VII Kocie Mądrości

VII Spis Biblioteczny na nóżkach.

Sprawa z nocnym pojedynkiem rozeszła się po kościach. Poniekąd. Slytherinowi i Gryffindorowi odjęto solidne ilości punktów, a Ron i Malfoy dostali mający trwać aż dwa miesiące szlaban. Przynajmniej na początku dwa miesiące, bo już pierwszego dnia, kiedy to obaj wylądowali na zmywaku w kuchni, zdążyli się pobić, a kara uległa tygodniowemu przedłużeniu. I tak przez następne tygodnie chłopcy mieli miotać się pomiędzy kuchnią, gdzie pełnili rolę dodatkowych skrzatów domowych, a stajniami hodowanych przez Hagrida magicznych bestii. Tam całymi dniami napełniali karmą żłoby, pilnowali, aby w poidłach znajdowała się świeża woda, a nade wszystko wywozili gnój. Całe stosy gnoju, które Hagrid zagospodarowywał w swoim ogródku warzywnym, a profesor Sprout w szklarniach. Hermionę potraktowano łagodniej. Teoretycznie również dostała dwa miesiące szlabanu, jednak o ile chłopcy dzień w dzień, wliczając w to weekendy, musieli męczyć się przez przynajmniej trzy godziny, ona odbębniała ledwie półtorej godziny na dzień, a sobotę i niedzielę miała wolne. Niestety sama kara raczej nie przypadła jej do gustu. Otóż dziewczyna została oddana w dyspozycję profesora Snape'a. Co to oznaczało w praktyce? Odgrywanie roli posłańca, porządkowanie szkła laboratoryjnego, segregowanie składników w składziku, pomoc w przygotowaniu zajęć i sprzątanie. Przede wszystkim sprzątanie. W końcu nie ma to jak kształtujące charakter szorowanie kotłów i blatów, a jeżeli w trakcie lekcji doszło – dajmy na to – do malowniczej eksplozji, również innych powierzchni. Jednak, mimo godzin spędzanych w towarzystwie „postrachu Hogwartu" Hermiona nie wyglądała na szczególnie wymęczoną. Harriet podejrzewała, że powody są dwa. Po pierwsze, gryfonka, jako osoba bystra, dokładna i pracowita, robiła większość rzeczy dobrze już za pierwszym razem, więc profesor nie miał się do czego przyczepić. Po drugie, dziewczyna wykorzystywała każdą okazję, żeby nauczyć się czegoś nowego i na pewno zasypywała Snape'a dziesiątkami pytań o wszystko, co tylko możliwe. Harriet mogła się o to założyć, tym bardziej, że mistrz eliksirów ostatnimi czasy sprawiał wrażenie wyjątkowo sfrustrowanego… W sensie, że bardziej niż zwykle. Właściwie to przez głowę jej przeszło, że kara Hermiony to tak naprawdę prztyczek wymierzony wprost w haczykowaty nos profesora. Za co ten prztyczek? Nie miała pojęcia i szczerze powiedziawszy niezbyt ją to interesowało, bo zainteresowana była przede wszystkim dwoma rzeczami: unikaniem Hermiony i Rona – przede wszystkim Rona – oraz własnym szlabanem.

Dlaczego zamierzała unikać pary gryfonów? Bo, podobnie jak Malfoy, kojarzyli jej się przede wszystkim z kłopotami. Po za tym, ledwie dwa dni po pamiętnej rozmowie w pokoju nauczycielskim Ron, mimo że dyrektor jasno zakazał o tym mówić, zaczął zagadywać ją o trzygłowego psa. Mało tego. Towarzysząca mu Hermiona jak gdyby nigdy nic uświadomiła go, że czworonóg czegoś pilnował, zwracając przy tym uwagę, że stał na wielkiej klapie w podłodze. Co prawda zaraz po tym ochrzaniła chłopaka za bezmyślne mielenie ozorem, niestety słowa o klapie wystarczyły, żeby rozpalić niezdrową ciekawość rudzielca. Przeczuwając, do czego może to doprowadzić, Harriet spróbowała ją nieco stłumić i zdawkowo oraz bardzo niefartownie wspomniała, że Hagrid w wakacje odebrał z Gringotta jakiś nieciekawy pakunek i to pewnie o to chodzi. Wyjątkowo naiwnie miała nadzieje, że chłopak skupi się na tej zdawkowości i słowie „nieciekawy", niestety tak się nie stało. W efekcie odniosła odwrotny skutek do zamierzonego, bo gryfon aż poczerwieniał i zaczął nalegać na wycieczkę do gajowego, żeby wziąć go na spytki. Mało tego, wyglądało na to, że jego zaangażowanie w sprawę – czy też „sprawę", bo według niej żadnej sprawy nie było – zaczęło powoli zarażać początkowo oporną Hermionę. Dlatego też dla dobra siebie, Hargrida i być może całej szkoły, Harriet omijała zarówno Weasley'a jak i Granger szerokim łukiem. Nawet, jeżeli miało to oznaczać napatoczenie się na Malfoya i jego goryli, którzy wykorzystywali każdą okazję, aby uczynić jej życie chociaż trochę cięższym. Draco strasznie się na nią zawziął, bo nie wiedzieć czemu, uznał, że główna winę za to, co się stało, ponosi właśnie ona. W końcu nie było jej, kiedy solidarnie, całą trójką praktycznie wleźli trójgłowej bestii do pyska, prawda? Skłamałaby mówiąc, że logika ślizgona stanowiła dla niej niespodziankę. Z drugiej jednak strony zauważyła, że chłopak nieco zmienił podejście do Filcha, którego tak-jakby zaczął szanować. Najwyraźniej docenił, że charłak ocalił mu życie. Ocalił życie im wszystkim.

W przypadku Harriet o gwałtownym napływie szacunku wobec woźnego nie było mowy, bo szanowała go od samego początku, jednak z dnia na dzień ów szacunek się coraz bardziej umacniał. Podobnie jak jej przekonanie, że Argus Filch, taki, jakim go widzą inni, to ledwie wierzchołek góry lodowej. Tym bardziej, że miała bardzo wiele okazji, aby dokładniej się przyjrzeć charłakowi, bo to pod jego nadzorem odbywała szlaban. Półtorej godziny dziennie od poniedziałku do piątku, a oprócz tego dodatkowe cztery w niedzielę. Skąd te dodatkowe cztery godziny, skoro między innymi dzięki jej odwadze cywilnej, nocna eskapada nie zakończyła się tragedią? Sama tego chciała. Poniekąd. Otóż w obawie, że zostanie zlinczowana za ogrom odjętych Hufflepuffowi punktów, poprosiła, żeby profesorowie nie karali wszystkich za jej wygłup i pozwolili odpracować winę własnym kosztem. Zarówno dyrektor jak i opiekunowie domów wliczając w to – o dziwo – Snape'a bez większych oporów zgodzili się na taki układ. W efekcie, co niedzielę miała czterogodzinną „randkę" z woźnym, a to dawało jej okazję żeby dokładnie przyjrzeć się zarówno Filchowi jak i pani Norris.

Filch od Harriet wymagał ciężkiej pracy, nie znosił „chamstwa, kłamstwa i lenistwa" jak to kiedyś podsumował, więc dziewczyna nie mogła liczyć na jakieś dłuższe przerwy w pracy, spoufalanie się, czy możliwość chociażby chwilowego wrzucenia na luz. Dzień w dzień przez co najmniej półtorej godziny harowała jak skrzat domowy, a właściwie to nawet ciężej, bo skrzaty domowe przy pracy mogły wykorzystywać swoją magię, czego jej zabroniono. Mało tego, sporo się od woźnego nasłuchała. Prócz uwag typu „jak ty trzymasz tą miotłę, kaleko" bądź „zostawiłaś tu i tu smugę, popraw to, ale już, leniu sromotny" mężczyzna nie szczędził sobie historyjek o starych, dobrych czasach, kiedy dyrekcja wiedziała, jak powinno się karać krnąbrne dzieciuchy, barwnych opisów tego, co ją czeka, jeżeli jeszcze raz popełni jakąś głupotę oraz rozmaitych uszczypliwości. Jednak nie umknęło jej uwadze, że każda groźba, każda przykra uwaga i obietnica są starannie wywarzone, skonstruowane i mają wywrzeć konkretny, czasami nie mający nic wspólnego ze słowami, efekt. Filch wiedział, co mówić i jak mówić, aby uczniowie zachowywali się tak, jak tego chciał, przy czym nie afiszował się z tą wiedzą. Cały czas odgrywał rolę niezbyt bystrego, zgorzkniałego starca, który zawiści młodym czarodziejom ich talentu, a grał naprawdę świetnie. Jednak wystarczyło spojrzeć chociażby na skrzaty domowe, aby zrozumieć, że to wszystko nie może być prawdą. Otóż skrzaci służący, chociaż wykazywali niezdrowe wręcz oddanie czarodziejom, nie darzyli nadmierną miłością charłaków czy mugoli. Mimo tego hogwarckie skrzaty wydawały się widzieć w Filchu swojego generała – skłaniały się przed nim w pas, błyskawicznie wykonywały każde polecenie, a w ich oczach dało się dostrzec szczery podziw. Ba! Momentami Harriet miała wrażenie, że szanują go bardziej niż nauczycieli. No i jeszcze pani Norris. Czułość z jaką Filch traktował kotkę i jego przywiązanie do zwierzaka – zdaniem niektórych dość dwuznaczne – nie stanowiły żadnej tajemnicy, jednak to jak bardzo kotka odwzajemnia te uczucia i owszem. Poza zasięgiem wścibskich, uczniowskich oczu pani Norris stawała się kochanym, łaszącym i mruczącym zwierzakiem, traktującym swojego pana z najczystszym oddaniem i przyjaźnią. Mało tego, wydawała się dokładnie wiedzieć, czego ten od niej oczekuje w danym momencie, jeszcze nim to wyartykułował. Zupełnie jakby czytała mu w myślach, co było dość niezwykłe, biorąc pod uwagę, że wszyscy utrzymywali, że to tylko i wyłącznie kot. Zwykły, pospolity, bynajmniej nie magiczny dachowiec. Harriet mogła się założyć, że tak nie jest i to nie tylko dla tego, że pani Norris sprawiała wrażenie stanowczo zbyt bystrej. Powód stanowił jej wiek. Od Hagrida usłyszała, że Filch, kiedy przybył do Hogwartu, już miał kotkę – dorosłą, co najmniej trzyletnią – przy sobie, a to miało miejsce prawie dwadzieścia lat temu. Mało który kot tak długo żyje. Zresztą, nawet gdyby pani Norris należała do tych nielicznych, długowiecznych przypadków, starość powinna dawać się jej we znaki, prawda? Tymczasem wyglądała i zachowywała się jak kot w pełni sił. Wzrok i słuch działające w stu procentach, zdrowe uzębienie, sprawne stawy, mocne kości. Żadnych śladów reumatyzmu, problemów z żołądkiem czy starczego zmęczenia. Owszem, Filch na pewno traktował ją czarodziejskimi medykamentami, jednak nawet te mają swoje ograniczenia.

Tak, Pani Norris na pewno nie była zwykłym kotem, tak jak Filch zwykłym charłakiem, to Harriet wiedziała na pewno. Jednak nie zamierzała tego ani nikomu udowadniać, ani nie czuła potrzeby przepytywania samego woźnego. Po pierwszej, jak wspomniano już wcześniej, szanowała cudze prawo do posiadania sekretów, zresztą sama takich miała całkiem sporo. Po drugie, kimkolwiek Filch tak naprawdę nie był, nie stanowił ani dla niej, ani dla reszty dzieciaków zagrożenia. Przeciwnie. Robił wszystko dla bezpieczeństwa uczniów, a niewykluczone, że nauczycieli również. Nawet zadbał o swego rodzaju wykład o podstawach BHP – oczywiście w formie gróźb i nieprzyjemnych opowiastek – przed przydzieleniem jej konkretnych prac porządkowych.

Praca pod nadzorem Filcha stanowiła prawdziwą harówkę, jednak nawet ta harówka miała swoje dobre strony. Chodziło o miejsca, które woźny kazał jej sprzątać. Nie mógł sobie pozwolić, żeby w powszechnie używanych częściach zamku jak korytarze, klasy czy Wielka Sala, coś nie zostało domyte, wypolerowane bądź odkurzone, więc wykorzystywał ją do sprzątania rzadziej odwiedzanych części zamku. Tajemnicze składziki, przechowalnie, klasa alchemii, archiwa i mnóstwo innych, porozsiewanych po zamczysku pomieszczeń, niesłusznie uznawanych przez uczniów za nieciekawe, stanęły przed nią otworem. O dziwo, parę razy woźny pozwolił jej porozglądać się tu i ówdzie. Rzecz jasna najpierw musiała wykonać przydzieloną pracę. Jednak, jeżeli w miarę szybko uwinęła się ze wszystkim, a Filch nie skończył krzątać się w danym miejscu, pozwalał jej mały rekonesans. Oczywiście, tylko jeżeli nie przeszkadzała.

Pewnego piątkowego wieczoru, pomagała porządkować nieduże archiwum, w którym przechowywano – między innymi – stare kroniki szkolne. Opasłe, oprawione w skóry albumy porządnie ją zainteresowały, toteż, jak tylko uporała się ze swoimi zadaniami, postanowiła spróbować szczęścia:

– Panie Filch, a mogę je trochę poprzeglądać? – zapytała ostrożnie, wskazując na oznaczone datami kartony.

Zajmujący się konserwacją starych dokumentów woźny zerknął na zegarek, który jasno wskazywał, że czas „niewoli" Harriet upłynął. Obrzucił krytycznym spojrzeniem pomieszczenie i stwierdziwszy, że nie ma czego się przyczepić, wykrzywił usta w nieprzyjemnym wyrazie, po czym bez słowa skinął głową.

Uśmiechając się szeroko, zdjęła z regału kilka najbardziej interesujących ją roczników.

Zaczęła oczywiście od roczniku swoich rodziców, jednak nie poświęciła im samym nazbyt wiele czasu. Szybko przerzuciła strony, na których ojciec szczerzył się do aparatu prezentując puchar quidditcha, zignorowała również fotografię matki z okazji przyznania tytułu prefekta – w domu zdjęć Lily Potter miała aż nadto. Ojciec zrobił z nich prawdziwy ołtarzyk. Większą uwagę poświęciła zdjęciu Lupina. Wujek Remus, w przeciwieństwie do Syriusza, rzadko przechwalał się szkolnymi wybrykami i zwykle unikał aparatu, toteż nie miała pojęcia jak wyglądał w czasach szkolnych… A wyglądał nieco nerwowo i… anemicznie? Chyba lepiej tego nie mogła określić. Wyraźnie pełnie księżyca dawały mu wtedy do wiwatu. Nic zresztą dziwnego, w końcu eliksir tojadowy, znoszący część niewygód bycia wilkołakiem, wynaleziono dopiero dziesięć lat temu. Biedny nie miał w szkole łatwego życia.

Następny nawinął jej się profesor Snape, chociaż to nie jego szukała. Teoretycznie niewiele zmienił się na przestrzeni lat. Podobne rysy, ten sam nos, te same włosy. Ta sama pełna dumy i bliżej nieokreślonej niechęci postawa. Jednak, kiedy przyjrzała się bliżej, stwierdziła, że z wiekiem jego twarz zyskała sporo charakteru, a spojrzenie siły i pewności siebie. Ewidentnie należał do tych nielicznych wypadków, kiedy wiek działa dodatnio na aparycję.

Osobę, którą chciała zobaczyć, znalazła dopiero na samym końcu albumu, na jednym jedynym zdjęciu – fotografii z okazji ukończenia szkoły. Przeciętnego wzrostu pulchny chłopak o lichych włosach i smutnym, wymuszonym uśmiechu, wyraźnie chcący czym prędzej czmychnąć sprzed obiektywu aparatu.

Peter Pettigrew, czarodziej, który zdradził zaklęcie strzegące domu jej rodziców Voldemortowi. „Zafajdany morderca, zdrajca i tchórz" jak go w napadach złości nazywał Syriusz, jeżeli w ogóle o nim wspominał. Ojciec i Lupin nie mówili o nim, zupełnie jakby nigdy nie istniał. Jakby nigdy nie byli przyjaciółmi.

