W następnych dniach Aleister nie niepokoił jej nadto, ale nierzadko napotykała jego spojrzenie. Obserwował ją – z oddali i niezbyt nachalnie, ale jednak. Czasem przyglądał się jej podczas posiłków, innym razem patrzył, jak bawi się na błoniach ze Stellą lub z oddali śledził trening quidditcha. Właśnie, quidditch. Treningi odbywały się aż trzy razy w tygodniu, pożerając większą część jej wolnego czasu. Na domiar złego, nie była przyzwyczajona do latania, więc przypłacała je nie dość, że rozstrojem nerwowym, to jeszcze potwornym zmęczeniem. Po każdym brała szybki prysznic, wlekła się do Wielkiej Sali na kolację, po której padała jak nieżywa na łóżko. Szczęśliwie okazało się, że jest w tym dość dobra. Znaczy nie w padaniu na łóżko, tylko grze w quidditcha. Świetne sprawdzała się na pozycji ścigającej, przemykając między zawodnikami niczym czarno-żółta błyskawica, po to aby szybko przechwycić kafla. Jak na razie niezbyt wychodziło jej strzelanie goli, bo miała za słabo wypracowane ramiona, ale Gwen twierdziła, że się wyrobi. Zresztą, nawet gdyby nie, to doskonale odbierała piłkę przeciwnikowi, a samo to było dużo warte. Wyglądało na to, że sobie poradzi… jeżeli zdoła jakoś poskromić Stellę. Otóż sowa atakowała każdego pałkarza, który ważył się wybić w jej stronę tłuczek i nie potrafiła jej tego oduczyć. Póki co, przed każdym treningiem, cichcem podawała ptaszysku eliksir nasenny, jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że to jedynie tymczasowe rozwiązanie. Przeczuwała, że skończy się na zamykaniu Stelli w sypialni na czas meczy.
W każdym razie, quidditch, na razie nie stanowił dużego problemu. Podobnie Pan Kicia, który trzymał się na dystans. Problem, taki naprawdę poważny, miała jeden. Był nim niemal nierozerwalny duet wrzeszczących na siebie idiotów.
Tak, chodziło o Malfoy'a i Wesley'a.
Gdyby ktoś zapytał ją, jak się to wszystko zaczęło, nie potrafiłaby powiedzieć. W jednej chwili najedzona i emanująca samozadowoleniem wychodziła z Wielkiej Sali, w następnej przyczepił się do niej Malfoy. To znów zwabiło Rona, który natychmiast – mimo, że próbowała protestować – zaczął odgrywać rolę jej adwokata. Jednak nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że jakoś tak nie wiadomo jak i kiedy, chłopcy ustalili, że Harriet będzie się pojedynkować o północy z Malfoyem, a Wesley zostanie jej sekundantem. Nawet sobie przy tym uścisnęli dłonie, jakby wszystko było ustalone, a ona nie miała nic do gadania.
Najpierw ją zatkało, tylko po to, żeby w następnej chwili wybuchła.
– Czy wyście oczadzieli, czy pozamieniali się z głuptakami na rozumy?! – ryknęła. – Nie ma mowy, nie będę się pojedynkować! Mało tego, nigdzie nie mam zamiaru wychodzić po ciszy nocnej! Jeżeli Filch nas złapie, odejmie naszym domom po miliard punktów. Poza tym mam dość kłopotów. Ledwo się rok zaczął, a już mam poważne złamanie regulaminu na kącie. Nie, nie i jeszcze raz nie!
– Chyba nie pozwolisz temu nażelowanemu palantowi, żeby cię obrażał! – żachnął się Ron, jednocześnie korzystając z okazji, żeby zakpić z fryzury chłopaka.
– A co mi to szkodzi? Gadanie nie boli.
– Mówiłem, wszyscy puchoni to niedojdy, ślamazary i tchórze – zakpił Malfoy, wyjątkowo puszczając mimo uszu uwagę Rona. – Zastraszone, uciekające do swych nor zwierzęta futerkowe…
– Nie jesteśmy tchórzami! – wtrącił się ni z tego, ni z owego Justyn.
– Właśnie, a Harriet świetnie sobie radzi na zaklęciach – poparła go Hanna.
Harriet jęknęła w duchu. No tak, jeszcze tego brakowało, żeby puchoni poparli ten popaprany pomysł. Justyna, mimo że wydawał się rozsądnym, miłym chłopcem, jeszcze potrafiła zrozumień – w końcu Malfoy tak-jakby naskoczył na niego w pociągu, a w dodatku nazwał Hermionę szlamą, dając wyraz temu, co sądzi o takich jak on. Ale Hanna? Słodziutka, zachowawcza i zawsze trzeźwo myśląca? Naprawdę się zawiodła.
– To niech to udowodni – prychnął Malfoy, rzucając jej kpiące spojrzenie. – To jak Potter, przyjmujesz wyzwanie?
Mając niejako przeciwko sobie również Hannę i Justyna, Harriet w pełni zdawała sobie sprawę w jak beznadziejnym jest położeniu. Wyglądało na to, że wszechświat koniecznie chciał, aby podniosła rzuconą rękawicę. Jednak nie zamierzała ot tak odpuszczać.
– To może zrobimy to tu i teraz? – zaproponowała.
– Chybaś zgłupiała – warknął Draco, a Ron zrobił wielkie oczy, nie spodziewając się takiej propozycji. Nawet towarzyszące śliz gonowi osiłki sprawiały wrażenie zaskoczonych.
– No co? I tak nas pewnie by złapali i oberwalibyśmy i punktami za nocne włóczęgostwo i za pojedynkowanie się. Tak, przynajmniej jedna rzecz odpadnie. Albo lepiej, załatwmy to na pięści, zamiast na różdżki, kara powinna być niższa. Jeżeli się boisz, że pokiereszuję ci twoją piękną buźkę, możesz wyznaczyć jednego ze swoich dryblasów, żeby cię reprezentował. Dam mu radę.
Powiedziała to ze sporą dozą pewności siebie, jednocześnie obrzucając Crabbe'a i Goyle'a wyzywającym spojrzeniem. Poradziłaby sobie z każdym z nich. W końcu Dudley był od każdego większy i chodził na karate, a kiedy bili się dla draki, wygrywała w mniej-więcej czterdziestu procentach wypadków. Znowu Cabbe i Goyle byli po prostu wielcy i nic po za tym. Mogła się założyć, że żaden z nich nigdy nie uczestniczył w prawdziwej bójce, takiej z równym sobie albo silniejszym przeciwnikiem.
Malfoy najpierw się zająknął, ale w końcu odzyskał rezon.
– W pięściach każdy może być mocny, nie to co w magii – prychnął pogardliwie. – A to o moc się tu rozchodzi, o to, czy taki mieszaniec jak ty jest równie dobry, co dziedzic jednego z najstarszych, rodów czystej krwi Wielkiej Brytanii. A jeżeli chodzi o to, czy nas złapią… Cóż, jeżeli jesteś taką niedojdą, że uważasz, że Filch da radę cię przyłapać, to może serio sobie odpuść. Ja nie zamierzam dać się złapać komukolwiek.
Kiedy ślizgon nazwał ją mieszańcem, jednocześnie podkreślając swoją czystość krwi, Hanna i Justyn zaczęli mordować go wzrokiem. Właściwie to Hanna, na co dzień skończona pacyfistka, wyglądała jakby lada moment miała się na niego rzucić z pazurami. Poczerwieniała na twarzy, drżące dłonie zacisnęła w pięści, a jej łagodne, brązowe oczy zaczęły lśnić od napływających łez bezsilnej złości. Harriet nie miała pojęcia, co takiego zrobił dziewczynie Malfoy, ale wiedziała, że musi się podjąć zadania… W końcu nie chciała zniechęcić do siebie koleżanki, a zarazem współlokatorki.
– Niech ci będzie, Malfoy. W nocy, o północy w Sali Pamięci.
– Tylko na pewno przyjdź – zażądał wojowniczo Justyn.
– Oczywiście, że przyjdę. Myślisz, że się boję? – Malfoy uniósł brew.
– Nie, ale taki wredny dupek jak ty, mógłby chcieć ją wystawić Filchowi!
Draco zrobił bardzo głupią minę, co mogło, chociaż nie musiało znaczyć, że właśnie taki miał plan. W każdym razie, nawet jeżeli istotnie coś takiego planował, teraz naprawdę musiał stawić się na pojedynku – cała rozmowa toczyła się w pobliżu drzwi Wielkiej Sali, w obecności wielu świadków. Właściwie to cud, że jeszcze nie napatoczył się żaden nauczyciel albo – nie daj boże – woźny. Swoją drogą, ślizgon „perfekcyjnie" wybrał miejsce na rzucanie takich wyzwań. Ciekawe o czym myślał?
„Rzecz w tym, że nie myślał, tak samo zresztą jak i Ron" – stwierdziła. Obaj zdawali się cierpieć na syndrom „najpierw robię, potem myślę"… o ile w ogóle zdarzało im się myśleć. W przypadku Wesleya jeszcze mogła zrozumieć takie zachowanie, w końcu opinia, że większość gryfonów to narwańcy, musiała skądś się wziąć, prawda? Ale ślizgoni podobno mieli być chytrzy i podstępni! Tymczasem Malfoy w ogóle nie przejawiał tych cech. Jawnie okazywał sympatię i antypatię, a dwulicowość wydawała mu się kompletnie obca. No i niespecjalnie potrafił knuć. Nawet jeżeli istotnie zamierzał ją wywabić z dormitorium, tylko po to, aby wydać Filchowi, było to do tego stopnia przewidywalne, że Justyn bez większego problemu odkrył jego intencje.
„Ciekawe, co Tiara sobie myślała, przydzielając tego ciapciaka do Slytherinu" – pomyślała, odprowadzając Malfoy'a wzrokiem.
– Dzięki za wpakowanie mnie w kłopoty – zwróciła się do Rona i pary puchonów. – To się skończy szlabanem, mówię wam. A jak odejmą domowi większą ilość punktów, to ja się nie zamierzam z tego tłumaczyć prefektom.
Justyn i Hanna popatrzyli na siebie nawzajem zmieszani. Najwyraźniej dopiero teraz dotarło do nich, jakie efekty mógł mieć pojedynek Harriet. Nie tylko dla niej samej, chociaż to przede wszystkim, a dla całego Hufflepuffu.
– Wiemy, to było nie fair, ale to taki straszny dupek… – mruknęła Hanna, wpadając w nieco płaczliwe, a zarazem przepraszające tony. – Po prostu trzeba mu utrzeć nosa albo poczuje się zupełnie bezkarny.
– Ale zdajecie sobie sprawę, że chociaż mój tata jest czarodziejem, to ja się wychowywałam po mugolsku i przychodząc do szkoły, prawie nic nie wiedziałam o magii? – zapytała. – Malfoy oglądał czarowanie od małego, więc może być dużo bardziej do przodu niż ja. Bardzo możliwe, że przegram, a wtedy będzie jeszcze bardziej nie do zniesienia.
– Nie przegrasz – oświadczył niezwykle pewnym tonem Ron. – Pamiętasz, jak go załatwiłaś w pociągu? To było ekstra. Miał wtedy minę jakby go ktoś rąbnął w bebechy.
– Załatwiłam go, bo wyrwałam mu różdżkę, a chyba nie na tym polegają magiczne pojedynki, prawda? Niby mogłabym to zrobić znowu, ewentualnie rozkwasić mu nos, bo czarów się dopiero uczymy, więc moja piącha może być szybsza od jego zaklęć, ale tego… Myślę, że stwierdziłby, że oszukiwałam.
– Przeżyłaś atak Sam Wiesz Kogo, pokonałaś go, więc Malfoyowi też dasz radę.
– Dobrze wiesz, że tak naprawdę Voldemorta pokonała moja mama! – odparła z jawnym gniewem, kompletnie ignorując wzdrygnięcie, jakim zareagowali na imię czarnoksiężnika on i otaczający uczniowie. – Jej tarcza magii poświęcenia. Magii krwi. Ja podczas tej całej afery pewnie tylko beczałam. No, może jeszcze brudziłam pieluszkę.
– Ale nadal masz tą tarczę, co nie? I nadal cię chroni, a coś takiego to nie byle co, skoro dało radę odbić klątwę Sama Wiesz Kogo! W końcu dzięki niej jesteś Dziewczynką, Która Przeżyła. Dlatego czary Malfoya…
Urwał widząc jej minę.
Harriet wiedziała, że Ron to w sumie dobry koleś i nie chce niczego złego, a na pewno nie jej szkody, ale miał w zwyczaju mówić, co myśli i nie myśleć, co mówi. Zupełnie jakby jego połączenie mózg-usta cierpiało na permanentną obstrukcję, nie pozwalając pełniącemu rolę zwieracza rozsądkowi zatrzymać słowotoku. W dodatku, gdy w rolę wchodził Malfoy, w ogóle przestawał myśleć, gotów zrobić wszystko, aby utrzeć Draconowi nosa. Dokładnie tak jak teraz. Nie dość, że wpakował ją w ten cały pojedynek, który prawdopodobnie przegra i niewykluczone, że przypłaci szlabanem, to jeszcze jakby zapomniał o ich rozmowie w pociągu. O tym jak nie znosi swojej sławy i wszystkiego co z nią związane, i rzucał jej w twarz tą cholerną „Dziewczynką, Która Przeżyła". Głupota i jego własny, narowisty charakter sprawiły, że zagalopował się – rozumiała to. Jednak nie zmieniało to faktu, że przesadził. I że była na niego wściekła do tego stopnia, że gdyby nie groźba konsekwencji, wyprowadziłaby prawy prosty w sam środek jego twarzy.
– Tarcza poświęcenia chroni mnie przed Voldemortem i może jego sługusami, i nikim więcej – wycedziła, zaciskając szczęki. – A ty, jeszcze raz nazwij mnie „Dziewczynką, Która Przeżyła", to będziesz zęby z ziemi zbierał.
Chłopak zamrugał, a na jego twarz przybrała wyraz pełen niepewności i wyrzutu. Wyraźnie nie spodziewał się wrogości z jej strony i uważał, że ta jest niesprawiedliwa.
– Przecież wszyscy cię tak nazywają – mruknął cicho.
– Głupi dorośli, którzy nic nie rozumieją i na których nie mogę nic poradzić – burknęła. – Ty też jesteś głupi, jak myślisz, że mam super moce, bo jakiś psychol zabił mi mamę. Albo, że robi to że mnie jakąś bohaterkę.
Wyrzut na twarzy chłopaka zastąpił wstyd. Skołowane spojrzenie jego brązowych oczu zdawało się mówić „ale przecież jesteś sławna, każdy cię zna, i uważa za bohaterkę, wiec musisz nią być, prawda?". Harriet przelotnie zastanowiła się, w jakim wieku dociera do ludzi – tak NAPRAWDĘ dociera – że nie każdy jest słusznie sławny i mało który bohater zasługuje, aby go tak tytułować. Sama przekonała się o tym bardzo wcześnie. W końcu bohaterka powinna sobie potrafić poradzić z własnym ojcem, prawda? Tak samo z okropnymi kolegami ze szkoły i ogólnie ludźmi. Tymczasem ona… Ona ludzi się bała. Szczególnie, kiedy gapili się na nią… Dokładnie tak jak teraz.
