby postawę chłopaka, gdyby wyglądała na kogoś potrzebującego pomocy, co raczej nie miało miejsca. W końcu siedziała przy stole pełnym puchonów, u swojego boku miała trzecioklasistę, całą scenę z dystansu obserwowali nauczyciele, a ona sama gapiła się na Draco jak na kretyna. Nie płakała, nie kładła uszu po sobie,
„Co z nim jest nie tak?" – pomyślała przelotnie, kiedy chłopcy już na dobre zaczęli się kłócić ze sobą, jakby zapominając o niej.
Wzdychając ciężko, wstała od stołu, zabierając „tą przeklętą miotłę" wraz z listem od Syriusza i nieśpiesznie ruszyła w stronę wyjścia. Chciała ją odnieść do dormitorium i zabrać rzeczy na pierwszą lekcję… Eliksiry jak na złość. Ze ślizgonami. Naprawdę tego nie widziała, czując w kościach, że Malfoy przy byle okazji będzie na nią naskakiwał. Chociaż, tak po prawdzie, w obecnej sytuacji eliksiry z gryfonami, pewnie byłyby równie nieciekawie – znając życie, Profesor Snape złośliwie przydzieliłby jej Rona do pary. A Ron w kółko nawijałby o Malfoy'u, ekscytował się i ich eliksir szlag by trafił, bo nie dość, że sam robiłby błąd za błędem, to jeszcze ją rozpraszał. I dostaliby szlaban. Oboje. A pewnie trafiłyby się też punkty karne dla Gryffindoru i Hufflepuffu.
– Uciekasz Potter? – zawołał za nią Malfoy.
Zatrzymała się. Oczywiście. No jasne. Ten blond dupek nie mógł jej dać ot tak odejść.
Odwróciła się, posyłając ślizgonowi i stojącemu za nim, czerwonemu na twarzy gryfonowi ostre spojrzenie.
– Wycofuję póki mogę, bo zaraz jak ostatni idioci zaczniecie walić do siebie zaklęciami, do tego przy nauczycielach i pewnie mnie w to wmieszacie. Po ostatnim wmieszaniu zrobili ze mnie ścigająca, to teraz pewni każą mi ujeżdżać smoki czy coś. Naprawdę nie. Dziękuję, ale postoję.
Chłopcy jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę, że z tyłu sali, zza nauczycielskiego stołu obserwuje ich grono pedagogiczne. Ron nawet niepewnie zerknął przez ramię, tylko po to aby napotkać krytyczne spojrzenie McGonagall. Profesor transmutacji wyglądała, jakby tylko czekała, aż ktoś posunie się o krok za daleko
Harriet wolała nie dać dalszemu rozwojowi wypadków szans i szybko ewakuowała się ze strefy zagrożenia, świadoma, że niedługo ponownie będzie musiała stawić czoła Malfoy'owi i co gorsza jeszcze Snape'owi. No i eliksirom.
Już się bała.
Rzuciła miotłę na łóżko, złapała za kociołek do którego wrzuciła podręcznik, piórnik i inne potrzebne rzeczy, po czym truchtem ruszyła w stronę lochów. Co prawda lekcja zaczynała się dopiero za dwadzieścia minut, ale żaden z uczniów nie wystawał pod drzwiami pracowni wcześniej niż to potrzebne. Generalnie ze względu na Nietoperza z Lochów, jak przezywano Snape'a, większość uczniów unikała tej części podziemi, nawet kiedy Nietoperz siedział spokojnie w wielkiej Sali i wsuwał śniadanko. Dzięki temu mogła liczyć na odrobinę spokoju. Jednak, ku jej zdziwieniu, pod salą zastała krukonkę… Nie, nie krukonkę. Krukona. Chłopak miał tak delikatną urodę, że łatwo można było się pomylić. Idealnie gładka cera, subtelne, arystokratyczne rysy, gęste, kruczoczarne włosy ścięte tuż nad ramionami no i te oczy… Duże, intensywnie niebieskie, okolone rzęsami tak gęstymi i długimi, że wyglądały jak sztuczne. Do tego wąskie ramiona, smukłe dłonie, łabędzia szyja. Sam widok wystarczył, żeby Harriet poczuła bolesne ukłucie zazdrości. Może, mieć takie włosy. Lśniące, idealnie układające się, proste… A nie to coś, co odziedziczyła po ojcu. Gniazdo wiecznie potarganych kudłów, kpiących sobie ze szczotek, grzebieni oraz wszelkiego rodzaju kosmetyków, mających w teorii je poskromić.
Hm… Nie znała chłopaka, a to znaczyło, że musiał być co najmniej o rok starszy. W takim razie, co tu robił? Obecność pierwszorocznego krukona zrozumiałaby, słyszała, że nie raz zdarzało się, że ktoś odrabiał zajęcia z inną grupą, ale drugoklasista? Czyżby przegapiła jakiś ważny sprawdzian i miał go pisać na ich lekcji?
– Panno Potter, nikt panience nie mówił, że nieładnie się gapić? – rozbrzmiał, delikatny, melodyjny głos, a wąska, wygięta w niemal idealny łuk brew zmarszczyła się i podjechała do góry.
– Ym… tak, przepraszam. Po prostu twoje włosy… są takie śliczne, że normalnie aż mnie zazdrość wzięła.
– Och, pochlebstwo – blade usta krukona wygiął uśmiech. Szeroki, wręcz za szeroki. – Strzał w dziesiątkę. Jestem typowym narcyzem i uwielbiam słuchać komplementów. Możesz kontynuować. Skończyłaś na włosach, a masz jeszcze do omówienia całkiem sporo innych kawałków. Czoło filozofa, nos adonisa, alabastrową cerę. Od wyboru do koloru.
Krukon zdawał się mówić całkiem poważnie, a jednocześnie żartować. Uśmiechnęła się półgębkiem.
– Lepiej nie, bo jak zacznę, będę myśleć o swoich niepięknych kawałkach, a wtedy jak nic wpadnę w kompleksy.
– Marudzisz – prychnął. – Poza tym nie należy uważać swoich kawałków za niepiękne. Codziennie rano trzeba stawać przed lustrem i powtarzać sobie, jakim to ślicznym się nie jest. W końcu jesteśmy czarodziejami, więc że sama magia uwierzy i podziała tak, żeby byłaś śliczna jest całkiem możliwe. A nawet jeżeli nie, to przynajmniej podniesiesz sobie samoocenę i pewność siebie.
– Coś w tym jest. A tak właściwie, to jak się nazywasz? Bo siebie niestety nie muszę przedstawiać.
– Tak, ta blizna na czole gorsza niż metka – uśmiechnął się ponownie. Szeroko. Za szeroko. Jak Kot z Cheshire. – Aleister Dark. Erudyta, inteligent, prowokator i naśliczniejszy chłopiec w całym Hogwarcie o ile nie całej Brytanii.
– Do tego skromny, tak?
– Jak najbardziej. W końcu nie powiedziałem, że jestem najśliczniejszy na świecie, prawda? – zatrzepotał rzęsami, robiąc przy tym niewinną minkę. – A mógłbym.
Zachichotała. Zaczynała lubić tego Narcyza. Nie, nie Narcyza. Pana Kicię – skojarzenie z Kotem z Cheshire tak wbiło jej się do głowy, że nawet ingerencja chirurgiczna niewiele pomogłaby w tym zakresie.
– Jesteś ze starszych roczników, prawda?
– A i owszem. Z drugiej klasy. A co? Panienka Potter zastanawia się, co tutaj robię, czy tak?
– No tak. I nie nazywaj mnie „panienką" Potter bo wsadzę ci kociołek na głowę. Jestem Harriet.
– Mam szlaban – Aleister wydął usta. – Profesor Snape zarządził, że przez najbliższe dwa miesiące, kiedy tylko mam okienko albo zaczynam później lekcje, mam przychodzić i pomagać mu w zajęciach z pierwszakami. Głównie rozdawać i przygotowywać ingrediencje, ewentualnie prowadzić pechowców do skrzydła szpitalnego. Mam niemiłe przeczucie, że na czas mojego szlabanu drań zaplanował sobie same eliksiry z użyciem rozmaitych oślizgłych, lepkich cuchnących i plamiących świństw.
– A czym zasłużyłeś sobie na szlaban?
– Niczym. Profesor naskoczył na mnie, że używam na zajęciach lateksowych rękawiczek, na co odpowiedziałem, że w przeciwieństwie do niego przejmuję się swoją aparycją i się wkurzył.
Parsknęła śmiechem. Na co chłopak przekrzywiło po ptasiemu głowę. Miał dziwne badawcze, nieruchome spojrzenie, a jego usta rozciągały się w uśmiechu już nie Kota z Cheshire, a podejrzanej lalki z horroru.
– Ty też nie przejmujesz się swoją aparycja, a przynajmniej tak wyglądasz – stwierdził, nie wiadomo dlaczego.
Zamrugała. Czuła, że o coś mu chodzi, ale nie miała pojęcia o co.
- No tak, bo nie lubię się paćkać i lubię wygodę. – Wzruszyła ramionami. – Chyba nie ma w tym nic złego, póki nie jestem flejowata ani nie śmierdzę, prawda?
– Prawda. I właśnie o to chodzi, że nie ma w tym nic złego. Powiedziałem Snape'owi o czymś, w czym nie ma nic złego coś, więc nie powinienem dostać szlabanu.
– No w sumie racja… – zaczęła niepewnie, ale nagle zrozumiała. – Specjalnie powiedziałeś to profesorowi, żeby sprawdzić jak zareaguje! I mnie teraz też. Chciałeś wiedzieć, czy się obrażę.
– No nie do końca, czy się obrazisz. Czy stwierdzisz, że powiedziałem to złośliwie i chciałem ci zrobić przykrość.
– Ale po co ci to?
– Lubię sprawdzać ludzi. Nauczycieli, innych uczniów. Tak po prostu – wyprostował się, a jego oczy błysnęły. – Można się wielu ciekawych rzeczy dowiedzieć. Profesor Snape tak się wściekł, że mogę się założyć, że dokuczano mu w szkole i sobie z tym nie radził. I nie radzi. Powiedziałem coś podobnego profesor Sprout, to się tylko zaśmiała i powiedziała mi, że w przyrodzie jest miejsce i na szafirki, i na rumianek, przy czym niekoniecznie te pierwsze są pożyteczniejsze. Dogadała mi, ale bez złości. W dodatku bez trudu odgadła, jakie kwiaty najbardziej lubię. Fajna jest.
