VIII Wzloty, upadek i podejrzenia.

Harriet należała do osób zwracających uwagę na szczegóły, zapamiętujących je i uwzględniających w trakcie podejmowania decyzji, nawet tych z pozoru błahych. Jednak jakimś sposobem umknęło jej, że wycofujący się Ron wspomniał coś o szlabanie z gajowym. W efekcie, idąc odwiedzić Hagrida natknęła się na niego i rozeźlonego Malfoy'a, przekopujących grządki Hagrida… Znaczy te z nich, których nie zajmowały ogromne dynie. W każdym razie, chłopcy mieli pełne ręce roboty. Malfoy nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem, chociaż zauważył, że się pojawiła, czemu dał wyraz wykrzywiając usta w nieprzyjemnym wyrazie. Ron znów… Cóż, gdyby był psem, zapewne zamerdałby ogonem i uniósł z ciekawością uszy. Jak terier, który właśnie zobaczył piłeczkę w dłoni swojego pana…

Wchodząc do przytulnej chatki, Harriet odgoniła wizję szczekającego, goniącego za piłeczką Weasley'a i przywitała się z Hagridem, który wyglądał na uszczęśliwionego jej wizytą. Podobnie jak Kieł, który natychmiast podjął próbę wylizania jej twarzy. Szczęśliwie, już nauczyła sobie radzić z wielkim psiskiem, które pod budzącą respekt aparycją skrywało serce delikatnego pieszczocha.

– A sowę gdzie masz? – zapytał Hagrid, podsuwając jej wielki talerz ciasteczek dyniowych. – Zwykle jest pierwsza do tego, żeby dopilnować, abyś nie okazała Kłowi za wiele czułości.

Psisko tuliło się do jej kolan, raz po raz uderzając ciężkim ogonem o deski podłogi, niczym perkusista w bęben. Drapanie za uszami wyraźnie przypadło mu do gustu.

– Śmiertelnie obrażona, bo musiałam ją zamknąć w pokoju.

– Zamknąć w pokoju? A niby czemu? Mówiłaś, że się dobrze sprawuje.

– Bo się sprawuje dobrze, może nawet trochę za dobrze… No, bo to nie tylko sowa pocztowa, ale i obronna – Pospieszyła z wyjaśnieniem, widząc zaskoczenie na twarzy gajowego. – Jak coś się dzieje, zawsze próbuje mnie chronić. I ten… Kiedy mamy trening quidditcha, a dzisiaj mieliśmy, zawsze próbuje atakować pałkarzy, że niby ci chcą mi zrobić krzywdę. Dlatego musiałam zacząć ją zamykać. Na początku zamykałam w klatce, z czym było sporo kłopotu, bo za nic nie chciała do niej wejść, a potem, kiedy ją wypuszczałam, to potrafiła ze złości nawet dziobnąć. No ale współlokatorki zgodziły się uważać w dni, kiedy mam treningi i mecze, no to po prostu zaczęłam ją zamykać w dormitorium. To jakoś znosi, ale i tak jest obrażona.

– Holibka, a to ci dopiero. Sowa obronna – Wielkolud zachichotał, uderzając dłonią w potężne udo. – A to wybrał żem ci zawadiakę, no naprawdę. Ale chyba lubisz to ptaszysko, prawda?

– Tak. To moja przyjaciółka.

– Tak, zwierzaki to najlepsi druhowie. No to jaka herbatkę chcesz? Earl Grey'a z cytryną czy jaśminową? Osobiście polecam jaśminową.

– Skoro polecasz, to niech będzie jaśminowa.

Popijała herbatę, pogryzała ciasteczka – całkiem sporo ciasteczek – drapała Kła za uszami i gawędziła z Hagridem… A przynajmniej usiłowała, bo w miarę upływu czasu, coraz trudnie było jej się skupić na rozmowie, ze względu na powoli nadchodzącą burzę. Co prawda czarne chmury jeszcze nie nawiedziły widnokręgu, ale czuła całą sobą, że jest coraz bliżej. Czuła błyskawice gdzieś tam przeszywające niebo i… Chciała im wybiec naprzeciw. Pędzić pod nieboskłonem ciężkim od chmur, poprzez kurtyny deszczu, wyrzucić ręce ku górze, zobaczyć przeszywający błysk…

Generalnie nadążenie za dyskusją sprawiało jej pewne trudności. Nie wspominając o tym, że ciągoty, jakie budziła w niej szalejąca za widnokręgiem burza, były więcej niż niepokojące. Owszem, już wcześniej tego doświadczała, ale miała wrażenie, że tym razem jest gorzej niż poprzednio. Ale dlaczego? Z powodu siły nadchodzącej burzy, dużo większej od tych poprzednich? Czy może to dziwne pragnienie kontaktu z piorunem narastało w czasie?