Zerknęła na Filcha. On znał Petera, prawda? Znał i w przeciwieństwie do ojca, wujków i Hagrida, którego raz z miernym skutkiem spróbowała podpytać o mężczyznę, raczej nie żywił do niego żadnych uczuć. Ani pozytywnych, ani negatywnych. Nie stał twardo, jak pewnie robili to nauczyciele, po stronie Jamesa Pottera.

Dlatego może by warto zapytać woźnego…

W sumie, co jej szkodziło spróbować? Przecież jej nie zje. Chyba.

– Panie Filch, pan znał Pettigrewa, prawda? – zaczęła ostrożnie.

Woźny spojrzał na nią nieprzyjaźnie, ale dostrzegła w jego spojrzeniu nieznaczny przebłysk ciekawości, który uznała za dobrą wróżbę.

– No tak. Gamoń chodził do szkoły jak zacząłem tu pracę. Razem z twoim głupawym ojcem należał do tych całych Huncwotów, zaraza by ich… A o co tak konkretnie chodzi?

– Ym…

– Do rzeczy dziecko, bo przeszkadzasz.

– Nie wie pan, czemu zdradził moich rodziców?

– A ty myślisz, że chłopak zwierzał mi się nocami czy na konsultacje do mnie przychodził? – woźny zmarszczył brwi, jednocześnie spoglądając na nią, jakby była niespełna rozumu.

– Nie o to chodzi… Wujkowie i tata rzadko wspominają o nim, ale wujek Syriusz czasami to robi. Raz wspomniał, że Pettigrew zemdlał jak się pobili z ślizgonami i jeden z nich rzucił na wujka Remusa jakieś paskudne zaklęcie. No i też, że mdliło go na widok krwi i ogólnie, że uciekał od bijatyk i takich tam, nawet jeżeli był po wygrywającej stronie. Taki ktoś nie zostaje ot tak Śmierciożercą, no bo przecież śmierciożercy to głównie zabijali i torturowali, prawda? No chyba, że się go zastraszy i zmusi. Albo ma własny, raczej paskudny powód. Podobno w sądzie udowodniono, że to z zastraszeniem to niemożliwe, więc zostaje zemsta. Ale za co? Pan ich pilnował, w sensie, że był prawie zawsze na miejscu, kiedy łamali regulamin. Zrobili mu coś za co mógł ich znienawidzić? Jakąś krzywdę? Głupi kawał?

Brwi woźnego nieznacznie drgnęły. Zainteresowała go. Jednak u boku ciekawości dostrzegła wyraźne wahanie. Wahanie, czy udzielić odpowiedzi.

– Nie pamiętam niczego wielkiego, jedyne co, to go tak trochę poszturchiwali – burknął w końcu.

– Poszturchiwali?

– No tak. Uważali go za łamagę. Zawsze zostawiali na czatach lub po prostu zostawiali, jak robili coś niebezpiecznego, a gdy miał pretensje gadali „wiesz, że nie dałbyś rady", „tylko byś przeszkadzał", „złapałby cię i skopał ci tyłek" i takie tam. Pokazywali, że są lepsi, a on to niedorajda, któremu trzeba na każdym kroku pomagać.

W zamyśleniu skinęła głową.

Ciocia Petunia nie potrafiła wybaczyć siostrze, że rodzice bardziej ją kochali, chociaż to nie była jej wina. Dlaczego? To proste. Bo przez to czuła się nie tylko niekochana, ale i gorsza. Zresztą Harriet doskonale wiedziała, jakie to okropne czuć się gorszą. Tata nie raz jej wypominał jak bardzo jest gorsza od jego ukochanej Lily, i jaka to tragedia, że tak cudowna osoba poświęciła się dla czegoś tak niedorobionego jak ona. To bolało. Bardzo. Było jak trucizna sącząca się przez uszy wprost do serca. Jednak wiedziała, że mama ją szczerze kochała. Najbardziej na świecie. Bardziej niż tatę. I że tata jest zwyczajnie o to wściekły i zazdrosny oraz rozżalony po śmierci żony. Znowu Huncwoci teoretycznie byli przyjaciółmi Glizdogona, jego paczką. Teoretycznie, bo prawdziwi przyjaciele nie uważają cię za gorszego. Nie mówią ci, że nie dasz rady. A przynajmniej nie powinni mówić, znaczy tak definitywnie, tylko pomagać i wspierać, żebyś za piątym czy dziesiątym razem dał radę… No chyba, że chodzi o coś złego lub głupiego, wtedy nie. A jak nie dasz rady, powinni powiedzieć, że nic się nie stało i że następnym razem będzie lepiej.

Nie wierzyli w niego. Uważali go za gorszego. Przez nich…

– Przez nich czuł się gorszy i uwierzył, że jest gorszy – mruknęła do siebie – Za takie coś można znienawidzić.

Poczuła na sobie czyjś wzrok.

Filch przyglądał jej się uważnie, zupełnie jakby chciał pokroić jej duszę na cieniutkie plasterki i wsadzić pod mikroskop. Tak intensywnego spojrzenia nie miał nawet Dumbledore.

Szybko odwróciła wzrok od przenikliwych oczu mężczyzny i podenerwowana zaczęła przyglądać się datom na pudłach. Nie wiele myśląc, aby tylko zmienić temat, zapytała, czy nie wie, w którym roku Hagrid rozpoczął naukę. Wiedział.

Po przejrzeniu odpowiedniego albumu, w którym, ku zaskoczeniu dziewczyny, gajowy pojawiał się dość często, Harriet doszła do wniosku, że jako dzieciak był przeuroczy. I całkiem fotogeniczny. Aparat wyraźnie kochał jego rumianą, wtedy jeszcze gładką buźkę i szeroki, rozbrajający uśmiech. Aż miało się go ochotę przytulić.

Podobnie fotogenicznym okazał się młodszy brat Syriusza, świętej pamięci Regulus. Kolejna postać, o której zarówno ojciec jak i wujkowie nie za bardzo chcieli rozmawiać. Syriusz, kiedy ktoś wspomniał imię jego brata, natychmiast zaciskał usta i tak jakby sztywniał. Zupełnie jak ciocia Petunia, kiedy ktoś napomykał o Lily. Zazdrość i uraza, Harriet bez trudu potrafiła je rozpoznać. Ale co je spowodowało? Konflikt Syriusza z hołubiącą czystości krwi familią, czy może coś jeszcze?

Na fotografiach Regulus wyglądał rozsądniej i sympatyczniej niż Syriusz. Był mniej przystojny, chociaż tak ogólnie urody nie mogła mu odmówić. Wydawał się też jakby… łagodniejszy od brata. Syriusz miał widoczną nawet na fotografiach dzikość w oczach. Nie wątpiła, że młodszy Black przysporzył Filchowi o wiele mniej zmartwień niż on.

Następnie poszukała tej wstrętnej Skeeter i dość szybko ją namierzyła. Z niejaką satysfakcją odkryła, że ta za czasów szkolnych miała sporą nadwagę i była raczej brzydka, chociaż jednocześnie bardzo podobna do samej siebie. Jej obecny wygląd – dość atrakcyjny, ale zarazem nieprzyjemnie drapieżny – zapewne stanowił wynik wielu wyrzeczeń i rozmaitych, czarodziejskich zabiegów estetyczny… Może nie tylko czarodziejskich, w końcu mugolska medycyna estetyczna również oferowała wiele interesujących opcji.

Zastanowiła się przelotnie, czy złośliwość, jaką reporterka epatowała w niektórych swoich artykułach, nie jest formą zemsty za szkolne czasy, kiedy zapewne nie raz przechodziła ciężkie chwile. Uznała, że to całkiem prawdopodobne, ale mogło też zwyczajnie chodzić o czytelników. Już dawno zauważyła, że ludzie czerpią dziwną satysfakcję, jeżeli na łamach prasy wbija się szpile osobom publicznym.

Jako że Harriet nie znała nazbyt wielu czarodziejów, następne albumy wybierała na chybił trafił, unikając roczników w których mogli chodzić do szkoły ważniejsi profesorowie. Znaczy z chęcią zobaczyłaby jak McGonagal i Sprout wyglądały jako nastolatki – obstawiała, że z McGonagal była niezła szprycha – oraz zobaczyła maleńkiego Flitwicka w wersji odmłodzonej, ale miała przeczucie, że Filch mógłby wyrazić obiekcje. W końcu oglądanie fotografii niegdysiejszych, nie mających za wiele wspólnego z Hogwartem uczniów, a przeglądanie zdjęć nauczających w nim czołowych nauczycieli to dwie różne sprawy. Dlatego zadowalała się dojrzeniem tu i ówdzie znajomej twarzy bądź nazwiska, przy czym te zwykle należały do współpracowników ojca i sklepikarzy z Pokątnej.

Na koniec trafiła na fotografię Lucjusza Malfoya w szacie prefekta. Nigdy wcześnie nie widziała mężczyzny, jednak, nawet gdyby nie podpis pod zdjęciem, rozpoznałaby go. Draco był piekielnie podobny do ojca. Jednak chłopak z fotografii miał nieco delikatniejsze rysy niż on i piękne, długie włosy. Właściwie to gdyby ubrać go sukienkę, wyglądałby jak całkiem atrakcyjna dziewczyna. Dużo atrakcyjniejsza niż ona sama.

Poczuła lekkie ukłucie ni to żalu, ni zazdrości… i stwierdziła, że to wyraźny znak, że jest zmęczona, i powinna iść spać. W końcu, kiedy jedenastoletnia dziewczyna zazdrości około czterdziestoletniemu facetowi, że za czasów szkolnych byłby o wiele ładniejszą dziewczyną niż ona jest i kiedykolwiek będzie, to niezbyt zdrowy objaw. Poza tym powoli zbliżała się dziesiąta, czyli cisza nocna. Ostatnim, czego potrzebowała, to kolejna kara za włóczęgostwo.

Szybko posprzątała pudła i albumy, dbając, żeby wszystko poodkładać DOKŁADNIE na miejsce, po czym pożegnała się z Filchem, życząc mu dobrej nocy. Filch z kolei obwieścił, że jeżeli złapie ją po dziesiątej poza dormitorium, to powiesi za kostki pod sufitem. Właściwie to niczego innego się nie spodziewała i chociaż wiedziała, że woźny nie spełni groźby, czym prędzej ruszyła w stronę pokoju wspólnego. W końcu lepiej nie kusić losu, prawda? Szczególnie, jeżeli ma się takiego pecha jak ona.

Będąc już przy broniących dostępu do Domu Borsuka beczkach, poczuła, że ktoś ją uważnie obserwuje. Odwróciła się i niespecjalnie zaskoczona zauważyła stojącego u szczytu schodów burego kota. Kota o bardzo inteligentnym spojrzeniu.

Najwyraźniej Filch wolał nie zdawać się na same groźby i dopilnować, żeby nocą nie szwendała się samopas po szkole.

– Spokojnej nocy, pani Norris – pożegnała się, na co kocica zastrzygła uszami i przekrzywiła łebek.

Kiedy Harriet wchodziła do beczki, dystyngowane, pełne wyższości, a zarazem jakby uprzejme miauknięcie wypełniło korytarz. „Dobrej nocy" zdawało się mówić.

Następny dzień, chociaż była to sobota, Harriet rozpoczęła dość wcześnie. Dlaczego? Przez quidditch, który naprawdę zaczynał odbijać jej się czkawką. Lekcje, testy, zadania domowe, szlaban i jeszcze te cholerne treningi. Naprawdę „zaszczyt" bycia w drużynie stanowił dla niej jedynie kulę u nogi. Niestety nie miała pojęcia jak się wymiksować z tego wszystkiego, tym bardziej, że zbliżał się termin pierwszego meczu w tym sezonie, a koledzy z drużyny liczyli na jej umiejętności. Wyglądało na to, że do końca roku będzie musiała odgrywać małpeczkę robiąca sztuczki – powietrzne sztuczki – ku uciesze gawiedzi.

Idąc wyludnionym korytarzem westchnęła ciężko. Oby te czekoladki, co jej obiecała Gwen za udział w meczach, naprawdę były tak dobre, jak mówiła.

Nieśpiesznie wlekąc się w kierunku głównego wejścia, pokładała nikłą nadzieję w formie dzisiejszego treningu, który miał być dłuższy i krótszy jednocześnie. Dłuższy, bo zaczynali pół godziny wcześniej niż zwykle. Krótszy, bo przez godzinę mieli testować kandydatów na nowego pałkarza – w przyszłym roku szkołę kończył Vincent, jeden z obecnych. Swoją drogą, zastanawiała się, do czego Gwen w ogóle potrzebowała jej podczas tego całego próbowania. Przecież nie znała się na quiddithu ani nie zamierzała zacząć się znać. Mimo tego kapitan nalegała, żeby chętnych do drużyny ocenił cały zespół. Czysta głupota, przynajmniej według Harriet, która wolałaby spędzić ten czas smacznie śpiąc i regenerując siły po wczorajszym szlabanie… Swoją drogą te wszystkie godziny szlabanu powinny jej się jakoś liczyć do treningów – machanie miotłą i szczotkami całkiem nieźle wzmacniały ramiona, a to zaś pomagało w rzucaniu tym nieszczęsnym kaflem. Hm… Coś podobnego miało miejsce w filmie „Karate Kid", który oglądała wraz z Dudley'em w wakacje. Czyby woźny miał zostać jej panem Miyagi?

Uśmiechnęła się pod nosem. Tak, myśl była całkiem ciekawa. Niestety perspektywa treningu niekoniecznie. Co prawda przez godzinę miała tylko patrzeć na popisy innych, jednak nawet patrzenie ją odrzucało. Jakoś nigdy nie potrafiła zrozumieć tych wszystkich kibiców śledzących z wypiekami grę innych. Na szczęście wzięła ze sobą książkę. Ostatnio rzadko potrafiła znaleźć chwilę, żeby w spokoju poczytać, więc nie zamierzała zmarnować żadnej okazji.

Na zewnątrz owionął ją lodowaty wiatr. Wzdrygnęła się i poprawiła żółto-czarny szalik, zaciskając go nieco bardziej wokół smukłej szyi. Z dnia na dzień zarówno noce jak i dnie zaczynały być coraz zimniejsze, nic zresztą dziwnego – wielkimi krokami zbliżał się listopad, do halloween pozostało mniej niż dwa tygodnie. Nie wyobrażała sobie latania podczas chłodów. Naprawdę, jaki geniusz wymyślił sobie początek sezonu quidditcha późną jesienią? Przecież to się aż prosi o epidemię przeziębień, zapaleń oskrzeli i płuc!

Pomyślała o lataniu przy temperaturze oscylującej wokół zera i niemal poczuła, jak uszy odpadają jej z zimna. Szczęście, że wzięła z domu ciepłą bieliznę i porządną czapkę.

Na boisku quidditcha zebrała sie grupka osób. Siedzący na skleconych w zeszłym tygodniu trybunach lub krążący wokół koledzy z drużyny powitali ją mruknięciami i skinieniami głów. Jedynie Cendrik, poszukujący, zdobył się na głośne „cześć" i uśmiech. Odpowiedziała słabym uśmiechem, kierując się do najbliższej ławeczki, przy czym całkowicie zignorowała zebranych w pobliżu Gwen kandydatów na przyszłorocznego pałkarza. Nie interesowali jej, podobnie jak ta cała szopka z quidditchem. Zresztą ci odwzajemniali brak zainteresowania – czworo uczniów młodszych klas całkowicie pochłonął zaprawionym żywiołową gestykulacją wykład Gwendoliny.

Harriet usadowiła się najwygodniej jak tylko potrafiła na twardej, drewnianej ławeczce i usiłując zignorować chłód, otworzyła wyświechtany wolumin, kupiony w antykwariacie niedługo przed rozpoczęciem roku szkolnego. Jednak nim się zatopiła w lekturze, przelotnie spojrzała na bezchmurne, lazurowe niebo, przypominające dobrze znaną jej prawdę, że od października do marca nie należy oceniać temperatury po pogodzie.

– Zapamiętać, w przyszłym roku wziąć z domu termometr okienny – mruknęła do siebie i nie tracąc już ani chwili, pozwoliła się pochłonąć słowu pisanemu.