– No jest fajna. Ym… Ale nadal nie rozumiem, po co drażniłeś Snape'a. – Zawahała się i rozejrzała dookoła, jednocześnie nasłuchując zbliżających się kroków. Ostatnim, czego chciała, to zostać przyłapaną przez Mistrza Eliksirów na takiej rozmowie. – Może to będzie trochę paskudne, co powiem, ale po nim zwyczajnie widać, że mu dokuczano i sobie z tym nie radził. Jest bardzo przykry, zawsze stoi na uboczu i patrzy na innych z wyższością. To wyraźne objawy… No i coś mi mówi, że dobrze o tym wiesz. Pytając nie dowiedziałeś się niczego nowego, tylko niepotrzebnie go zdenerwowałeś, a to już wredne. Trochę to takie, jakbyś chciał mu trochę podokuczać razem z jego szkolnymi dręczycielami. No i dostałeś karę, co jest nieopłacalne.
Chłopak przekrzywił głowę, a jego intensywnie niebieskie oczy zamigotały. Wyglądał na… zafascynowanego. Poniekąd odwzajemniała jego ciekawość. Mówił całkiem interesujące rzeczy, podobnie jak ona interesował się psychologią, chociaż niekoniecznie w dobry sposób, no i brzmiał dużo doroślej niż większość dwunastolatków. Z drugiej strony… Cóż, wiedziała, że chłopak może zacząć i ją sprawdzać, tak jak to zrobił ze Snape'em, tym bardziej, że chyba nieopatrznie zainteresowała go sobą. W dodatku to, że go zaciekawiła, nie znaczyło, że poczuł do niej jakąkolwiek sympatię. Właściwie to patrzył na nią jak ambitny lekarz na pacjenta z nieznaną chorobą. Taki, który przede wszystkim chce się dowiedzieć wszystkiego o chorobie, a to, czy sam chory przeżyje, jest dla niego sprawa drugorzędną.
– Ale się dowiedziałem czegoś nowego. W końcu profesor mógł zareagować na wiele sposobów, prawda? Nic nie zrobić, zachować urazę w głębi siebie, a potem okropnie się zemścić. Nie wiem jak, ale dla Mistrza Eliksirów nie powinno być to trudne. Mógł też upokorzyć mnie przy całej klasie. Jestem dziwny, nikt mnie nie lubi i wyglądam prawie jak dziewczyna, dlatego wymyślenie jakiegoś podłego przytyku nie powinno być dla niego trudne. Jednak wychodzi na to, że uczniów miesza z błotem tylko jak coś spartaczą na eliksirach lub jak zrobią coś głupiego bądź niebezpiecznego. W każdym razie, wybrał oficjalną, legalną drogę utemperowania mnie i dał mi szlaban. A to już coś znaczy. Pytanie tylko, czy gdyby legalna droga nie istniała, wybrałby bardziej paskudny sposób, żeby pokazać mi, gdzie moje miejsce.
– Masz zamiar to sprawdzić?
– Tak. Jeżeli znajdę sposób, żeby zrobić to bezpiecznie dla siebie i nie wyrządzając mu większej szkody. Na razie nie mam pomysłu, ale może kiedyś mnie olśni.
– Ale szkodę wyrządzisz, nawet jeżeli małą, czy tak? – zapytała.
– Prawdopodobnie – mruknął, ponownie się uśmiechając. – Zresztą mówiąc mu, że nie dba o wygląd, też wyrządziłem szkodę, prawda? Niepotrzebnie go zdenerwowałem.
Popatrzyła na tę śliczną buzię przyozdobioną zimnymi, niebieskimi oczyma i pozbawionym wesołości uśmiechem, tak szerokim że jedynie krok go dzielił od bycia groteskowym. Chłopak stanowił jedną, wielką definicję słowa niepokojący.
– Chyba masz niewielu przyjaciół, co? – zapytała.
– Nie mam w ogóle przyjaciół. Tak jak powiedziałem, jestem dziwadłem, którego nikt nie lubi. A przynajmniej nikt ze szkoły – znowu przekrzywił głowę. – Zresztą ty też chyba nie masz ich wielu. W końcu jesteś tu sama, prawda?
– No… Technicznie rzecz biorąc nie sama, tylko z tobą.
Chłopak odsłonił w uśmiechu zęby. Przypominał jej teraz rekina podpływającego z wolna do ofiary.
– Czyżby propozycja przyjaźni?
Zamrugała. Chyba zapędziła się na niebezpieczne wody, ale zawracać nie było już sensu – i tak nie zdążyłaby. Poza tym nie chciała. Zwykle unikała wszelkiego ryzyka, postępując zachowawczo i ostrożnie, ale tym razem… Dawno nic jej tak nie zaciekawiło, jak spotkanie z Aleisterem i to, co może z niego wyniknąć. Owszem, nie raz zastanawiała się nad „zagadką charłaka", jak po cichu nazywała zestaw nietuzinkowych umiejętności, sprawiających, że woźny był tak skuteczny w swojej pracy, ale TYLKO zastanawiała. Nie zamierzała z tym nic robić, co najwyżej obserwować. W końcu każdy, tak długo jak nikomu nie robi krzywdy, ma prawo do prywatności i swoich sekretów, prawda? Pan Filch również. Dlatego uważała, że grzebanie w jego życiu byłoby nie fair. Jednak Aleister sam uchylił jej drzwi do swojego świata. Owszem, mogło to być pułapką, ale nie musiało. W dodatku miała przeczucie… Nie. Nie przeczucie. Pewność. Miała pewność, że chłopak znajdzie sposób, aby otworzyć drzwi do jej świata. Jeżeli nie kluczem, to wytrychem, złożonym z tego, co przez drzwi samoistnie przeciekało – min, mimowolnych gestów, przejęzyczeń i dziesiątek drobnych reakcji, z których istnienia nawet nie zdawała sobie sprawy. Nie miała wątpliwości, że ich nie przeoczy. W końcu, podobnie jak ona, lubił obserwować innych. Jednak, kiedy ona zadawalała się samą obserwacją, on poddawał ludzi licznym próbom. Pytanie tylko, czemu. Nie „po co", bo to jej wyjaśnił, ale właśnie „czemu". Owszem, nie potrafiła czytać w myślach, a szeroki uśmiech Aleistera stanowił całkiem niezłą maskę, ale mogła się założyć o trzy szarlotki Hagrida, że chodzi o coś więcej.
– Nie do końca. Raczej to, że biorę ją pod uwagę. Ale czuję też, że zadawanie się z tobą może mnie porządnie ugryźć w tyłek, więc wolę zachować ostrożność.
– Ugryźć w tyłek?
– No, pewnie nie raz wprowadzisz mnie na minę, no nie? Znaczy przez pogadankę z profesorem Snape'em to sam ucierpiałeś, ale pewnie zdarza się dokładnie na odwrót. No i sam wspomniałeś coś o wyrządzaniu szkody.
Uśmiech chłopaka nieco złagodniał.
– Och, ale ja nikogo nie krzywdzę. Ja tylko stawiam ludzi w niewygodnych sytuacjach. Takich wymagających wyborów, które mówią coś o nich. Wyborów zawsze jest kilka i za niektóre można dostać po łapach, ale za inne niekoniecznie.
– A czy za dobre wybory, znaczy takie… hm… moralnie poprawne, też można dostać po łapach?
Chłopak ponownie przekrzywił po ptasiemu głowę. Albo po kociemu. Koty również miały w zwyczaju kręcić w ten spodu łbami, gdy przyglądały się czemuś nieznanemu.
– Czasem. Ale staram się tego typu sytuacje ograniczać do minimum. I wynagradzać, chociaż nie zawsze od razu.
– I właśnie tu…
Nie dokończyła, przeszkodził jej w tym odgłos kroków. Wieku. Nieśpiesznych. Jasny znak, że eliksiry lada moment miały się rozpocząć.
Pod drzwiami zebrała się niemała grupa uczniów, wśród których natychmiast dostrzegła Malfoya i jego świtę. Chłopak posłał jej nieprzyjemne spojrzenie, na co westchnęła ciężko. Od samego początku dzień nie zapowiadał się dobrze, a wyglądało na to, że wszystko nieuchronnie zmierza ku gorszemu. Latanie, eliksiry, wkurzony Malfoy, nowy znajomy zakrawający na lekkiego psychopatę…
Zerknęła na Aleistera. Przypatrywał się z ciekawością jasnowłosemu ślizgonowi, prawie w ogóle przy tym nie mrugając. Jakoś nagle ogarnęło ją przeczucie, że w najbliższych dniach Malfoya spotka coś nieprzyjemnego. Z jednej strony czuła swego rodzaju satysfakcję, z drugiej… Malfoy, który dostał po tyłku to rozeźlony Malfoy, a rozeźlony na pewno będzie szukał kogoś, na kim będzie mógł odreagować. Najprawdopodobniejszymi celami byli Neville, bo z miejsca stał się szkolnym popychadłem, Hermiona ze względu na swoje mugolskie pochodzenie oraz ponadprzeciętną inteligencję, której ślizgon szczerze jej zazdrościł, Ron, ponieważ, z tego co zauważyła, Wesley'owie i Malfoy'owie od pokoleń się nienawidzili no i ona sama. Bo tak. Bo pierw stanęła w obronie gnębionego kolegi, a teraz została ukarana wcieleniem do drużyny quidditcha, co najwyraźniej było marzeniem praktyczne wszystkich pierwszoklasistów, tylko nie jej.
Życie jest „piękne".
Po chwili zjawił się profesor Snape, szybki krokiem przemierzając korytarz, co sprawiało, że jego luźne szaty łopotały niczym nietoperze skrzydła. To, jego upodobanie do podziemi i czerni, bladość oraz nieprzyjemne usposobienie stały się powodem licznych plotek. Że jest animagiem zamieniającym się w nietoperza, że sypia w trumnie, je jego kwatery to wilgotny, okryty pajęczynami loch, cały w czerni… I wiele innych. Mało tego. Owe plotki rozpowszechniali wszyscy uczniowie, w tym jego podopieczni, ślizgoni, których na tle reszty traktował całkiem łagodnie. Nie było to z ich strony nazbyt, hm, ładne, jednak Harriet mogła iść o zakład, że Snape je lubi. Znaczy te plotki i strach jaki za nimi się krył. W końcu nie odgrywałby tego całego teatru, gdyby było inaczej, prawda?