Pojęcia nie miała. Podobnie nie wiedziała, czemu Hagrid opowiada jej o czarodziejskich środkach przeciwko ślimakom. Zaraz, chyba wcześniej zapytała go o dynie, prawda…?

Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Pukanie, które nie czekało na „proszę", bo już po chwili ktoś nacisnął klamkę. Owym kimś okazał się nie kto inny jak Malfoy. Wyjątkowo nieszczęśliwy Malfoy, brudny, spocony i zmęczony. Tuż za nim wszedł do środka Ron. Równie spocony, brudny i zmęczony, aczkolwiek w nieco lepszym nastroju. Posłał jej i Hagridowi szeroki uśmiech.

– Skończyliśmy już – burknął Malfoy. – Mogę iść?

– A nie chcesz napić się z nami herbatki, wszamać ciasteczka, albo dwóch? – zapytał po przyjacielsku Hagrid, wskazując na talerz pełen ogromnych ciach. – Bo ty Ron, jak rozumim, jesteś zawsze chętny, co nie?

– Jasne – chłopak się wyszczerzył, wymijając, ślizgona i czym prędzej zajmując miejsce przy okrągłym stoliku.

– Podziękuję – mruknął z kamienną twarzą chłopak.

– Na pewno? Ponoć z waszej winy dziś na obiad będzie ino wątróbka, a jutro flaki, a do podrobów trzeba dorosnąć…

– Ja tam lubię wątróbkę. Smażona z cebulą jest mniam – wtrąciła Harriet, zerkając na Rona, który pakował sobie drugie ciastko do wciąż pełnych ust. Już jakiś czas temu zauważyła, że gryfon, podobnie jak ona, nie odmawia dodatkowych posiłków.

– Nie z naszej winy, tylko z JEGO winy. – Malfoy poczęstował Rona lodowatym spojrzeniem.

– To TY Na mnie wpadłeś! – zawołał oburzony Ron, a z jego ust posypał się deszcz okruchów.

– Bo poślizgnąłem się na wodzie, którą TY rozlałeś!

– No chłopacy, spokój – zarządził Hagrid, unosząc dłoń. – Holibka, takie wypadki się zdarzają i nie trza tu szukać winnych ino wyciągać z nich wnioski. Tego… Na pewno nie chcesz tych ciastków?

Tym razem propozycji towarzyszyło podsunięcie chłopakowi talerza z ciastkami.

Udając w pełni zainteresowaną swoją herbatą, Harriet z niejakim rozbawieniem obserwowała jak chłopak się łamie. Być może to smakowity wygląd hagridowych wypieków, może to perspektywa wątróbki na obiad albo jedno i drugie na raz, ale po chwili wewnętrznej walki Malfoy wyciągnął dłoń ku ciastkom.

– Tylko dwa – mruknął, po czym, zdobywszy przekąskę, wykonał taktyczny odwrót, burcząc koślawe „do widzenia".

– Na Merlina, co za burak – skomentował Ron, kiedy drzwi za Malfoyem zamknęły się z cichym kliknięciem.

Harriet popatrzyła na okruchy, które Ron mimowolnie wypluł i uśmiechnęła się krzywo. Tak, Malfoy był burakiem, ale on również. W inny sposób, owszem, ale niemal w tym samym stopniu.

– Dobra, to co DOKŁADNIE zmalowaliście w kuchni, że na obiad będzie tylko wątróbka, hę?

– Dokładnie to nie wiem. Po prostu wiele rzeczy powpadało jedna na drugą no i jakoś…

– No i jakoś zniszczyli tygodniowe zapasy w kuchni – dokończył za chłopaka Hagrid, posyłając mu ciężkie spojrzenie. – Poszły z dymem. Dosłownie. A że skrzaty mają sporo gąb do wykarmienia, to braków nie da rady tak od ręki uzupełnić. Trza złożyć zamówienie, poczekać aż wszystko zwiozą i takie tam. Wszystko najkrócej zajmuje dwa dni. I tak dobrze, że udało się cokolwiek uratować, żeby było dziś i jutro na obiad, chociaż dzieciaki raczej nie będą zadowolone z tej wątróbki. Ale tobie wątróbka nie przeszkadza Harriet, tak?

– A flaki? – zainteresował się Ron.