Zawsze, kiedy trafiała na ciekawą lekturę traciła poczucie czasu i kompletnie zapominała o świecie zewnętrznym. Tak było i teraz. Co prawda docierały do niej pełne ekscytacji pokrzykiwania, jednak dobiegały jakby z daleka i w żaden sposób nie absorbowały uwagi. Z letargu wyrwało ją dopiero mocne szarpnięcie, które dosłownie zwaliło ją z ławki. Na całe szczęście, bo ułamek sekundy potem, w siedzisko z potężną siłą uderzyła pałka, łamiąc grubą deskę.

Zaskoczona nie zdążyła nawet krzyknąć, jedynie gwałtownie nabrała powietrza.

– Żyjesz? – usłyszała znajomy głos.

Zamrugała uświadamiając sobie, że leży na czymś miękkim i ciepłym. Na kimś. Konkretniej rzecz biorąc na Kici, który rzucał jej enigmatyczne spojrzenie. Mimo niecodziennej sytuacji na porcelanowej twarzy niezmiennie kwitł sztywny, nieco zbyt szeroki uśmiech.

– Ym… Tak, dzięki.

– Patrz, co robisz! – rozległ się ryk Gwen, wbijającej płomienne spojrzenie w krążącego nad boiskiem chłopaka o płowych włosach.

– Przepraszam, wyślizgnął mi się! Mam spocone ręce, denerwuję się… - chłopak prezentacyjnie zatrzepotał rękoma, stracił równowagę i niemal spadł z miotły. W dosłownie ostatniej chwili złapał się styliska.

– Natychmiast ląduj!

– Ale…

– POWIEDZIAŁAM NATYCHMIAST! – wrzasnęła rozwścieczona kapitan. Kimkolwiek chłopak nie był, szanse na dostanie się do drużyny miał raczej zerowe.

Pechowy puchon posłusznie, aczkolwiek niechętnie wylądował, a Harriet odnotowała w pamięci, że na treningach musi zachowywać czujność nawet siedząc na trybunach i czytając.

– Fajnie, że nic ci nie jest, ale byłbym zobowiązany, gdybyś ze mnie zeszła – mruknął Kicia. – Wiesz, jestem zwolennikiem przestrzeni osobistej.

– Oj! Już, zaraz…. Przepraszam. I jeszcze raz dzięki.

Szybko wstała, uwalniając Aleistera od swojego ciężaru. Oswobodzony chłopak niespiesznie podniósł się, intensywnie otrzepując płaszcz. O wiele dłużej i dokładniej niż było to koniecznie.

Nagle Harriet zauważyła w jego dłoni swoją książkę. Zamrugała. Kiedy i jak zdążył ją podnieść? Przecież obie ręce miał cały czas zajęte otrzepywaniem się…

– To chyba twoje – mruknął oddając jej wolumin. – Swoją drogą, ciekawa pozycja.

– Zdezaktualizowana, ale ma wartość historyczną i całkiem dobrą narrację – mruknęła niepewnie. Jako że Kicia miał kontakt z mugolskim światem, mógł skojarzyć, że książka niekoniecznie jest przeznaczona dla jedenastoletnich dziewczynek. Nie, żeby się bała, że na nią naskarży, ale oczyma wyobraźni widziała poruszające się pod czarną czupryna trybiki produkujące dziesiątki pytań i wniosków.

– Masz naprawdę szerokie pole zainteresowań – mruknął, siadając na ławeczce. Nieruchome spojrzenie jego intensywnie niebieskich oczu świdrowało ją niczym szafirowe wiertła. – Czy coś się w nim nie znajduje?

– Quidditch – odparła bez wahania, na co Kicia jawnie zachichotał.

– Domyślam się… A co z zoologią?

– Zoologią? No… lubię zwierzęta, nawet bardzo, chociaż zwykle trafiam na jakieś dziwne. Na trzecim roku mam zamiar zapisać się na opiekę nad magicznymi stworzeniami. A czemu pytasz?

– A co sądzisz o cerberusach?

– Cerberusach?

– Trzygłowych psach.

Z trudem powstrzymała się od rozwarcia ust, zachowując tym samym – a przynajmniej taką miała nadzieję – w miarę neutralną minę. Jednak nie mogła się równać w tym względzie z Aleisterem, którego twarz przypominała szeroko uśmiechniętą maskę. Żadna emocja ani myśl nie potrafiły się przebić przez fasadę chłopaka…

Kurczę, chciałaby tak umieć.

– Ym… – Zająknęła się, intensywnie myśląc, co odpowiedzieć. W końcu każde słowo mogło wpakować ją w kłopoty. Zwyczajne nieudzielenie odpowiedzi lub zmiana tematu nie wchodziły w rachubę. W końcu milczenie to też odpowiedź. Odpowiedź, do której można dopisać dziesiątki historyjek. – Dopóki sam nie powiesz, co sądzisz o cerberusach, co o nich wiesz i co wpłynęło na twoją ocenę, się nie wypowiem w tej kwestii.

– Och, a czemuż to tak? – zapytał, pozwalając sobie na cień rozbawienia.

– Temuż, że moja opinia o cerberusach jest związana z nieprzyjemnym incydentem, w którym miałam nieszczęście brać udział, a co do którego zostałam zobowiązana zachować milczenie – rzuciła i to niemal bez zastanowienia. Była naprawdę dumna z konstrukcji zdania, szczególnie z tego, że nie zawierało żadnego „ym…", „znaczy tego…" czy też „no i…", którego ostatnio tak bardzo czepiał się Snape. – Historii z incydentem podczas wykładania opinii nie mogę pominąć, bo się nie za bardzo da. Dlatego, jeżeli nic nie wiesz o incydencie, nic nie mogę powiedzieć, bo obiecałam. A obietnic staram się nie łamać.

– Całkiem sprytnie. Szczęśliwie nie mam nic przeciwko ujawnieniu swojej opinii i jej źródeł – ostatnie zdanie powiedział z dziwną słodyczą w głosie. – Nieco ponad tydzień temu podsłuchałem rozmowę Flitwicka i McGonagall. Dyskutowali o jakimś nocnym wałęsaniu, które trzeba ukarać i wspominali coś o przesłuchaniu Granger oraz spotkaniu z dyrektorem, które, jak wynikało z rozmowy, miało odbyć się w niedługim czasie. Jako, że mówili dość enigmatycznie, do tego wyglądali na porządnie niewyspanych, a spotkania z dyrektorem nie odbywają się ot tak, bo ktoś złamał ciszę nocną, zrozumiałem, że coś jest nie tak. Nie wiem dokładnie czemu, bo zwykle nie obchodzą mnie tego typu sprawy, ale ta dziwna tajemniczość naszych drogich profesorów zaintrygowała mnie. A że zwykle swoja ciekawość zaspakajam, wkradłem się do gabinetu jaśnie Dumbledore'a, schowałem w szafie i czekałem na rozwój wydarzeń. No i cóż, usłyszałem całkiem intrygującą opowieść. O nocnym pojedynku, który nie doszedł do skutku, o grupce uczniów, którzy na swoje nieszczęście znaleźli się tam, gdzie nie powinni, o wystraszonej uczennicy, która to odkryła i niezwykle bohaterskim woźnym oraz kocie, który najwyraźniej nie boi się psów. Porywające, prawda? A jeżeli chodzi o to, co wiem o cerberusach… Cóż są niezwykle groźne, nieustępliwe, ale i lojalne wobec swojego pana, który, notabene, jest jedyną osobą jakiej słuchają. Innych, w najlepszym razie, tolerują. Generalnie to paskudne, mordercze, ale i użyteczne bestie. Ale że ogólnie nie przepadam za psami, bo za bardzo brudzą i hałasują, to cóż… wolę się trzymać z daleka. Bardzo daleka.

– Nie tylko ty… – mruknęła, poczym ukradkiem rozejrzała się dookoła sprawdzając, czy nit ich czasami nie podsłuchuje. – A tak w ogóle, to jak się zakradłeś do gabinetu dyrektora? Nie jest chroniony hasłem czy czymś takim?

– Jest, jednak zdobycie hasła dla osoby o odpowiednim umyśle nie stanowi wielkiego kłopotu – w wypowiedzi chłopaka dało się słyszeć lekką dumę. – Gorzej z wykiwaniem Fawkesa, feniksa Dumbledore'a. Ptaszysko narobiłoby rabanu, jak tylko zorientowałoby się, że nie powinno mnie tam być, a jest dość inteligentne. Nie tak jak bardzo kruk burz wujka Valentina, ale całkiem-całkiem. Dlatego na tę okazję nauczyłem się zaklęć kameleona i wyciszającego. No i zaklęcia przenikania, ale tego jeszcze nie używałem i mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał.

– Zaklęcie przenikania?

– Pozwala przenikać niezbyt grube ściany, czy też, na ten przykład, drzwi. Jednak, jeżeli coś pójdzie nie tak… Twoje ciało i stały obiekt usiłujące znaleźć się w tym samym miejscu, w tym samym czasie…

– Ała…

– Tak, efekty są raczej paskudne. I przeważnie śmiertelne. Jednak, jeżeli ktoś jest na tyle odważny, żeby spróbować, może uniknąć ściągnięcia na siebie uwagi otwarciem drzwi lub kłopotu z ich odnalezieniem. Swoją drogą, unikasz odpowiedzi na pytanie.

– Nie unikam, po prostu czekam, aż zadasz te prawdziwe. Bo to, że wolałabym, aby najbliższy cerberus znajdował się sto kilometrów ode mnie, raczej jest oczywiste.

– Prawdziwe pytanie, czyżbym stał się tak łatwy do rozgryzienia? – Chłopak westchnął głęboko i zachichotał bez wyraźnej przyczyny. – Cóż, po pierwsze chcę poznać twoją wersję wydarzeń, łącznie ze wszystkimi przemyśleniami i wnioskami, bo te zwykle masz dość nietypowe, ale i trafne. Oraz dowiedzieć się, czemu unikasz Granger i Weasleya jak…

– Potter! – wpadła mu w słowo Gwen. – Kończ ten romans z diabłem i dźwigaj tyłek, zaczynamy!

Słysząc „romans" Kicia skrzywił się z niesmakiem i posłał kapitan puchonów chłodne spojrzenie, które na dziewczynie nie zrobiło najmniejszego wrażenia.

Harriet westchnęła. Szczerze powiedziawszy wolała już rozmowę z Aleisterem od tego przeklętego quidditcha. Inna rzecz, że pogawędka z chłopakiem, chociaż stresująca, była dość przyjemna. Pytał o JEJ zdanie, JEJ opinię i JEJ wersję wydarzeń, autentycznie ciekaw tego, co miało miejsce i co myślała. I to nie po to, żeby zdobyć na nią haka, osądzić ją czy wykorzystać, ale poznać. Co prawda owo poznawanie mogło mieć formę emocjonalnej autopsji na żywca, ale nie musiało. W końcu, jak dotąd Aleister nie wyrządził jej żadnej przykrości.

Niestety nie mogła odmówić udziału w treningu, dlatego niechętnie, ale bez zbędnego ociągania wstała z ławeczki, podnosząc niedbale rzuconą obok miotłę. Już miała na nią wsiąść i wzbić się w powietrze, kiedy rozległ się głośny krzyk:

– Jeszcze ja! Jeszcze ja!

Głos należał do nikogo innego jak Megan. Nieco zbyt radośnie uśmiechnięta dziewczyna gnała ile sił w nogach w stronę boiska, a wydolność miała naprawdę imponującą. W jednej chwili spojrzenia wszystkich skupiły się na niej.

– I tak to na scenę wkroczyła beczka dynamitu do tego żonglująca pochodniami – mruknął Kicia.

Komentarz był dość uszczypliwy, jednak Harriet bez trudu wychwyciła w głosie chłopaka nutę sympatii. Zerknęła na niego. Przyglądał się Meg z przekrzywioną po ptasiemu, czy też kociemu, głową i szerokim uśmiechem. Chyba tym razem szczerym, a w każdym razie bardziej szczerym niż zwykle.

Megan wywijająca wielką pałą… To mogło być niebezpieczne. Nawet bardzo. Co prawda dziewczyna jeszcze nie wywołała żadnej katastrofy, a przynajmniej nie takiej przypadkowej – do tej pory wszyscy zastanawiali się, co miało miejsce podczas szlabanu dziewczyny ze Sprout, że kobieta kategorycznie zakazała jej nie tylko wchodzenia bez nadzoru do szklarni, ale nawet samego podchodzenia do nich – jednak, tak jak powiedział Aleister, dziewczyna przypominała beczkę dynamitu. Bardzo energiczną i żywiołową beczkę dynamitu. Dlatego Harriet wolała brać na nią solidną poprawkę.

Meg wpadła na boisko z taką szybkością, że ledwie wyhamowała przed Gwen. Nieco zasapana i z lekka poróżowiała na twarzy, zasalutowała:

– Sierżant Jones, na rozkaz! Przepraszam za spóźnienie, ale jakaś menda podała mi złą godzinę przesłuchania. – Dziewczyna odwróciła się i posłała nonszalancko wyglądającemu czwartoklasiście z trybun dziwnie słodki uśmiech. Dla wszystkich stało się jasnym, że może i chłopak był od niej o trzy lata starszy, ale nawet nie będzie wiedział, co go trafiło. – Mam nadzieję, że nic się nie stało i będę mogła pokazać, co potrafię. Latanie całkiem dobrze mi idzie, a w machaniu ciężkimi, podłużnymi rzeczami jestem najlepsza! Pałki, metalowe rury, wielkie kije, bez różnicy.

Na twarz zwykle pewnej siebie Gwen wdarły się zwątpienie i wahanie. Harriet rozumiała ją – z jednej strony od początku roku żadne oświadczenie Meg nie rozminęło się z prawdą, z drugiej… No, cóż, słowa o wymachiwaniu ciężkimi rzeczami niepokoiły.

– Hm… Dobrze, pokaż co potrafisz, ale nie zabij przy tym nikogo – mruknęła kapitan puchonów, najwyraźniej przekładając zdobycie nowego zawodnika nad bezpieczeństwo wszystkich wokoło.

Megan uśmiechnęła się promiennie i bez wahania wskoczyła na jedną z szkolnych mioteł.

– Dobrze, to co mam robić? – zapytała, powoli wzbijając się w powietrze.

Test Meg, jako taki, przebiegł względnie normalnie, chociaż był niezwykle widowiskowy. O wiele bardziej niż poprzednich kandydatów i o wiele bardziej niż powinien, bo dziewczyna wydawała się całkowicie pozbawiona lęku. Zrobienie w powietrzu beczki, korkociągu czy przelecenie kilkunastu metrów do góry nogami, przy jednoczesnym wymijaniu pozostałych zawodników, nie stanowiło dla niej najmniejszego problemu. Gwałtowne zatrzymanie się, zeskoczenie z miotły, głową w dół, żeby przytrzymać się styliska jedynie stopą i odbicie tłuczka? Tak, to też zrobiła, doprowadzając Gwen do stanu pozawałowego. Zresztą nie tylko ją. Wszyscy obserwujący to popisy dziewczyny wydali z siebie zduszone „och", a Harriet poważnie zaczęła się zastanawiać, czy Megan czasami nie zwiała z cyrku. Mimo to, Jones nie zrobiła niczego nienormalnego. Zaskakującego? Owszem. Niebezpiecznego? Jak najbardziej. Ale nie nienormalnego. Nienormalność zaczęła się dopiero, gdy ta wylądowała na murawie boiska.