Rozbrzmiał brzęk kluczy, rozległ się trzask masywnego zamka. Większość sal lekcyjnych pozostawiano otwartymi, ale nie sala eliksirów, na której zapleczu znajdowały się dziesiątki cennych i niebezpiecznych składników. Teoretycznie pomieszczenie powinno być obwarowane jakimiś specjalnymi zaklęciami, które skutecznie uniemożliwiłyby uczniom wdarcie się do środka, ale wyraźnie Mistrz Eliksirów wolał inwestować w klasyczny zamek i niewypowiedziana groźbę straszliwej kary, jaka spotkałaby każdego, kto ośmieliłby się włamać do pracowni mikstur. Zresztą z podsłuchanych rozmów Bliźniaków Wesley wynikało, że lepszym miejscem do tego, aby coś zwinąć jest… gabinet nauczyciela. Wielu uczniów trafiało na szlabany do Snape'a, co dawało możliwość zwędzenia składnika lub eliksiru tuż pod nosem profesora. Nie wspominając o tym, że podobno czasem był wzywany w nagłych wypadkach do przydął szpitalnego lub na miejsce incydentu, a wtedy tylko zgarniał najpotrzebniejsze eliksiry i wybiegał, nie mając czasu odpowiednio zabezpieczyć swojej jamy. Jednak wątpiła, aby znalazło się wielu odważnych ryzykujących okradzenie Postrachu Hogwartu.
Większość uczniów nie przepadała za eliksirami, jednak wszyscy szybko zajęli miejsca, aby nie prowokować nauczyciela, który wydawał się w dość kiepskim nastroju. Harriet nie miała pojęcia czy to przez nią, czy przez stojącego obok biurka i cierpliwe czekającego na wyznaczenie zadań Aleistera, czy może powód był zupełnie inny. Jedno wiedziała na pewno – prędzej czy później zemści się to właśnie na nikim innym, tylko na niej.
I dzisiaj, podobnie jak podczas pamiętnej lekcji, kiedy pół klasy się poparzyła, mieli pracować w parach. Jako, że Harriet przy takich okazjach miała do wyboru być w parze z Zachariaszem albo z kimś z drugiego Domu, zawsze wybierała to drugie. Dlatego teraz stanowczym krokiem zajęła miejsce obok niskiej, kędzierzawej ślizgonki o niepewnym uśmiechu, Crystal, o ile dobrze kojarzyła. Szczęśliwie dziewczyna nie miała nic przeciwko temu:
– Jesteś w tym dobra, prawda? Znaczy z tego, co zauważyłam – zapytała ledwo słyszalnym szeptem, tak cichym, jakby się bała, że Snape nie tylko momentami przypomina nietoperz, ale też ma nietoperzy słuch.
– Ym… Profesor jest na mnie cięty, no to zawsze przygotowuję się przed zajęciami no i na nich samych uważam, jak tylko mogę. I chyba jakoś daję radę.
– Dzięki Bogu. Ja na ostatnich zajęciach z krukonami kociołek stopiłam. Nie miałam pojęcia, że coś podobnego jest możliwe. Może z tobą jakoś przeżyję.
Harriet stłumiła uśmiech i wyprostowała się, bo profesor otworzył właśnie dziennik i omiótł klasę ponurym spojrzeniem. Na chwilę zatrzymał wzrok na Crystal, a potem na niej i właśnie wtedy ogarnęło ją to nieprzyjemne przeczucie.
Sprawdzanie obecności odbyło się, jak zwykle, w niemal zupełnej ciszy. Kiedy rozbrzmiało ostatnie „jestem", Snape nieśpiesznie wstał, wyprostował się najbardziej, jak tylko mógł i długimi, sprężystymi krokami zaczął przemierzać salę.
– Dzisiaj będziemy przygotowywać eliksir nawodnienia. Jak sama nazwa wskazuje, niweluje on stan dehydratacji, a także, co ważne, uzupełnia elektrolity. Ignorantom, którzy nie wiedzą, co to takiego, a zatem pewnie większości z was, radziłbym zajrzeć do podręczników i to sprawdzić. Szczególnie wartym uwagi jest to, że eliksir nawodnienia można zastosować zarówno w przypadku ludzi, zwierząt jak i roślin. W dodatku składniki potrzebne do jego uwarzenia są dość pospolite, dzięki czemu można go wykorzystać do ratowania plonów z regionów nawiedzonych suszą. Jednakże proces warzenia… Cóż, aby przygotować pełnowartościowy eliksir potrzeba cierpliwości i uwagi, ale jednocześnie niezwykle trudno go zupełnie spartaczyć. Mało tego, nawet przygotowany nieodpowiednio zwykle nie kipi i nie pryska, jest jednym z najbezpieczniejszych wywarów do wykonania. Dlatego, ci którzy już udowodnili, że ich talent do warzenia jest… Cóż, elegancko rzecz ujmując, znikomy, powinni wykorzystać tę okazję do chociaż minimalnego podreperowania swoich nędznych umiejętności, zamiast żerować na NIECO bardziej kompetentnych kolegach. – Profesor wbił jadowite spojrzenie w Crystal – Pano Silverstone, proszę zająć miejsce obok pana Goyle'a. Z tego, co zauważyłem, jesteście na podobnym poziomie. Panno Parkinson, pani usiądzie obok panny Potter, żeby nie czuła się osamotniona.
– A-ale, panie profesorze, przecież ci, co sobie lepiej radzą, mogą nauczyć czegoś tych gorszych, prawda? – spróbowała wyraźnie zdesperowana Crystal.
Usta nauczyciela skrzywiły się w kpiącym uśmieszku, a jego głos uderzył w na pozór łagodne, ale jednocześnie przesłodzone tony wręcz ociekające ironią.
– Cóż, skoro panna Potter jest najmłodszą od kilkudziesięciu lat zawodniczką quidditcha, zapewne sądzisz, że może zostać również najmłodszą hogwardzą nauczycielką w tym stuleciu, jednak nic z tego. Nauczanie wymaga czegoś więcej niż sławy, niepospolitej zdolności do pakowania się w kłopoty i zdolności do kierowania latającym kijem. Zatem, panno Silversotne, radziłbym czym prędzej zebrać rzeczy i zająć wyznaczone miejsce. No, chyba, że chce pani ze mną otwarcie dyskutować.
W ostatnim zdaniu czaiła się jawna groźba, podkreślona niebezpiecznym błyskiem w oczach profesora, dlatego też Crystal czym prędzej zaczęła upychać swoje rzeczy w kociołku, szepcząc coś pod nosem. Właściwie nie coś, a groźby. Jedna z nich przykuła uwagę Harriet
– Kiedyś wezmę i przed lekcją dosypię ci laxigenu do żarcia…
Laxigen… Mugolski, dość silny środek na przeczyszczenie. Zatem dziewczyna prawdopodobnie jest pół krwi albo mugolaczką.
Zdziwiło ją to nieco, ale szybko się zreflektowała. Slytherin miał stanowić Dom chytrych, szybko adaptujących się i wykorzystujących okazje, a nie czystokrwistych… A przynajmniej tak wynikało ze słów Tiary Przydziału, co zresztą miało pokrycie w opowieściach wujka Remusa. Kiedy budowano szkołę i stworzono Tiarę, hogwardzcy założyciele byli zgodni, dopiero potem Salazar Slytherin stwierdził, że nie lubi ani mugoli, ani mugolaków, pokłócił się ze wszystkimi, zabrał manatki i wyjechał cholera wie gdzie. Dlatego do Domu Węża teoretycznie powinno trafiać tyle samo mieszańców i mugolaków, co do innych. W sumie zgadzało się to nieco z tym, co zaobserwował przy stole Slytherinu. Zebrani przy nim ślizgoni wydawali się dzielić na dwa obozy, zapewne podzielone względem stosunku do niemagicznego i mieszanego pochodzenia. Co dziwnie, frakcje nie gryzły się ze sobą, a przynajmniej nie widocznie, chociaż komunikacja między nimi nie zachodziła częściej niż koniecznie.
Snape, chcąc sparować Parkinson z Harriet i zachować przy tym argumentację, że to po to, aby osoby w parze były na tym samym poziomie, musiał poprzesadzać wszystkich. W efekcie wkurzył praktycznie całą klasę, w tym Malfoy'a, który wylądował przy stoliku z Zachariaszem, z czego bynajmniej nie wydawał się zadowolony. Widać z miejsca znielubił przykrego puchona, chociaż teoretycznie obaj mieli wspólnego wroga w postaci Dziewczynki, Która Przeżyła. Jednak ciekawsze zjawisko stanowił nagle pobladły Crabbe, wbijający zalęknione spojrzenie w obsesyjnie uśmiechniętą Meg. Wyraźnie w kontakcie z Jones zapewnienia profesora o tym, jak bardzo eliksir jest bezpieczny do wykonania, przestały być dla niego wiarygodne.
Na koniec niemal wszyscy patrzyli na niego spode łba. Na niego i swoich partnerów.
Harriet zerknęła na Parkinson, która poczęstowała ją spojrzeniem tak pełnym jadu, że mogłoby uśmiercić niewielkie miasteczko. Westchnęła w duchu. Czuła, że to będą naprawdę długie i nieprzyjemne zajęcia. Mimo to nie zamierzała pozwolić, żeby zaistniała sytuacja wpłynęła na warzoną miksturę, bo wiedziała, że wtedy Snape na pewno nie da jej żyć. No i wiedziała, jak bardzo użyteczne mogą być eliksiry. Znaczy się domyślała się. Jak to ujął tamten profesor w programie naukowym? Ekstrapolowała brakujące dane na podstawie tych istniejących.
W każdym, razie nie zamierzała uwarzyć śmierdzącego szlamu tylko dlatego, bo trafiła do pary z ślizngonką, z którą się poprztykała. Dlatego westchnęła ciężko, spojrzała w ciemnobrązowe oczy dziewczyny i oznajmiła:
– Wiem, ze mnie nie lubisz, ale mam zamiar wykonać dzisiejsze zadanie, a ty pewnie też. Dlatego powinnyśmy się ze sobą jakoś dogadać. Tak?
Pansy skrzywiła usta z pogardą i skrzyżowała ręce na piersi.
– Jeżeli będziesz robić, co ci każę, to może się jakoś dogadamy.
Harriet zastanowiła się chwilę.
– Ok. Ale jeżeli będę miała jakąś uwagę, co do eliksiru to ją wygłoszę.
– Uwagę?
– No, że masz zamiar, na ten przykład, zrobić coś, co uważam za błąd.
– Sadzisz, że popełniam błędy? – głos Parkinson stał się lodowaty.
– Każdy popełnia, prędzej czy później. A ja, że Snape mnie nie znosi, codziennie z pół godziny przeglądam podręcznik eliksirów, żeby jeszcze bardziej nie podpaść, więc jak coś będzie nie tak, mogę to zauważyć.
– A ja nie mogę czegoś zauważyć?
– Ym… Przecież już ustaliłyśmy, że będę robić, co powiesz, więc…
Ślizgonka zamrugała, a w jej oczach zalśniła nieufność. Wyraźnie nie spodziewała się takiej odpowiedzi, nie biorąc „ok." Harriet na poważnie. Lubiła dyrygować innymi – było to po niej wydać – ale chyba nikt nigdy nie oddał jej się ot tak pod komendę. Tym bardziej ktoś, kto wcześniej z nią zadarł. Owszem, zadarł dla picu, aby zapobiec bójce, ale jednak.