Zdała sobie sprawę, że jest otoczona tłumem ludzi. Dzieciaków. Szkolnych kolegów. Wszyscy gapili się na nią i Rona, ale głównie na nią. Wiedziała, że za godzinę, dwie szkoła zacznie szumieć od plotek o pojedynku, o tym, jak ochrzaniła Rona oraz że nie znosi być nazywana „Dziewczynką, Która Przeżyła". Momentalnie zrobiło się jej niedobrze.
Otaczający ją ludzie nagle przeobrazili się w wielogłową bestię o dziesiątkach oczu, nóg i rąk. Rąk gotowych lada moment wystrzelić ku niej. To było gorsze niż Ceremonia Przydziału. Wtedy przynajmniej wiedziała, czego oczekiwać, a teraz… Raczej nikt nie spodziewa się, czegoś takiego kilka minut po śniadaniu.
Przełknęła ciężko. Usiłując zwalczyć narastający lęk, odwróciła się na pięcie i powoli ruszyła w stronę sali transmutacji. Powstrzymanie się od biegu kosztowało ją nie mało wysiłku. I nerwów.
Uśmiechnęła się gorzko, przypominając sobie pewne siebie, buńczuczne spojrzenie Rona, zapewne już widzącego oczyma wyobraźni jej wielki tryumf i rozgoryczenie Malfoy'a. On naprawdę nic nie rozumiał. Nie wiedział. Wątpiła, żeby ktokolwiek potrafił zrozumieć. Pojąć, jak kto jest być dla innych rzeczą…
Przelotnie pomyślała o Aleisterze. Nie znała go, nie wiedziała jakie ma intencje. Możliwe, że widział w niej jedynie coś, co należy zbadać i rozłożyć na części pierwsze albo chciał przekazać dalej, to co mu powiedziała, ale… Ale on przynajmniej wysilił się, aby sprawdzić, kim jest naprawdę, zamiast zachwycać się kolorową etykietą, którą przykleili jej inni. Dorośli. Głupi dorośli wierzący w głupie przepowiednie.
Przez resztę dnia Harriet niezbyt potrafiła skupić się na lekcjach, co rusz wyobrażając sobie niewesołe scenariusze czekających ją wydarzeń, każdy gorszy od poprzedniego. Zaowocowało to ostrą uwagą ze strony profesor McGonagal, mającej jasny stosunek do „bujania w obłokach" podczas zajęć. To tylko pogorszyło nastrój dziewczynki, chociaż usiłowała robić dobrą minę do złej gry. W końcu nie chciała pokazać Malfoyowi, że się boi, prawda? Nie, żeby jakoś bardzo obchodziło ją, że ON wie, ale… Cóż, bała się reakcji ze strony kolegów, gadania o tym, jakim to jest tchórzem, tego, do czego to mogłyby doprowadzić. Była outsiderką, z nikim się nie zaprzyjaźniła, nie należała do żadnej paczki, więc gdyby została szkolnym popychadłem, miałaby naprawdę przechlapane. Dlatego jako osoba zachowawcza wybrała – jak uważała – najbezpieczniejsze wyjście. Mniejsze zło. Jak dotąd zwykle, chociaż nie zawsze, tak robiła i działało… Tylko dlaczego teraz miała przeczucie, że robiła duży błąd? Że nie powinna się zgadzać na pojedynek, a jakby Malfoy zarzucił jej, że jest tchórzem, powiedzieć mu „tak, jestem" i zwyczajnie pójść na lekcje? Swoją drogą, ciekawe jakby wtedy zareagował… W końcu żaden normalny jedenastolatek się ot tak się nie przyznaje, że tchórzy. Pewnie byłaby istnym ewenementem, pierwszym takim dzieciakiem w historii szkoły.
Przez chwilę nawet zastanawiała się, czy nie byłoby dobrym pomysłem powiedzieć o wszystkim woźnemu, jednak niemal natychmiast obrzuciła ten pomysł. To nie byłoby fair, poza tym przeczuwała, że podobnym stereotypowo ślizgońskim postępkiem zraziłaby do siebie wszystkich puchonów.
Tego typu rozważania towarzyszyły jej przez resztę dnia. Wszystko pogarszał fakt, że zaplanowali ten idiotyczny pojedynek dopiero o północy. Była zmęczona i z ogromną chęcią zakopałaby się w pierzynie, pozwalając sobie odpłynąć do krainy snów, ale nie mogła. Zamiast tego musiała czuwać, skulona w ciemnym dormitorium, słuchając równomiernych oddechów śpiących koleżanek. W tym Hanny. Uważała to za głęboko niesprawiedliwe, że dziewczyna, która pomogła jej w to wszystko wdepnąć, ma tak spokojny sen.
To był jeden z tych momentów, kiedy czuła się naprawdę samotna. Na początku chociaż Stella dotrzymywała jej towarzystwa, ale w końcu i sowę zmorzył sen. W całym dormitorium, a może i Hufflepuffie, tylko ona jedna nie spała.
W końcu, kiedy wskazówki na budziku wskazały za piętnaście dwunastą, narzuciła na siebie szlafrok i zeszła do pokoju wspólnego, po to by szybko wymknąć się na korytarz.
Hogwart, kiedy jego murów nie rozświetlały setki świec, a korytarze wypełniały mrok i dzwoniąca w uszach cisza, wyglądał zupełnie inaczej niż za dnia. Cienie zlewające się w ciemność, chłód murów oraz dziwny, wszechogarniający spokój nadawały mu tajemniczej, wręcz mistycznej otoczki. Harriet przyznała, że wolała tę odsłonę… Czy raczej wolałaby, gdyby nie wrażenie, że coś czai się w cieniach i obserwuje. Pani Norris, Filch albo co gorsza profesor Snape. O ten, to na pewno by się ucieszył, przyłapując ją o tej porze poza dormitorium.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zawrócić i nie wziąć ze sobą peleryny niewidki, ale szybko przypomniała sobie o groźbie ojca. Owszem, złapanie przez mistrza eliksirów byłoby okropne, ale nawet nie w połowie tak okropne jak gniew taty, bo zniszczyła pelerynę. Zaliczyłaby lanie jak nic. Porządne. A do tego wrzaski i licho wie jakie kary.
Przełknęła ciężko i z wolna ruszyła ku schodom. Ostrożnie. Po cichu. Jak myszka.
Przemykała stąpając na palcach i podskakiwała ze strachu, słysząc najmniejszy szelest. Co rusz wydawało jej się, że widzi jakiś ruch… Aż w końcu przestało jej się wydawać – zauważyła jak coś jasnego znika za zakrętem. Spanikowana natychmiast przystanęła i nadstawiła uszu. Z tłukącym się w piersi sercem intensywnie nasłuchiwała, gotowa w każdej chwili czmychnąć z powrotem do pokoju wspólnego i zaszyć się w bezpiecznym, a nade wszystko pozbawionym woźnego czy też profesora Snape'a dormitorium. Jednak po chwili dobiegły ją głosy… Znajome i bynajmniej nie należące do kadry profesorskiej.
Marszcząc brwi, ruszyła w stronę nieudolnie tłumionych szeptów.
– Możecie mi wyjaśnić, co wy tu u licha robicie? – zapytała trzech par pleców należących kolejno do Rona, Hermiony i Neville'a. Obstawiała, że Ron zwyczajnie szedł na ten nieszczęsny pojedynek, a Hermina się jakoś wmieszała. Ale Longbottom? Pojęcia nie miała. Przecież chłopak starał się trzymać z dala od kłopotów, dokładnie tak samo jak ona. Nie powinno go tu być.
Trójka gryfonów, która wyraźnie jak dotąd była nieświadoma jej obecności, podskoczyła w miejscach, wydając z siebie zduszone westchnienia. Pierwszy odzyskał rezon Ron.
– Jak to co? Jestem twoim sekundantem – odpowiedział, wypinając chudą pierś i unosząc dumnie głowę.
Przewróciła oczami. No tak. W końcu chłopak mówił coś takiego. Cóż, jak pech to pech.
– A ja próbuję przemówić temu idiocie do rozsądku, ale się nie da! – Hermiona posłała chłopakowi mordercze spojrzenie. – A tobą to jestem bardzo rozczarowana. Sprawiałaś wrażenie rozsądnej. Wy wiecie, co w ogóle może nam grozić za coś takiego? Mogą dać nam szlaban i to nie taki jak w mugolskich szkołach, że się zostaje po lekcjach i robi dodatkowe zadania albo przepisuje jakieś bzdury. Będziemy czyścić toalety, przycinać trawniki albo szorować korytarze. Do tego odbiorą naszym domom punkty…
– I dlatego poszłaś za Ronem, żeby nas było więcej i mający dyżur nauczyciel mógł łatwiej nas złapać. Fajnie. – Przerwała jej, a dziewczyna poczerwieniała na twarzy. – A ty? – Zwróciła się do Neville'a.
– Ja zapomniałem hasła do pokoju wspólnego – mruknął chłopak, a jego pucułowate policzki okrył rumieniec wstydu. – Wpadli na mnie po drodze i się z nimi zabrałem.
Nie spytała, czemu w takim razie nie spytał ich o hasło i nie wrócił do dormitorium. Raz średnio ją to obchodziło, dwa najwyraźniej to był jeden z „tych" dni. Dni w których wszystko się sypie.
– No to zrobiła się z tego wszystkiego wycieczka. To będzie cud, jeżeli nas nie złapią. A cudów nie ma, więc załapią nas na pewno. Pewnie zaraz po tym, jak dostanę bęcki od Malfoy'a – burknęła.
Momentalnie pożałowała, że jednak się nie nadziała po drodze na Filcha. Dostałaby szlaban i byłby spokój. Nawet Snape'a by jakoś przeżyła. A teraz? Teraz była ledwie dwa kroki od Sali Pamięci, więc wątpiła, aby coś się stało, nim tam dotrą. A jak tam dotrą, pewnie zostanie okropnie upokorzona przez Draco w tym, tak zwanym, pojedynku. Przy okazji narobią hałasu, a wtedy zjawi się woźny. Albo Snape… Chociaż najpewniej obaj. Nigdy nie miała szczęścia.
Jęknęła w duchu.
– To po co w ogóle się zgodziłaś na ten IDIOTYCZNY pojedynek? – zapytała rzeczowo Hermiona, krzyżując ramiona na piersi. – Przecież wcale nie chcesz tutaj być, prawda?
Harriet spojrzała na nią z rezygnacją. Nie mogła jej odpowiedzieć, a przynajmniej nie, nie zagłębiając się mocno w swoje życie. Nie opowiadając o fobii społecznej, o lęku przed zostaniem szkolą ofiarą i tak dalej.
– Presja otoczenia – burknęła na odczepnego, posyłając Ronowi ostre spojrzenie, na co ten wyraźnie się naburmuszył.
– To co? Idziemy, czy czekacie aż któryś z belfrów nas złapie? – zapytał, na co Hermiona przewróciła wymownie oczami.
– Ja jestem za tym, żeby wracać do dormitorium. Może Gruba Dama już jest i nas wpuści? – jęknął Longbottom.
– Nevile! – syknęła gryfonka. – Właśnie wygadałeś, gdzie jest wejście do naszego dormitorium!
– Połowa starszych roczników i tak to wie – mruknął chłopak kuląc się w sobie. – Ten krukon, Robert, zawsze przychodzi po Klarę z szóstej tuż pod portret i nie raz widział jak wychodzimy.
– Klara? Nie kojarzę.
– To ta z ogromnymi bimbałami – wyjaśnił Ron, robiąc wymowny gest, na co Hermiona poróżowiała z oburzenia i spiorunowała go spojrzeniem.
W normalnych warunkach Harriet zachichotałaby tylko i z rozbawieniem obserwowała jak rudzielec się pogrąża, ale niestety miała co innego na głowie. Nie zwracając większej uwagi na dogadujących sobie gryfonów, ruszyła w stronę Sali Pamięci. Oczywiście wiedziała, że ciągnący za nią korowód nie odpuści, ale nie miała zamiaru zachęcać ich do zacieśniania znajomości. Jakoś Ron i Hermiona nie wydawali jej się najlepszym towarzystwem. Owszem, byli sympatyczni i należeli do tych niewielu uczniów, z którymi zdarzało jej się zamienić więcej niż tylko kilka słów w ciągu dnia, ale przyciągali kłopoty. Pierw awantura ze sową Malfoy'a a teraz to. Jakiś zakichany pojedynek. Ok., Hermiony nie było, kiedy Ron ją w to wszystko wrobił, ale w trakcie pyskówki na boisku i owszem. No i teraz się przyplątała. Neville też, to prawda, ale chłopak sprawiał wrażenie kogoś, kto nie sprowadza kłopotów, tylko pada ich ofiarą. Dzieciaka, któremu przydarzają się rzeczy. Takiego jak ona.
„Ja i Neville. Nie jestem pewna czy dwie ofiary losu w jednym miejscu to dobra kombinacja" – pomyślała, słuchając ciężkich kroków drepczącego za nią Longbottoma i tyrady, którą Hermiona wygłaszała Ronowi. Jakoś nie żałowała rudzielca.
Weszła do Sali Pamięci. Przez wysokie okna do środka wdzierał się księżycowy blask, prześlizgując po szklanych gablotach, wypolerowanych na wysoki połysk zbrojach i portretach, w których pochrapywały cicho podobizny sławnych absolwentów Hogwartu. Ogromna sala przypominała obecnie jakąś pradawną, zapomnianą przez ludzi i czas świątynię, a dziwny zastój nadawał widokowi iście fantastycznego…
– To i gdzie jest Maloy? Pewnie stchórzył… – głos Rona przeszył nocną ciszę.
… klimatu.
– … wszyscy ślizgoni to tchórze.
– Zaraz to odszczekasz złamasie.
Zza rzędu zbroi wyłonił się Malfoy w nieodłącznym towarzystwie Crabbe'a i Goyle'a. Wyprostowany jak struna, ściskając różdżkę niczym broń ostatecznej zagłady, ruszył w ich stronę. Harriet mimo woli zauważyła, że robi długie, iście marszowe, szybkie kroki, dokładnie jak Snape. Wyraźnie podpatrzył to i owo od nauczyciela eliksirów. Chyba bardzo zależało mu na to, żeby budzić respekt. Niestety podobna maniera u jedenastolatka nie robiła zamierzonego wrażenia.
– Widzę, że przyprowadziłaś ze sobą obstawę, Potter. – Spojrzał na nią uśmiechając się pogardliwie. – Boisz się ciemności? A może nie zamierzasz grać uczciwie?
Sama tylko wywraciła oczyma, ale Ron zareagował słowa ślizgona niczym byk na płachtę. Wyjął różdżkę i wywijając nią podszedł do chłopaka.