Przebieg wydarzeń, a przynajmniej jego niuanse, zdołały się jakoś wymknąć Harriet, bo w jednej chwili Meg rozmawiała z Gwen będącą BARDZO pod wrażeniem umiejętności dziewczyny, a w następnej goniła Jakoba, jednego z poszukujących, dziko wymachując pałką. Jakoś w między czasie wyszło, że to on poprosił czwartoklasistę z trybun o podanie jej błędnego czasu wstępnej rekrutacji, a fakt, że zaraz po tym określił ją „zdrowo walniętą na mózg i niebezpieczną", na pewno mu nie pomógł. Podobnie jak to, że gdy tylko dziewczyna wyskoczyła na niego z pałką, potknął się i upuścił różdżkę. A potem…

Potem wszystkim pozostawało tylko oglądać jak wyraźnie przerażony chłopak – wysoki i wysportowany – ucieka przed ledwie sięgającą mu piersi jedenastolatką. Oczywiście Gwen próbowała interweniować, ale bez skutku – Megan była od niej szybsza, zaś Jakob… Cóż, jeżeli nie chciał zostać dorwany przez rozszalałą koleżankę musiał robić, co tylko w jego mocy, aby utrzymywać co najmniej taką samą prędkość jak ona. Niestety przychodziło mu to z wyraźną trudnością. Wyglądało na to, że za moment, dwa, dziewczyna go dopadnie, a wtedy… Nie wiadomo. Na jego szczęście, w ostatniej chwili nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak na scenie pojawił się nikt inny jak profesor Snape.

– Jones! Możesz mi wyjaśnić, co do jasnej Anielki wyprawiasz?! – ryknął, na co dziewczyna zaczęła zwalniać, a w końcu stanęła. Spojrzała na niego z szerokim, promiennym uśmiechem.

Harriet mogła się założyć, że profesor właśnie jęknął w duchu. Albo zaklął. Albo jedno i drugie

– Gonię Jakoba Jamesona, wywijając pałką do quidditcha, panie profesorze. Znaczy goniłam, dopóki mnie pan nie zawołał.

Brwi nauczyciela gwałtownie się zbiegły. Wyobraźnia Harriet dodała do obrazu pisk opon i dźwięk zderzenia dwóch rozpędzonych ciężarówek.

– Uważasz, to za zabawne? – zapytał tonem głosu oznajmiającym „masz kłopoty pyskata pannico".

– Zależy, który fragment sytuacji. Naszą rozmowę? Nie. To, że Jakob dał mi się pogonić? Tak. Jego jak bardzo go przestraszyłam? Niezwykle.

– A powiedz mi, co zamierzałaś zrobić, gdy go w końcu dogonisz, hm? Przyłożyć mu tą pałą?!

– No co pan profesor, to nie byłoby zabawne. Trafiłby do skrzydła szpitalnego, a ja miałabym szlaban. Chciałam oddać mu pałkę, mówiąc „a teraz twoja kolej" i uciec. To byłoby zabawne. A jego ogłupiała mina jeszcze zabawniejsza.

Stojący w bezpiecznej odległości od Megan Jakob zbaraniał. Z kolei twarz Snape'a jakby zakrzepła.

– Cóż, mam nadzieję, ze szlaban z panem Filchem będzie dla ciebie równie zabawny jak …

– Pan Filch został zaangażowany w przygotowania do rozpoczęcia sezonu quidditcha i nocy duchów, a ma na głowie swoje obowiązki i jeszcze szlaban z Harriet – przerwała mu Meg. – Podobnie większość nauczycieli… Znaczy, jeżeli chodzi o codzienne obowiązki i przygotowania do nocy duchów. Szlaban z Harriet ma tylko pan Filch.

Snape podjął bezskuteczną próbę spopielenia Megan gorejącym spojrzeniem. Dziewczyna nadal stała przed nim cała, zdrowa i uśmiechnięta. Jednak profesorowi najwyraźniej nie było do śmiechu.

– W takim razie widzimy się na szlabanie u mnie, punkt osiemnasta.

– Bardzo dobrze panie profesorze. – Dziewczyna z nieznanego Harriet powodu sprawiała wrażenie podekscytowanej tą myślą. – To do zobaczenia popołudniu.

Snape wyprostował się na całą swoją wysokość, odwrócił tak gwałtownie, że poły czarnej szaty zatrzepotały niczym skrzydła nietoperza i ruszył przed siebie sztywnym krokiem. Jego rozjuszone spojrzenie przesunęło się po trybunach – ewidentnie szukał kogoś, na kim mógłby odreagować. Co prawda przechodząc obok Gwen, warknął coś o tym, że nie panuje nad zawodnikami, ale wyraźnie to mu nie wystarczyło.

Harriet nieszczególnie zaskoczyło, że spojrzenie onyksowych oczu wbiło się akurat w nią – prawdopodobnie już na samym początku została jego dziewczynką do bicia. W końcu kto mógłby się lepiej nadawać do tej roli niż córka dawnego rywala i szkolnego wroga? Oszczędziła sobie nawet westchnienia, jednak zastanawiało ją, do czego nauczyciel może się chcieć przyczepić. Przecież nie zrobiła nic złego… No, chyba, że siedzenie na ławce nagle stało się sprzeczne z regulaminem szkoły.

Mimo tego, profesor podszedł wprost do niej, po to, aby – ku niezmiernemu zdumieniu dziewczyny – wyrwać jej książkę z dłoni.

– Nie wolno wynosić na zewnątrz książek z biblioteki – warknął, poczym wykonał zwrot na pięcie i odszedł szybkim, marszowym krokiem.

Chciała powiedzieć, że to nie książka z biblioteki, tylko jej prywatna, ale jakoś zatkało ją, a kiedy w końcu się odetkała, było już za późno. Odszedł z JEJ książką. Książką opartą o wykłady seksualnego maniaka i kokainisty mającego erotyczne fantazje o własnej matce. Miała szczerą nadzieję, że nie zacznie jej czytać, bo wtedy… Cóż, na pewno czekałaby ją trudna rozmowa z profesor Sprout, a niewykluczone, że pytanie o kontrowersyjną, jak na wiek czytelniczki, książkę usłyszy ojciec. Wolała nie wybiegać myślami, co wtedy.

Z drugiej strony przynajmniej nie były to „Metamorfozy" Owidiusza. Kiedyś, zaciekawiona stylizowana na antyk okładką, kupiła egzemplarz w antykwariacie… Do tej pory pamiętała swoje zażenowanie, kiedy dotarła do nieco bardziej soczystych fragmentów, tym bardziej, że trafiła na wersję niecenzurowaną.

– Cholera – tylko tyle zdołała wykrztusić, widząc oddalającego się z książką nauczyciela.

– Bez obaw. Facet nawet nie spojrzał na okładkę. Zwróci uwagę na jej tytuł dopiero próbując ją zdać do biblioteki, a zrobi to najwcześniej po obiedzie. Możesz spróbować odzyskać ją po treningu – mruknął Aleister.

Głos chłopaka pozostawał niezmiennie obojętny. Nie dało się w nim wychwycić chociażby jednej nuty sugerującej próbę dodania otuchy, czy też jakąkolwiek sympatię. Mimo to Harriet spojrzała na niego z nadzieją… W końcu, jak to mówią, tonący brzytwy się chwyta.

– Naprawdę? – spytała.

Kicia skinął głową. W spojrzeniu jego zimnych, niesamowicie niebieskich oczu dostrzegła jedynie ciekawość.

Trening był okropny, jak zwykle zresztą. Inni mogli widzieć w nim zabawę, ale dla Harriet stanowił coś na wzór walki o przetrwanie. Niewykluczone, że właśnie dlatego tak dobrze się sprawowała przechwytując raz po raz kafla i przekazując go bardziej wykwalifikowanym graczom – wbrew sobie traktowała „zabawę" najpoważniej z wszystkich. Szczęśliwie, dzięki występowi Meg, i tak okrojone czasowo ćwiczenia, zostały skrócone jeszcze bardziej. Szkoda tylko, że przez jej popisy, musiała teraz iść odzyskać książkę.

Westchnęła. Wolałaby się trzymać jak najdalej od Snape'a. Szczególnie teraz, kiedy jego nastrój prawdopodobnie nie należał do najlepszych. Ale jak to mówią – mus to mus. Naprawdę nie chciała ryzykować, że ktoś się zainteresuje zawartością książki. Nie żeby ta zawierała szczególnie kontrowersyjne treści, ale na pewno uznanoby, że jest nieodpowiednia dla jedenastoletniej panienki.

Dlatego też, po treningu, jak tylko odniosła miotłę do dormitorium i wypuściła z klatki poirytowaną Stellę i ruszyła szybkim, ale niezbyt pewnym krokiem w stronę pokoju nauczycielskiego, mając nadzieję zastać tam Snape'a. Wolała z nim rozmawiać tam niż w jego gabinecie – przy innych nauczycielach profesor powinien zachowywać względnie po ludzku. Niestety, jak się okazało, nie miała tego dnia szczęścia i musiała zejść do lochów, wprost do smoczej jamy.

Była już prawie na miejscu, kiedy zwolniła kroku. Przed drzwiami gabinetu stali Draco i Ron. Bez przerwy szeptali między sobą, wskazywali na drzwi i niespokojnie kręcili się w miejscu. Wyglądali trochę jak małe i porządnie zestresowane pieski. Ewidentnie jeden próbował przekonać drugiego do wejścia do środka.

Przelotnie zastanowiła się, co takiego chłopcy zmalowali i jak szybko ugryzie ją to w tyłek. Rozważała czy nie zawrócić. Przecież mogła uprzedzić panią Pince, bibliotekarkę, że Snape przyniesie do biblioteki jej prywatną książkę oraz poprosić, żeby kobieta ją przechowała. Niestety to wygenerowałoby zbędne ryzyko, dużo większe niż napatoczenie się na Rona i Malfoy'a. Szczególnie że ci mieli ograniczone możliwości sprowadzenia na nią kłopotów, bo teoretycznie powinni odbywać szlaban.

– Harriet! A co ty tu robisz? – zagadnął rudzielec, uśmiechając się nerwowo.

– Ym… Mam sprawę do profesora.

– Coś poważnego?

– Nie. Zabrał mi książkę, którą wyniosłam na zewnątrz zamku. Myślał, że to z biblioteki, a to moja własna, ale zdążył odejść, zanim się odezwałam… Wiesz jaki on jest.

– No wiem… a mogłabyś sprawdzić w jakim jest nastroju? Też mamy do niego sprawę. Dość delikatną i tego… Raczej nie będzie zadowolony.

Harriet korciło, żeby zapytać, jaka to sprawa, ale w przypadku duetu Weasley-Malfoy ciekawość stanowiła pierwszy stopień do piekła. Dlatego darowała sobie pytania i tylko zerknęła na dziwnie milczącego Malfoy'a. Chłopak zdawał się emanować głęboką wzgardą i niechęcią… Oraz lękiem. Mimo, że był niekwestowanym pupilkiem znienawidzonego przez większość uczniów nauczyciela, tym razem wyraźnie bał się konfrontacji i to bardzo.

Co takiego oni ZNOWU zmalowali?

– Z góry mogę powiedzieć, że jest nie w humorze, bo Meg mu dopiekła – mruknęła, na co odpowiedziały jej przeciągły jęk Rona i ciche przekleństwo Malfoy'a. – Ale, pozwolicie, że pójdę przodem, bo coś mi mówi, że po waszej wizycie, rozmowa z profesorem będzie jak nadepnięcie na minę przeciwpiechotną.

Szybko, tak żeby żaden z chłopaków nie zdążył zaoponować, złapała za klamkę gabinetu i pociągnęła. Rzecz w tym, że nieco zdekoncentrowana obecnością pechowego duetu, nie zapukała, a to był błąd. Wielki błąd. Jak wielki, zrozumiała natychmiast po otwarciu drzwi.

Zobaczyła dość nietypową scenę. Przy krawędzi stołu laboratoryjnego, nieopodal niedużego stosu brudnych kociołków siedział nit inny jak profesor Snape. Podciągnął szatę nad kolano prawej nogi, prezentując widniejącą na łydce, paskudną ranę. Ugryzienie. Raczej płytkie, ale naprawdę wielkie, którego rozmiary nie pozostawiały wątpliwości, odnośnie tego, co ugryzło mężczyznę.

U stóp profesora, w pozycji, jakby zaraz miał się oświadczyć, klęczał nikt inny jak Filch. Z tym, że zamiast pierścionka i bukietu kwiatów trzymał naręcze bandaży.

– …te trzy łby, nie zdążyłem uskoczy… – nauczyciel urwał i spojrzał w stronę Harriet, częstując ją spojrzeniem aż kipiącym od jadu. Wykrzywił usta i już miał krzyknąć, ale kierowana instynktem samozachowawczym, uprzedziła go:

– Książkaktórąpanzabrałjestmojaprywatnaniezbibliotekiczymożeprofesormijąoddać? – wyrzuciła na jednym tchu. Wiedziała, że jeżeli teraz nie odzyska książki, to już nigdy tego nie zrobi… A na pewno nie po tym, co mu powiedzą chłopcy. Cokolwiek to nie było.

Snape się zająknął. Najwyraźniej potrzebował chwili, aby przeprocesować, co do niego powiedziała. Nic zresztą dziwnego. Wyraźne, ale wyplute z niezwykłą szybkością zdanie stanowiło swego rodzaju pocisk komunikacyjny. W końcu, posyłając jej mordercze spojrzenie, sięgnął do kieszeni obszernej szaty wierzchniej, skąd wyjął wolumin.

– Sigmunt Freud, „Wstęp do psychoanalizy" – przeczytał na głos tytuł, a jego usta wygiął kpiący uśmieszek. – Trochę nazbyt prosta lektura jak na jedenastolatkę, nie uważasz?

Głos nauczyciela wręcz ociekał jawną, pełną jadu drwiną, jednak zestresowana Harriet jakoś tego nie zauważyła. Nie, żeby mężczyzna jako taki szczególnie mocno ją przerażał, ale obecnie był ranny i rozeźlony. Dlatego zamiast strategicznie wbić zakłopotane spojrzenie w podłogę, natychmiast przystąpiła do wyjaśnień.

– Trochę tak, bo jej treść mocno zdezaktualizowana i opiera się na wielu błędnych założeniach, a sam autor, mimo przypisywanych sobie sukcesów, prawie nikomu nie pomógł. Jednakże nie można odmówić Freudowi, że był jednym z największych myślicieli swojej epoki, a jego badania i tezy, jak chociażby podzielenie umysłu na sfery świadomości, przedświadomości i nieświadomości, zapoczątkowały rozwój psychoanalizy i psychologii jako takiej oraz otwarły drogę jego następcom, między innymi znanemu wszystkim Jungowi. Poza tym pozycja niewątpliwie ma wartość historyczną.

Nauczyciela zatkało. Zresztą nie tylko jego, Filch również posłał jej zdziwione spojrzenie. Przez chwile obaj gapili się na nią, wyraźnie rozważając, czy czasem sobie z nich nie żartuje.

– Masz i wynoś się – warknął w końcu Snape, oddając tomik. Wyraźnie chciał się jej jak najszybciej pozbyć. No i może, wybity z rytmu nieoczekiwaną odpowiedzią, nie wiedział jak inaczej zareagować.

Woląc nie ryzykować, że profesor zmieni zdanie, czym prędzej złapała „Wstęp do psychoanalizy" i wybiegła na korytarz… znaczy prawie wybiegła, bo wpadła na czających się tuż za drzwiami chłopców. Wścibskie mendy, z miejsca wyczuły, że coś jest na rzeczy i usilnie próbowały podejrzeć, co takiego sprawiło, że zaraz po wejściu do gabinetu stanęła jak wryta. Na swoje nieszczęście przykuli tym uwagę i tak już rozeźlonego nauczyciela, który zauważywszy ich, nerwowym ruchem zasłonił nogę.

Nie zamierzając czekać na dalszy rozwój wypadków, zręcznie ominęła chłopaków i ruszyła przed siebie mrocznym korytarzem. Tak szybko, jak tylko potrafiła nie biegnąc.

– CZY WYŚCIE SIĘ Z TROLLAMI NA MÓZGI POZAMIENIALI?! – wściekły ryk, jaki dobiegł po chwili z gabinetu Snape'a , utwierdził ją w przekonaniu, że dobrze zrobiła.

Odruchowo zerknęła przez ramię, przez co przez sekundę, może dwie nie patrzyła dokąd idzie. Ten właśnie moment wykorzystał Aleister.

– Oho, ktoś ma kłopoty – rzucił, wyrastając tuż przed nią jak spod ziemi.