– Panno Potter, rozumiem, że wychodzi pani ze skóry, aby wszystkich wokół olśnić swoją osobą, w tym pannę Parkinson, ale byłbym zobowiązany, gdyby wstrzymała pani swój długi jęzor i dla odmiany zaczęła słuchać. Może, mimo wychowania wśród mugoli, ta informacja jest pani obcą, ale wszechświat kręci się wokół słońca, nie pani.
Tu i ówdzie rozległy się ciche chichoty ślizgonów, w tym stojącej obok Parkinson, co niespecjalnie zdziwiło Harriet. Podobnie jak podły uśmiech posłany przez czającego się u boku Draco Zachariasza, no i samego Draco. Gdyby mogła, wymownie wywróciłaby oczami, niestety profesor, wyraźnie szukajał najmniejszego pretekstu do wygłoszenia kolejnej, przykrej uwagi lub odjęcia punktów Hufflepuffowi. Dlatego zrobiła pokorną minę grzecznej dziewczynki, spuszczając wzrok.
W asyście ciężkiego westchnienia Snape odwrócił się i szybkim krokiem ruszył do swojego biurka, przy którym natychmiast zasiadł, jednocześnie rzucając zaklęcie na tablicę za sobą. Leżąca pod nią kreda nieznacznie zmalała, a na tablicy pojawiła się lista składników wypisana kaligraficznym pismem nauczyciela. Wśród nich pojawiło się kilka substancji, których nigdy wcześniej nie mieli okazji używać, jak chociażby łuska lewiatana arktycznego, czy widmowe macki – wodorosty rosnące na bardzo dużych głębokościach. Jak zawsze, profesor zaczął omawiać każdą z nich, nie tylko wskazując do czego mogą być użyte, ale także opisując ich ogólny charakter, co stanowiło wskazówkę, co dokładnie dany składnik wnosi do wywaru. Harriet przypuszczała, że właśnie dokładne zbadanie charakteru składnika, pełni jego fizycznych, chemicznych i magicznych właściwości, pozwala bardziej doświadczonym warzycielom eksperymentować z nim, aby odkryć nowy eliksir. Dlatego też skrupulatnie notowała każde słowo nauczyciela. Nie było to jednak proste, bo uwagę dziewczyny od wykładu Snape'a, co rusz odwracało intensywne spojrzenie Aleistera.
Oczy chłopaka lśniły żywym zainteresowaniem i nawet nie musiała się wysilać, żeby zgadnąć, czemu. Zapewne zauważył niechęć profesora i obecnie obserwację „Snape nie znosi Harriet" obracał w głowie niczym kostkę Rubika, usiłując coś z niej ułożyć. To oraz sposób w jaki reagowała na zaczepki i prowokacje mężczyzny. Osobiście akurat tę kwestię uważała za niezbyt interesującą, w końcu robiła tylko to, co niezbędne, aby nauczyciel dał jej przynajmniej chwilowy spokój. Jednak Aleister najwyraźniej lubił analizować tego typu rzeczy i wątpiła, aby dał sobie spokój. Dlatego Harriet pozostawało mieć nadzieję, że nie zacznie testować swoich hipotez, tylko wypyta ją o przyczyny takiego, a nie innego zachowania.
Szczęśliwie nie miała nic do ukrycia, jeżeli chodzi relację – o ile to w ogóle można nazwać relacją – ze Snape'em. Gorzej, gdyby uczepił się kontaktów z ojcem… Chociaż, bogu dzięki, do niego akurat nie miał dostępu, więc szanse, że namiesza albo dowie się czegoś, czego nie powinien, były raczej niewielkie.
Potrząsnęła głową, powracając myślami do wywodu profesora. Nie chciała dać mu powodu do kolejnych złośliwości, chociaż wiedziała, że nawet jeżeli będzie grzeczna, skupiona i uważna, to ten nie odczepi się tak łatwo. Ewidentnie, podobnie jak Malfoy, miał jej za złe, że została wciśnięta do drużyny. No i chyba nie spodobało mu się, że dogadała chłopakowi na Wielkiej Sali. Albrecht, po tym jak jakiś gryfon zauważył, że Snape faworyzuje ślizgona, powiedział, że nauczyciel przyjaźni się z Malfoy'ami, a nawet jest ojcem chrzestnym chłopaka. Biorąc pod uwagę, że Draco najwyraźniej uważał ją za swojego szkolnego wroga, nie wróżyło to dobrze.
Tak, jak przewidywała, profesor szybko się nie odczepił. W trakcie swego wykładu, zapytał ją o jego treść, stwierdzając, że nie sprawia wrażenie rozkojarzonej. Poprawną odpowiedź skwitował tylko krótkim „masz szczęście". Dalej nie było lepiej. Kiedy przyszło do warzenia eliksiru, raz za razem znajdował coś, co mógł nieprzyjemnie skrytykować. Sytuacji nie poprawiało, że i Pansy szlifowała sobie na niej swój cięty język, mając uwagi odnośnie wszystkiego, co robiła.
Szczęśliwie Nietoperz z Lochów miał tego dnia jeszcze jedną ofiarę, której musiał poświęcić swoją uwagę.
Aleister, jak tylko profesor skończył wykład, zaczął krążyć miedzy ławkami, roznosząc składniki, z których większość była oślizgła, obrzydliwa i cuchnąca. Tyle wystarczyło, aby chłopak nieustannie krzywił się z odrazą. Mimo to wykonał swoje zadanie perfekcyjnie – zestawy składników błyskawicznie wylądowały na blatach roboczych. Nic nie zostało rozlane ani rozsypane. Właściwie to nawet przez moment nie było takiej groźby – krukon poruszał się z gracją godną wytrenowanego kelnera pięciogwiazdkowej restauracji. Niestety jedynym podziękowaniem za dobrze wykonaną pracę, okazał się dla niego stos pokrytych przypominającymi wrzody naroślami ślimaków jaskiniowych, które miał wypatroszyć. Widząc ohydne stworzenie, Aleister natychmiast ubrał rękawiczki – takie lateksowe, jakich używali chirurdzy – czego Snape nie omieszkał jadowicie skomentować. Krukon jedynie uśmiechnął się, słysząc przytyk i stwierdził, że owszem, boi się ubrudzić, bo, jak wspominał wcześniej, należy do osób niezwykle schludnych i dbających o wygląd. Tym sposobem wbił profesorowi przysłowiową szpilę, ale tak, by ten nie mógł go za to ukarać.
Harriet obserwowała jak nauczyciel piorunuje Aleistera wzrokiem, zastanawiając się, czy krukon jest odważny, nienormalny, czy może ma skłonności masochistyczne.
Jednak mimo wszystkich przeciwności losu i niezbyt przyjaznej atmosfery, warzenie poszło dość gładko. Okazało się, że wraz z Parkinson tworzą co prawda toksyczny, ale niezwykle skuteczny duet. Ślizgonka świetnie siekała, ucierała, miażdżyła, a Harriet, nieco niezdarna w pracach manualnych, o wiele lepiej od niej radziła sobie z wychwytywaniem zmiany barwy, gęstości czy określaniem temperatury. W efekcie uwarzyły perfekcyjny eliksir i dostały dwa Wybitne oraz po parę punktów dla swoich Domów. Oczywiście, kiedy przyszło do wypowiedzenia „magicznej" frazy „dziesięć punktów dla Hufflepuffu" Snape skrzywił się, jakby ugryzł wyjątkowo kwaśną cytrynę. Jednak, gdyby tego nie zrobił, pozbawiłby nagrody również i swój Dom.
Generalnie eliksiry odbyły się w bardzo nieprzyjemnej, ciężkiej atmosferze, ale mogło być gorzej. Mogła wysadzić swój kociołek, skiepścić eliksir, zdobyć ujemne punkty dla Hufflepuffu, a nawet dostać szlaban. Tymczasem wyszło zupełnie na odwrót. Zabłysła. Znaczy prawie zabłysła, bo trudno błyszczeć pod stosem kpin i jadowitych uwag.
W nieco optymistyczniejszym nastroju ruszyła na transmutację.
Niestety następne godziny przekonały ją, że los ewidentnie zamierza ją ukarać. Nie miała pojęcia za co, ale musiał istnieć jakiś powód. Pierw przeczołgała ich profesor McGonagall, każąc zmieniać stan skupienia szkła ze stałego w ciekły i na odwrót, co bynajmniej nie było zajęciem łatwym, prostym czy bezpiecznym. Dlatego szkło zostało obaczone zaklęciami zapobiegającymi jego tłuczeniu się i odpryskiwaniu, co paru osobom jakimś cudem udało się ominąć. Zapewne przeczuwając podobny bieg wypadków, nauczycielka rozdała wszystkim gogle ochronne oraz specjalne kołnierze, mające uchronić tętnicę szyjną przed uszkodzeniem. Mimo tego, parę osób i tak musiało odwiedzić skrzydło szpitalne, między innymi biedny Neville, którego dłoń została przeszyta na wylot długim, szklanym odłamkiem.
Dalej nie było lepiej. Profesor Flitwick oznajmił im, że opanowując podstawową lewitację, opanowali też podstawowe reguły rządzące rzucaniem zaklęć.
– Oczywiście tyle nie wystarczy – oświadczył uśmiechając się z ekscytacją, a jego oczy zabłysły. – Każdą grupę zaklęć charakteryzują indywidualne cechy, które trzeba nie tylko wykuć na blachę i nauczyć się rozpoznawać, ale też pojąć. Animacja, wezwania bestii, przywołania żywiołów, manipulacja energiami, zaklęcia metamorficzne, w tym uzdrawiające, zawierające w sobie nauki transmutacyjne… Czeka nas dużo, bardzo dużo intensywnej pracy.
I rzeczywiście czekało. Harriet ubóstwiała Flitwicka i naprawdę lubiła jego zajęcia, ale pod koniec lekcji czuła się, jakby ktoś wziął i wyżął jej mózg. Fakt, że kończyli dzień zielarstwem, na którym musieli stawić czoła złośliwemu wężobluszczowi bynajmniej nie poprawił sytuacji. W efekcie na boisku quidditcha, gdzie miała odbyć swoje szkolenie, test czy jak to tam sobie definiowała Gwen, zjawiła się wykończona zarówno psychicznie, fizycznie jak i emocjonalnie. Generalnie powoli zaczynała żałować, że Wierzba Bijąca jednak jej nie zabiła. Tak byłoby dużo prościej.
– Przyniosłaś swoją miotłę? – to było pierwsze, o co zapytała Gwen jak tylko ją zobaczyła.
– Nie, po co?