– Zaraz ty to odszczekasz jak Harriet skopie ci dupę! Poza tym sam przyprowadziłeś ze sobą tych dwóch półgłówków – słysząc obelgę, Crabbe i Goyle wydali z siebie złowrogi pomruk – więc czego się czepiasz, hm?
– To moi sekundanci.
– A ja jestem sekundantem Harriet.
- A oni? – chłopak wycelował palcem w stojących przy wejściu Hermionę i Neville'a. Biedny Longbottom wyglądał, jakby bardzo chciał się znaleźć gdzie indziej, za to dziewczyna, krzyżując ręce na piersi, posyłała chłopakowi zimne, pełne wyższości spojrzenie.
– Wycieczka krajoznawcza – burknęła Harriet, mając powoli dość tego nieudolnego popisu sił. – Dobra, chłopaki, widzę, że sobie świetnie radzicie beze mnie, to może powalczycie miedzy sobą, co? Mnie na pojedynku w ogóle nie zależy. O wiele bardziej wolałabym leżeć w ciepłym łóżku niż tutaj sterczeć.
Ron i Malfoy spojrzeli sobie w oczy. Po chwili na twarzy ślizgona wykwitł paskudny uśmieszek, taki naprawdę paskudny.
– Nie ma szans. Weasley tak bardzo się boi ze mną zadrzeć, że woli się wyręczać dziewczyną.
Wszyscy wokół wciągnęli głęboko powietrze. Wszyscy oprócz Harriet, która ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że to prawda. Nie, żeby Ron bał się pojedynku czy też zwykłej bójki z chłopakiem, ale… Cóż z rozmów taty i wujków wiedziała, że Lucjusz Malfoy ma spore wpływy i mnóstwo forsy. Naprawdę mnóstwo. Całe rzeki złota. Do tego liczne ziemi i takie tam. Gdyby Ron pobił się z Dracoalbo pojedynkował i coś złego spotkałoby ślizgona, pan Malfoy jak nic rozpętałby piekło. Domagał się usunięcia Rona ze szkoły – co, ze względu na niskie prawdopodobieństwo wykonania, nie byłoby jeszcze takie złe – albo odszkodowania. Odszkodowanie znowu oznaczało pieniądze, a pieniędzy to Wesleyowie raczej nie mieli. Zresztą z tego właśnie tego powodu Draco szydził z Rona w pociągu.
Wpakował ją w to wszystko, bo sam nie mógł pojedynkować się z ślizgonem. Nie bez narażania rodziny. No i trochę dlatego, że przetrwała zaklęcie Voldemorta. Gdyby Malfoy przegrał w walce z Ronem, po prostu by przegrał i nic więcej. Gdyby przegrał z nią – chociaż technicznie byłoby to samo – zostałby rozgromiony przez Dziewczynkę, Która Przeżyła i nazajutrz gadałaby o tym cała szkoła. Jasne, wątpiła, żeby chłopak zaplanował to jakoś z wyprzedzeniem czy premedytacją, raczej wszystko przebiegło na zasadzie „tak wyszło". Ale mimo wszystko…
Przerwała rozmyślania, widząc jak Ron czerwienieje na twarzy, ściska różdżkę celuje nią w Malfoya i…
Dokładnie w tym samym momencie dobiegł ich z tyłu dobrze znany, zrzędliwy głos:
– Muszą gdzieś tu być. Rozglądaj się uważnie maleńka, nie mogą nam uciec.
Filch!
Momentalnie wszyscy jakby zapomnieli o niesnaskach i rzucili się do ucieczki, nie wyłączając z tego Harriet. Zakładała, że i tak zostanie złapana, ale mimo to nie zamierzała się ot tak poddać. Dlatego gnała wraz z innymi przed siebie, wprost w ciemność, nie wiadomo dokąd, a gdzieś z tyłu ścigało ich światło latarni Filcha i jego ochrypłe krzyki „Dorwę was!".
Nagle coś przeskoczyło w umyśle Harriet z głośnym kliknięciem. Czemu biegnie z innymi? Przecież robią mnóstwo hałasu i ściągają na siebie uwagę woźnego.
Ledwie o tym pomyślała, przy następnym rozwidleniu skręciła w przeciwną stronę niż reszta. Mało tego, nie biegła dalej tylko przykucnęła w cieniu za jakąś zbroją. Z tłukącym się w piersi sercem, słuchała jak pędzący przed siebie koledzy odbiegają gdzieś daleko, a po chwili robi to samo Filch…
Siedziała za zbroją dopóty odgłos kroków nie ucichł. Dopiero wtedy odważyła się wstać i rozejrzeć wokół.
Dobra wiadomość była taka, że uniknęła złapania. Zła, że nie miała bladego pojęcia, gdzie jest. W trakcie szaleńczego biegu kompletnie straciła orientację, a do tego Hogwart nocą wyglądał nieco inaczej niż za dnia. No i chyba jeszcze nie miała zajęć w tej części szkoły… Chyba. Nie potrafiła stwierdzić tego z całą pewnością, bo szkolne korytarze były do siebie bardzo podobne. W każdym razie, kompletnie nie wiedziała jak wrócić do pokoju wspólnego czy chociażby Sali Pamięci.
Westchnęła ciężko.
– No to będę miała istny obchód. Oby tylko nie skończyło się na błąkaniu do samego rana.
Ruszyła nieśpiesznie przed siebie. Szła wzdłuż ściany, tam gdzie cienie były najgłębsze – ciemnogranatowy, sięgający kostek szlafrok sprawiał, że z daleka pozostawała niemal niezauważona. Jednak jak na razie nikt się nie zbliżał, a cudzych kroków i podejrzanych szmerów nasłuchiwała bardzo uważnie. Na szczęście jedynymi odgłosami wartymi odnotowania były sporadyczne okrzyki polujących sów, które rezydowały w Hogwarcie.
Na początku nocny spacer, chociaż nieco stresujący, był całkiem przyjemny, ale w końcu Harriet dopadła senność. I głód. Zwykle o tej porze smacznie spała, ale teraz, kiedy nie dość, że nie położyła się o zwykłej porze to jeszcze poruszała, kiszki zaczęły jej grać marsza. Dosłownie. Raz po raz wnętrzności dziewczynki wydawały z siebie donośne burczenia, niezbyt subtelnie żądając posiłku. Dość niekorzystna sytuacja, kiedy chce się pozostać niezauważonym.
Dlatego właśnie, kiedy zauważyła kilka znajomych portretów i czarną plamę solidnych drzwi, pod którymi swego czasu złapał ją profesor Snape, odetchnęła z ulgą. Już wiedziała gdzie jest. Teraz wystarczyło, aby…
Kiedy tylko zbliżyła się do zakazanego korytarza zamrugała zaskoczona. Spod drzwi wystawało coś jasnego. Pasek szlafroka. Liliowo niebieski, jak stwierdziła po przyjrzeniu się. Zaraz, zaraz… Czy Hermiona nie miała na sobie niebieskiego szlafroka?
Nagle ogarnęło ją to okropne przeczucie, które sprawiło, że w żołądku poczuła wielką, lodową gulę. Mimo to, spróbowała jeszcze pobieżnie zbadać sprawę i ostrożnie zastukała w ciemne drewno.
Nic.
Podenerwowana przyłożyła do chłodnej powierzchni ucho i zaczęła nasłuchiwać. Również nic. ABSOLUTNIE nic. Zupełnie jakby to, co znajdowało się po przeciwnej stronie drzwi, zasysało wszelkie dźwięki i pożerało je. Cisza aż dzwoniła w uszach, sprawiała, że coś tak zwykłego, jak odgłos własnego tętna zdawało się wystrzałem z pistoletu.
Harriet odskoczyła od drzwi i ciężko przełknęła. Nie rozumiała dokładnie czemu, ale ta bezbrzeżna cisza zza drzwi przeraziła ją jeszcze bardziej.
Przełknęła ciężko. Wiedziała, czuła, że musi kogoś sprowadzić im szybciej tym lepiej, bo jeżeli się nie pospieszy to może być za późno.
Spanikowana potoczyła dookoła spojrzeniem i nagle, ku swojej wielkiej, przeogromnej uldze dostrzegła światło. Żałowała tylko, że to światło latarni Filcha, a nie takie wyczarowane, w końcu sytuacja wyglądała na taką, którą powinien rozwiązać czarodziej. Mimo to woźny był dorosłym, u którego mogła szukać ratunku… Na którego modła zrzucić odpowiedzialność. No i nie był profesorem Snape'em, co również stanowiło pewną zaletę.
– Panie Filch! – zawołała drżącym głosem, a płynące w ciemności światło gwałtownie się zatrzymało i zadrżało. Harriet mimo odległości nadspodziewanie wyraźnie widziała ostro zarysowane, marudne oblicze woźnego, spowitą w złotym blasku latarni. – Panie Filch, proszę tu szybko przyjść! Ktoś wszedł za drzwi. TE drzwi. Uczniowie!
Przez ułamek sekundy widziała jak twarz mężczyzny zastyga w wyrazie przerażenia, a potem… Cóż, gdyby ktoś ją spytał, kto z kadry szkoły jest najlepszym sprinterem, w życiu nie wskazałaby na woźnego i tym samym popełniła błąd, bo Filch ruszył przed siebie jak wystrzelony z procy. Nie spowolniły go nawet schody, które przesadzał po trzy na raz, a mknąca tuż obok pani Norris z trudem dotrzymywała mu kroku. Kiedy dotarł do ostatniego stopnia, szybkim, płynnym ruchem sięgnął za nocną koszulę, skąd wyjął dyndający na grubym rzemieniu, wielki klucz i doskakując do drzwi wsadził go wprost w dziurkę od klucza. Wtedy właśnie spojrzał na nią, a jego blade, widmowe oczy chyba jeszcze nigdy nie były tak poważne i straszne.
– Przytrzymasz drzwi, żeby się nie zamknęły, ale jeżeli nie zdołam ich wyciągnąć, zatrzaśniesz je nim to bydle wyskoczy. A jeżeli nikogo tam nie ma, bóg mi świadkiem, że pożałujesz, że się urodziłaś.
Nie wiedziała, co było bardziej upiorne: spojrzenie woźnego, to, że nie krzyczał jak zwykle tylko mówił spokojnym, wypranym z emocji głosem, czy może przeraźliwy zgrzyt klucza w zamku.
No i o jakie „bydle" chodziło?
Szybko doszła do wniosku, że to wszystko to nic, przy tym, co czaiło się za drzwiami.
Wszystko jakby zwolniło i stało się wyraźniejsze. Wielki jak koń, trzygłowy pies, dociskał ogromną łapą do drewnianej klapy Malfoya. Czarne pazury wpijały się mocno w ciało chłopca, który przeraźliwie krzyczał – a przynajmniej Harriet zakładała, że krzyczał, bo żaden dźwięk nie docierał do jej uszu - ale raczej nie z powodu bólu, tylko jednej z trzech wiszących nad nim paszczy. Szeroko rozwarte szczęki lada moment miały objąć jego głowę, po to, aby zgnieść ją jak orzech. Pewnie już by się to stało, gdyby nie Ron i Hermiona. Gryfonka w podartym szlafroku i z głęboko rozciętym czołem, nieustannie bombardowała bestię rozmaitymi zaklęciami. Podobnie Ron. Co prawda, jemu zaklęcia nie wychodziły, ale raz po raz wystrzeliwał z różdżki snopy iskier i – sądząc po mimice – okropnie krzyczał… możliwe, że z bólu, bo jego lewa ręka bezwładnie dyndała wzdłuż ciała, a rękaw szlafroka pokrywały plamy krwi.
Mimo desperackich wysiłków gryfonów, gigantyczny pies nie zamierzał porzucić ofiary i wydawało się, że życie Dracona lada moment dobiegnie tragicznego końca. Wielkie szczęki były coraz bliżej jego głowy, twarz chłopaka wykrzywiła się w wyrazie bezbrzeżnego przerażenia, a szare oczy nabiegły łzami… Właśnie wtedy psa uderzył ciśnięty przez woźnego wielki pęk kluczy. Uderzył w sam środek nosa, mającego pożreć Malfoy'a łba.
Bestia odskoczyła, a w między czasie Filch dopadł chłopaka, jednocześnie krzycząc coś do Rona i Hermiony, którzy niezwłocznie rzucili się do drzwi. Niestety monstrum szybko odzyskało rezon i szczerząc wielkie zębiska, skupiło całą swoją uwagę na woźnym dźwigającym półprzytomnego ze strachu ślizgona. Na szczęście nie miało czasu zareagować – pani Norris wbiegła między łapy stwora i skoczyła wbijając się zarówno pazurami jak i zębami w jego genitalia. Psisko aż przysiadło z bólu i sięgnęło jednym z łbów po kota, aby rozedrzeć go na strzępy, ale pani Norris już mknęła po jego grzbiecie. Dwa susy, malowniczy skok z czubka jednego z łbów i już, już była przy drzwiach. Podobnie jak niosący w ramionach Malfoya Filch.
Wszystko to trwało ledwie sekundy, ale dla Harriet działo się jakby w zwolnionym tempie. Podobnie widziała pędzącego ku niej wielkiego psa. Jego trzy rozwierające paszcze łby, tryskającą ślinę, lśniące zębiska, wściekłość w oczach… I drzwi, które pchnęła, jak tylko wyskoczyła zza nich kocica. Drzwi, które zamykały się nieznośnie powoli, przesłaniając zbliżający się obraz kłów i wielkich gardzieli.
W końcu rozległ się głośny szczęk, oznajmiający, że zamek wskoczył na swoje miejsce i przejście jest zamknięte. W momencie też wskoczyło na miejsce poczucie czasu Harriet, a także dźwięki, wcześniej pochłaniane przez zaklęcie rzucone na korytarz. Hermiona jak nakręcona powtarzała w kółko „co to było, co to było, co to było", Ron jęczał okropnie, a Draco zaniósł się szlochem. Powodem nie był tylko szok – Harriet zauważyła, że piżamę chłopaka pokrywają liczne plamy krwi. Widać pazury trzygłowego psa naprawdę mocno wbiły się w jego ciało.
– Cicho! – warknął Filch i wszyscy umilkli na tyle, na ile mogli. Spojrzenie bladych oczu mężczyzny spoczęło na Hermionie, której krew zalewała twarz. Harriet dostrzegła w nich wyraźny niepokój. – Ty, dasz radę iść?
– T-tak – wydukała dziewczyna i zrobiła niepewny krok naprzód, aby pokazać, że da. Niezbyt jej to wyszło, bo owszem, pierwszy krok zrobiła, ale przy drugim, gdyby w ostatniej chwili nie oparła się o ścianę, padłaby na twarz. W dodatku nagle pobladła i zwymiotowała… nie wyglądało to dobrze.
Woźny zaklął pod nosem i spojrzał na Rona.
– A tobie jest coś poza ręką?
– Chyba nie…
– To świetnie. Zdrową ręką weźmiesz ją pod ramię, Potter weźmie z drugiej strony i pójdziemy do skrzydła szpitalnego. Tylko pierw przewiążcie jej czymś to rozcięcie, chociażby paskiem z szlafroka.