Niemal na niego wpadła. Niemal, bo przestraszona niespodziewanym pojawieniem krukona spróbowała stanąć, a zrobiła to usiłując w pół kroku do przodu, zrobić krok do tyłu. Efekt? Natychmiastowa utrata równowagi. Zatoczyła się do tyłu, zamachała rękoma niczym wielki ptak i… nie upadła. Dosłownie w ostatniej chwili Aleister chwycił ją za przód szaty, zapobiegając wywrotce.

– Dzięki. Chyba – mruknęła, odzyskując równowagę.

– Nerwowa jesteś.

Posłała mu ostre spojrzenie. Krukon wyszedł z bocznego korytarza, to pewne. Obstawiała, że przyczaił się w pobliżu gabinetu przed zakończeniem treningu, wiedząc, że będzie chciała odzyskać książkę. W końcusam jej to zasugerował. Znowu kiedy zauważył, że nie patrzy przed siebie, natychmiast wykorzystał sytuację, żeby wyskoczyć jak diabeł z pudełka. Paskudny numer. Rzecz w tym, że powinna usłyszeć jego kroki, w końcu odgłos tych niósł się w lochach jak nigdzie indziej w zamku. Jednak nie usłyszała i właśnie dlatego tak bardzo ją zaskoczył. A właściwie, jeżeli miała być szczera ze sobą, to zwyczajnie przestraszył.

– A ty cichy. Czyżby zaklęcie wygłuszające?

Aleister nieznacznie uniósł brew, uśmiechając się szerzej. Jakby nieco sztywniej niż zwykle.

– Nie tym razem, po prostu mam lekki krok. No i buty o dość miękkiej podeszwie – rzucił jakoś tak szybko, zdawkowo. – Przypominam, że jesteś winna mi opowieść. Szczegółową i ubarwioną konkluzjami, przemyśleniami i innymi takimi.

– E… Z tego, co pamiętam, niczego nie obiecywałam. No i naprawdę wolałabym tutaj o tym nie rozmawiać, w końcu…

– Oczywiście, że nie będziemy o tym tutaj rozmawiać. Na korytarzu, gdzie lada moment byle kto może na nas wyskoczyć…?

Harriet poczęstowała go ostrzegawczym spojrzeniem. Owszem, na swój sposób lubiła chłopaka, ale teraz to ewidentnie nabijał się z niej. Co prawda normalnie nawet nie zwróciłaby na to uwagi, ale po sesji znienawidzonego quidditcha, groźbie konfrontacji ze Snape'em i przestraszeniu, jej dzienny zapas humoru został wyczerpany.

– …Osobiście wolałbym bibliotekę. Sobotnie przedpołudnie to czas, kiedy nie ma tam wielu osób. Znalezienie cichego kąta na pogawędkę nie powinno stanowić problemu.

Zamrugała. Biorąc pod uwagę, że Sprout zadała na wtorek obszerny referat o mchach mogilnych, biblioteka istotnie stanowiła wspaniały pomysł. Tym bardziej, że – jak wieść szkolna niosła – profesor rok w rok dawała niemal identyczne tematy wypracowań. W związku z tym Kicia mógł jej nieco pomóc, chociażby wskazując książki, w których powinna szukać potrzebnych informacji.

Uśmiechnęła się szeroko, na co Aleister przekrzywił głowę.

– Powiedz mi, czy w zeszłym roku pisałeś wypracowanie o mchach mogilnych? – zapytała.

– Nie, ale chyba mieliśmy coś o porostach kurhanowych. Zaraz… Czyżby chodziło ci o małe qui pro quo?

– Qui pro quo – przytaknęła.

Kicia miał rację, biblioteka o tej porze świeciła pustkami. Owszem, wewnątrz kręciło się paru uczniów, głównie z szóstego i siódmego roku, ale ci nie zwracali na nich najmniejszej uwagi. Podobnie Percy, którego Harriet dostrzegła przy jednym ze stolików, wertującego wyjątkowo opasły wolumin. Książka wciągnęła go do tego stopnia, że przegapiłby nawet pędzącego przez środek czytelni hipogryfa. Wątpliwe, żeby narobił im problemów. Rzecz w tym, że biblioteka stanowiła ulubione miejsce Hermiony, która, jak twierdzili Neville i Ron, potrafiła przesiadywać tu całymi godzinami. Co prawda na razie nigdzie jej nie widziała, ale…

– Kogoś szukasz? – zapytał Alister, widząc jak Herriet rozgląda się dookoła.

– Granger. Wolałabym na nią nie wpaść, a podobno uwielbia bibliotekę. Jeżeli nas zobaczy, bardzo możliwe, że spróbuje się dosiąść, a wtedy… Sam rozumiesz.

– Bez obawy, jest tu taki jeden cichy kącik, gdzie nikt nas nie wypatrzy… No, może pani Pince, ale ona zna tu każdy cal. Inna rzecz, że póki szanujesz książki, możesz planować morderstwo ministra magii, a nie zwróci uwagi. No, chyba, że będziesz chciała go zabić w bibliotece. Krew i książki to kiepskie połączenie.

Harriet zerknęła na siedzącą za ciężkim kontuarem kobietę. Wysoka, po czterdziestce, której czarne włosy znaczyły pasma przedwczesnej siwizny kojarzyła się nieco z sępem ze względu, na długą, wiotką szyję i nieco haczykowaty nos. Sposób, w jaki poruszała głową, reagując na każdy głośniejszy szept bądź uderzenie księgi o blat, tylko pogłębiało to wrażenie.

Jak dotąd Harriet nie miała żadnego zatargu z bibliotekarką i naprawdę chciałaby, żeby tak pozostało, chociażby z tego względu, że – podobnie jak Hermiona – lubiła czytać. Poza tym biblioteka stanowiła jedno ze spokojniejszych miejsc w Hogwarcie, nielicznych, gdzie przy dobrych wiatrach mogła trochę pobyć sama ze sobą. Otóż, jak się przekonała, jednym z największych minusów szkoły stanowiło to, że chociaż czasami czuła się cholernie samotna, nigdy tak naprawdę nie była sama. Nie miała kąta dla siebie, miejsca, w którym nikt by jej nie przeszkadzał. Dlatego też tak bardzo bała się, że przez jakąś durnotę podpadnie innym uczniom, w szczególności swojemu domowi, a ci wezmą ją na widelec. W takiej sytuacji, dzieląc sypialnię z innymi dziewczętami, miałaby przerąbane.

Lawirując między masywnymi regałami, z których każdy wyglądał jak żywcem wyjęty z średniowiecza, Aleister zaprowadził Harriet do swego rodzaju zaułka położonego nieopodal drzwi oddzielonego od reszty biblioteki Działu Ksiąg Zakazanych. Przy drewnianym stole, wokół którego ustawiono parę prostych krzeseł nikt nie siedział, a warstewka kurzu na blacie świadczyła, że podobny stan rzeczy trwał prawdopodobnie od dawna. Dziewczynę niezbyt to dziwiło. Wszystkie półki wokół zajmowały woluminy tyczące czarodziejskiego prawa majątkowego, podatkowego i dziedzicznego. Owszem, pewnie od czasu do czasu trafiał się ktoś walczący o spadek po bogatej ciotce ze zgrają krewnych, ale większość uczniów nie miała tu czego szukać. Tym bardziej, że gobliny z Gringotta nadspodziewanie biegle zajmowały się tego typu sprawami. Podobno potrafiły znaleźć każdy kruczek prawny, każde drzwi i precedens. A przynajmniej wujek Remus tak twierdził.

Wystarczyło nieznaczne machnięcie różdżki, aby Aleister pozbył się kurzu ze stołu, na który Harriet zaczęła wykładać z torby niezbędne przybory: długopisy, plik kartek A4 no i rzecz jasna książki. Chłopak nie tracił czasu i w drodze na miejsce, wskazał jej te, których prawdopodobnie będzie potrzebowała do wypracowania. Nie było ich dużo, ledwie cztery, jednak rozmiary każdej z osobna zniechęcały i to bardzo.

Naprawdę miała nadzieję, że rozdziały, z których przyjdzie jej korzystać, nie będą nazbyt obszerne.

Uniosła okładkę pierwszej z brzegu książki, żeby rzucić okiem na spis treści, ale szczupła dłoń krukona, natychmiast zatrzasnęła tomiszcze.

– Hola, hola… Najpierw załatwisz sprawy ze mną, dobrze? – mruknął, wbijając w nią nieustępliwe spojrzenie. – Zielska mogą nieco poczekać.

Harriet westchnęła, siadając na pierwszym z brzegu krześle.

– Niech będzie. To od czego zacząć?

– Najlepiej od początku.

Powoli zaczynała mieć dość opowiadania w kółko jednego i tego samego, niestety Aleister nie pozostawił zbytniego wyboru. Owszem, teoretycznie mogła odmówić, ale czuła, że Kicia i tak dowiedziały się wszystkiego w taki czy inny sposób. Najprawdopodobniej niezbyt przyjemny. Szybciej i bezpieczniej było wszystko mu wyłożyć, dokładnie tak, jak tego chciał. Tym razem, nie pomjając udziału Neville'a oraz gorylów Malfoy'a w wydarzeniach. Nie żeby ci odegrali w nich jakąś ważną rolę, ale zwyczajnie wolała niczego nie zatajać. Swoją drogą to zabawne i zakrawające na ironię, że tak jak w przypadku profesorów rozsądniejszym wydawało jej się przemilczenie pewnych spraw tak w przypadku Aleistera za najbezpieczniejsze uznała opowiedzenie wszystko od początku do końca.

Kicia słuchał jej niezwykle intensywnie, zdając się pochłaniać wszystkie dźwięki niczym próżnia. Przerywał rzadko i tylko po to, aby zadać jakieś pytanie, najczęściej krótkie i konkretne. Jednak kiedy opowieść dobiegła końca, okazało się, że tak naprawdę to wcale nie koniec. Otóż chłopaka interesowała nie sama akcja z cerberusem, ale również to, co potem. Szczególnie przesłuchanie, jakie urządzili jej dyrektor wraz z opiekunami domów oraz reakcje profesorów na zasłyszane rewelacje.

– Interesujące, bardzo interesujące – mruknął, kiedy wreszcie skończyła. – Powiedz mi, co o tym sądzisz?

Zamrugała, nie rozumiejąc.

– „ O tym"? W sensie, że o czym?

– O profesorach, ich reakcjach. O tym całym przesłuchaniu. O Filchu.

Westchnęła. Co o sądziła o przesłuchaniu? Właściwie to nic, może poza tym, że miała okropne szczęście. W końcu cała ta awantura mogła się skończyć dla niej o wiele gorzej.

Zastanowiła się.

– Profesor Flitwick jest naprawdę w porządku. Sprawiedliwy i słucha człowieka oraz niczego nie zakłada z góry. Może to dlatego, że tak, jak powiedział, potrafi bez większego problemu rozpoznawać kłamstwa, ale wydawał mi się najbardziej ok. ze wszystkich profesorów. Co do reszty… no cóż, o nich mam średnio wyrobione zdanie. Na razie ich zachowanie wydaje się pokrywać z tym, co o nich mówią. Profesor Snape, jak zwykle czepiał się wszystkiego, o co czepić się mógł i robił mi pod górkę, ale pewnie, gdyby zechciał, mógłby być przy tym wszystkim naprawdę podły. Może nie jest taki najgorszy, aczkolwiek, co do tego mam poważne wątpliwości. Jeżeli znowu chodzi o dyrektora… Nie wiem. Wydawał się jakiś taki zamyślony… No i może nieco zawiedziony. Nie samym tym, że szłam się pojedynkować z Malfoy'em, ale tym, co powiedziałam.

– A czym dokładnie?

– W sumie chyba wszystkim po trochu, ale najbardziej tym, że powiedziałam, że raczej nie próbowałabym ratować Filcha i pozostałych, gdyby coś poszło nie tak. Może tak jak prawie wszyscy, chce we mnie widzieć młodszą wersję taty? On na pewno próbowałby bohaterować. W sumie nie wiem.

– Wiesz, to nie jest nic oficjalnego, ale mówi się o przepowiedni, która wspomina, że to ty pokonasz Czarnego Pana. Znaczy dorośli mówią. Nikt nic nie wie na pewno, ale…

– Jest taka przepowiednia, ale mówi o chłopcu, a ja jestem dziewczynką – mruknęła, czując narastającą irytację. Serio nienawidziła tej przepowiedni, w końcu to ona zrujnowała jej życie. – Ale, jeżeli chodzi ci o to, że Dumbledore może widzieć we mnie dziecko z przepowiedni, to tak… Może to być to. W końcu po wybrańcach oczekuje się bezwarunkowego bohaterstwa, prawda? A przynajmniej właśnie tego oczekuje większość ludzi. W sumie miałoby to nawet sens, bo miałam w trakcie przesłuchania takie trochę wrażenie, że dzieje się coś jeszcze, czego nie widzę. Ale równie dobrze mogło mi się wydawać albo chodziło o coś zupełnie innego.

– Tak, trudno cokolwiek powiedzieć. Na razie – mruknął Kicia, po oparł łokcie o stół, a głowę położył na splecionych palcach dłoni. – A co z Filchem?

– A co ma z nim być?

– Co o nim myślisz? Poza tym, że postąpił wyjątkowo odważnie i takie tam, co już powiedziałaś mnie, pielęgniarce, dyrektorowi i opiekunom domów.

Spojrzała na chłopaka badawczo. Jego uśmiechnięta twarz jak zwykle nie wyrażała niczego, a w spojrzeniu czaiła się jedynie nie do końca zdrowa ciekawość. Nie mogła z nim rozmawiać o Filchu… Nie o wszystkim. Nie powinna. Za mało mu ufała. To, że pewnie sam doszedł do podobnych wniosków jak ona, niczego nie zmieniało.

Szkopuł w tym, że niezbyt mogła wykręcić się od pytania. Dlatego postawiła na szczerość. Jak dotąd szczerość stanowiła dobrą metodę na Aleistera.

– Jest dużo bystrzejszy niż na to wygląda. Zgrywa złośliwego głupka, bo pomaga mu to w pracy. Odstrasza zbyt nachalnych uczniów i zniechęca do łamania regulaminu. Nawet bliźniaki Weasley miewają problemy z wymknięciem się mu z rąk. Alby go wykiwać, trzeba niezłego sprytu i umiejętności. Prawdopodobnie dokładnie takich, jakie są potrzebne do tego, żeby nie dać się tu czemuś zabić… Chociaż, jak pokazuje to ze psem, są od tego wyjątki. W każdym razie, myślę, że dyrektor i nauczyciele go niedoceniają, a uczniowie są zwyczajnie niesprawiedliwi wobec niego. Tak, potrafi być okropnie niemiły i jest dość dziwny, ale naprawdę dobrze wykonuje swoją pracę. Mogę się założyć, że gdyby nie on, pani Pomfey miałaby z dwa razy tyle pacjentów co teraz. Może nawet raz na parę lat trafiłby się jakiś trup. Albo ktoś uciekłby do zakazanego lasu i nic by po nim nie zostało, bo zostałby zżarty przez jakiegoś stwora.

Chłopak przekrzywił głowę pierw w jedną stronę, potem drugą. Naprawdę cholernie przypominał teraz kota. Kota, który właśnie zamierza pacnąć coś uzbrojoną w wyciągnięte pazury łapą, żeby sprawdzić jak owo coś zareaguje.

– Och, mam wrażenie, że nie mówisz wszystkiego.

– Bo nie mówię – przyznała, uważnie obserwując chłopaka. – Mogę ryzykować, że wpakuję się przez ciebie w kłopoty, ale nie będę ryzykowała, że zaczniesz grzebać życiu kogoś innego, bo coś powiedziałam. Tym bardziej, że pan Filch nie zasługuje na to. Może jest nieprzyjemny, ale tylko wykonuje swoją pracę. Dba o dobro uczniów i nie tak dawno troje z nich uratował narażając swoje życie. Zasługuje na prawo do prywatności.

Oczy Aleistera zamigotały, jak ślepia psotnego kota na widok ciągniętego po ziemi sznureczka.

– A co, jeżeli zainteresowałaś mnie na tyle, żebym już teraz zaczął… hm… sprawdzać Filcha?

Zmarszczyła brwi.

– W takim razie ostrzegę go. Powiem mu o wszystkim.

Kicia bynajmniej nie wyglądał na zmartwionego.