– Do latania się przyda, nie uważasz?
– No niby tak, ale podczas meczy chyba używamy szkolnych…
– Nie.
– Co nie?
– Jeżeli ktoś ma własną miotłę używa jej, nie szkolnej, chyba, że jest gorsza od szkolnych.
Harriet uniosła brwi.
– Ale to złamanie zasady równych szans. Jeżeli członkowie jednej drużyny mają lepszy sprzęt, to ta jest na lepszej pozycji od pozostałych już na starcie.
– Dokładnie tak jak te drużyny ligowe, których kluby mają lepszych sponsorów odrzekła dziarsko Gwen.
– Ale to nie fair…
– Życie jest nie fair. A teraz zamiataj po miotłę, bo czas nam ucieka.
Dziesięć minut później, Harriet ponownie stanęła przed kapitan swojej drużyny. Ta posłała jej nieprzyjemne spojrzenie.
– Nie przyszło ci na myśl, że warto byłoby ją rozpakować? – zapytała.
– Zależy ci na czasie, a gdybym zaczęła ją rozpakowywać ręcznie, trochę by mi zeszło. Ty pewnie znasz odpowiednie zaklęcie.
Dziewczyna posłała Harriet krytyczne spojrzenie, ale koniec końców przyjęła jej argumentację – miotła została zapakowana tak, jakby ktoś zamierzał wystrzelić ją w kosmos. Pozbycie się taśmy, licznych sznurków i kilku warstw papieru mogło zająć dłuższą chwilę. Szczęśliwie przy pomocy odpowiedniego zaklęcia proces był szybszy niż obranie banana ze skórki.
– Na brodę Merlina! To Nimbus Dwa Tysiące! Najlepsza miotła na świecie… - Oczy dziewczyny zapłonęły jak latarnie. – Twój ojciec musi by odjazdowym gościem.
Harriet uśmiechnęła się blado. Gdyby Gwen wiedziała jak bardzo „odjazdowy" jest James Potter…
– To prezent od ojca chrzestnego – sprostowała.
– To wypożycz mi go na następne urodziny. I gwiazdkę. – Kapitan wpatrywała się w połyskujący kawałek drewna jak w największy skarb, a Harriet mogła iść o zakład, że dziewczyna byłaby wstanie niejednemu połamać nogi, byleby tylko zdobić Nimbusa dla siebie. Jednak w końcu potrząsnęła głową, wracając do rzeczywistego świata. – No dobrze maleńka, to powiedz mi, co takiego wiesz o quidditchu.
– Dwóch pałkarzy, odbijających tłuczki, znaczy duże, ciężkie i dość twarde piłki w przeciwników. Jeden szukający krążący nad polem gry, który ma za zadanie złapać złotego znicza, małą, szybko poruszająca się piłeczkę o złotym kolorze. Jeżeli ją złapie zdobywa bardzo dużo punktów i najczęściej jego drużyna wygrywa. Trójka ścigających, w tym ja, których zadaniem jest przerzucać kafla, dużą czerwona piłkę, przez pętle słupków przeciwnika, takich jakby bramek, znajdujących się na końcu boiska. No i na końcu jest też obrońca, który przechwytuje kafla i chroni nasze bramki… pętle. No wiadomo co. Tylko on może podlecieć bezpośrednio do pętli, znaczy pętli swojej drużyny, reszcie nie wolno przekraczać wymalowanej na trawie boiska linii.
– Tak, a biorąc pod uwagę, że gra toczy się w powietrzu, a nie na trawie, trochę trudno na początku wyczuć odległość. Wynosi ona mniej więcej pięć metrów, po pewnym czasie nauczysz się jej trzymać, a na początku obserwuj obrońcę. Zwykle krąży wokół linii i nigdy nie wylatuje poza nią, a do samych pętli zbliża się dopiero jak już ktoś wykona rzut. – Dziewczyna obrzuciła ją dziarskim uśmiechem i klepnęła w ramię. – No to coś-tam wiesz. Znaczy wszystko, co najpotrzebniejsze. Za każdy rzut ścigający otrzymują…
– Ym, ja mam rzucać, nie liczyć punkty – przerwała jej Harriet. Wiedziała, że to może nierozsądne, ale chciała jak najbardziej zaznaczyć, że quidditch jej nie interesuje, a bycie w drużynie naprawdę traktuje jak karę i zawsze będzie tak traktować. – Rzucać, nie łamać przepisów i nie nawalać. Reszta, dopóki drużyna nie będzie mieć do mnie o coś pretensji, jest nieważna.
Gwen zamrugała i spojrzała na nią badawczo.
– Nie jesteś czasami uprzedzona do quidditcha? – zapytała po chwili.
– No może trochę. Mój ojciec chrzestny zanudzał mnie opowieściami o grze, chociaż nigdy mnie nie interesowała i zaczęłam mieć trochę dość. Ale ważniejsze jest, że nie cierpię latać na miotle i nie znoszę sportów drużynowych. A quidditch to zwykły sport drużynowy z bramkami. Tyle, że gra się latając, jest niebezpieczniejszy i ma gorsze zasady.
– Gorsze zasady? – dziwiła się Gwen.
– Tak.
– To znaczy?
– No… Przede wszystkim szukający. Zdobywa tyle punktów, że te nazbierane przez ścigających często są bez znaczenia, więc tak naprawdę to on decyduje kto zwycięży. No i nie ściąganie źle zachowujących się zawodników z boiska. Jeżeli jakiś pałkarz lub ścigający wbije sobie do głowy, żeby wyeliminować szukającego mocno go uszkadzając, to nawet jeżeli przez to przeciwna drużyna dostanie rzuty karne, wolne, czy jak się to tu nazywa, to i tak wyjdzie na swoje, prawda? Pozbycie się szukającego jest warte kilku rzutów karnych, bo i tak dzięki temu drużyna pozbywającego się wygra, co nie? Ale gdyby takich zdejmować z boiska, a może nawet zawieszać rozgrywkę do czasu powrotu szukającego przeciwnej drużyny…
– Ok., ok., rozumiem. Ech… Serio nie chcesz tego robić, co?
– No nie. Ale skoro już muszę, postaram się to robić dobrze. W końcu za to, co nawyrabiałam, zasłużyłam na karę – burknęła ponuro, a jej twarz wykrzywił nieprzyjemny wyraz.
„Z godnie z przysłowiem, każdy dobry uczynek musi zostać ukarany, prawda?" – pomyślała gorzko. Owszem, zgadzała się, że powinna otrzymać karę, ale nie taką. Kary, czy raczej wspólna kara Rona i Draco była o wiele lżejsza i nade wszystko nie miała trwać przez cały rok ani nie wystawiała ich na widok publiczny. Owszem, zaryzykowała bardziej od nich, ale miała dobre intencje. Chciała pomóc rannemu stworzeniu w potrzebie. Znowu oni bez pomyślunku drażnili się ze sobą i przepychali. Jak koguty chcące pokazać, który jest większy i silniejszy. Intencje, które doprowadziły do złamania przepisów też powinny się liczyć, prawda? Jednak w tym wypadku nie wzięto ich w ogóle pod uwagę.
Spojrzała na nagle spochmurniałą Gwen. Dziewczyna zdawała się rozumieć coś, czego profesor Sprout nie pojęła w pełni i co za nic w świecie nie przebiłoby się przez grube czaszki Rona i Malfoy'a – że uczestnictwo w meczach drużyny quidditcha naprawdę ją unieszczęśliwi. Że każdy mecz będzie dla niej okropnym przeżyciem. Nie miała tylko pojęcia, że to nie tyle z powodu latania, czy brania udziału w samej rozgrywce, tylko przez bycie wystawioną na pokaz. Coś, czego Harriet nienawidziła całym sercem.
– Fajnie to słyszeć, bo serio potrzebujemy dobrego szukającego – mruknęła Gwen. – Chociaż to jednak trochę nie Fair… Hm, może zrobimy tak, za każdy dobry trening i mecz dostaniesz w ramach rekompensaty dwa pudełka Wykwintnych Czekoladek Wymondy Wylder, co?
– Ym… a co to za czekoladki?
– Najlepsze czekoladki w Miodowym Królestwie… Takim sklepie ze słodyczami w Hogsmeade. Słyszałaś o Hogsmeade, prawda?
Harriet skinęła głową. Wujkowie nie raz wspominali jej o jedynej wiosce w Brytanii, którą zamieszkiwali sami czarodzieje. Do tego położonej blisko Hogwartu, dzięki czemu uczniowie od trzecich klas wzwyż mogli ją odwiedzać co drugi tydzień. O ile dobrze pamiętała, za każdym razem któryś z opiekunów Domu wraz z dwoma innymi, losowymi nauczycielami, odpowiadał za przebieg takiej wycieczki – miał dopilnować, żeby nikt nie narozrabiał i wszyscy wrócili bezpiecznie do zamku.
– To dobrze. W każdym razie czekoladki Wymondy to jedna z najlepszych rzeczy na świecie, a z tego, co zauważyłam piekielnie lubisz czekoladę, co? Tylko nie chwal się tym za bardzo… one są trochę na alkoholu i o ile nauczyciele nie robią większej afery z tego, że jedzą je, dajmy na to, trzecioklasiści, to przy pierwszo i drugoroczniakach mogą mieć pretensje. Tak samo z kremowym piwem. Jak słyszałaś o Hogsmeade, to pewnie też o piwie, prawda?
Ponownie skinęła głową. Podobno było pyszne, chociaż wątpiła, aby przebiło specjalną nalewkę wiśniową z dodatkiem chilli cioci Petunii. Kiedyś cichcem poczęstowali się odrobiną z Dudley'em i naprawdę… MNIAM. Piekielnie ostre, ale Harriet uwielbiała pikantne potrawy, w przeciwieństwie do Dudley'a. Dlatego też trunek niespecjalnie przepadł mu do gustu, ale ona sama przyrzekła sobie uroczyście, że jak dorośnie, spróbuje wydębić przepis od ciotki.
– To git. Dobra, to przejdźmy może do treningu, co? Przetestujemy na co cię stać.
Trening czy też test był prosty, a jednocześnie wyjątkowo wyczerpujący. W pierwszej kolejności Gwen postanowiła sprawdzić, jak nowy nabytek drużyny radzi sobie na miotle bez dodatkowej motywacji w postaci bezpośredniego zagrożenia życia. W efekcie Harriet musiała gwałtownie wznosić się i pikować, robić ostre zwroty, korkociągi, latać z jednej strony boiska na drugą z zawrotną prędkością, a to dopiero początek akrobacji. Wystarczyło trzydzieści minut kreślenia rozszalałych wzorów w powietrzu, aby miała trudności z odróżnieniem góry od dołu i dostała mdłości. Szczęśliwie wtedy Gwen przerwała, wręczyła jej kafel i kazała przerzucać piłkę przez bramki, poczynając od niedużego dystansu i powoli go zwiększając. Na koniec w ruch poszły czarodziejskie piłki, a mianowicie tłuczki. Uwolnione z wielkiej skrzyni, gdzie tkwiły przypięte grubymi skórzanymi pasami, aby się nie wyrwały, natychmiast zaczęły ścigać Harriet, która musiała ich unikać, jednocześnie przerzucając kafel przez pętle to po jednej, to po drugiej stronie boiska i wykonywać akrobacje, o które prosiła ją kapitan.