– A pan?
– A ja mam pełne ręce roboty – wskazał na wciąż szlochającego w jego ramionach Malfoya, który, podobnie jak Hermiona, robił się coraz bledszy. – On z tydzień nigdzie nie pójdzie, bo bydle uszkodziło mu miednicę. Tydzień albo i dłużej.
Harriet, która w między czasie zdążyła obwiązać Hermionie czoło swoim paskiem z szlafroka, spojrzała z przerażeniem na Malfoy'a. Naprawdę nie wyglądało to dobrze, oj nie. Właściwie z każdą chwilą wyglądało to coraz gorzej.
– Łap za drugą rękę i idziemy – mruknęła, biorąc Hermionę pod ramię. – Najszybciej, jak tylko da radę.
Chłopak spojrzał na nią zaskoczony, ale wykonał polecenie o dziwo bez gadania.
Szli w milczeniu, słuchając jedynie słabych łkań wycieńczonego i zbolałego Malfoya oraz cichego bełkotania Hermiony, której coraz mocniej dawało się we znaki uderzenie w głowę. Filch nadawał tempo, któremu ledwie dawali radę, ale Harriet robiła wszystko, żeby nie zwolnić. Wiedziała i to dobrze, z czym może wiązać się uszkodzenie miednicy. W końcu nie na darmo naoglądała się tylu programów kryminologicznych i medycznych. Ron wyraźnie nie rozumiał jej determinacji, ale mimo tego usilnie starał się dotrzymać woźnemu kroku. Jedynie Pani Norris jakby wyparowała – zapewne pobiegła obudzić panią Pomfrey, bo jak zjawili się w skrzydle szpitalnym, pielęgniarka już na nich czekała, a kotka kręciła się wokoło miaucząc głośno.
– Na Boga! Argusie, co się stało?! – zawołała przestraszona kobieta, otwierając im drzwi.
Wpadli to środka. Harriet przy pomocy Rona ułożyła Hermionę na pobliskiej leżance, a woźny tymczasem położył Malfoya na łóżku, ostrożnie jakby miał do czynienia z jajkiem.
– Blondynek ma co najmniej złamane biodro, a możliwe że i całą miednicę, młoda oberwała porządnie w głowę i ma wstrząśnienie mózgu. Rudy tylko poharataną rękę.
– A Potter?
– A Potter jako jedyna nie wykazała chęci sprawdzenia, co się kryje za drzwiami na trzecim piętrze, więc nic jej nie jest – warknął, a pielęgniarka gwałtownie wciągnęła powietrze. – Pytanie, w jakich okolicznościach to się stało.
Spojrzał na nią krzywo, na co poruszyła się niespokojnie, ale nie spuściła wzroku. W końcu to, że pozostali postanowili się wpakować potwornemu psu do paszczy – akurat po jednym dzieciaku na łeb – w żaden sposób nie było jej winą… Chociaż ta nocna bieganina to już trochę tak. W końcu mogła odmówić, powiedzieć, że nie będzie brała udziału w żadnym pojedynku, a wtedy wszyscy zostaliby bezpieczni w swoich łóżkach, prawda? Nikomu nic by się nie stało. Swoją drogą, ciekawe co im odbiło, żeby tam wchodzić?
Cóż… jakoś czuła, że teraz to się tego nie dowie, tym bardziej, że Ron opadł na jedno z pobliskich krzeseł bez sił. Szok powoli odpuszczał i chłopak najwyraźniej coraz bardziej odczuwał skutki nocnej przygody. Szczególnie ból.
– Harriet, biegnij po profesora Snape i przyślij go do mnie…
Diewczynka spojrzała przerażona na pielęgniarkę. Naprawdę wolałaby nie przekazywać postrachowi Hogwartu, że jego ulubiony ślizgon co o mało by nie posłużył jako psia karma.
–…on najlepiej zna się na zagadnieniach medycznych z nauczycieli. Potem obudź pozostałych. Pan Filch tymczasem mi pomoże. Zrozumiałaś?
Przytaknęła.
– No to na co czekasz?
– No bo ja nie wiem, gdzie profesor Snape mieszka.
– W jego gabinecie są drzwi naprzeciwko wejściowych, prowadzą do jego prywatnych komnat. W przypadku pozostałych opiekunów jest tak samo. Wiesz, gdzie profesor ma gabinet?
– Tak. Kiedyś mi je pokazano, ostrzegając, żebym w ich pobliżu zawsze była cicho – mruknęła, przypominając sobie rozmowę ze starszą krukonką.
– To leć!
Jej nogi posłuchały szybciej niż głowa. Nim się zorientowała, pędziła w stronę lochów, zastanawiając się, nad krzywym poczuciem humoru Fatum. Oto ona, całą noc unikająca spotkania z mistrzem eliksirów, biegnie na złamanie karku go obudzić. W środku nocy. Żeby powiedzieć, że Malfoy oberwał, bo razem z Ronem i Hermioną zwiedzał sobie Zakazany Korytarz.
Jęknęła w duchu. Czuła, że jej bębenki mogą nie znieść tego wrzasku. O ile z miejsca nie dojdzie do gwałtownej eksplozji, która zmiecie ją z powierzchni Ziemi.
Kiedy dopadła drzwi gabinetu nauczyciela Eliksirów, była już porządnie zdyszana. Naprawdę miała już dość tej okropnej nocy, chociaż prawdę mówiąc, pretensje mogła mieć tylko do siebie. Chyba na mózg jej padło, że zgodziła się na ten cały pojedynek.
Mając cichą nadzieję, że drzwi są zamknięte, nacisnęła klamkę. Niestety te natychmiast ustąpiły, z cicha pojękując. Spojrzała przed siebie dostrzegając kolejne, nieco masywniejsze.
Przełknęła ciężko.
– Trudno, trzeba zerwać ten plaster – mruknęła pod nosem i ruszyła przed siebie. Wprost w paszczę lwa.
Załomotała głośno w drewnianą powierzchnię. Zza drzwi usłyszała cichy, zaspany jęk, obwieszczający, że hałas obudził nauczyciela i ten bynajmniej nie jest z tego powodu szczęśliwy. Zapukała ponownie, tym razem nieco ciszej.
– Panie profesorze, proszę wstać! Pani Pomfrey pana woła!
Łupnięcie, szurania, odgłos kroków i oto profesor Snape pojawił się w drzwiach w całej swojej okazałości. Zaspany, blady i wyraźnie wściekły. Kraciasty szlafrok i sięgająca kostek koszula nocna jakoś tylko tę wściekłość podkreślały.
„Co on ma z tymi sukienkami? Na co dzień czarny habit, a teraz to. Przecież chłopaki i pan Filch noszą normalne pidżamy" – mimowolnie pomyślała.
– Może mi wyjaśnisz Potter, co ty wyprawiasz? – warknął, mierząc ją gorejącym spojrzeniem.
– Malfoy'a, Granger i najmłodszego Wesley'a poturbował trzygłowy pies z zakazanego korytarza i pani Pomfrey prosi, żeby pan jej z nimi pomógł – powiedziała z lekka drżącym głosem.
Mężczyzna zamrugał, marszcząc brwi. Wyraźnie, aby po gwałtownej pobudce przeprocesować, potrzebował nieco więcej czasu.
– Jasna cholera! – krzyknął w końcu.
Chwycił ją za ramię, stanowczo zbyt mocno wbijając kościste palce w ciało. Z trudem wstrzymała syk bólu, kiedy prowadził ją przez pogrążony w ciemnościach gabinet do drzwi, które dokładnie zamknął za sobą.
– Panie profesorze, pani Pomfrey kazała mi obudzić też pozostałych opiekunów domów –jęknęła, usiłując wyrwać rękę z żelaznego uścisku. – Nie wiem po co, ale będzie zła, jeżeli tego nie zrobię, więc czy mógłby pan…
– Uwierz mi Potter, jeżeli to jakiś durny wymysł, zapłacisz za to!
Spojrzała na Snape'a, w przelocie zastanawiając się, czy zwyczajnie zgłupiał, czy się po prostu jeszcze nie do końca obudził. Owszem, pan Filch jakiś czas temu powiedział jej coś bardzo podobnego, ale on miał ku temu jakiś powód – w końcu mogła podpuszczać go do otworzenia drzwi, żeby co za nimi jest. Dla jakiegoś zakładu, na ten przykład, chociaż zakład o coś podobnego byłby czystym idiotyzmem… Dokładnie tak jak pomysł tego nocnego pojedynku z Malfoyem, ale to inna rzecz. W każdym razie, o ile potrafiła zrozumieć groźbę woźnego, to ta Snape'a mijała ją szerokim łukiem. Niby z jakiego innego powodu, miałaby go budzić w środku nocy i wysyłać do pani Pomfrey? Dla rozrywki? Dla żartu? Po to, żeby zobaczyć jego pidżamę? Czy może zwyczajnie marzył się jej wielotygodniowy szlaban i dodatkowe porcje pełnych jadu uwag w trakcie lekcji?
Gdyby była nieco odważniejsza albo bardzo głupia, może nawet zapytałaby o to profesora. Jednak, jako ostrożna i raczej zachowawcza dziewczynka powiedziała tylko:
– Nie wymyślam. Hermiona mocno oberwała w głowę, a pan Filch twierdzi, że Malfoy ma złamane biodro albo uszkodzoną całą miednicę.
– Filch? A co on ma do tego?
– Bo to pan Filch i Pani Norris utratowali ich… Ym… Profesorze, nie chcę pana poganiać, ale…
Puścił jej ramię, jakby było to coś ohydnego, co przypadkiem wziął do dłoni. W czarnych oczach pojawiły się niebezpieczne błyski, ale już nic nie powiedział. Zamiast tego puścił się biegiem wzdłuż korytarza, a szlafrok i koszula nocna powiewały za nim niemal jak jego szata. Musiała przyznać, że całkiem nieźle zagęszcza ruchy, ale Filch zostawiał go pod tym względem daleko w tyle. Dziwne, biorąc pod uwagę, że woźny był z trzydzieści lat starszy.
– O ile zakład, że już coś wymyśli, żeby mnie obwinić za to wszystko? – zapytała siebie samą ponuro, przez chwilę obserwując znikającego w oddali nauczyciela, po czym ruszyła w stronę gabinetu nauczycielki zielarstwa.
Chociaż profesor Sprout używała w roli gabinetu szklarni, miała też oficjalny, który traktowała jako dodatkowy składzik na rzadsze nasiona, cebulki, bulwy, kłącza i inne takie. Prefekci pokazali go pierwszorocznym w pierwszym tygodniu zajęć, w tym rzecz jasna Harriet, jednocześnie zaznaczając, że lepiej nauczycielki szukać w szklarniach, ewentualnie w gabinecie nauczycielskim, bo tu zwyczajnie nie bywa. Właściwie to chyba mało kto w ogóle kojarzył, że profesor zielarstwa ma jakiś oficjalny gabinet w obrębie murów zamku, zresztą nic dziwnego – nim dziewczynka dotarła do drzwi jej pokoju, zdążyła potknąć się o wiadro, jakąś skrzynkę i upaść, wpadając twarzą wprost w starą, pokrytą kurzem pajęczynę. Jednak w końcu udało jej się przebyć gorsza spowity w absolutnych ciemnościach labirynt, obudzić panią profesor i… Porządnie się zdziwić, bo jakoś nie oczekiwała ujrzeć opiekunki Hufflepuffu w satynowej koszuli nocnej i takim samym, wykończonym piórkami szlafroku. Na domiar złego z bliżej niewiadomych powodów jej coraz bardziej domagający się snu umysł, postanowił wykreować obrazy wszystkich nauczycieli w podobnym wdzianku. Szczęśliwie profesor dość szybko przywróciła ją do rzeczywistości:
– Dziecko, mów co się stało, bo chyba nie obudziłaś mnie bez powodu, prawda?
Harriet zamrugała, odganiając natarczywą wizję Hagrida w szlafroczku i wyjaśniła o co chodzi.
– No to nieźle wpakowaliście się. Naprawdę wspaniale – warknęła, łypiąc na nią spode łba. – To masz obudzić też pozostałych opiekunów, tak?
– Zgadza się.
– A wiesz, gdzie mają gabinety?
– Profesor Flitwick tak, bo raz mu pomagałam przenosić poduszki na jakieś zajęcia z czwartoklasistami, ale profesor McGonagall to nie mam pojęcia.
– Korytarz na pierwszym piętrze, zaraz przy schodach na trzecie piętro.
– Dziękuję… – Już miała się odwrócić i biec dalej, ale nagle coś ją tknęło. – A tak w ogóle, pani profesor, to wie może pani, dlaczego pani Pomfrey prosiła, żeby sprowadzić wszystkich opiekunów domów? Przecież profesor Snape chyba wystarczy, żeby pomóc jej z Hermioną i Malfoy'em, prawda?
– Owszem, ale jest jeszcze kwestia kary za wasz wybryk. Poza tym, chyba nie muszę mówić, że pan dyrektor, podobnie jak my, wolałby, aby to, co znajduje się w korytarzu na trzecim piętrze pozostało nieodkryta tajemnicą, prawda?
No tak. Ktoś, kto umieścił za drzwiami trzygłowego psa i zakazał wejścia na korytarz, raczej chciał, aby to, czego strzegła bestia, wpadło w łapy uczniów. Właściwie to pewnie nie życzył sobie nawet, aby wiedzieli co to właściwie jest.
– No tak, racja… - mruknęła. – Ym… To do zobaczenia w skrzydle szpitalnym.
Następną w kolejności Harriet obudziła profesor McGonagall. Ku uldze dziewczynki kobieta nie zadawała zbędnych pytań, nie wygłaszała też nazbyt wielu komentarzy. No i nie miała na sobie żadnego dziwnego wdzianka tylko porządną kraciastą pidżamę i równie porządny szlafrok, które bardzo do niej pasowały. Jednak nie tak bardzo jak uroczy, purpurowy szlafroczek w stylu lorda-gentelmana i aksamitne paputki pasowały do profesora Flitwicka. Drobniutki, starszy pan wyglądał w nich tak rozczulająco, że musiała zwalczyć przemożną chęć przytulenia go. Niestety myśli, że wspaniale wyglądałby na komodzie w roli żywej dekoracji już nie zdołała.
– No cóż, wygląda, że tej nocy dużo się działo – mruknął Flitwick, nieśpieszne wychodząc z gabinetu, który zabezpieczył jakimś zaklęciem. Harriet natychmiast przypomniała sobie Snape'a i to z jaką starannością ten zamknął swój. – Pewnie miałaś sporo wrażeń?
– Nie tyle, ile reszta, ale i tak dużo za dużo – westchnęła. – Do tego mam takie dziwne wrażenie, że do końca roku będę czyścić szkolne toalety szczoteczką do zębów.
W tym momencie postanowił się odezwać jej żołądek, który wydał z siebie głośne burczenie, na co profesor głośno zachichotał.
– Ale wszystko to nic przy wrażeniu głodu, tak? – zapytał, a Harriet poczuła, że się rumieni.
– No… Można tak powiedzieć.