– Wiesz, że wtedy wpakujesz się w naprawdę głębokie bagno? – Zapytał. – Znaczy, jeżeli powiesz naprawdę o wszystkim. O naszej wcześniejszej rozmowie i tak dalej.

– Nie jestem głupia, wiem o tym.

– I mimo to powiedziałabyś mu, gdybym zaczął wokół niego węszyć?

– Tak.

Uśmiechnął się szerzej, jakoś tak miękko, mrużąc przy tym oczy. Przypominał teraz nie kota a tygrysa szykującego się do ataku.

Przełknęła nerwowo. Rozmowa zaczęła iść w naprawdę w złym kierunku.

– Niesłychana uczciwość, jak na kogoś, kto oszukuje przy pracy domowej.

Uniosła brwi. „Oszukuje"?

– Oszukiwałabym, gdybym poprosiła o zrobienie referatu za mnie, nie o samo wskazanie książek. W referatach chodzi o to, żeby pisząc je przyswoić materiał i oszczędzić nauczycielom gadania, a to zrobię. Ty tylko ułatwiłeś mi wszystko. Zresztą, nawet gdybym poprosiła o to, żebyś napisał za mnie referat to jest różnica między czymś takim, a pozwoleniem, żeby ktoś się pchał z buciorami w cudze życie w bliżej niejasnych intencjach.

– To zależy. Jakbyś notorycznie ściągała na zielarstwie i zaprzęgała innych do robienia za ciebie prac domowych, a zamierzała pracować w dziedzinie ściśle związanej z zielarstwem, mogłoby to doprowadzi do wielu paskudnych incydentów. Nie wspominając o tym, że zajęłabyś miejsce komuś wielokrotnie bardziej kompetentnemu. Jednakże, jeżeli oszustwa byłyby sporadyczne, a ty nadrabiałabyś materiał to względnie w porządku. Podobnie w przypadku, gdybyś zamierzała trzymać się jak najdalej od zielarstwa, a oszukiwała tylko dlatego, żeby ocena z i tak nieprzydatnego przedmiotu nie rzutowała niekorzystnie na przyszłą ocenę… Nasz system edukacji jest do bani. Zarówno mugolski jak i magiczny. Ale to temat na inny raz. – Do tej pory sztywno wyprostowany, odchylił się na krześle i ciężko oparł. Szczupłe palce zastukały w blat stołu. – Bez obawy, nie zamierzam wtykać nosa w sprawy Filcha. Jest interesująca postacią, ale nie kręcą mnie cudze sekrety, tylko to, kto kim tak naprawdę jest. Jaki jest. A jego przetestować pod tym kątem nie za bardzo mam jak. Nie w sposób rozsądny, znowu sposoby nierozsądne są albo zbyt niemoralne, albo zbyt niebezpieczne. W większości wypadków jedno i drugie. Co nie znaczy, że nie zamierzam obserwować jego perypetii. Twoja przygoda z psem dostarczyła mi sporo informacji. Zarówno o nim jak i o TOBIE. No i o tamtych bęcwałach również, chociaż oni są dość przewidywalni. Mierne z nich kreatury.

Zmarszczyła brwi, przyglądając mu się podejrzliwie. Brzmiał szczerze… znaczy od samego początku nie ukrywał, że to przede wszystkim natura człowieka go interesuje. Intencje, usposobienie, charakter i wybory. Owszem, wywlókł tę sprawę z psem, ale tylko po to, aby usłyszeć jak ona, Filch i profesorowie zareagowali na zdarzenie. Sama przygoda nie miała dla niego dużego znaczenia. Jednak czy mogła mu pod tym kątem ufać? Czy w ogóle mogła mu ufać? Owszem, póki co nie wyrządził jej żadnej przykrości, ale mógł wkrótce to zrobić. Albo posłużyć się nią, aby wyrządzić przykrość komuś innemu…

Albo mogło nic takiego nie nastąpić. W końcu rozmawiała z nim ledwie parę razy i nawet nie wiedziała, co takiego nawyczyniał, że wszyscy zaczęli go unikać. Nie, żeby o to nie pytała, bo pytała wielu osób. Niestety nikt nie chciał jej powiedzieć, chociaż wszyscy jak jeden mąż ostrzegali ją przed krukonem z piekła rodem. Równie dobrze mógł być tylko dziwny, ale raczej nieszkodliwy. No i Gwen poniekąd przyznała, że cokolwiek Kicia nie zrobił, na dłuższą metę, chociaż okropne, wyszło jej na dobre.

– Powiedzmy, że wierzę… – mruknęła. – Zresztą chyba nie mam innego wyjścia.

Niebieskie oczy Aleistera znów zamigotały.

– Ciekawe… bardzo ciekawe.

– Co takiego?

– To, że nie speszyłaś się w ogóle, jak podkreśliłem, że to wszystko dostarczyło mi informacji o tobie.

Zdziwiona uniosła brwi.

– Przecież sama dobrze wiem, że dostarczyło. Nawet powiedziałeś, że chcesz mnie wybadać i to na samym początku. Speszyłoby mnie to, gdybym nie wiedziała, na co się piszę. No i gdybym z jakichś powodów bała się tej twojej psychoanalizy czy coś. No, teoretycznie poznając mnie jakoś bardziej, możesz się zacząć bawić w manipulację czy coś, ale nie widzę czemu miałbyś to robić… – Zawahała się nieco. – No znaczy może za dwa, trzy lata, żeby coś sprzedać reporterom za dziesiątki galeonów i takie tam, ale jakoś średnio pasujesz do czegoś takiego. Tym bardziej, że już nawkurzałeś mnóstwo ludzi i wielu z chęcią podchwyciłoby motyw „ohydnie wrobił Dziewczynkę, Która Przeżyła", żeby spuścić ci lanie. Gra nie warta świeczki, chyba, że zaraz potem zwiałbyś za granicę. Chociaż mam nadzieję, że w razie czegoś wyczaiłabym, że coś kombinujesz. No, ale nadzieja bywa zdradliwa, więc tego…

Uśmiech Aleistera stał się jakby naturalniejszy. Chłopak sprawiał wrażenie autentycznie rozbawionego.

– Jednorazowa jesteś – mruknął, po czym sięgnął po jedną z leżących na stole książek. Niezwykle opasłe tomisko. – Dobra, zacznij od tych cieńszych, ja przewertuję te grubsze i zaznaczę fragmenty, które mogą ci się przydać.

Uniosła brwi. Szczerze powiedziawszy nie spodziewała się takiej oferty. Czyżby, mimo wszystko, szczęście postanowiło się do niej wreszcie uśmiechnąć?

Pracowała, a raczej pracowali przez mniej więcej półtorej godziny. Oczywiście wypracowanie jako takie pisała sama, ale Kicia pierw pomógł jej odnaleźć odpowiednie fragmenty, a potem wskazywał wszystkie popełnione błędy począwszy od przecinków i literówek po ortografię. I całe szczęście, bo chociaż Sprout nie obniżała stopni za niepoprawną pisownię, to podkreślała wszystkie byki, które zauważyła – a zwykle zauważała wszystkie – i zostawiała pod tekstem notatkę sugerującą zawarcie bliższej znajomości ze słownikiem. Była w tym względzie podobna do Snape'a. Z tym, że jego notatka zawierała wyjątkowo jadowite komentarze odnośnie inteligencji i poziomu wiedzy autora.

W każdym razie, pomoc Aleistera bardzo się przydała. Sama pewnie pisałaby referat z dwa razy dłużej, dlatego, mimo niekonwencjonalnego początku ich znajomości, chłopak zaczął budzić w niej pewną sympatię. Na razie nikłą i bardzo ostrożną, ale dającą nadzieję na przyjaźń, a przyjaciel naprawdę by się jej przydał. Z każdym upływającym tygodniem coraz bardziej brakowało jej Dudley'a. Generalnie kogoś, kto by ją lubił, komu mogłaby zaufać, zwierzyć się, kto by jej wysłuchał i kogo szczerze by obeszło to, co mu opowiedziała. Póki co w tym względzie mogła liczyć jedynie na Hagrida, ale on… On był dorosły i PRACOWAŁ w szkole. Do tego był przyjacielem jej ojca. Nie takimi jak Syriusz albo Lupin, ale jednak. Mówienie mu wszystkiego mogło się szybko i bardzo boleśnie zemścić. Jedna sowa do Jamesa Pottera od zmartwionego wielkoluda i…

Wolała nie myśleć.

W każdym razie, wspólna praca okazała się nawet przyjemna. Szczególnie, że w jej trakcie jakoś tak spontanicznie wywiązała się rozmowa… Pierwsza normalna, swobodna, nie przypominająca przesłuchania. Taka o wszystkim i niczym. Głównie o zajęciach szkolnych. Zaczęło się oczywiście od zielarstwa, bo to nad nim siedzieli. Aleister napomknął, że słyszał jak Sprout nazwała ją zawodowym mordercą kwiatów, na co Harriet parsknęła cichym chichotem. Nie mogła nie przyznać kobiecie racji. Właściwie ogólnie to radziła sobie z przedmiotem całkiem nieźle, szczególnie z teorią, aczkolwiek rozpoznawanie roślin i tym podobne również łapała coraz lepiej. Niestety, kiedy przychodziło do przesadzania roślin, przycinania czy pozyskiwania z nich substancji, więcej niż pewnym było, że powierzone jej zielsko nie przeżyje.. Dudley miał piękną kolekcje sukulentów – swoją drogą pierwszego sama mu dała – tymczasem ona nie potrafiła utrzymać przy życiu nawet najodporniejszego kaktusa. Jednak, odnośnie zielarstwa, ciekawiło ją niezmiernie, jak z przedmiotem radzi sobie sam Kicia, który, jak już to wyszło na jaw, nie przepadał za brudem, a ogrodnictwo to ziemia, zaś ziemia to nic innego jak brud. O dziwo, jak się okazało, zielarstwo nie przeszkadzało krukonowi, bo, jak stwierdził, uchronienie się przed botanicznym brudem nie stanowiło dużego wyzwania. Co innego eliksiry, tych to nie znosił. Głównie ze względu na zapachy niektórych substancji mocno wgryzających się w ubrania i włosy. No i nie omieszkał wskazać, że na dłuższą metę warzenie strasznie niszczy ręce, wypominając Snape'owi odciski od tłuczka na wewnętrznej stronie dłoni i plamy na skórze. Jednak z samym przedmiotem problemu nie miał, chociaż traktował go jak coś, co po prostu trzeba przetrwać. Znowu Harriet, bez żadnego nagabywania przyznała, że nawet lubi eliksiry, zarówno samo warzenie jak i odstawiany przez Snape'a teatr, chociaż jego samego to nieszczególnie. Zaraz po tym wyznaniu Kicia nie omieszkał zapytać, który przedmiot jest według niej najgorszy. Z krzywym uśmiechem stwierdziła, że najmniej lubi historię magii, bo woli przeczytać materiał z podręcznika niż marnować czas na nudnych jak flaki z olejem wykładach. Jednak za najtrudniejszy ze wszystkich uznawała astronomię, aczkolwiek nie mogła powiedzieć, że jej nie lubi, a to z jednego głupiego powodu – uwielbiała patrzeć w gwiazdy. W domu mogła jedynie popatrzyć na nie zza okiennej szyby, bo ojciec surowo zabraniał wychodzenia z domu po zmroku, a tutaj… Środek nocy, wieża astronomiczna i ciężkie od gwiazd niebo tuż nad głową. Coś wspaniałego.

Harriet nie była naiwna. Zdawała sobie sprawę z tego, że w trakcie teoretycznie luźnej rozmowy krukon nieustannie zbierał informacje i robił mnóstwo „notatek na marginesie", ale nie przeszkadzało jej to. Poza tym, jeżeli miała być ze sobą szczera, właściwie postępowała tak samo. Za każdym razem, kiedy z kimś rozmawiała, bardzo uważnie go obserwowała, oceniała jego reakcje, mimikę, sposób wysławiania się. Sprawdzała go. To czy można przy nim czuć się bezpiecznie, swobodnie. Doświadczenia z ojcem, wredne dzieciaki z poprzedniej szkoły i wiedza z książek psychologicznych nauczyły ją, że nie należy ot tak ufać ludziom.

Składając pokryte koślawym pismem kartki, myślała jak zagospodarować resztę dnia. Właściwie to duchem już była w przytulnej chatce Hagrida, pochłaniając jego wypieki i głaszcząc Kła – miła chwila wytchnienia po wyjątkowo intensywnym tygodniu. A potem… Może pospaceruje wokół stawu, albo…

Zastanowiła się przelotnie czy wielkolud nie zabrałby jej na przechadzkę po Zakazanym Lesie. Owszem, wiedziała, że uczniowie nie mogą się tam zapuszczać, ale przecież z Hagridem to byłoby co innego. Może to głupie, aleaprawdę chciałaby pospacerować po lesie, bo uwięziona w domu jeszcze nigdy nie miała ku temu okazji. No i perspektywa zobaczenia jakiejś magicznej bestii bardzo ją nęciła…

Wyjrzała za okno. Słońce jasno świeciło, a wręcz zbyt błękitne niebo jedynie tu i ówdzie przesłaniała niewielka chmurka. Nic nie wskazywało na to, żeby coś w kwestii pogody miało się zmienić, jednak Harriet nagle ogarnęło wyjątkowo przejmujące przeczucie, że niedługo, góra za dwie godziny, rozpęta się okropna burza. Taka z ulewnym deszczem, wiatrem gnącym drzewa i apokaliptycznymi błyskawicami. Właściwie to już nie było przeczucie, a całkowita, chociaż niczym nieuzasadniona pewność.

Cóż, najwyraźniej spacer odpadał… Chociaż z drugiej strony, na myśl o błyskawicach poczuła ekscytację… Większą niż powinna, z czego sama doskonale zdawała sobie sprawę.

– Zobaczyłaś tam coś? – zapytał Kicia, cicho, niemal bezgłośnie zasuwając za sobą krzesło.

„On wszystko robi cicho. Zasuwa krzesła, przewraca strony ksiąg, chodzi, a nawet odkłada rzeczy" – przebiegło jej przez myśl, aczkolwiek nie do końca wiedziała, co z tą myślą zrobić.

– Ym… Nie, to nie to – mruknęła, odwracając wzrok od okna. – Po prostu zastanawiam się, co dalej z pogodą…

Spojrzała na leżące na stole tomiszcza i nagle ją olśniło. Książki! Może w bibliotece jest coś o tym, dlaczego czuje tak wielkie przyciąganie do piorunów i czemu nagle zaczęła przepowiadać pogodę.

– Mam pytanie, jak się tutaj wyszukuje książki? Znaczy, jeżeli kiedyś szukałabym jakiegoś konkretnego tematu do wypracowania czy czegoś.

Aleister uniósł brew.

– Nie wiesz? Przecież już mieliście do napisania co najmniej jedno wypracowanie. Chociażby to z Eliksirów, „Zastosowanie suszonej krwi gryzoni oraz sposoby jej utrwalania" na tysiąc do półtora tysiąca słów.

Zdziwiona spojrzała na niego. Czyżby chłopak tak bardzo ją inwigilował, że sprawdzał, co zadają jej profesorowie?

– W czwartek mieliśmy lekcje zaraz po was i słyszałem pomstowanie tego rudego gryfona, Weasley'a. – Wyjaśnił Kicia, bez większego trudu odgadując jej myśli. – Swoją drogą facet powinien uważać, co, gdzie i jak głośno mówi. Nazwał Snape'a tłustowłosym, sadystycznym, starym nietoperzem, kiedy ten praktycznie stał obok, tylko że zasłaniały go otwarte drzwi klasy. Co prawda profesor nie odjął mu punktów ani nie dał szlabanu, ale miał taką minę, że założę się, że Weasley będzie odpytywany przez miesiąc na każdej lekcji.

– Niech zgadnę: Ron do tej pory nie wie, że Snape tam stał i nie ma pojęcia co go czeka. Nie ostrzegłeś go.