Nie było to proste. Wcale a wcale. Wymagało ogromnego skupienia i refleksu, a w dodatku… Cóż, latające wokół tłuczki sprawiały, że Harriet czuła się zaszczuta, nie wspominając o tym, że sam lot stanowił dla niej przerażającą abstrakcję. Dlaczego? Prowadząc samochód czy nawet pilotując samolot, człowiek czuje pracę maszyny, jej ciężar, dosiadając zwierzęcia ma się pod sobą żywe ciało, mięśnie kurczące się w wysiłku by ruch nie ustał, a miotła… Miotła używała własnej, wpisanej w nią magii, która w żaden sposób nie pozwalała się odczuć, chociaż reagowała na wolę lecącego nią czarodzieja. W dodatku, po wzniesieniu, zdawała się nie posiadać masy, a co za tym idzie, niemal nie wykazywała bezwładności w trakcie gwałtownych zwrotów. No i opór powietrza również jakby jej nie dotyczył. Gdyby nie to, że dziewczynka czuła jej dotyk, uznałaby, że ta jest jedynie widziadłem. Omamem pozwalającym jej ot tak pofrunąć, jeżeli tylko o tym pomyśli. Innym prawdopodobnie coś podobnego wydawało się cudownym doświadczeniem, ale nie Harriet. Chociaż w podstawówce liznęła jedynie podstaw fizyki, wiedziała… Nie, nie tyle wiedziała, co czuła, że każda akcja powinna się równać reakcji i że zasada ta dotyczy dosłownie wszystkiego. Zarówno istot żywych jak i wszelkich typów materii oraz energii, wliczając w to magię. Owszem, zdawała sobie sprawę, że miotła została zaczarowana, wewnętrznie związana potężnymi zaklęciami, które równoważyły zachowanie oraz niezwykłe właściwości artefaktu, jednak działo się to poza zasięgiem Harriet. Ukrycie, niewyczuwalnie. Owszem, profesor Flitwick wspominał, że niektórzy czarodzieje posiadają zmysł pozwalający im czuć otaczającą magię, w tym tę zaklętą w przedmioty, a czasem nawet rozpoznać innego czarodzieja po jego „odcisku" magicznym, jednak ci stanowili niezwykłą rzadkość. Prawdopodobieństwo, że należała do ich wąskiego grona było minimalne, o ile nie zerowe. Zresztą, jeżeli nawet, pierw musiała ów zmysł obudzić. Jak? Przez lata używając magii.
Niestety, kiedy śmigała ponad zieloną murawą boiska, nie miała lat, a sekundy, zaś abstrakcyjny, niemal nierzeczywisty lot sprawiał, że coś w głębi niej kurczyło się ze strachu.
Pomyśleć, że miała być tak dręczona cały rok.
Obserwująca jej wysiłki Gwen, wycelowała różdżką w skrzynię na piłki i coś krzyknęła, na co tłuczki zawisły w powietrzu. Harriet wykorzystała okazję, żeby się zatrzymać. Od powtarzanych raz po raz akrobacji i latania w zawrotnym tempie to w jedną, to w drugą stronę, jej żołądek wstąpił na drogę buntu. Istniała obawa, że lada moment zwymiotuje.
Spojrzała na obserwującą ją z dołu postać radosnej walkirii… i zauważyła, że nie tylko ona ją obserwuje. Na murawie, w pewnej odległości od dziewczyny, przysiadł Aleister, z uwagą przyglądając się zarówno jej jak i Gwen.
„Oj… Chyba zwróciłam na siebie zbyt dużą uwagę. Oby tylko nie wpakował mnie w kłopoty" – przemknęło jej przez myśl, kiedy patrzyła na chłopaka. Jego z lekka uśmiechnięta twarz nie wyrażała absolutnie niczego.
– No, no Potter, niezła robota! – dobiegł ją krzyk Wunderbar, w której głosie pobrzmiewało wyraźne zadowolenie. – Większość nowych zawodników już dawno by się porzygała. Dobra, dziesięć minut odpoczynku i…
Aleister, ni z tego, ni z owego, pomachał jej. Nie do końca wiedząc, jak zareagować, odmachała mu. W końcu machanie komuś to przyjazny gest, więc powinno się na niego odpowiedzieć, prawda? Poza tym zignorowanie chłopaka byłoby zwyczajnie niegrzeczne.
Zaskoczona gestem nowej ścigającej Gwen odwróciła się na pięcie, chcąc zobaczyć, komu ta macha i głośno zaklęła. Bardzo głośno. I bardzo paskudnie. Gdyby w zasięgu słuchu znajdował się któryś z nauczycieli, odjąłby Hufflepuffowi z dwadzieścia punktów jak nic.
– MESFISTO! Co ty tu, kurwa, robisz, cholero jedna?! Szpiegujesz?
– No, no, no… Panno Gwendolino, co za język. Profesor Sprout nie byłaby zadowolona – odpowiedział spokojnie chłopak, nieśpiesznie wstając z trawy. – I nie, nie szpieguję. Quidditch mnie nie interesuje. Chociaż, przyznaję, mogę wspomnieć temu i owemu, że widziałem trening, rzucając kilkoma aluzjami możliwymi do najróżniejszych interpretacji. Ludzie bywają w takich sytuacjach przezabawni.
„On nawet nie udaje" – pomyślała Harriet, jednocześnie obserwując Gwen, która wyglądała, jakby lada moment miał ją szlak trafić. Najwyraźniej Aleister naprawdę nie należał do osób budzących sympatię. Fakt, że piątoklasistka, czyli, jak na uczniowskie standardy, dziewczyna dużo starsza, tak na niego reagowała, naprawdę wiele o nim mówił. Chłopak musiał zajść jej za skórę i to bardzo. W dodatku zrobić to tak, aby dziewczyna nie miała jak się na nim zemścić, co przecież mogła zrobić, prawda? W końcu uczyła się trzy lata dłużej magii niż on, znała wiele zaklęć i pomniejszych klątw, a do tego w tym roku zdawała SUM'y. No i, w przeciwieństwie do niego, była popularna oraz miała przyjaciół. Gdyby chciała, mogłaby mu zatruć życie. Zaszczuć go. Tym bardziej, że mało prawdopodobne, aby w razie kłopotów jakiś uczeń przyszedł krukonowi z pomocą.
– To po coś tu przylazł, hm? Namieszać komuś w głowie, hę?
– Ale ja nikomu nie mieszam w głowie. – Chłopak po kociemu przekrzywił głowę, uśmiechając się szerzej. – Nie moja wina, że ludzie to kłamcy, oszuści i krętacze. Do tego nie raz oszukujący samych siebie.
– Ta… Ty, tylko tworzysz sytuacje, w których można się przekonać, kto jest kim, tak? – warknęła Gwen. W głosie dziewczyny dało się jednocześnie wyczuć chłód, jak i groźbę płomiennego wybuchu.
– Cóż, kiedy człowiek pokazuje, kim naprawdę jest, zawsze się robi nieprzyjemnie i kogoś boli. Ale lepiej, żeby pobolało, niż wejść w bagno, prawda?
– Prawda – przyznała, chociaż z niechęcią. – To, po co tu przylazłeś, hę?
– Obserwować – błysnął zębami w szerokim uśmiechu. – Twoja nowa ścigająca to dość interesujący egzemplarz. Szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się tego.
– A czego się spodziewałeś? – zapytała Harriet, przeczuwając, że chyba zna odpowiedź.
– Kogoś pyskatego, pewnego siebie, rozpuszczonego, lubiącego się rządzić i mieć ostatnie słowo…
„Takiego Malfoy'a w wersji żeńskiej… Czyli kogoś, za kogo uważa mnie profesor Snape" – pomyślała przelotnie.
– Teoretycznie ta cała otoczka Dziewczynki Która Przeżyła, kupa forsy i znany tatuś powinny zrobić z ciebie kogoś takiego, a tu taka niespodzianka. Jestem piekielnie ciekawy, jak bardzo pomyliłem się we wstępnej ocenie i co z ciebie wyjdzie. Czy się polubimy, czy nie… A może, tak jak w przypadku Gwen, ja polubię ciebie, ale ciebie na mój widok będzie ogarniała przemożna chęć wyrzucenia mnie z okna albo zepchnięcia ze schodów? Tak… intrygujące.
Gwen westchnęła ciężko i spojrzała na Harriet. Znacząco. Bardzo znacząco.
– Młoda, czytałaś może „Fausta"?
– Ym… Nie?
– To przeczytaj. Ten skurczybyk to wypisz-wymaluj Mefistofeles. Może i nie założy się z tobą o duszę, ale przeczołga cię tak samo. To cholerny manipulator, miesza w głowie i wyciąga brudy wszystkich dookoła na wierzch. Do tego prowokuje ludzi, żeby pokazali swoją najgorszą stronę. Uwierz, gadanie z tym dupkiem, a nawet słuchanie go, to najgorsze, co możesz zrobić.
Harriet uniosła brwi. Wiedziała, że Aleister lubi mieszać, w końcu poniekąd sam jej to wyznał, ale żeby aż tak? Ciekawe, co takiego zrobił, aby zasłużyć sobie u Gwen na tak negatywną opinię.
Jednocześnie zastanowiła się, jak by to było, gdyby sama została sprowokowana do pokazania swojej najgorszej strony. W końcu nikt nie zna swojego złego „ja", prawda? A przynajmniej nie tak naprawę. Wielu ludzi, kiedy poddać ich próbie, zaskakuje samych siebie podłościami, do których są zdolni. Ciekawiło ją, czym by siebie zaskoczyła.
– E… Ok., przeczytam. Zresztą podobno warto, bo to dobra książka… Tak jak „Mistrz i Małgorzata" – dodała, zastanawiając się, czy w zestawieniu z Aleisterem-Mefistem mogłaby pełnić rolę tytułowej Małgorzaty, a jeżeli tak, to co z tego wynika… W końcu ani „Fausta" ani „Mistrza i Małgorzaty" nie czytała.
Gwen tylko pokręciła głową i westchnęła ciężko.