Profesor nagle spoważniał.
– Ale z tymi toaletami, to nie powiem, możesz mieć rację. Chociaż na czyszczeniu toalet to się może nie skończyć, bo to co zrobiliście… Zresztą chyba sama rozumiesz. Swoją drogą, co wam odbiło, żeby włamywać się na ten korytarz?
– Ale ja się nigdzie nie włamywałam! Właściwie to nawet nie wiem, jak oni się tam dostali. Wiedziałam, znaczy podejrzewałam, że są w korytarzu tylko dlatego, że zobaczyłam przytrzaśnięty drzwiami pasek Hermiony. Znaczy taki ze szlafroka.
– Ach tak… To skąd tam się wzięłaś? – zapytał, przekrzywiając po ptasiemu głowę, niemal dokładnie tak samo, jak Aleister. – Niech zgadnę, długa historia?
– Trochę, ale nie bardzo długa. – Widząc wyczekujące spojrzenie mikrego profesora, westchnęła ciężko. – Dzisiaj przed Wielka Salą zaczął mnie zaczepiać Draco Malfoy, ale pojawił się Ron i tak-jakby stanął po mojej stronie. Pokłócili się i przy tym jakoś tak ustalili, że będę się pojedynkować z Malfoyem o północy w Sali pamięci. No to ja powiedziałam im, że są głupi i że nie będę się z nikim po nocy pojedynkować, a co najwyżej to mogę od razu Malfoyowi dać po gębie, bo przynajmniej kara będzie niższa. No ale Ron i parę innych osób, w tym puchonów, zaczęło nalegać, a Malfoy mnie podpuszczać no i… No i nie radzę sobie z tłumami, no. No i się bałam, że skończę jako popychadło, jeżeli powiem nie, bo takie rzeczy często się tak kończą. Dlatego jak ostatnia idiotka się zgodziłam. No i przed północą zaczęłam iść do Sali Pamięci i jakoś po drodze trafiłam na Hermionę i Rona. Rona, bo poczuł się moim sekundantem, a Hermionę, bo zobaczyła, że on wychodzi i chciała nabić mu rozumu do głowy, ale jak wyszła na nim z pokoju wspólnego, to już nie mogła wrócić. Nie mam pojęcia czemu nie mogła, ale tak powiedziała. No i poszliśmy do Sali Pamięci, gdzie czekał już na nas Malfoy, ale zaraz potem usłyszeliśmy pana Filcha, który kogoś szukał. No to zaczęliśmy uciekać, ale ja sobie pomyślałam, że jak skręcę w którymś z korytarzy w przeciwną stronę niż reszta, to pan Filch pobiegnie za nimi, a ja będę mogła wrócić do dormitorium. No i tak zrobiłam, i się udało, no ale niestety nie wiedziałam, gdzie jestem, bo uciekaliśmy po ciemku, a ja jeszcze nie znam całej szkoły. No i trochę błądziłam, i jakoś trafiłam pod te drzwi z korytarza, chociaż wolałabym nie, bo jak podczas pierwszego dnia się zgubiłam, to też tam zawędrowałam i profesor Snape mnie znalazł, i był trochę straszny. No ale jak byłam już pod tymi drzwiami, to zauważyłam przytrzaśnięty pasek hermiony i wtedy zaczęłam mieć takie okropne przeczucie. No to zastukałam w drzwi i przyłożyłam do nich ucho, żeby zobaczy… znaczy usłyszeć… to jest sprawdzić… No rozumie pan. – Profesor Flitwick skinął głową, dając znać, że rozumie. – No ale niczego nie usłyszałam, poza taką okropną, jakby zajadającą dźwięki ciszą. No to się wystraszyłam jeszcze bardziej i chciałam po kogoś pobiec, ale nie bardzo wiedziałam po kogo, gdzie i jak. No ale wtedy zauważyłam pana Filcha i zawołałam go. Powiedziałam mu, że ktoś wszedł do korytarza, a on natychmiast pobiegł i otworzył drzwi, a tam trzygłowy pies miał zaraz odgryźć głowę Malfoy'owi! No i wtedy pan Filch wskoczył do środka, karząc mi zamknąć drzwi, jakby coś się nie udało, wziął pęk kluczy i rzucił nimi prosto w nochal tej głowy, co to zaraz miała załatwić Malfoy'a! Pies puści, Ron i Hermiona wybiegli ze środka, a pan Filch złapał Malfoya. Ale wtedy pies chciał się na niego rzucić, ale wtedy Pani Morris wzięła, wbiegła mu pod brzuch i ugryzła go w jaja… Znaczy te, no, jądra. Pies zaskomlał i chciał ją zjeść, ale uciekła, przebiegając mu po grzbiecie i wyskoczyła z korytarza zaraz za panem Filchem. To była najbardziej odjazdowa rzecz jaką w życiu widziałam… Chociaż w sumie wolałabym nie widzieć. Naprawę, jak zobaczyłam, jak ten pies prawie że ma w pysku głowę Malfoy'a to już sobie wy obraziłam to okropne chrupnięcie. Kiedyś widziałam jak samochód przejechał psa sąsiadów, takiego milutkiego, łaciatego spaniela. Rozjechał mu głowę i w tedy tak właśnie trzasnęło, a mózg rozprysnął się dookoła…
Profesor, nieco na przekór temu, co właśnie powiedziała dziewczynka, zachichotał. Zaskoczona Harrier spojrzała na niego, posyłającego pełen rozbawienia uśmiech.
– Wiesz co? Jak cię pozostali profesorowie poproszą, żebyś wszystko opowiedziała, a na pewno poproszą, to może nie wspominaj o tym chrupnięciu i psie sąsiadów.
Zająknęła się. Jakoś przy profesorze Flitwicku czuła się wyjątkowo swobodnie i gdyby pozwolił jej mówić, pewnie popłynęłaby ze swoimi przemyśleniami dalej… dokładnie analizując, co mogłyby zrobić szczęki psa z głową Malfoya i czy jego mózg rozprysnąłby się jak ten spaniela, czy może wyciekłby z pyska bestii razem ze śliną.
– Ym… No tak, racja. To wierzy mi pan?
– Cóż, powiem ci w tajemnicy, że jestem bardzo dobry w rozpoznawaniu czy ktoś kłamie. – Na ustach mężczyzny błąkał się łagodny, ojcowski uśmiech, ale spojrzenie było czujne. Badawcze. – Czasami pozwalam myśleć uczniom, że mnie oszukali, aby los sam ich ukarał, albo żeby przyłapać ich na czymś innym, ale tych, którzy okłamali mnie z sukcesem mógłbym policzyć na palcach jednej ręki, a nie użyłbym wszystkich.
– A skąd pan wie, że tamci skłamali, skoro zdołali pana okłamać?
– Powiedziałem ci już jedną swoją tajemnicę, naprawdę sądzisz, że powiem wszystkie?
– No fakt. W każdym razie fajnie, że mi pan wierzy. Nie wiem jak z przekonaniem reszty profesorów. – Westchnęła ciężko i ponuro, jednocześnie krzywiąc się. – No i nie wiem czy to duża różnica czy mi uwierzą czy nie, bo chociaż do pojedynku nie doszło, to pojedynkować się tak-jakby chciałam. Znaczy nie chciałam, ale zgodziłam. No i biegałam po nocy. Pewnie za samo to wlepią mi taką karę, że o ja pierniczę.
Nauczyciel nie powiedział na to nic, jedynie uśmiechnął się szerzej i pokręcił głową, myśląc nie wiadomo o czym. Nawet chciała go o to zapytać, ale spojrzała przed siebie i aż się wzdrygnęła widząc drzwi skrzydła szpitalnego. Nie miała pojęcia, jak i kiedy tam trafili. Chyba naprawdę powinna zacząć uważać, gdzie chodzi.
Weszli do środka, gdzie w przedsionku przed salą chorych siedział Ron. Jego ręka wyglądała na niemal w pełni sprawną, chociaż okrywał ją bandaż, za to on sam był nieco bledszy niż wcześnie. Przyczyny tego stanu rzeczy mogły być dwie i jedna nie wykluczała drugiej. Pierwsza to poruszona na jednej z lekcji zaklęć kwestia tego, że zaklęcia i eliksiry uzdrawiające mają swoją cenę – pobierają potrzebne do zaleczenia ran energię i materię od uzdrawianego. Czasem część energii rekompensuje swoją energią sam rzucający zaklęcie bądź eliksir, w którym ta jest zawarta, jednak materia zawsze zostaje pobrana. Druga znów to towarzyszący mu profesorowie. Właściwie profesorowie i DYREKTOR. Sam na sam z niezadowolonymi, zaspanymi nauczycielami musiał się czuć, delikatnie mówiąc nieswojo, tym bardziej, że mistrz eliksirów nieustannie mordował go wzrokiem. Szczęśliwie dla gryfona, a nieszczęśliwie dla Harriet, natychmiast przerzucił się na nią, jak tylko znalazła się w zasięgu jego wzroku.
– Proszę, proszę. Kolejna winowajczyni, a prawdopodobnie i sprawczyni całego zamieszania – ni to wywarczał ni to wysyczał, wyginając wąskie usta w pogardliwym wyrazie. – Jakież to typowe. Panienka Potter nie potrafiła znieść, że szum o jej wyczynach na miotle ustał i postanowiła się wybić z szarego i bezbarwnego tłumu.
Harriet nagle zapragnęła się za kimś schować. Najlepiej za profesorem Flitwickiem, ale niestety, aby to zrobić musiałaby klęknąć, co raczej nie byłoby zbyt mile widziane… chociaż reakcje nauczycieli zapewne wyglądałyby interesująco.
– Nie popadaj w przesadę Severusie – zaoponował dyrektor. – Nie wiemy, co się stało. Nim którekolwiek z nich osądzimy, powinniśmy wysłuchać tego, co mają do powiedzenia.
– Oby tylko powiedzieli coś wartego uwagi – mruknęła profesor Sprout, spoglądając na nią srogo. Wydawała się mniej przychylna niż podczas awantury z Wierzbą Bijącą. Prawdopodobnie potrafiła zrozumieć potrzebę ratowania poturbowanej sówki, ale nie tego typu wybryk. Szczerze powiedziawszy, Harriet nie miała o to najmniejszych pretensji. Wiedziała, że będąc na jej miejscu, patrzyłaby na rzecz w podobny sposób.
– Najpierw przesłuchajmy pana Wesley'a – zasugerowała profesor McGonagal, przypatrując się blademu podopiecznemu. – Powinien czym prędzej wrócić do łóżka i zregenerować siły. Panna Potter może chwilę poczekać.
Mina Rona jasno mówiła, że i on może poczekać, a nawet to wolałby, ale reszta profesorów, przytaknęła jej, a zatem decyzja zapadła. Gryfon nerwowo przełknął ślinę, zerkając na nauczycielkę, która rzuciła mu lodowate spojrzenie.
Profesor McGonagal wykonała wymowny ruch głową, a Ron nieśpiesznie wstał z krzesełka na którym siedział i nieśpiesznie ruszył w stronę drzwi. Miał naprawdę nieszczęśliwą minę. Tak nieszczęśliwą, że Harriet było go niemal żal. Niemal. W końcu wpakował się w to wszystko na własne, wyraźne życzenie, chociaż usiłowała nabić mu rozumu do głowy, a potem to samo robiła Hermiona. No i miała nieco żalu do chłopaka, że sama wdepnęła w to bagno. Nie winiła go, bo jeżeli o to chodzi, stawiała na szczerość z samą sobą – to ona przystała na ten idiotyczny pojedynek i to bez żadnego, większego przymusu. Nikt jej do głowy pistoletu ani różdżki nie przyłożył. Jednak nie ulegało wątpliwości, że przyciągał kłopoty, szczególnie, jeżeli w pobliżu znajdował się Malfoy.
Naprawdę nie znosiła etykietki Dziewczynki, Która Przeżyła. Gdyby nie ona, ani jeden ani drugi nie zwróciłby na nią większej uwagi. Miałaby tylko problem ze Snape'em ze względu na tatę i wujków, ale nauczyciel był do przeżycia. Nieprzyjemny, nie do końca sprawiedliwy, ale jak dotąd nie wpakował jej w żadne kłopoty.
– A ty zostaniesz tutaj, do póki po ciebie nie przyślemy – oświadczyła profesor Sprout, spoglądając na nią równie surowo jak profesor McGonagall na Rona. – Popilnujesz jej Poppy, prawda?
– Będę zerkać. Rozumiesz, muszę się jeszcze troszeczkę pokrzątać przy tych dwojgu – wskazała na pogrążonych w śnie Hermionę i Malfoya. Oboje wyglądali wyjątkowo spokojnie, a na ich twarze powróciły kolory. Na szczęście. Harriet mogła mieć co do nich nieco mieszane uczucia, ale żadnemu nie życzyła źle. Nawet Malfoyowi, chociaż zachowywał się jak dupek. – Poza tym wątpię, aby Harriet zamierzała coś jeszcze zbroić.
– Miejmy nadzieję.
Profesor Sprout wyszła za resztą kolegów, na odchodnym rzucając Harriet jeszcze jedno karcące, a zarazem ostrzegawcze spojrzenie, zdające się mówić „tylko spróbuj narozrabiać bardziej".
Po wyjściu profesorów w skrzydle szpitalnym zapadła cisza, przerywana jedynie stukaniem białych trzewików pielęgniarki o kamienną posadzkę. Późną nocą, mimo zapalonych tu i ówdzie świec, wnętrze izby chorych, wyglądało nieprzyjaźnie. O ile reszta zamku po zmroku nabierała atmosfery tajemniczości i nieokreślonego spokoju, to tonące w bieli pomieszczenie… Cóż, nieodparcie nasuwało skojarzenia z kostnicą. Śpiący pod białymi kołdrami Malfoy i Hermiona, gdyby nie ich wystające nad pierzynę, zaróżowione twarze, wyglądaliby niczym zwłoki okryte prześcieradłami. Znowu różnego rodzaju flakony i dziwaczne instrumenty magimedyczne przypominały Harriet osprzętowanie domów pogrzebowych, gdzie balsamiści przygotowywali ciała do pochówku. Naprawdę, skrzydło szpitalne, chociaż o wiele nowocześniejsze niż reszta Hogwartu, o wiele bardziej nadawałoby się na plan filmowy horroru niż jakakolwiek inna część szkoły, nawet sala eliksirów.
Harriet przez chwilę obserwowała, jak pielęgniarka krąży pomiędzy Malfoyem a Hermioną, to dotykając ich twarzy, to przesuwając nad nimi różdżką i mamrocząc coś pod nosem. Nie miała pojęcia, co wszystkie te czynności znaczyły, ale wyglądały dość interesująco. Właściwie to chyba sama chciałaby być lekarzem. Nie, nie lekarzem. Weterynarzem – za mało lubiła ludzi, żeby ich leczyć. Za to zwierzęta… One były w porządku. Nawet psy.
Zamyśliła się. Czy czarodzieje mają weterynarzy? Chyba powinni, prawda? W końcu hodowali, tyle magicznych stworzeń, że nieposiadanie kogoś, kto by się znał na ich chorobach i potrafił je leczyć byłoby czystą głupotą, prawda?