– Oczywiście, że nie. Za głupotę trzeba płacić. No i w tym wypadku zasłużył sobie. Półtora tysiąca słów to wcale nie tak dużo, a z tego, co pamiętam podręcznik zawiera bardzo obszerny rozdział o zastosowaniach suszonej krwi. Wystarczyło zerknąć do niego i góra do jednej książki z biblioteki. Godzinka i gotowe. Plus Weasley na pewno nie bluzgnąłby tak na McGonagall, nawet gdyby zażyczyła sobie dziesięciostronicowego referatu.

– No i kpienie z czyjegoś wyglądu jest dość niskie – dorzuciła Harriet nie mogąc nie zgodzić się z krukonem.

– Właśnie. W każdym razie, teoretycznie powinnaś już umieć szukać książek.

– Bo umiem. Znaczy umiem znaleźć właściwy dział i przeglądać tytuły, ale nie zawsze będę wiedzieć, jaki dział jest właściwy, prawda? W sensie, że na razie wypracowania są proste i nie wymagają specjalnego szukania, ale kiedyś może się to zmienić. Albo będę miała jakiś problem i będę chciała poszukać rozwiązania. Albo zwyczajnie zafiksuję się na jakimś temacie i będę chciała znaleźć o nim wszystko, co tylko możliwe. Nie wiem… Są tu jakieś spisy po hasłach, czy coś?

Aleister nieznacznie uniósł brwi.

– Chyba coś takiego jest… Kiedy w zeszłym roku pani Pince była chora, uczniowie starszych klas korzystali z katalogów czy czegoś takiego. Szczerze powiedziawszy, nie interesowałem się tym. Wszyscy, jak potrzebują czegoś nieoczywistego, czy to nauczyciele, czy uczniowie, pytają panią Pince, a ta zawsze wie, czego potrzebują.

– Niemożliwe. Musiałaby znać tu każdą książkę. Znaczy niekoniecznie przeczytać każdą, ale no znać. Tak…

– Znać na pamięć szczegółowy zakres tematyczny każdej z nich – Aleister łaskawie ubrał myśl Harriet w słowa. – Właściwie to zakres tematyczny i położenie, a przecież nawet samo zapamiętanie tytułów jest prawie, że niemożliwe… Przynajmniej nie dla normalnej osoby.

Spojrzeli na sobie nawzajem, po czym wyjrzeli zza regałów, zerkając na siedzącą za kontuarem bibliotecznym kobietę, która – jak na ironię – właśnie tłumaczyła ślizgonowi z szóstego, może siódmego roku, jakich książek potrzebuje. Chłopak pieczołowicie notował każde słowo kobiety, tworząc dość długą listę… Listę składającą się z tytułów książek i nazwisk ich autorów, jak podejrzewała Harriet.

– Odjazd – mruknęła.

– Muszę się zgodzić… Swoją drogą wygląda na to, że drugorzędni pracownicy szkoły, są bardziej interesujący niż nauczyciele. I wiedzą jak się ustawić.

– To znaczy?

– Cóż, Pince, jakby chciała, mogłaby podłożyć komuś świnię, odsyłając go do złej książki. Znaczy przestarzałej, lub niewystarczająco zagłębiającej się w interesujący go temat. No i wie również, co czytują wszyscy nauczyciele i uczniowie, a biblioteczka człowieka zwykle o nim wiele mówi. Z kolei jedno i drugie daje jej sporą możliwość manipulacji, a w związku z tym władzę. Nie wspominając, że jeżeli istotnie zna zakres tematyczny wszystkich książek w bibliotece, bardzo szybko może nabyć niebezpiecznej wiedzy. Filch, jakby chciał, mógłby pozbyć się dowolnego ucznia, a może i nauczyciela, zwyczajnie pozorując wypadek. W końcu to on ich pilnuje, krąży po zamku nocami i zna go jak nikt inny. No i potrafi się naprawdę nieźle skradać…

– Lepiej od ciebie? Bo ty to jestem niemal bezgłośny.

– Może też niezauważenie wspierać konkretne grupy uczniów – kontynuował, całkowicie ignorując jej pytanie, które wyraźnie było mu nie na rękę. – Wystarczy wyłapywać jednych, a drugim pozwalać psocić… Albo, jeżeli psoty są niebezpieczne, zagrażają zdrowiu i życiu łamiących regulamin, dokładnie na odwrót. Najciekawiej byłoby, gdyby współpracowali ze sobą. I z panią Pomfrey. Chyba nie muszę mówić, jakie pani Pomfrey, jako pierwsza i główna pomoc medyczna w Hogwarcie, ma możliwości, prawda?

– Spisek szkolnych nie-pedagogów… Szare eminencje Hogwartu. To byłby odjazd. Niekoniecznie pozytywny, ale odjazd. Chociaż mało prawdopodobny. Ym… Masz zamiar to drążyć? Znaczy nie to, czy jest spisek, ale ogólnie. Ale sprawdzić panią Pince i…

– Wspomniałem, że Filcha nie zamierzam ruszać, prawda? Pani Pince również. Nie jestem głupi, żeby zadzierać z kobietą, która może mi utrudnić życie bardziej niż jakikolwiek z nauczycieli. Mało tego, może zrobić to tak, żeby nie było świadków, przesłanek ani dowodów. Wolę żyć z nią w dobrych stosunkach, tym bardziej, że jest piekielnie użyteczna. Poza tym, jedynie wskazałem na możliwości pracowników… hm… nienaukowych. Nie twierdzę, że ci je wykorzystują, a jeżeli nawet, to w jakim celu to robią. Po prostu tak na głos sobie przypomniałem o tym, że ci zajmujący niższe stanowiska, nieraz mają większe możliwości niż ci z samego szczytu.

– Zgadza się. Szczególnie jeżeli posiadają dobry zmysł obserwacji i są bystrzy.

– Zaskakujące w ilu sprawach się ze sobą zgadzamy.

– Ym… tego… Ja wyciągam z wnioski i sporo się uczę z tych książek, co to je czytam. Znaczy tych psychologicznych, ale na razie to jestem głownie teoretykiem. Ty, z tym twoim testowaniem ludzi, co to tak zraziło Gwen, to bardziej praktyk-eksperymentator.

– Nie kusi cię, żeby też poeksperymentować? Hm? – zapytał, a w niebieskich oczach zalśniło cos diabolicznego.

– Nie bardzo. Nie mam pociągu do bycia władcą marionetek, unikam sprawiania innym przykrości, chyba że muszę i nie lubię zbędnych konfliktów. Starczy mi, że dzięki temu co wiem, potrafię uniknąć niepotrzebnych kłopotów i raczej dam radę rozpoznać, kiedy ktoś będzie chciał mną manipulować albo mnie wykorzystać.

– Rozpoznawanie, kiedy ktoś chce cię oszukać, wykorzystać albo tobą manipuluje to właśnie unikanie kłopotów. No chyba, że w twoim przypadku jest coś jeszcze.

– Tego… Wiem jak się zachować, żeby nie pogorszyć niektórych sytuacji. Na przykład, kiedy profesor Snape zaczyna się mnie czepiać na lekcji… W sensie nie, że coś źle robię z eliksirem, ale tak ogólnie… i trochę niepotrzebnie. To człowiek, którego brak lęku rozdrażni, bo uzna go za brak szacunku, ale znowu typowy strach tylko zachęci go do dalszego dokuczania. Neville Logbottom, ten pulchny gryfon, najlepiej o tym wie. Dlatego trzeba to wypośrodkować. Być… hm… ukorzonym, ale nie wystraszonym. W tedy profesor po kilku przytykach się znudzi i sobie pójdzie.

– Wiesz, że to też jest manipulacja? – krukon uśmiechnął się szeroko, obnażając olśniewająco białe zęby. – Pamiętaj, że manipulacja wcale nie musi być czymś złym, to każdy sposób rozmyślnego i niebezpośredniego wpływania na cudze zachowanie. Także dla czyjegoś dobra, możliwe, że samego manipulowanego albo tak jak w przypadku twoim i profesora, po to żeby się bronić. Także nie mów mi, że nie praktykujesz. Może w sposób mniej jawny i kunsztowny niż ja, ale jednak… Powiedz, ile razy manipulowałaś mną, a przynajmniej ile razy próbowałaś, hm?

– E… Albo wcale, albo robię to cały czas.

– To znaczy?

– Tego… Jak tak posłuchałam, co Gwen o tobie mówi, co mówią inni, posłuchałam też ciebie, to doszłam do wniosku, że najbezpieczniejsza w twoim wypadku jest szczerość. Mówić co się myśli i jak najmniej ukrywać, a jak się czegoś nie chce powiedzieć, to powiedzieć, że się nie chce i ewentualnie, jeżeli to względnie bezpieczne, czemu. Szczególnie, jeżeli to dotyczy tylko ciebie. Przynajmniej w moim wypadku to najbezpieczniejsze, bo niespecjalnie mam co ukrywać. Znaczy jest parę rzeczy, każdy coś takiego ma, ale to nic związanego z tobą czy całym Hogwartem. No i nie plotkujesz. Nikt nawet nie napomknął, że rozpowiadasz to, co wiesz, a że cię raczej nie lubią, to pewnie by to zrobili, gdyby tak było. Dlatego to, co powiem jest raczej bezpieczne u ciebie… Przynajmniej dopóki nie wykorzystasz tego do jakiegoś swojego eksperymentu. Ale gdybym kłamała albo coś ukrywała, pewnie wykorzystałbyś kłamstwa i to, czego nie powiedziałam, a to mogłoby być jeszcze gorsze. No i tego… Prawda to taka trochę moja strategia, znaczy w twoim przypadku, a jeżeli tego typu strategie to manipulacja to manipuluję cały czas. Ale jeżeli założyć, że szczerość nie może być manipulacją, to nie manipuluję w ogóle. To już zależy od podejścia. Chociaż jest też coś poza strategią. No bo fajnie mieć kogoś obok, kto cię rzeczywiście słucha i robi to z prawdziwym zainteresowaniem, nawet jeżeli nie do końca wie się o z tego wyniknie. No i przeważnie mówisz ciekawe rzeczy. Często niepokojące, ale ciekawe.

Aleister przyglądał jej się badawczo. Dużo intensywniej niż chwilę wcześniej, a jego uśmiech nieco stracił na szerokości, stając się bardziej naturalnym i być może szczerym.

– Interesujące – mruknął tylko.

– I właśnie to takie samo „interesujące" bez ciągu dalszego jest najbardziej niepokojące. – Spojrzała na niego krzywo. – Człowiek nie wie czy to „interesujące" znaczy, że zwyczajnie ciekawe i tyle, czy zaraz nie zostanie wplątany w jakąś eksperymentalną mikrointrygę. Szczególnie, kiedy patrzysz się tak jakoś… Jak ambitny patolog sądowy na wyjątkowo tajemnicze zwłoki. Taki, co to się nie potrafi doczekać, aż złapie za skalpel, pokroi je i odkryje tajemnicę morderstwa stulecia. Tylko gorzej jak sekcja zwłok wykaże, że przyczyną śmierci była sekcja zwłok.

Chłopak, wyraźnie zaskoczony komentarzem, zająknął się i spoglądając na nią jakoś tak… inaczej.

– No proszę, nie żartowałaś z tą szczerością – zachichotał po chwili. – Swoją drogą, skąd to porównanie?

– Ym… Oglądam sporo programów kryminologicznych. Śledztwa, laboratoria, patolodzy sądowi i tak dalej.

– Aha.

Żadne z nich nie miało już nic do dodania, przynajmniej na razie, więc „aha" całkiem naturalnie zakończyło rozmowę. Nieśpiesznie zebrali książki, odłożyli je na ich miejsce i zgodnie, ramię w ramię ruszyli w stronę wyjścia. W całkowitym milczeniu, które Harriet w ogóle nie przeszkadzało, tym bardziej, że miała całkiem sporo do przemyślenia. Zresztą i Aleister wydawał się zadumany.

Pani Pince jako swego rodzaju żywa biblioteczka na nogach fascynowała Harriet, ale i budziła obawy. Czy kobieta naprawdę, tak jak sugerował to Kicia, mogła dzielić się z kimś tym, czego szukali w bibliotece poszczególni uczniowie? A jeżeli tak to z kim? Nauczycielami? Donosiła, jeżeli ktoś interesował się niepokojącą tematyką? Czy może, ceniąc sobie profesjonalizm i tajemnicę zawodową, zachowywała milczenie… Zakładając, że bibliotekarzy obowiązuje jakiś rodzaj tajemnicy zawodowej. No i sam Aleister… Czy zostawi pana Filcha w spokoju tak jak obiecał, czy może kłamał? Do tej pory wydawał się szczery, czasami nawet za bardzo, ale przecież nie miała żadnych dowodów na jego prawdomówność. W końcu wszyscy kłamią i oszukują. Sama nie była wyjątkiem, chociaż kłamstwa usiłowała ograniczyć do minimum – zbyt łatwo można było potknąć się o któreś lub kompletnie w nie zaplątać…

Chyba miała małe problemy z zaufaniem. Cóż, biorąc pod uwagę, że ojciec dręczył ją i okłamywał wszystkich dookoła, podobnie jak Dursleyowie, wmawiający sąsiadom, że jest zwykłą, mugolską dziewczynką, chyba miała do tego prawo. Nie wspominając o tym, że nawet Malfoy budził większe zaufanie niż Aleister… Jednak, mimo to, wierzyła Aleisterowi. I właśnie przez to, że wierzyła, to nie wierzyła, bo wiedziała, że nie ma podstaw, aby wierzyć, chociaż wierzy, co znów budziło jej niepokój.

Do tego, jakby miała nie dość zamętu w głowie, jeszcze ta pogoda. Co jej odbiło z tą burzą? Dlaczego tak nagle zaczęła przewidywać pogodę? No i błyskawice, czemu ją tak przyciągały? Czy jedno wiązało się z drugim? Hm… Raczej tak, byłoby dziwne, gdyby nie. W końcu burza to deszcz i PIORUNY, prawda? Bez piorunów to tylko ulewa i nic więcej, a to nie ulewę wyczuła. Naprawdę powinna sprawdzić czy jest coś na ten temat w bibliotece. Niestety nie miała pojęcia, w jakiej książce mogłaby znaleźć podobne informacje, ani nawet w jakim dziale zacząć szukać. A to znaczyło jedno – musiałaby zapytać panią Pince. Znowu pani Pince mogłaby powiedzieć komuś dalej, na ten przykład Dumbledore'owi, a Dumbledore… Cóż, nie wiedziała co, ale naprawdę wolała, aby nazbyt się nią nie interesował. Właściwie, żeby tak w ogóle trzymał się z daleka. Instynktownie mu nie ufała, a to jak na nią patrzył tamtej nocy, kiedy opowiadała o spotkaniu z trzygłowym psem, tylko tę nieufność podsycało.

Zmarszczyła brwi, zdając sobie sprawę, że się zapętliła. Chyba powinna sobie odpuścić tego typu przemyślenia, przynajmniej na razie. Potem rozważy, czy zapytanie pani Pince o błyskawice jest warte ryzyka.

Wracając do spraw bardziej przyziemnych, zerknęła na zegarek. Do obiadu pozostały jeszcze trzy godziny. Doskonale. Odniesie rzeczy do dormitorium, pójdzie do Hagrida, utnie sobie z nim krótką pogawędkę i – jeżeli ma u siebie coś słodkiego – wyżre mu słodycze. Potem szybkim truchcikiem do zamku, żeby zdążyć przed burzą, króciutka sjesta w pokoju wspólnym, obiad i miłe popołudnie z lekturą w ręce. Bez problemu powinna dokończyć „Wstęp do psychoanalizy"… Ostatnią z książek w domu. W sumie, rozprawienie się z Freudem, będzie dobrym momente…

– Harriet! Gdzieś ty była! Wszędzie cię szukałem.

Słysząc znajomy głos, natychmiast się wyprostowała, dostrzegając nikogo innego jak Ronalda Weasley'a. Zaróżowionego na twarzy, zdyszanego i pędzącego w jej stronę. Z roziskrzonych, brązowych oczu chłopaka wręcz wylewała się ekscytacja.

Było już za późno, żeby się ukryć. Teoretycznie mogła wziąć nogi za pas i zacząć ostentacyjnie uciekać, ale to znów stanowiłoby lekką przesadę. Dlatego, jedyne co jej pozostawało, to…

– Kurwa… – zaklęła, na co nadal idący obok Kicia jawnie zachichotał.