– Dobra, złaź z tej miotły. Cholerny diabeł popsuł mi nastrój i się już nie skupię na treningu – to mówiąc, rzuciła Aleisterowi ostre spojrzenie.
– Wiesz, zbliża się pora kolacji, więc gdybyś zwolniła ją tuż przed posiłkiem, to po tych akrobacjach, jedząc mogłaby się nabawić jakiegoś skrętu kiszek czy czegoś – stwierdził krukon, po raz kolejny przekrzywiając głowę, tym razem w drugą stronę. – Znaczy nie znam się, nie jestem lekarzem, ale robienie tych wszystkich fikołków w powietrzu i trzęsienie bebechami jak drobnymi w słoiku, tuż przed jedzeniem brzmi kiepsko.
– Niech zgadnę, nie powiedziałbyś mi tego, gdybym sama wcześniej nie zakończyła treningu, prawda? – warknęła.
– A gdybym powiedział, nie ochrzaniłabyś mnie, mówiąc, że nie mam prawa ingerować w szkolenie nowego zawodnika, tym bardziej, że nie należę do waszego Domu? Hm?
Ponury wyraz twarzy Gwen stał się jeszcze bardziej ponury. Nie wiedzieć czemu, kojarzył się Harriet z ciśniętą cegłą.
– Owszem, powiedziałabym, ale przerwałabym też trening, a wtedy Harriet, twój tak niezwykle interesujący egzemplarz obserwacji, uniknąłby porzygania się albo wizyty u pani Pomfrey.
– Hm… Słuszna uwaga. – Uśmiechnął się szerzej i znowu przekrzywił głowę na bok, przyglądając się intensywnie Wunderbar przez dłuższą chwilę.
W końcu przeniósł spojrzenie na Harriet.
– No to co? Idziemy do zamku? – zapytał.
Dziewczynka, która w między czasie zdążyła wylądować i obecnie rozpływała się w wewnętrznych zachwytach nad cudowną stabilnością gruntu, niemrawo skinęła głową, unikając spojrzenia Gwen, które zdawało się krzyczeć „dziewczyno robisz błąd". Jednak z perspektywy Harriet sprawa nie wyglądała tak jednoznacznie. Owszem, rozmawiając z nią Aleister mógł spróbować „namieszać jej w głowie", jak to określiła Wunderbar. Niestety już go zaciekawiła, a co za tym idzie, jeżeli zaczęłaby go unikać, prawdopodobnie próbowałby dotrzeć do niej w inny sposób. Naokoło, pośrednio. Znowu to mogło mieć dużo nieprzyjemnych skutków ubocznych. Dlatego rozmawianie z krukonem uznała za bezpieczniejszą z opcji – w trakcie rozmowy zachowywała przynajmniej częściową kontrolę nad tym, co się dzieje.
Ruszyli w stronę zamku. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, świerszcze koncertowały jak najęte, a na trawie powoli zbierała się rosa, zwiastując pogodne jutro. W powietrzu unosił się ten przyjemny, nieco duszny zapach kończącego się, ciepłego lata. Harriet chciałaby się delektować atmosferą, niestety, jej uwagę od stworzonej przez naturę oprawy odciągało milczące – na razie – towarzystwo Aleistera oraz drżące mięśnie. Chociaż mogłaby przysiąc, że latając w nie wykonywała żadnej, ciężkiej pracy, jej ciało twierdziło coś innego. Niby spodziewała się, że po treningu rzutów może mieć obolałe ręce i ramiona, ale żeby też grzbiet, uda, a nawet pośladki? Naprawdę nie pomyślałaby.
Była zmęczona. Naprawdę zmęczona. I zdziwiona tym, że jest zmęczona. W końcu, jak można się zmęczyć czymś równie abstrakcyjnym i absurdalnym jak latanie na miotle? Chociaż, jak teraz o tym myślała, wszyscy zawodnicy quidditcha, których widziała – głównie na zdjęciach Czarodziejskiego Przeglądu Sportowego, w którym pracował tata – byli całkiem wysportowani. Szczupli, o silnych ramionach… Ale w trakcie jakich manewrów mięśnie aż tak pracowały? Przecież przy żadnej z akrobacji nie wysilała się, a przynajmniej nie bar…
– Nie lubisz tego, prawda? – melodyjny głos Aleistera przerwał jej rozmyślania.
Zamrugała zaskoczona, w pierwszym momencie nie rozumiejąc, o co kruponowi chodzi.
– W sensie, że quiddich? – zapytała, na co chłopak skinął głową. Nie uszło jej uwadze, jak czujnie ją obserwował. – Hm… Nie znoszę gier drużynowy, latania i organicznie nie cierpię być na widoku, więc tak, nie cierpię. Do tego quidditch ma dość idiotyczne zasady, jest zbyt niebezpieczny jak na zwykłą rozrywkę sportową i mam serdecznie dość gadania o nim w domu, kiedy tata i moi przyszywani wujkowie się rozkręcą. Zupełnie jakby to była najważniejsza rzecz na świecie.
„Chociaż dla Syriusza poniekąd jest. Obecnie to jedna z nielicznych rzeczy łączących go z tatą. Zamiłowanie do quidditcha i wspomnienia. Gdyby nie one, nie mieliby wielu wspólnych tematów" – pomyślała w przelocie.
Tak, Syriusz, chociaż inwestował pieniądze w wiele przedsięwzięć, na dobrą sprawę był wiecznym bezrobotnym, żyjącym dzięki rodzinnej fortunie oraz procentowi od zysków ludzi, którym dał pieniądze na rozruch. Zmieniał kobiety jak rękawiczki, podróżował i „kosztował smaków życia", co objawiało się głównie tym, że zachowywał się jak pozostawiony bez nadzoru nastolatek z kupą forsy. Hazard, imprezy, pewnie też używki. Tymczasem James Potter, mimo zgromadzonych przez jego przodków bogactw, nie dość, że pracował, to jeszcze prowadził ciche, uporządkowane życie… urozmaicane zatruwaniem egzystencji jedynej córce i krewnym zmarłej żony. Światy mężczyzn prawie nie nachodziły na siebie, ich drogi już dawno się rozeszły. James poszedł na prawo, Syriusz na lewo. Jedynie Remus Lupin podążył środkiem, co pozwalało mu zachować kontakt z obydwojgiem przyjaciół i to przy stosunkowo niewielkim wysiłku.
– Interesujące. A Wunderbar wie, co o tym wszystkim myślisz? – drążył krukon.
– No trudno byłoby, żeby tego nie zauważyła, szczególnie, że nie udaję, że mi się to podoba. – Westchnęła ciężko, z rezygnacją. – No, ale co ma zrobić? To ma być moja kara. No, teoretycznie mogłaby powiedzieć, że się nie nadaję i mam razem z Weasley'em i Malfoy'em wyręczać domowe skrzaty na zmywaku, ale wygląda na uczciwą. Bardzo, bardzo uczciwą. Tego nie można mieć jej za złe. Poza tym, jako kapitan powinna myśleć o dobru drużyny, a wygląda na to, że nikogo lepszego ode mnie na ścigającego nie znaleźli. Chociaż wspomniała, że raz na jakiś czas w ramach rekompensaty za straty moralne może mi kupić słodycze.
– Straty moralne, tak? – Aleister uśmiechnął się, tym razem jednak jego uśmiech wydał się… Normalniejszy. Bardziej ludzki. – Więc nie masz pretensji do Wunderbar za to, że będzie cię męczyć?
– Nie. W końcu nie ona w to wszystko mnie wkopała, prawda? Przede wszystkim wkopałam się sama. No, teoretycznie mogłabym pomstować na Malfoy'a i Weasley'a, bo to od ich wygłupów wszystko się zaczęło, ale to byłoby chyba trochę… hm… nad wyraz. Owszem, jednego i drugiego chętnie zdzieliłabym w łeb, może wtedy zaczęliby myśleć, ale nic poza tym. Chociaż, oczywiście, uważam karę za niesprawiedliwą. Pewnie nauczycielom wydawała się świetnym pomysłem, ale chłopaki będą musieli odbębniać swój szlaban tylko kilka tygodni, góra miesięcy, a ja zostałam uziemiona do końca roku… Chociaż właściwie uziemiona to chciałabym być, niestety zamiast tego każą mi latać.
Mefistofeles jak go nazwała Gwen, wyglądał na coraz bardziej zaintrygowanego.
– Czyli masz żal do nauczycieli?
– Trochę, ale nie tak, żebym jakoś ich znielubiła czy coś. Z ich punktu widzenia, a szczególnie pani Hooch, pomysł z karą musiał wyglądać naprawdę dobrze. Zostanę ukarana, wspomogę drużynę, a jak drużynę to i Dom, a do tego może przełamię niechęć do latania na miotle. No i jakie dziecko, z punktu widzenia przeciętnego, dorosłego czarodzieja, nie chciałoby trafić do drużyny quidditcha? Żadne. Ale trafiła się taka mała Harriet Potter, co to nie lubi robić durnych sztuczek, żeby bili jej brawo. Pech.
– Och, no tak. Trudno ci nie przyznać racji… – Na wciąż uśmiechniętej twarz chłopaka, pojawił się wyraz zamyślenia. – Potrafisz wejść w cudze buty, przynajmniej na chwilę. Wielu ludzi twierdzi, że jest… Jak leciało to słowo? A tak, że jest empatycznych. Niestety większość z nich myśli, że empatia to płakanie nad szczeniaczkiem bez łapki albo głodnymi dziećmi. Nie. To jest to, że potrafisz spojrzeć na świat oczami innej osoby. To, czy ją polubimy, znienawidzimy, czy będziemy jej współczuć, to kompletnie inna historia.
Harriet nie miała pojęcia, co na to odpowiedzieć, ani czemu słowa Aleistera miały służyć, więc milczała. Owszem, wiedziała, czym jest empatia i definiowała ją dokładnie tak samo jak chłopak. Zgadzała się też z jego przemyśleniem odnośnie braku ścisłego związku między uczuciami do danej osoby, a zdolnością do empatii. Ale co z tego?
– A co myślisz o tym, że wspomniałem, że mogłabyś się pochorować, jeżeli skończysz trening tuż przed kolacją, dopiero jak Wunderbar go przerwała? – zapytał znienacka.
– Hm… Chyba w ogóle o tym nie myślałam. Może dlatego, że mam za mało informacji, żeby cokolwiek o tym sądzić.
– Och, naprawdę? A dokładnie?
Zastanowiła się przez chwilę.