Zerknęła na Malfoya i zdała sobie sprawę, że o wiele bardziej byłaby przejęta jego stanem zdrowia, gdyby był wrednym kocurem niż wrednym dzieciakiem.
– Co z nimi będzie? – zapytała cicho. – Wyjdą z tego?
Pielęgniarka spojrzała na nią badawczo.
– Tak. Chłopak będzie musiał tu zostać co najmniej tydzień, ale pannę Granger wypuszczę do domu już jutro, jeżeli nie wynikną żadne niespodziewane komplikacje. – Kobieta uśmiechnęła nieco krzywo. – Kiedy dostałaś drzwiami w głowę, oberwałaś mocniej od niej, ale lepiej to zniosłaś. Jesteś dość odporna. – Przerwała na chwilę, krzyżując ręce na piersi. – Co prawda to nie do końca moja sprawa, ale możesz mi powiedzieć, co wyście sobie tak właściwie myśleli? Wchodzić na ten korytarz, mimo ostrzeżeń dyrektora…
Ciężko wzdychając, Harriet wyjaśniła pielęgniarce, że o ile istotnie brała czynny udział w początkowych wydarzeniach tej nocy, to z incydentem z psem nie miała nic wspólnego. Poza, rzecz jasna, akcją ratunkową, w której jej rola ograniczała się do zaalarmowania woźnego i wpierw trzymania, a potem zamknięcia drzwi. To Filch był gwiazdą wieczoru i dobrze – sama w życiu nie podeszłaby do tego trójgłowego potwora. No i ostatnim, czego potrzebowała, była dodatkowa sława.
Nie wiedzieć czemu, jej opowieść, chociaż opowiedziana w o wiele prostszy i zwięzły sposób, wyraźnie rozbawiła pielęgniarkę. Kobieta, uśmiechając się półgębkiem, dłuższą chwilę obserwowała ją z uwagą, po to by w końcu pokręcić głową ze swego rodzaju rezygnacją.
– Naprawdę zdajesz się mieć talent do ściąganie niechcianej uwagi i kłopotów.
– Ale ja…
– Nie powiedziałam „do pakowania się w kłopoty", tylko do „ściągania kłopotów". Za pierwszym razem dałaś się ponieść instynktownemu działaniu, a teraz, paradoksalnie, własnemu rozsądkowi, który niestety podpowiedział złą opcję… Ale nie głupią, a przynajmniej nie z perspektywy jedenastoletniej uczennicy, wyglądającej nieco inaczej niż ta dorosłych. Jednak obie sytuacje, zarówno sprzeczka przed Wielką Salą jak i kłótnia panów Wesley'a i Malfoy'a w trakcie lekcji latania, nie zostały wykreowane przez ciebie. Obu w jakiś sposób usiłowałaś zapobiec. Niestety bez skutku, do tego mierząc się z nimi podjęłaś nie do końca dobre decyzje… No i dostałaś drzwiami po głowie, co pewnie też się jakoś liczy. – Pielęgniarka skrzyżowała ręce na piersi, a jej uśmiech nieco przygasł. – To nie tak, że kłopoty same cie znalazły, bo otarłaś się o nie, ale kiedy się otarłaś te cię chwyciły i wciągnęły. Musisz uważać, bo chociaż nie ma czegoś takiego jak pech, to ludzie zdają się przejawiać pewne tendencje, a twoja może być wyjątkowo niebezpieczna.
– Tendencje… Gdyby nie dwa czynniki zewnętrzne, żadnej tendencje by nie było. Pierwszy to moja głupia sława, a drugi to Ron Wesley. Ale zamieszania z lekcji latania nie żałuję, bo gdybym nie wpakowała się w kłopoty, to biedna sówka już by nie żyła. Było to warte nawet tego okropnego siniaka na czole, z którego się wszyscy śmiali.
– A co sądzisz o dzisiejszych wydarzeniach?
– Sądzę, że chyba jestem upośledzona, skoro zgodziłam się na ten cały pojedynek – burknęła, wbijając spojrzenie w kamienną podłogę. – I sądzę, że powinnam się nauczyć kazać ludziom spadać na drzewo, nawet tym, co myślą, że chcą dobrze. W sumie to głównie im, bo kazać spadać komuś, kto jest dla ciebie wredny, jest łatwo. Z tymi miłymi może być gorzej.
– Cóż, jest postęp. Niektórzy ludzie przez całe życie nie potrafią dość do tego wniosku. – Pielęgniarka poklepała ją po ramieniu. – Teraz pozostaje ci tylko jak najszybciej wprowadzić naukę w życie. Może dzięki temu nie będziesz często oglądała skrzydła szpitalnego, bo zwykle lądują tu dwie grupy uczniów: ci, którzy są nazbyt pewni siebie i ci, którzy dają się podpuszczać. Oczywiście zdarzają się i tacy, którzy należą do obu tych grup.
– A co z pechowcami?
– Dzisiaj nie do końca możesz nazwać się pechową, prawda? W końcu jako jedyna z waszej grupy jesteś cała i zdrowa.
– I znając życie oberwę za to bardziej niż oni.
– Och, a niby czemu? I w jaki sposób?
Pielęgniarka wydawała się szczerze rozbawiona jej słowami. Samej Harriet jednak nie było do śmiechu. Czuła, że sytuacja prędzej czy później się na niej zemści. Pytanie tylko jak.
– No… Profesorowie mogą dojść do wniosku, że pozostali zostali mocno poturbowani, więc już zostali ukarani przez los i od nich nie muszą dostawać jakiejś bardzo surowej kary. Ja znowu… – rozłożyła ręce. – No i profesor Snape jest na mnie trochę cięty. To na pewno nie pomoże.
– Nie weszłaś w zakazany korytarz, więc nie popisałaś się całkowitym brakiem wyobraźni w przeciwieństwie do nich…
– Nie miałam okazji, żeby to zrobić. Profesorowie na pewno to zauważą.
– Na pewno to zauważą, że po dostrzeżeniu paska zatrzaśniętego w drzwiach, niezwłocznie zaalarmowałaś Filcha, a przecież mogłaś pójść dormitorium, uznając, że to nic ważnego i uniknąć jakichkolwiek konsekwencji. Ewentualnie, mogłaś spróbować samodzielnie rozpoznać sytuację, co skończyłoby się tragicznie. Zamiast tego postąpiłaś rozsądnie, chociaż wiedziałaś, że spotka cię kara za nocne włóczęgostwo.
– Pytanie tylko, czy profesorowie mi uwierzą. I co powie im Ron, bo jeszcze wpadnie mu coś głupiego do głowy i nawymyśla niestworzonych rzeczy, żeby się jakoś z tego wykaraskać. A może i mnie. Albo wszystkich. Pewnie to ostatnie, bo intencje ma chyba dobre, rzecz w tym, że pierw robi, potem myśli. Albo nie myśli w ogóle.
Wiedziała, że nie powinna ot tak osądzać chłopaka, tym bardziej, że nie znała go dobrze, ale uważała, że jego dotychczasowe zachowanie mówi samo za siebie. Był wręcz stereotypowym gryfonem – odważnym, ale bezmyślnym.
Pielęgniarka nie zdążyła odpowiedzieć, bo rozległo się stłumione pyknięcie, a w pomieszczeniu pojawiła się trzecia osoba – skrzat domowy o wyjątkowo małych jak na swój gatunek uszach i żółtawych oczach. Spojrzał na Harriet z wyjątkową obojętnością.
– Jest panienka proszona do pokoju nauczycielskiego – oświadczył beznamiętnym tonem. – Proszę za mną.
Harriet westchnęła i ruszając w kierunku drzwi, rzuciła przez ramię niepewne spojrzenie pielęgniarce. Ta uśmiechnęła się ciepło, co zapewne miało jej dodać otuchy. I dodało. Dziewczynka poczuła się lepiej wiedząc, że ktoś, kto pewnie nie raz będzie opatrywał jej rany, darzy ją pewną dozą sympatii. Nie, żeby obecnie miało to w jakikolwiek sposób pomóc.
W pokoju nauczycielskim zapalono niewiele świec, przez co tonął w półmroku. Przyczajone w kątach cienie, nadawały mu nieprzyjaznego wyrazu, a blask padający od ustawionego na długim stole świecznika sprawiał, że twarze profesorów wydawały się wyjątkowo posępne i drapieżne. Nie wpłynęło to korzystnie na stan nerwów Harriet, ale też nie zdenerwowało jej tak bardzo jak mogło. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że już i tak spodziewała się wszystkiego najgorszego, a wyobraźnię miała naprawdę rozbudowaną. Po drugie była głodna, okropnie zmęczona i zmarznięta, i jedyne czego chciała, to wrócić do dormitorium. Prosto do ciepłego łóżka. No i może coś zjeść. To, czy za karę będzie musiała do końca roku szorować szkolne kible, tymczasowo zeszło na dalszy plan.
– Proszę, usiądź Harriet. – Dyrektor z grzecznościowym uśmiechem na ustach, wskazał jej ustawione przed stołem krzesełko. Najwyraźniej rozmowa z nauczycielami miała przypominać prawdziwe przesłuchanie.
Usiadła, bacznie przyglądając się opiekunom domów i dyrektorowi. Profesora Flitwicka niezbyt się obawiała, aczkolwiek wiedziała, że nawet on będzie za tym, aby ją ukarać, no bo w końcu na karę zasłużyła. Jednak wątpiła, żeby głosował za jakąś szczególnie dotkliwą, w przeciwieństwie do profesora Snape'a, bo z jego strony raczej nie mogła liczyć na nic dobrego. Po reszcie, w szczególności dyrektorze, z którym jak dotąd ani razu nie rozmawiała, nie wiedziała, czego może się spodziewać. Profesor McGonagal miała opinię surowej, ale sprawiedliwej. Z kolei o profesor Sprout słyszała, że na co dzień jest nieco „miększa" od koleżanki i w stosunku do puchonów wykazuje się wyjątkową opiekuńczością, ale jednocześnie potrafi być naprawdę bezwzględna, jeżeli uzna, że to konieczne. Dyrektor znów… Cóż, na co dzień pokazywał uczniom twarz wesołego i nieco psotliwego dziadunia, ale jednocześnie cieszył się zbyt wielkim poważaniem zarówno wśród uczniów, kolegów jak i dorosłych spoza szkoły, aby być tylko ekscentrycznym staruszkiem.
– Dobrze… – Dumbledore pokiwał głową, przyglądając jej się uważnie, po czym pochylił się nieznacznie do przodu. – A teraz Harriet, byłbym zobowiązany, gdybyś opowiedziała nam, co zaszło tej nocy. Dokładnie, nie pomijając absolutnie niczego.
Wzdychając ciężko, opowiedziała po raz kolejny całą historię. Jednak nie do końca spełniła prośbę dyrektora, bo podobnie jak wcześniej, pieczołowicie pominęła udział Neville'a oraz Crabbe'a i Goyle'a w mających miejsce wydarzeniach. Nie chciała niepotrzebnie sprowadzać na nich kłopotów, szczególnie na biednego Longbottoma, który nic tu nie zawinił. Poza tym mieląc ozorem, tylko by się naraziła. W mugolskiej szkole uczniowie bezwzględnie tępili donosicieli. Wątpiła, aby tu było inaczej.
Poza pominięciem udziału nieprzyłapanych kolegów, trzymała się faktów najdokładniej jak potrafiła, włączając w historię najdrobniejsze nawet szczegóły. To, że zbroja, za którą się schowała miała z lekka nadrdzewiały nagolennik, to jak wyglądały pochrapujące portrety, które mijała, a nawet to, że w jednym z korytarzy natknęła się na sieć, w której siedział ogromny pająk o obrączkowanych odnóżach. W efekcie opowieść trwała nieco dłużej, ale to nie był jedyny powód. Drugi stanowił profesor Snape, który dwukrotnie jej przerwał. Raz wypytując dokładnie o wszystko, co się działo w Sali Pamięci, drugi warcząc, żeby mówiła składniej i nie zaczynała wszystkich zdań od „no i". Szczęśliwie milczał, kiedy dotarła do najważniejszej części – udziału we wszystkim pana Filcha. Jej zdaniem to, co zrobił woźny było naprawdę niesamowite i zasługiwało na uznanie okraszone oklaskami na stojąco. Podobnie Pani Norris. Dlatego też starała się jak tylko mogła, podkreślić ich odwagę i bohaterstwo. Poza tym chciała, żeby z historii wyniknęło coś pozytywnego. Woźny, chociaż wzbudzał strach, nie cieszył się specjalnym szacunkiem wśród uczniów, a i nauczyciele zdawali się traktować go z lekką pobłażliwością. Nie była tak naiwna, aby wierzyć, że swoją opowieścią sprawi, iż nagle staną się powszechnie szanowani, ale miała nadzieję, że chociaż dostaną jakąś fajną nagrodę. Może wakacje w jakimś przyjemnym miejscu i po dużej porcji pysznego łososia? Nie wiedziała jak woźny, ale Pani Norris na pewno ucieszyłaby się z łososia.
– Zatem mówisz, że pan Filch kazał ci przytrzymać drzwi korytarza i wbiegł do środka… – mruknął dyrektor opierając brodę na splecionych palcach dłoni. – Nie bał się, że pies go powali i ucieknie?
– Bał się. Dlatego powiedział, że jakby coś poszło źle, mam zamknąć drzwi. Na szczęście nie poszło.
Przełknęła ciężko. Jakoś zapomniała o tym wspomnieć… A może nie chciała, bo wyobraźnia podsuwała jej okropne obrazy tego, co by się stało, gdyby jednak musiała zamknąć drzwi. Widziała aż nadto programów przyrodniczych o drapieżnikach, żeby wiedzieć, jaki widok zastaliby profesorowie, gdyby tam potem weszli. Biedne skrzaty domowe dorobiłyby się traumy podczas sprzątania tego bałaganu.
– A zamknęłabyś drzwi, gdyby poszło? – Dumbledore utkwił w niej spojrzenie jasnobłękitnych oczu, które lśniły za okularami-połówkami niczym diamenty.
Nie spodobało jej się pytanie dyrektora, ale jeszcze bardziej nie spodobało jej się to spojrzenie. Wzbudziło w niej instynktowny niepokój. Niby było łagodne, pełne wyrozumiałości i cierpliwości, ale odniosła nieprzyjemne wrażenie, że zawiera coś jeszcze. Coś schowanego pod emocjami, które pokazywał na co dzień.
– Ym… Chyba tak. Tak. Zamknęłabym, a potem pobiegłabym po kogoś. Chociaż chyba by to niewiele pomogło panu Filchowi i reszcie…
– Nie próbowałabyś ich uratować?
Zamrugała zaskoczona.
– W życiu. Pies zabiłby mnie w mniej niż minutę, a potem by uciekł i mógłby pozabijać jeszcze wiele osób. Wiem, że z tym całym pojedynkiem postąpiłam bardzo głupio, ale aż tak głupia to nie jestem.