– Kurwa…

Wulgarne przekleństwo, do tego wypowiedziane z głębi serca, a przez co nabrzmiałe od emocji zaskoczyło Aleistera na tyle, że z trudem powstrzymał się od parsknięcia głośnym śmiechem, zduszając go do ledwie słyszalnego chichotu. Co prawda przed Hogwartem uczęszczał do mugolskiej szkoły, aby – jak to określała jego matka – nauczyć się rzeczy, o których czarodzieje nie pamiętali, ale przez ponad rok w magicznej placówce zdążył się przyzwyczaić do sposobu przeklinania czarodziei. Czy też raczej braku przeklinania, bo trudno tym mianem określić okrzyk „na gacie Merlina", główny, emocjonalny wykrzyknik w magicznym światku… Niestety nieoddający tego, co jedno, proste „kurwa" Harriet. Właściwie to nawet zwykłe „szlag" było lepsze od tych gaci. Czarodzieje niedoceniali wulgaryzmów. Owszem, sam nie przepadał za rynsztokowym językiem, szczególnie nadużywanym i pozbawionym kontekstu sytuacyjnego, jednak zdarzają się chwile, kiedy ten staje się niemal nieodzowny. To właśnie była jedna z takich chwil. Wymalowane na twarzy Harriet emocje nie mogłyby znaleźć przynajmniej częściowego ujścia przy akompaniamencie innego słowa.

Swoją drogą, mimika Dziewczynki, Która Przeżyła, stanowiła rozrywkę samą w sobie. Chociaż po wyjściu z biblioteki pozwolił sobie odpłynąć w krainę własnych rozmyślań, od czasu do czasu zerkał na dziewczynkę. Tak odruchowo – zawsze i wszędzie obserwował otaczające go osoby. Przebiegające przez delikatną, chociaż niezbyt dziewczęcą twarzyczkę, subtelne, ale znaczące grymasy, jasno świadczyły o tym, że Harriet bije się z myślami… i została pokonana przez samą siebie. Parokrotnie. Jednak jej obecny wyraz twarzy stanowczo bił tamto na głowę. Patrzyła na pędzącego w jej kierunku, zaaferowanego rudzielca jak…

Krukon przypomniał sobie, jak kiedyś gwałtownie wtargnął do toalety, w której korzystając z porcelany niesłychanie drogi i potwornie dystyngowany kot syjamski matki opróżniał jelita ze zbędnej zawartości, co najwyraźniej mu dość opornie. Wtedy to poczęstował go SPOJRZENIEM. Dokładnie takim jak to Harriet. Jakby nie wiedział czy ma się defekować, wrzeszczeć czy skoczyć i wbić mu wszystkie pazury w twarz.

Zastanawiającym był fakt, że zarówno mina dziewczyny jak i otaczającą ją aura mocno kwestionowanego szczęścia nie zniechęciła zaaferowanego gryfona, który zdyszany dopadł jej i natychmiast chwycił za nadgarstek.

– Chodź, muszę z tobą porozmawiać – posłał mu szybkie, niezbyt przychylne spojrzenie. Najwyraźniej jego niesława już dotarła do uszu rudzielca. – Na osobności.

– Ale o co chodzi? – zapytała Harriet, gwałtownie mu się wyrywając, co nieco zbiło chłopaka z tropu.

– Jak to o co? SNAPE – mruknął konspiracyjnym szeptem. – Widziałaś to na jego nodze, prawda? To ugryzienie.

Umysł Aleistera pomknął jak błyskawica. Weasley, Harriet, ugryzienie, tajemnica… i Snape? Cerberus. No tak, wszystko jasne.

– Jeżeli to, co zamierasz powiedzieć naszej drogiej Harriet, tyczy pośrednio bądź bezpośrednio tego, co miało miejsce po jej nieudanej próbie pojedynkowania się z Malfoy'em, to wiedz, że podsłuchałem nauczycieli i wiem o wszystkim. Do tego wymusiłem na Harriet opowiedzenie jej wersji wydarzeń. Tak więc możesz mówić przy mnie.

Weasley zająknął się i spojrzał na niego z rozwartymi ustami. Wyglądał przy tym nieskończenie gamoniowato.

– Czy…

– Tak, to prawda – Harriet niecierpliwie przerwała rudzielcowi. – Opór panu Kici jest daremny. No to może w końcu wykrztusisz, o co ci chodzi?

Ronald, bo chyba tak miał na imię najmłodszy Weasley, rozejrzał się wokół uważnie i wyjątkowo niedyskretnie, po czym zaciągnął ich oboje w jeden z bocznych korytarzy.

– Przecież widziałaś to ugryzienie na nodze Snape'a. Jest OGROMNE. To musiał zrobić trzygłowy pies, a ten czegoś pilnuje. Tego, co jest pod klapą. A to znaczy, że Snape chciał to coś wykraść!

Tok myślenia Ronalda był wyjątkowo logiczny, a zarazem idiotyczny. Do tego stopnia, że Aleister musiał włożyć pewną dozę siły woli, żeby się nie roześmiać. Szczególnie, kiedy zobaczył minę Harriet – dziewczyna wyglądała jakby właśnie dostała gwałtownej obstrukcji.

– Powiedz mi, Ron, kto oprócz dyrektora przesłuchiwał nas po sytuacji z psem, hm? – zapytała, a jej głos wręcz ociekał udawaną słodyczą. Taką stanowiącą werbel przed metaforycznym bądź dosłownym wykopem w mosznę.

– E… Opiekunowie domów.

– Zgadza się. Wszystkich domów, w tym Snape, prawda?

– No tak.

– W związku z tym można założyć, że opiekunowie domów od samego początku, podobnie jak pan Filch, wiedzą o obecności psa w szkole, prawda?

– No, to raczej jest oczywiste.

– Świetnie. A teraz, czy przyznasz mi rację, jeżeli założę, że prawdopodobnie wszyscy opiekunowie, wliczając w to Snape'a, mają swój udział w chronieniu tego czegoś, co pilnuje pies. Ustawianiu wszystkiego wokół, a może i opieką nad samym psem.

– No tak, ale przecież widziałaś to bydle! Kto normalny poszedłby do niego sam? Bo Snape musiał być sam. Gdyby poszedł z nim inny opiekun, byłby w skrzydle szpitalnym pod opieką pani Pomfrey, a nie w swoim gabinecie z Filchem. A z nim na pewno nie poszedł. Znaczy, to co zrobił Filch tamtej nocy, było piekielnie odważne i niesamowite, ale to nie czarodziej. Na dłuższą metę nic by na psa, nie podziałał. A dlaczego Snape poszedł sam? Bo chciał ukraść to coś!

Aleister uniósł brwi. To było naprawdę fascynujące, jak dobrze ten chłopak potrafił zauważać szczegóły, jak je łączył i jak bardzo bzdurne wnioski z tego wyciągał. Ewidentnie w książce Ronalda Severus Snape widniał jako czarny charakter i nikt ani nic nie mogło tego zmienić. Ciekawe tylko, skąd ta zacięta niechęć? Jeszcze zrozumiałby, gdyby to Longbottom był tak cięty na mistrza eliksirów, w końcu opowieści o tym, jak Snape, żeruje na strachu biednego chłopaka, zdążyły się rozejść wśród wszystkich domów, ale Weasley?

– Raz, Snape średnio robi wrażenie tak całkiem normalnego. Dwa, idę o zakład, że to ten typ człowieka, który nie prosi nigdy o nic, chyba, że naprawdę stoi pod ścianą – burknęła Harriet cierpko, krzyżując ręce na piersi. – Plus ma wysokie mniemanie o sobie i swoich umiejętnościach, co widać z kilometra. Tak więc to, że Snape poszedł do niego sam, o niczym nie świadczy, przykro mi bardzo.

– A dlaczego nie pokuśtykał do skrzydła szpitalnego, hę? Przecież powinien to zrobić, a nie zdawać się na pielęgniarkę-Filcha i mugolskie metody opatrywania ran.

Wyparcie wizji woźnego wbitego w pielęgniarski uniform wymagało od Aleistera pewnego wysiłku, ale przebiegło na tyle sprawnie, że obraz nie zaburzył nazbyt jego toku myślenia. Cóż, wyglądało na to, że rudzielec nie ma zamiaru odpuścić i będzie odbijał każdy kolejny argument Harriet. Dziewczynce znowu z każdą chwilą coraz bardziej brakowało cierpliwości i wyglądało na to, że zaraz zacznie wrzeszczeć na Weasley'a, a może powie jedno, dwa słowa za dużo. Zwykle w podobnych sytuacjach jedynie biernie obserwował bieg wypadków, jednak tym razem zrobiło mu się zwyczajnie żal Potter. Ostatnio nie miała łatwego życia i to nie do końca ze swojej winy, a rudzielec robił wszystko, żeby znowu ją w coś wpakować. Dlatego też wyjątkowo postanowił wtrącić swoje trzy grosze, wspierając głos rozsądku w tej pozbawionej sensu dyskusji.

– Ugryzienia sporej części czarodziejskich bestii, w tym cerberusów, nie można natychmiastowo uleczyć jak zwyczajnej rany – zaczął, zwracając ku sobie zaskoczone spojrzenie chłopaka. – Oczywiście eliksiry i zaklęcia wspomogą kurację, i skrócą ją do kilku dni, jednak pierw trzeba ranę opatrzyć w klasyczny sposób. Zakazany Korytarz znajduje się bliżej lochów niż skrzydła szpitalnego, więc rozsądniejszym z pespektywy profesora było zejście do swojego gabinetu, szczególnie, że ma tam podstawowe środki opatrunkowe oraz różnorakie eliksiry mogące mu pomóc w takiej sytuacji. W końcu, ze względu na swoją specjalizację, posiada sporą wiedzę medyczną. Pewnie po drodze natknął się na Filcha, który zaproponował mu pomoc. W jego sytuacji odmowa wyglądałaby żałośnie, więc pewnie dlatego się zgodził. Wwarto również zauważyć, że gdyby zdecydował się za wizytę w skrzydle szpitalnym, ta skończyłaby się dla niego zasłużoną reprymendą ze strony naszej drogiej pani Pomfrey, której jego nadwrażliwe ego mogłoby nie znieść. A jeżeli pielęgniarka przekazałaby to dalej, na ten przykład dyrektorowi, który pewnie też napomknąłby to i owo o braku rozsądku, i innych takich… Cóż, mielibyśmy tydzień spod znaku niezapowiedzianych kartkówek, pytanek, toksycznych komentarzy i wyjątkowo obszernych zadań domowych.

Weasley zająknął się. Zmieszany, zamrugał, jakby zobaczył go pierwszy raz w życiu, chrząknął i powoli zaczął otwierać usta…

– A tak w ogóle, to co się stało takiego, że w ogóle poszliście z Malfoy'em do Snape'a? – zapytała Harriet, nie pozwalając dojść Ronaldowi do słowa, czym zaprezentowała elegancki przykład ataku dezorientującego.

– E… Tego, no… Był mały wypadek – wykrztusił, a jego policzki oblały się jaskrawą czerwienią.

– Gdyby to był MAŁY wypadek Snape nie krzyczałby aż tak bardzo – nieustępowana Harriet, odwracając sytuację. – Swoją drogą, czemu poinformowaliście jego, a nie McGonagall, hm? Ona jest nieco bardziej… tolerancyjna.

– Byliśmy u McGonagall, ale stwierdziła, że ma dość naszej głupoty i odesłała nas do Snape'a.

Aleister odruchowo spojrzał na Harriet, Harriet spojrzała na niego. Podobne zachowanie było dość niecodzienne dla pani profesor. Żeby używać Snape'a jako swego rodzaju żywej kary? Naprawdę musiała stracić cierpliwość.

– Ok., dobra, gadać, co zrobiliście? – Harriet groźnie zmarszczyła brwi. – Znowu jakaś bójka, czy coś podobnego?

– Nie no, zwykły wypadek. Malfoy się poślizgnął, wpadł na mnie, ja się zatoczyłem do tyłu, popchnąłem jakiegoś skrzata, wpadłem na garnek no i poszło…

– Co poszło?

– Obiad.

– Jak to obiad? Nie będzie obiadu? – nuta lęku w głosie dziewczyny rozbroiła Aleistera. Naprawdę okropny z niej żarłok.

– Nie no, będzie, ale ze zmienionym menu… – Ron zrobił krok do tyłu. – Tego, to ja lecę, bo mam szlaban z gajowym, cześć.

Zadziwiające, jak szybko rudzielec potrafił wykonać odwrót, kiedy sytuacja przestała przebiegać po jego myśli. Swoja drogą Harriet odwaliła naprawdę dobrą robotę radząc sobie z chłopakiem. Wiedza z książek psychologicznych, które pochłonęła – swoją drogą, ciekawe ile ich było? – naprawdę nie poszła w piach. Panna Potter potrafiła się bronić.

Na początku uważał Harriet jedynie za ciekawy obiekt obserwacji, ale szybko zdobyła jego sympatię. Właściwie to z każdą kolejną rozmową lubił ją coraz bardziej. Szczera, rozsądna, chociaż w dziwny sposób nieśmiała, unikająca konfrontacji. Trzymająca się z boku. Na swój sposób podobna do niego. Hm… Może jako pierwsza z szkolnej hałastry okaże się warta zaufania? Czy też raczej warta zaufania i nadal mająca tyle dobrej woli, aby chcieć się z nim zadawać? Chociaż, aby ją wybadać, jak na razie nie potrzebował aranżować żadnego „zbiegu okoliczności". Los załatwiał wszystko za niego. No i sam przed sobą musiał przyznać, że strategia „szczerości", którą Potter postanowiła na nim stosować odnosił całkiem niezły skutek. Mała naprawdę miała głowę na karku.

Tak, Harriet zapowiadała się obiecująca, ale jak na razie nie mógł niczego powiedzieć z całą pewnością. Życie pokaże, kim Dziewczyna, Która Przeżyła jest naprawę. A póki co powinien skupić się na bardziej bieżących sprawach. W końcu matka prosiła go o przysłanie kilku rzeczy z zakazanego lasu… Swoją drogą to wstyd, żeby tak wykorzystywać pierworodnego.

– Dobrze, mam jeszcze coś do zrobienia – mruknął, zerkając na nią. – To do następnego razu.

– Do następnego… I dzięki za pomoc z zadaniem. I Ronem. Ronem to przede wszystkim.

Uśmiechnęła się. Trochę niemrawo, niepewnie, ale wyglądało na to, że naprawdę nie ma nic przeciwko kolejnemu spotkaniu…

Ciekawe. Bardzo ciekawe.

Odpowiedzi na komentarze:

Frey - Starcie miedzy Harriet a Draco było właśnie dyskusyjne jako, że Harriet to nie Harry - nie jest przesadnie odważna ani dumna. Jednak rudowłosy czynnik zapalny zrobił swoje :D
Harriet nie raz będzie rozczarowywała Dumbledora, chociaż nie tak często jak on ją ;) W końcu, jak z boku spojrzeć i zaprząc do roboty szare komórki oraz sceptycyzm, to nikt normalny nie chciałby mieć takiego "protektora".
Z Draco też nie bedzie romantico, chociaż chłopak będzie musiał sie przyłożyc do niechęci do niej. To nie będzie, jak przy Harrym, odruch.
O tak, z Harriet będzie obrończyni zwierzaczków. Zresztą i zwierzaczki będą ją lubić.
Co do Hagrida i Filcha - to bohaterowie ze spory potencjał ą jak napisałam w przedmowie, chciałam unormalnić pare rzecz i ulogicznić. Hagrid i Filch jako para idiotów nie zdaliby egzaminu w wydaniu rzeczywistym. Plus, co do Filcha mam szersze plany :)
Kwestia samotnego ojca... Cóż, równie często ci są pokazywani jako agresywni alkoholicy, więc pasuje :D Plus w tomie drugim wyjdzie drugi powód niechęci Jamesa do córki.
Snape znów... Tak, będzie ciut bardziej ludzki, ale nie myśl, ze zrobię z niego pozytywną postać... A przynajmniej nie uczynię tego w trakcie lat szkolnych. Możesz go znielubić jeszcze bardziej niż w klasycznym wydaniu ;)