– No, zależy jak przyrządzone. Dobrze są dobre.

– A w ogóle jest coś, czego nie lubisz? – zapytał z lekką kpiną.

Uniosła brwi, patrząc na niego krytycznie. O wszem, w przeciwieństwie do niej nie był chudy jak patyk, ale jadł prawie tyle samo co ona. I to on wytykał jej dobry apetyt.

– Są. Móżdżek, płucka i mięsa w galarecie, szczególnie czarny salceson. No i seler. Nienawidzę selera.

– Ej, salceson jest dobry! – oburzył się chłopak. – A tak w ogóle, Hagrid, to mogę o coś spytać?

– Wal chłopaku.

– Co takiego przywiozłeś z Gringotta? Bo to tego pilnuje ten trzygłowy pies z korytarza, prawda? To twoje psisko, zgadłem?

Hagrid, nie spodziewając się TAKIEJ zmiany tematu, zająknął się i spojrzał na Harriet, która malowniczo wywróciła oczami,. Nie dość, że chłopak niepotrzebnie drążył temat, to jeszcze tak-jakby doniósł na nią. W końcu nie powinna rozpowiadać na lewo i prawo, że gajowy odbierał w banku jakaś tajemniczą paczkę dla dyrektora, prawda?

– Chapnęło mi się… – mruknęła, spoglądając przepraszająco na wielkoluda, po czym odwróciła się do rudzielca. – A ty czasem nie zapomniałeś, że dyrektor wyraźnie zakazał nam o TYM rozmawiać? Marzy ci się dodatkowy miesiąc szlabanu czy jak?

Owszem, to, że Hagrid na nich doniesie uznawała za wręcz nieprawdopodobne, ale naprawdę… Co Ron sobie wyobrażał? Przecież wielkolud to pracownik szkoły! Nie powinien go ot tak pytać o takie rzeczy. Raz, że gajowy teoretycznie miał prawo go za to ukarać, dwa, stawiał Hagrida w niezręcznym położeniu.

– No, ale powiedz, że cię to nie interesuje! – zawołał oburzony chłopak.

– Nie interesuje mnie to! No i przede wszystkim, to nie moja sprawa.

Ron zamrugał, rozchylając usta, z których jednak nie wydobył się żaden dźwięk. Miał minę, jakby właśnie został zdradzony.

– Rozsądnie. A ciebie też to nie powinno interesować. – Hagrid spojrzał na Rona ostrzegawczo marszcząc krzaczaste brwi. – To o odebrałem z Gringotta to wyłącznie sprawa między mną, dyrektorem a panem Flamelem…

Gdyby paskudne przekleństwo, które w tym momencie Harriet pomyślała, kiedyś pozwoliłaby sobie powiedzieć nagłos przy profesorze Snapie, czekałby ją tydzień spod znaku skrobania kociołków i blatów roboczych. Zresztą nawet wielkolud nie byłby zachwycony słysząc je, dlatego tylko jęknęła przeciągle:

– Hagrid…

– A kto to jest pan Flamel? – zainteresował się żywo Ron.

– Przyjaciel dyrektora – mruknął olbrzym. Ewidentnie był świadom, że chlapnął nieco za dużo, ale zachował pokerową twarz. – Dyrektor wyświadcza mu przysługę. Ciekawość zaspokojona?

– To musi być duża przysługa, skoro wymaga trzygłowego psa…

– Bo się pogniewamy i powiem dyrektorowi, że drążysz temat, a on nie będzie z tego zadowolony, oj nie…

Nagle na zewnątrz, jakby chcąc dodać mocy słowom gajowego, zadął wiatr. Mocno. Naprawdę mocno, tarmosząc niemal nagie korony drzew, klekocząc ich konarami, wzbijając w górę dawno opadłe liście, których kilkanaście uderzyło w okno chatki, przyklejając się do szyby.

Wielkolud zamrugał, wstał od stołu i wyjrzał na zewnątrz.

– O cholibka! Niebo wygląda jakby miało zara spaść ludziskom na łby… Dzieciaki, lećcie do zamku, bo jak to cholerstwo wiatr tu zagna i zacznie się burza, to prędko stąd nie wyjdziecie. Ja muszę szybko zwierzaki pozamykać, bo jeszcze narobi mi jakichś kłopotów.

– Potrzebujesz pomocy? – zapytała Harriet, której myśli od Rona oraz tajemnic Hagrida natychmiast odciągnęła wizja zwierzaczków potrzebujących pomocy.