Profesor Snape uniósł brew, McGonagall obie brwi, Flitwick stłumił chichot, a Sprout jawnie się uśmiechnęła. Jedynie Dumbledore nie zareagował, tylko patrzył na nią zadumany. To znów sprawiło, że poczuła się jakoś mniej pewnie.
– Zatem usiłujesz nas przekonać, że chociaż zgodziłaś się na ten cały nocny pojedynek, to go nie chciałaś. – Snape odchylił się w krześle, krzyżując ramiona. Jego oczy ukrył cień rzucony przez opadające na twarz, tłuste włosy. – Dlaczego mamy ci wierzyć?
– Bo pewnie bym przegrała i została wyśmiana. Dopiero uczę się czarować, no i mieszkam wśród mugoli, a tata w domu prawie nie używa magii. No a Malfoy pewnie od małego podkradał swojemu tacie różdżkę, oglądał czarowanie i inne takie. Miałam z nim marne szanse. Żeby wygrać musiałabym mieć okropne szczęście. Albo pecha… No bo tak sobie teraz myślę, że jakby mu się coś stało i to przeze mnie, to wtedy naprawdę miałabym kłopoty. Lepiej już żeby skopał mi tyłek. No i może wtedy by się wszyscy ode mnie odczepili. Znaczy, na pewno by się śmiali, ale może nikt nie próbowałby mnie w nic wciągnąć.
Profesor zmarszczył brwi. Chyba jej nie wierzył. Albo zwyczajnie nie chciał wierzyć.
– Wiesz, że Ron Wesley powiedział, że to on miał się pojedynkować z Malfoy'em? – zapytała profesor McGonagal. Jej spojrzenie było równie badawcze jak to Dumbledora, ale prostsze do rozszyfrowania, bo surowe i rzeczowe. – Co masz do powiedzenia w tym temacie?
– Pewnie próbował mnie chronić i nawet nie pomyślał, że skoro będą nas przepytywać osobno, powiem prawdę. No i na korytarzu, kiedy Malfoy mnie wyzwał, było mnóstwo innych uczniów. Gdyby popytać, łatwo by można to sprawdzić. No i pani Pomfrey powiedziała, że jutro Hermiona będzie już zdrowa, a ona pewnie powie prawdę.
Profesor skinęła głową. Wyraźnie odpowiedź usatysfakcjonowała ją.
– A powiedz mi, co byś zrobiła, gdybyś jednak poszła z pozostałymi, a ci próbowali wejść w zabroniony korytarz? – Tym razem zapytała profesor Sprout. Na jej twarzy była wymalowana czysta ciekawość. Kobieta, w przeciwieństwie do swoich kolegów, nawet nie starała się jej ukryć. Zresztą, niby czemu miałaby to robić?
– Pojęcia nie mam. – Harriet poruszyła się niespokojnie, bo sama nie znała odpowiedzi, chociaż według kobiety najwyraźniej powinna. – Trudno mówić, co by się zrobiło, gdyby coś się stało, jak to się nie stało. Chyba… Chyba bym próbowała ich powstrzymać, a jeżeli by się to nie udało i zaczęliby wchodzić wtedy… Wtedy… Hm… Jeżeli starczyłoby mi odwagi, zaczęłabym wrzeszczeć, żeby kogoś sprowadzić.
– Jeżeli starczyłoby ci odwagi? – Profesor Sprout uniosła brwi. – Chyba do krzyczenia nie trzeba wiele odwagi, prawda?
– No nie, ale do stawienia czoła kolegom wściekłym za to, że przez ciebie ich przyłapali, już tak – mruknęła. – Nie miałabym po tym życia.
Spojrzała na profesorów. Snape nadal spoglądał na nią spode łba, ukrywając twarz w cieniu, Dumbledore był zamyślony, a Sprout i Flitwick zaciekawieni. Chociaż w twarzy nauczyciela zaklęć dostrzegła coś jeszcze. Uznanie? Rozbawienie? A może jedno i drugie? Nie była pewna, tym bardziej, że nie patrzył na nią, tylko na swoich kolegów.
Westchnęła. Wiedziała, że wszystko to, co się dzieje, znaczy coś więcej, niż tylko to, co widać na pierwszy rzut oka, ale obecnie nie miała ochoty ani sił o tym myśleć. Była zbyt zmęczona. Oczy się jej kleiły, a w głowie szumiało od nadmiaru wrażeń. Nie chciała już tu być, nie chciała odpowiadać na dalsze pytania. Dlatego zrobiła jedyną rzecz, jaką podpowiadał jej rozsądek:
– Wiem, że narozrabiałam i nie powinnam się w ogóle odzywać, ale czy mogę wrócić do dormitorium? – poprosiła, tłumiąc ziewnięcie. – Bardzo mi się chce spać…
Właśnie ten moment wybrał sobie jej żołądek, aby wtrącić swoje trzy grosze. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia pomieszczenie wypełniło głośne burczenie przypominające wściekły warkot krwiożerczej bestii, przy której trzygłowy pies zapewne wydałby się ledwie szczeniaczkiem. Było to na tyle nieoczekiwane i zaskakujące, ze profesor McGonagal aż się wzdrygnęła i odruchowo sięgnęła po różdżkę.
Harriet poczuła, że twarz zaczyna ją piec. No jeszcze tego jej brakowała.
– Przepraszam – bąknęła cicho. – Trochę pobiegałam po nocy no i apetyt mi się odezwał. Nie panuję nad tym.
Profesor Flitwick nie wytrzymał i zachichotał, na co profesor McGonagal posłała mu z lekka karcące spojrzenie, aczkolwiek sama wyglądała na rozbawioną. Dumbledore również się uśmiechnął, a w jego do tej pory odległym spojrzeniu pojawiły się wyraźne iskierki.
– Wihajster! – zawołał, a tuż obok Harriet pojawił się skrzat domowy, dokładnie ten sam, co poprzednio. Zaskoczona dziewczynka odruchowo się wzdrygnęła, lecz drobny człowieczek był kompletnie nieporuszony jej reakcją. – Zaprowadź pannę Potter do dormitorium… I może zaopatrz ją w jakąś solidną kanapkę i duży kubek kakao. Harriet – tu nagle spoważniał – bardzo cię proszę, abyś nie wspominała NIKOMU o wydarzeniach dzisiejszej nocy. Pies oraz to, co się stało w korytarzu MUSZĄ pozostać tajemnicą. To BARDZO ważne. Rozumiesz?
– T-tak panie dyrektorze.
– Wierzę ci. Jednak jednocześnie muszę ostrzec, że jeżeli to się rozniesie, czy to z twojej winy, czy to z winy pana Weasley'a, konsekwencje waszego nocnego wybryku będą dużo poważniejsze. Bardziej niż jesteś w stanie to sobie wyobrazić.
– Rozumiem panie dyrektorze. Nikomu nic nie powiem.
– Dobrze. – Na twarz dyrektora powrócił łagodny uśmiech. – Życzę ci dobrej nocy. I może zjedz w pokoju wspólnym, nie w dormitorium. Lepiej, żeby ryk tej potwornej bestii, którą chowasz w żołądku, nie obudził twoich koleżanek, prawda?
Puścił do niej oko.
Skinęła głową, uśmiechając się blado, po czym pożegnała profesorów i czym prędzej opuściła pokój nauczycielski. Odetchnęła nieco dopiero, gdy wróciła pokoju wspólnego Hufflepuffu. Naprawdę to była OKROPNA noc.
Profesor Flitwick Zdjął z przydługiego nosa okulary, i niespiesznie przecierał je rąbkiem szlafroka. Cóż, nie mógł zaprzeczyć, że noc była – delikatnie rzecz ujmując – pełna emocji. Pierw porządnie się przestraszył. W końcu wiadomość o wypadku, do tego TAKIM wypadku, to jedna z ostatnich rzeczy, jakie chciałoby się usłyszeć zaraz po przebudzeniu. Szczęśliwie Harriet szybko uspokoiła go, że wszyscy poszkodowani już znajdują się pod opieką pani Pomfrey i Severusa. Potem znowu… Cóż, zaczął się całkiem nieźle bawić, chociaż chyba nie powinien. Opowieść dziewczynki o tym, co się stało była wprost przednia. To jej przejęcie, to słownictwo i nade wszystko podejście do minionych wydarzeń jak i mających dopiero nadejść konsekwencji… Coś wspaniałego. Niestety w docenieniu narracji Harriet oraz jej nietypowego jak na jedenastolatkę spojrzenia na świat, ociupinkę przeszkadzał mu gniew. Był pogniewany na nią za to wszystko, naprawdę myślał, że jest rozsądniejsza. Zresztą na pozostałych również, aczkolwiek udział we wszystkim Malfoy'a i Wesley'a niezbyt go zaskoczył. Obaj z poświęceniem godnym lepszej sprawy usiłowali się wybić nad tłum. Poniekąd to rozumiał. Zapewne Lucjusz Malfoy miał niebotyczne wymagania, w stosunku do syna, a Wesley usiłował nie zginąć w cieniu armii starszych braci, jednak… Cóż, chłopcy powinni zrozumieć, że nic na siłę i spokojnie poszukać swoich dróg. Jak Harriet, bo chociaż nie brała udziału w największej awanturze i postępowała dość zachowawczo, była istną gwiazdą wieczoru.
Z zaprawiona odrobiną złośliwości przyjemnością obserwował Dumbledore'a. Stary cap dostał po nosie i to porządnie. Po pierwsze sam incydent z psem był dla niego porządną nauczką. W końcu tyle razy ostrzegał go, żeby lepiej zabezpieczył te cholerne drzwi. Owszem, tworzyli pułapkę na wielkiego, paskudnego szczura, a pułapka nie powinna być nazbyt trudno dostępna, aby nie zniechęcić zwierzyny… Lub nie sprawić, aby ta stała się nazbyt ostrożna. Jednak ustawienie jednej, może dwóch barier magicznych, tak aby sforsowanie przejścia przekraczałoby możliwości przeciętnego ucznia, nie uczyniłoby nikomu żadnej krzywdy, prawda? Tymczasem pierwszaki, które ledwie potrafiły rzucić zaklęcie świetlne zdołały wejść do środka. Co jak co, ale Albus zasłużył sobie na porządna burę i – sądząc po charakterystycznym sposobie, w jaki Minerwa zaciskała co chwilę palce – miał ją dostać, jak tylko zostanie z wicedyrektorką sam na sam. Filius mógł iść o zakład, że już jutro przełamanie zabezpieczeń korytarza sprawi kłopot nawet najbardziej utalentowanemu z uczniów ostatniego roku. Wreszcie. Szkoda tylko, że troje dzieciaków musiało ucierpieć, aby do tego doszło. Naprawdę dyrektor powinien przestać polegać ma respekcie jakim go darzono. Owszem, był swego rodzaju legendą, ale dla dzieciaków stanowił przede wszystkim kolejnego belfra, a jego zakazy, kolejne belfrowskie zasady, których przestrzegali ze sporą wybiórczością.
Jednak o wiele większego kopniaka – rzecz jasna metaforycznego – niż przypadek, dała dyrektorowi Hrriet. Filius nie należał to osób pragnących zawsze mieć słuszność i naprawdę wolałby, aby w przypadku sprawy z korytarzem to Dumbledore miał rację, bo wtedy nikt by nie ucierpiał. Jednak jeżeli chodzi o małą Potter… Cóż, wiedział, że Albus żywi w stosunku do dziewczynki pewne nadzieje. Nic dziwnego. Cała społeczność czarodziejska interesowała się Dziewczynką, Która Przeżyła, widząc w niej mniej lub bardziej bohaterkę, chociaż ta jeszcze nic bohaterskiego nie zrobiła. Jednak ze względu na to, że przetrwała uderzenie zaklęcia uśmiercającego spod ręki największego czarnoksiężnika stulecia, stała się żywym symbolem. Wszyscy zaś wiedzieli, że symbole w świecie czarodziei, ludzi wierzących w przepowiednie i omeny, to potężna rzecz. Kwestią czasu było, kiedy ktoś spróbuje wykorzystać biedactwo. Dlatego dyrektor… Cóż, przede wszystkim chciał trzymać na dystans tych, którzy mogliby chcieć użyć Harriet do swoich celów. Jednak nie tylko. Jako, że wierzył, iż Czarny Pan pewnego dnia powróci, zapewne chciał dopilnować, aby Potter w trakcie ostatecznej rozgrywki stanęła po właściwej stronie i nie opuściła pola bitwy. Filius rozumiał to, a nawet w pewnym sensie popierał, ale jednocześnie potępiał niektóre metody Albusa. Wiedział, jak łatwo dyrektorowi przychodzi wywieranie nacisku na innych, sprawianie, aby widzieli świat tak, jak on tego sobie życzył. Dzieci znów wykazywały się szczególną plastycznością w tym względzie… Dlatego cieszył się, że, ku zdziwieniu Dumbledore'a, a właściwie ku zdziwieniu ich wszystkich, Harriet okazała się postacią nieszablonową. Podczas, gdy większość dzieciaków chciała się pokazać z jak najlepszej strony, ona jawnie nazwała siebie głupią i nie szukała usprawiedliwienia dla swojego nierozsądnego zachowania. Mało tego, gdy zapytano ją, czy próbowałaby ratować na własną rękę kolegów, zaprzeczyła niemal oburzona. W świecie, gdzie prawie każde dziecko chciałoby widzieć w sobie bohatera, ona tak po prostu powiedziała „nie". No i jako jedyna dostrzegła człowieka odważnego i godnego szacunku w nikim innym, tylko w Argusie Filchu. Znienawidzonym przez wszystkich uczniów woźnym i drugim, zaraz po Severusie, postrachu szkoły. Nawet kościste kocisko starucha zyskało w oczach dziewczynki.
Uśmiechnął się pod nosem. Dumbledore powinien wiedzieć, że mała może sprawić mu kłopoty, kiedy tylko trafiła do Hufflepuffu. Gryfoni i ślizgoni, niejednokrotnie goniący za sławą, pozycją, uznaniem i majątkiem, napędzani pragnieniem władzy bądź syndromem bohatera, bywali dość łatwi w obsłudze. Dawali się ponieść fali, wabić i nęcić. Znowu puchoni i krukoni… Cóż, spora część z nich, o ile nie większość miała własne, niepodlegające stereotypom cele. Dlatego też obserwowali, myśleli i wyciągali własne wnioski. Niejednokrotnie błędne i naiwne, ale swoje. Hufflepuff chyba nawet bardziej niż Raveclaw, bo też Hufflepuff nie patronował żadnej naczelnej cesze. Lew kłaniał się odwadze, wąż chytrości, orzeł wzbijał na wyżyny wiedzy, a borsuk… Borsuk był pracowity, bo pracowity być musiał, jak każdy podążający własną ścieżką. Jak każdy nieco inny, niedopasowany. Drapieżnik wyglądający jak niezdarna zabawka, niejednokrotnie współdzielący norę z lisami, chociaż powinien z nimi konkurować. Raz tolerancyjny wobec innych stworzeń, raz niebywale okrutny. Za dnia kryjący się w swej norze, nocami przemykający pośród zarośli, ukryty przed cudzymi oczami. Robiący swoje. Tak… Hufflepuff to dom przede wszystkim tych robiących swoje. Po swojemu. Pomocnych i pracowitych z konieczności, bo w świecie, w którym każdy za czymś gna, ludzie robiący swoje muszą pracować za dwóch i pomagać sobie nawzajem, bo nikt inny im nie pomoże.