– No, na przykład mogłeś z góry wiedzieć, że po rozmowie z tobą Gwen przerwie trening, prawda? W końcu najwyraźniej wiesz, jak na nią działasz. No i też, chociaż Gwen wydaje się miła, to wcale taka nie musi być. Za mało ją znam, żeby cokolwiek o niej powiedzieć na pewno. Dlatego mogło być też tak, że nic nie powiedziałeś, bo bałeś się, że przegniesz i Gwen jakoś się na tobie odegra. Albo zamierzałeś powiedzieć mi o tym po treningu. Znaczy powiedzieć, żebym nie jadła kolacji, tylko wzięła coś na ząb do dormitorium i zjadła dopiero za godzinę albo się porzygam. Mogło też cię to nie obchodzić, albo uważałeś, że skoro sama nie mam tyle rozumu, żeby przerwać odpowiednio wcześnie trening, to powinnam się porzygać, żeby nieco go nabrać. Dużo opcji, a wszystkie jednakowo możliwe. Niektóre nawet mogą się ze sobą łączyć. Dlatego nie mam co nad tym gdybać. Za krótko się znamy, żebym mogła oceniać twoje zachowanie. Co innego, gdybyś był po prostu wredny czy chamski.
Szeroki uśmiech kota z Cheschire ponownie przeciął porcelanową twarz Aleistera, a jego intensywnie niebieskie oczy zalśniły.
– Dobrze, to teraz jeszcze jedno pytanie. Dlaczego mi o tym wszystkim mówisz? Znaczy, czemu odpowiadasz i to tak dokładnie, mimo tego, co mówiła Gwen.
– Bo to wszystko prawda i to taka, której się nie wstydzę ani której nie można wykorzystać przeciwko mnie. A przynajmniej nie bardzo, a jeżeli w ogóle, to tylko wyrywając słowa z kontekstu. Jeżeli jesteś względnie fair, nie zrobisz tego, a jeżeli zrobisz będę mniej-więcej wiedziała, z kim mam do czynienia. Inna rzecz, że jesteś mnie ciekawy i bardzo możliwe, że gdybym ci nie odpowiedziała, próbowałbyś mnie wybadać w inny sposób. Możliwe że nieprzyjemny. – Otwarła usta i zawahała się na ułamek sekundy. Nie wiedziała, czy podając ostatni powód nie powie za dużo, ale szybko stwierdziła, że w sumie niczym nie ryzykuje. – No i rzadko ktoś mnie pyta, co myślę. Tak szczerze, naprawdę słuchając tego, co mówię. Najczęściej robią to reporterzy i ludzie z bzikiem na punkcie Dziewczynki, Która Przeżyła. Chcą się czegoś dowiedzieć, tylko by wiedzieć albo napisać o tym, ewentualnie jakoś inaczej wykorzystać. Gdybym w Dziurawym Kotle, po pochwaleniu szarlotki Tom'a, znalazła reklamę z cyklu „Dziewczynka, Która Przeżyła, mówi, że jest pyszna" to bym się nie zdziwiła.
Ostatnie zdanie wypowiedziała wyraźną nutą goryczy. Sama siebie tym zaskoczyła. Powinna Już przyzwyczaić, do takiego a nie innego traktowania. Myślała, że się przyzwyczaiła. Może to dlatego, że w domu nie żaliła się na swoją sławę nikomu poza Dudley'em, a nawet w jego przypadku robiła to rzadko? Owszem, wiedziała, że kuzyn zawsze ją wysłucha, ale nie chciała go zamęczać. Próby ponarzekania na niezasłużoną popularność ojcu albo wujostwu nie skończyłyby się dobrze. Znowu Syriusz zdawał się nie pojmować, co takiego złego widzi w sławie, a Remus tylko uśmiechał się smutno, wzdychał ciężko i mówił, że nie może pomóc. Nie rozumiał, że nie chodzi o to, aby pomógł, tylko wysłuchał i pocieszająco objął ramieniem.
Aleister nawet nie próbował jej pocieszyć, ale wysłuchać na pewno wysłuchał. I to bardziej niż ktokolwiek inny, nawet Dudley. Jego chłodne, przeszywające spojrzenie zdawało się mówić, że każde jej słowo poszatkował na drobne kawałeczki, analizując pod kątem znaczenia, poszukując drugiego dna, odsączając ton głosu, porównując z mimiką i mową ciała. Było to straszne i dziwne, ale jednocześnie w pewien sposób przyjemne. Wreszcie ktoś zainteresował się nie kim jest, ale JAKA jest. To znów stanowiło dla niej zupełnie nowe doświadczenie.
–Kiedy powiedziałaś „Dziewczynka, Która Przeżyła", brzmiałaś trochę jakbyś mówiła o kimś innym, nie o sobie.
– Bo to nie ja tylko to, kim ludzie chcą, żebym była. Dzielną, odważną, bohaterką. Mądrą, popularną i towarzyską. Ale, nawet gdybym chciała, nigdy taka nie będę, a udawać nie mam zamiaru. Zresztą, nawet gdybym się mogła zmienić, nie zrobiłabym tego.
– Dlaczego?
– Bo mam prawo być sobą. A ci, którzy nie chcą mnie widzieć taką jaką naprawdę jestem, nie zasługują na to, żebym się dla nich zmieniała – oświadczyła twardo.
Tak, nie miała zamiaru zmieniać się dla nikogo, kto widział w niej jedynie etykietę „Dziewczynki, Która Przeżyła" lub córkę Lily i Jamesa Potterów, ich odbicie. Jak już, mogła to zrobić dla siebie samej ewentualnie prawdziwego przyjaciela, ale nikogo innego. Póki co przyjaciela miała jednego – Dudley'a – a on nie chciał w niej nic zmieniać. I może właśnie dlatego tak go ceniła.
– Hm… Pewnie, kiedy przekonują się, że nie jesteś taka, jak sobie wyobrażali, reagują jakby w zamrażalniku, w pudełku z napisem „lody" znaleźli groszek.
Zaskoczona podsumowaniem chłopaka, niezwykle trafnym, parsknęła. Naprawdę trafił w dziesiątkę. Owszem, rozczarowania nie okazywano jej jawnie – a przynajmniej nie aż tak – a w dodatku było rozwleczone w czasie, ale gdyby skupić je w jednym momencie i podsumować, otrzymałoby się pełen zawodu jęk łasucha, który chciał lodów, a dostał groszek.
Aleister obnażył zęby w szerokim uśmiechu. Dopiero teraz zauważyła, że ma nieco przerośnięte kły, co sprawiło, że jeszcze bardziej przypominał jej kota. Niebieskie oczy chłopaka zalśniły podejrzanie, ale jego twarz, tak jak wcześniej, przypominała maskę. Dziewczynka mogła iść o zakład, że w szkole nikt nie wie, co tak naprawdę się pod nią kryje. Wychodził z siebie, aby poznać innych ludzi, ale sam się nie odsłaniał. Ciekawe, co by było, gdyby to ona jego zasypała pytaniami? Na przykład teraz?
„No, na razie lepiej z tym poczekać, prawda? Pan Kicia jest obcy, a obcy kot może podrapać, jeżeli spróbować wziąć go na ręce" – pomyślała, a wyobraźnia podsunęła jej obraz wściekle syczącego Aleistera, który, przy wtórze obrażonego prychnięcia, wskakuje na szafę i burcząc wściekle, obserwuje ją z wyraźną pogardą.
Chłopak do tego stopnia kojarzył jej się z kotem, że wizja, oprócz tego, że zabawna, była całkiem naturalna.
– Wiesz co? Wydaje mi się, że nasza znajomość może być naprawdę interesująca – mruknął, krukon, mrugając powoli.
Harriet przypomniała sobie, że kiedyś, w jakimś programie telewizyjnym słyszała, że powolne mrugnięcia i mrużenie oczu u kotów jest oznaką sympatii. Właściwie podchody Aleistera – te wszystkie pytania, krążenie wokół tematu, czy też, jak w przypadku Snape'a i Gwen, prowokacje – również przypominały kocie zachowanie. W końcu koty, z natury ciekawskie, gdy napotykały coś nieznanego, ostrożnie i nieufnie pacały to łapką, uważnie obserwując i nasłuchując. Potem, kiedy owo coś nie atakowało, postępowały pewniej, póki nie dochodziły do wniosku, że bezpiecznie będzie to obwąchać z bliska. Istnieje przysłowie, „ciekawość zabiła kota", ale tak naprawdę podobny los spotyka niewiele mruczków, albowiem koty zawsze ważą ryzyko. Najmniejsze drgnięcie lub niespodziewany ruch może sprawić, że natychmiast odskoczą, umykając w bezpieczny kąt. Do tego nie bez powodu są obrazowane jako istoty widzące i słyszące więcej niż inni.
Aleister naprawdę był jak kiciuś. Kiciuś ostrożnie i nieufnie badający ludzi. Ale czemu? Czyżby miał się czego obawiać? A może spotkało go coś nieprzyjemnego ze strony innych?
Nie miała pojęcia i czuła, że jak na razie nie ma prawa o to pytać – nie znała go, tak jak on jej. Zresztą czuła, że w jakiś sprytny sposób zbyłby odpowiedź. Dlatego słysząc jego słowa, jedynie uśmiechnęła się półgębkiem i mruknęła:
– Kto wie, panie Kocie, kto wie…
Ledwie wypowiedziała te słowa, rozbrzmiało przeciągłe miauknięcie, a gdy spojrzała w kierunku, z jakiego dobiegło, dostrzegła parę złotych oczu i szare futro. Pani Norris. Nawet nie dostrzegła, kiedy znaleźli się w pobliżu zamku.
Nota Autora:
Przede wszystkim chciałam podziękować wszystkim odzywającym się za to... No cóż, że się odezwali :) Mam nadzieję, że wejdzie wam to w nawyk.
Gosiu, jako, że chyba nie jesteś zarejestrowana mogę odpowiedzieć tylko w ten sposób:
1) To autorskie opowiadanie
2) Publikuję losowo. Rozdziały będą się pojawiać raczej rzadko i nieregularnie, kiedy napiszę kolejny rozdział.
3) Mam konto na Wattpadzie, ale tej historii tam nie ma. Mając nadzieje na to, że jakiś nadgorliwiec zrobi mi betę, wrzuciłam tekst tutaj. Na Watt mam historię, która póki co jest moim priorytetem – FNaF: Formy Życia. Jak coś wrzuciłam tu parę rozdziałów na próbę.
Teraz parę słów o rozdziale. Przezwałam Aleistera Kotem z Cheschire z kilku powodów. Przede wszystkim ze względu na jego koci charakter oraz szeroki uśmiech. Poza tym koty, jako zwierzęta duchowe są przedstawiane jako istoty dostrzegające to, co niewidzialne, widzące ukrytą prawdę. Pasuje to do niego, prawda?
I uprzedzając - nie, nie będzie żadnego paringu Aleister x Harriet. Niby nie powinnam spoilerować, ale... cóż, nie lubię kiedy ludzie w moich historiach na siłę szukają wątków romantycznych.