– Dziwne dziecko, każdy inny dzieciak chciałby ratować swoich przyjaciół, a przynajmniej tak by twierdził – mruknęła Minerwa, spoglądając na drzwi, za którymi zniknęła dziewczynka. – Chociaż nie można odmówić jej rozsądku.
– Gdyby była rozsądna, nie dałaby się podpuścić i wmanewrować w ten kretyński pojedynek – prychnął Severus.
McGonagal spojrzała na niego chłodno, lecz on nie zareagował. Na swoje szczęście nie patrzył na Pomonę, która posłała w jego stronę uśmiech tak krytyczny, że aż bezczelny. Gdyby go dostrzegł, zapewne spłonąłby rumieńcem wstydu.
Filius zachichotał pod nosem. Mężczyzna, który w dzieciństwie raz po raz dawał się podpuszczać największym łobuziakom w szkole, naprawdę nie powinien wygłaszać takich uwag.
– Przyjaciół może, ale kolegów niekoniecznie – mruknął, zakładając oczyszczone okulary na nos. – Chyba z nikim się jeszcze nie zaprzyjaźniła. Jest dość ostrożna i to pod wieloma względami. Szczerze wątpię, aby po dzisiejszej nocy nabrała ochoty na zawarcie bliższych stosunków, z którymkolwiek z tych gałganów. Chociaż może być to jednostronne, bo pewnie, kiedy już ochłoną i przemyślą sprawę, zrozumieją, że gdyby nie ona, już by nie żyli.
– Tak, biedactwo zawsze stoi nieco z boku – zgodziła się Pomona. – I ten okropny dzieciuch, Smith, dokucza jej kiedy tylko może. Po zajściu z zupą nieco się uspokoił, ale to pewnie tylko chwilowe. Poczeka aż wszyscy zapomną i dalej będzie robił swoje.
Dyrektor i McGonagal spojrzeli na nauczycielkę zielarstwa wyraźnie zaskoczeni. Bardzo rzadko zdarzało się, aby kobieta równie krytycznie mówiła o którymkolwiek z uczniów, a tym bardziej o uczniu ze swojego domu. Filius znowu tylko westchnął. Wiedział, że koleżanka zwykle ma dobrego nosa, jeżeli chodzi o „złe nasienie". Zresztą on sam, po przyjrzeniu się chłopcu, doszedł do wniosku, że Tiara przydzieliła go do Hufflepuffu chyba tylko dlatego, bo w innych domach narobiłby zbyt wielu szkód. Dzieciak aż kipiał złością, żalem i zawiścią. Może można byłoby mu pomóc, gdyby poznać ich przyczynę, ale wątpił, że Smith komukolwiek ją wyzna.
Zachariasz. Powinien obserwować tego dzieciaka. Uważnie. Co prawda wiedział, że i Pomona będzie patrzeć chłopcu na ręce, ale ona czasami bywała zbyt… bezpośrednia.
– Cóż, jeżeli będzie się trzymała z dala od Wesley'a, będzie to znaczyło, że ma odrobinę więcej rozumu od swojego ojca… – stwierdził Severus, uśmiechając się nieprzyjemnie.
„Już udowodniła, że ma. Gdyby na jej miejscu był James, musielibyśmy ścigać tego cholernego psa po całym Hogwarcie" – pomyślał przelotnie Filius. Owszem, darzył Huncwotów niemała sympatią, ale nie było żadną tajemnicą, że James i Syriusz nie raz zwyczajnie nie myśleli o konsekwencjach swoich czynów.
– … chociaż biorąc pod uwagę, jakich kłopotów zdążyła narobić od początku roku, bardzo w to wątpię. Na domiar złego, musimy jeszcze dopilnować, żeby smarkacze trzymali języki za zębami i nikomu nie powiedzieli o psie. Swoją drogą, naprawdę sądzę, że lepiej byłoby im wyczyścić pamięć.
– Severusie, znasz przepisy. – Dumbledore posłał nauczycielowi eliksirów surowe spojrzenie. – Zresztą luka w pamięci, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, szybko zostałaby odkryta przez dzieciaki, a te, znając życie, powiadomiłyby rodziców. Na pewno zrobiłby to Draco, a naprawdę, przeprawa z Lucjuszem Malfoyem, to ostatnia rzecz jakiej obecnie potrzebujemy. Nie wspominając o tym, że nie wiadomo jakby zareagowali James i Molly.
– Osobiście uważam, że Molly jest straszniejsza od Lucjusza. W starciu z nim, rzadko cierpi strefa fizyczna i wyposażenie biura – mruknął Filius, przypominając sobie konfrontację wściekłej pani Wesley z ojcem ślizgońskiego prefekta, który ciut niestosownie potraktował jej dwunastoletniego wtedy syna, Charliego. Biedny Albus przypłacił ją utratą kilku eksponatów, które bardzo malowniczo rozbiły się o głowę mężczyzny. Jednak najwyraźniej dyrektor nie rozpamiętywał nazbyt boleśnie straty, bo tylko uśmiechnął się szeroko i strategicznie wbił spojrzenie w stół. Tak… Molly Wesley mogłaby wiele nauczyć lwice o obronie młodych. – Poza tym, może skupmy się na jasnych aspektach całej sprawy.
– Jasnych? To znaczy? – zapytała wyraźnie zaskoczona Minerwa.
– Nasz drogi pan Filch po raz pierwszy w swoim życiu został doceniony przez ucznia. I to jak! Mała, gdyby mogła, chyba by go ozłociła, a na pewno wręczyłaby mu order Merlina pierwszego stopnia. I kotu też.
Kobieta uśmiechnęła się i podobnie jak wcześniej Albus, wbiła spojrzenie w blat stołu. Pomona jawnie zachichotała, a i Severusowi zadrgał kącik ust. Nie, żeby niedoceniali tego, co woźny zrobił tej nocy, ale… Cóż, obraz herosa, jaki przedstawiła im Harriet dość mocno gryzł się z tym, co mężczyzna prezentował na co dzień. Do tego stopnia, że było nie tylko śmieszne, ale wręcz karykaturalne.
Jak na zawołanie rozległo się pukanie do drzwi, a po chwili do środka wszedł woźny. Nie wyglądał na nazbyt szczęśliwego, zresztą jak zwykle. To niesamowite, ale jakimś sposobem charłak z wiecznie skwaszonej miny zdołał uczynić swoją wizytówkę.
– Przyszedłem tylko zapytać, czy profesorowie jeszcze będą długo siedzieć, bo chciałbym trochę tu ogarnąć i iść spać – mruknął, uderzając w uniżone tony i lekko się kłaniając. – Późno już, a to była długa noc.
– Już kończymy – oświadczyła z uśmiechem Pomona, przypatrując mu się uważnie. – A wie pan, właśnie o panu rozmawialiśmy. Mała Potter była pod ogromnym wrażeniem pańskich dzisiejszych wyczynów i odwagi. Przedstawiła pana jak prawdziwego bohatera.
Filch nieznacznie uniósł brwi. I tyle. Nie wydawał się w żaden sposób poruszony słowami.
– To miłe, ale to nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy robiłem coś takiego, bo dzieciarnia wpadła na jakiś idiotyczny pomysł.
Severus uśmiechnął się krzywo.
– Doprawdy? A kiedyż to uczynił pan coś porównywalnego do konfrontacji z trzygłowym psem?
Filch również się uśmiechnął. Raczej paskudnie.
– No, na ten przykład, jakieś dwadzieścia lat temu musiałem wyciągać dwóch nierozsądnych paniczów z pyska wilkołaka. Pan profesor powinien to pamiętać.
Uniżony ton nie zniknął z głosu woźnego, ale uśmiech z ust mistrza eliksirów i owszem. Twarz Severusa nieco stężała, a emocje zniknęły jak zdmuchnięte przez wiatr.
Albus nie potrafił powstrzymać uśmiechu, z kolei Minerwa z zaskoczeniem spojrzała na młodszego kolegę. Wydawała się nieco poruszona.
– A myślała, że to James cie uratował…
Twarz Snape'a wydawała się nieruchoma, ale Flitwick dostrzegł, jak pod bladą skórą nieznacznie drgają mięśnie – mężczyzna włożył niemało wysiłku, aby utrzymać swą maskę. To, że zawdzięczał życie Potterowi, naprawdę musiało go boleć. Nie dziwiło go to. Huncwoci zadali mu rany, po których zostały paskudne blizny. Oczywiście nie z premedytacją, niestety tak bywa, że to, co dla jednych jest zaledwie żartem, dla innych stanowi czyste okrucieństwo. Filius aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, jak wielka krzywdę mogą wyrządzić nieprzemyślane dowcipy i słowa. Zdarzało się nawet, że przez takie rzeczy dzieciaki traciły życie. Jednak głupota i brak empatii od zawsze zbierały krwawe żniwo, zarówno wśród młodych jak i starych.
– Bo uratował. Jednak ratując mnie, musiał przybrać swoją prawdziwą formę, a Lupin był wtedy wyjątkowo nie w humorze. Rzucił się na nas obu. Wtedy właśnie pan Filch wkroczył do akcji. – Severus wbił pozbawione wyrazu spojrzenie w słuchającego go z całkowitą obojętnością woźnego. – Pamiętam, że uderzył go pan czymś. Co to było?
– Miotła. Znaczy sztyl miotły. Zawsze staram się mieć pod ręką miotłę, grabie albo najlepiej szpadel. Parę stóp porządnego, twardego kija w tej robocie może ocalić skórę. Chociaż i latarenka – tu wskazał na trzymaną w dłoni solidną, żeliwną latarnię – bywa użyteczna, jak się nią porządnie zamachnąć. Niestety ogień może narobić kłopotów.
Flitwick przelotnie zastanowił się, w jakiś to sytuacjach Filch potrzebował użyć kija czy też szpadla, który stanowił już całkiem niebezpieczną broń. Po minach pozostałych profesorów poznał, że nie tylko on zadał sobie to pytanie.
– Ym… Nie wspominałeś o tym wcześniej Severusie – ciszę przerwała Minerwa, zapewne w obawie, że ktoś w końcu zada woźnemu newralgiczne pytanie i wszyscy dowiedzą się więcej niżby tego sobie życzyli. Poza tym to była zwyczajnie nazbyt długa i męcząca noc, aby jeszcze roztrząsać nieznane im aspekty pracy woźnego.
– Cóż, zapewne wyparłem to z pamięci. – Mistrz eliksirów ponownie uśmiechnął się krzywo. – Nasz drogi pan Filch był wtedy tak wciekły, że przestraszył mnie nawet bardziej niż rozwarta paszcza drogiego Lupina. Właściwie to chyba sam diabeł nie zdołałby mnie bardziej przerazić niż on tamtej nocy. Zresztą nie tylko mnie. James i Syriusz długie tygodnie schodzili mu z drogi.
– Och, diabeł dałby radę pana tak przerazić, to gwarantuję – mruknął skromnie woźny. – Ja tylko zadbałem, aby pewni niesforni chłopcy dobrze zapamiętali nauczkę, jaką dał im los.
Filius uśmiechnął się pod nosem. Po prostu nie potrafił powstrzymać się przed zadaniem pytania:
– Argusie, czyżbyś osobiście znał diabła?
Woźny spojrzał na niego i… zachichotał. Gderliwy mężczyzna rzadko okazywał jakiekolwiek emocje poza rozmaitymi odcieniami niezadowolenia i złości, a tu jawnie zachichotał. Mało tego. W jego bladych oczach zalśniło coś na wzór wesołości.
– Można tak powiedzieć, profesorze. Można tak powiedzieć.
– I tym radosnym akcentem, chyba powinniśmy zakończyć dzisiejsze – mruknął Dumbledore wstając od stołu. Na jego twarzy wykwitł dość dziwny uśmiech. – Jest późno i naprawdę powinniśmy już iść spać. Szczególnie pan Filch, który miał dzisiaj z nas wszystkich najwięcej wrażeń, a do tego wstaje z kurami…
– Panie psorze, a czy mógłbym prosić, aby jutro przysłać do mnie pana Hagrida? – z głosu Filcha zniknęły wszystkie wesołe nuty, a powrócił dobrze znany całemu gronu nauczycielskiemu, uniżony, oleisty wręcz ton. – Moje klucze zostały tam, razem z psem, a będę ich potrzebował.
– Przecież mamy zapasowy komplet, prawda?
– No tak, ale przecież tamte klucze może ktoś ukraść i co wtedy?
Brwi dyrektora podjechały aż do linii włosów. Wyraźnie Albusowi przez myśl nie przeszło, że ktoś mógłby przywłaszczyć sobie strzeżony przez trzygłowego psa pęk kluczy. Właściwie to chyba nie mieścił mu się w głowie nawet taki pomysł.
Filius pokręcił lekko głową, spoglądając na Dumbledora. Owszem, dyrektor był wielkim i mądrym czarodziejem. Godnym szacunku i uznania magiem, który naprawdę wiele w życiu widział. Jednak to pan Filch lepiej znał życie jako takie. Flitwick mógł iść o zakład, że woźnego jest w stanie zaskoczyć o wiele mniej, niż Albusa. W końcu, człowieka, który osobiście zna diabła, zapewne mało co dziwi, prawda?
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Asaroth (odpowiedź na komentarz "gościa"): Kilka wątków zostało urwanych, bo powrócą dopiero w następnych "tomach". Jedną z rzeczy, które w Harrym Potterze mnie irytowały, było to, że wątki dzielono według tomów. Motyw przysięgi wieczystej? Wspomnienie o niej pojawiało się dopiero w tomie, w którym ktoś ją składał. Ani wcześniej, ani później tylko właśnie wtedy. I tak dalej, i tak dalej. Mało co się ciągnęło przez więcej niż jeden rok szkolny, a tak w prawdziwym życiu nie ma, prawda? Nieraz to, czego się dowiadujemy, przydaje nam się dopiero po latach i nie raz zmagamy się z różnymi rzeczami przez całe dekady. Dlatego niefajny stary i rytuały nie znikną po jednokrotnym wspomnieniu, a sympatia do goblinów z czasem będzie owocowała różnymi konsekwencjami, pozytywnymi jak i negatywnymi. A czy opowiadanie jest przekombinowane pod kątem intrygi... Hm... Nie. Powiedziałabym nawet, że ta raczej jest dość prosta, chociaż mam nadzieję, że jeden motyw zaskoczy, ale nie wyprzedzajmy faktów. Generalnie koniec końców prawie wszystko się sprowadzi do wybierania stron i szukania sojuszników. A za zwrócenie uwagi na nie-slash dziękuję ;) Miło czasem być pozytywnym wyjątkiem :D