– Nie, dam se rade. A wy lećcie – polecił Hagrid zarzucając na ramiona swój płaszcz ze zwierzęcych skórek. – Psorowie nie będą zachwyceni, jeżeli zostaniecie tu na noc, a tak się stanie, jeżeli zara nie wyjdziecie. Sio.

Harriet nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nie chciała robić kłopotu gajowemu, który i tak miał teraz dużo na głowie. Może dobrze byłoby go wcześniej ostrzec? Ale co miała bym powiedzieć? „Hagrid, nagle zaczęłam przepowiadać pogodę i tak za godzinę będzie tu wielka burza, więc lepiej się przygotuj"? Spojrzałby na nią jak na idiotkę. A potem, kiedy by się okazało, że trafiła, jak na dziwadło. I nie wykluczone, że o wszystkim powiedziałby Dumbledore'owi. Co prawda dyrektor nigdy nie stanowił głównego tematu ich dyskusji, ale od czasu do czasu przewijał się przez wypowiedzi wielkoluda i cóż… Harriet musiałaby być ślepa, żeby nie widzieć jak Hagrid go uwielbia. Jakoś wątpiła, aby kiedykolwiek miała podzielać to uczucie. Może to przez sceptycyzm ojca w stosunku do dyrektora, może przez to, jak ten ją obserwował w trakcie przesłuchania, a może zwyczajnie sobie oś uroiła. W każdym razie, jeżeli nie chciała, żeby Dumbledore o czymś wiedział, nie powinna o tym mówić Hagridowi.

A na razie nie chciała, aby o jej dziwnym pociągu do błyskawic wiedział ktokolwiek. Dlaczego? Bo nie miała pojęcia, co dokładnie się z nią dzieje. Owszem, być może dorośliby wiedzieli i wszystko jej wytłumaczyli, ale mogli też wiele rzeczy przemilczeć lub wprowadzić ją w błąd. Wykorzystać jej niewiedzę na swoją korzyść, jak nie raz to robił ojciec.

Gdy tylko opuściła chatkę, wiatr natychmiast potargał jej już poczochrany warkocz. Podejrzewała, że po kontakcie z wichurą będzie wyglądał jak jeden, wielki kołtun.

– Świetnie go podeszliśmy, prawda? – Ron wyszczerzył się w szerokim uśmiechu. – Teraz trzeba tylko sprawdzić, kim jest ten cały Flamel…

Harriet przewróciła oczyma, zastanawiając się, czy w ogóle jest sens tłumaczyć chłopakowi, że naprawdę nie interesuje jej Zakazany Korytarz ani to, co w nim jest. Tym bardziej, że zaprzątało ją zupełnie o innego.

Spojrzała na przypominające wzburzone morze, czoło burzy. Nabrzmiałe od deszczu czarne chmury i połyskujące między nimi, pioruny. Ich widok, dźwięk niesionych przez wiatr gromów, wywoływały w niej ujmującą tęsknotę i dogłębną, fizyczną potrzebę. Potrzebę tak domagającą się spełnienia, że niemal bolesną.

Prawdopodobnie, gdyby nie idący obok Ron, posłałaby do diabła rozsądek i popędziła na spotkanie wichurze, strugom deszczu i tak upragnionym błyskawicom.

Odwróciła się w stronę uśmiechniętego rudzielca, usiłując skupić uwagę na jego piegowatej twarzy, na tym co mówi. Nie stanowiło to prostego zadania, oj nie. Nie kiedy jej umysł nagle znalazł się na skraju szaleństwa.

– Ym… Ale ja nikogo nie podeszłam. Mnie naprawdę to wszystko nie interesuje. Od początku roku prawie zostałam zabita przez wierzbę bijącą, a potem ten pojedynek i pies… Naprawdę nie chcę się pakować w nic więcej. Przymusowy quidditch i jeden szlaban starczą mi aż nadto.

– Ej, ale nie bądź taka… Pomóż przynajmniej dowiedzieć się, kto to en cały Flamel.

– Zapytaj profesora Binnsa. Jeżeli to ktoś znaczący, powinien wiedzieć o nim wszystko, co ważne.

– Binnsa? Nauczyciela?! Oszalałaś? Mnie też w zupełności starczy jeden szlaban.

Westchnęła. Dlaczego Weasley potrafił być tak bystry w jednych sprawach, a tak bardzo ograniczony w innych?

– Binns średnio kontaktuje, jeżeli chodzi o to, co się dzieje wokół, jakbyś nie zauważył. Nawet nie wiem, czy kontaktuje, że uczniom nie wolno kręcić się przy korytarzu na trzecim piętrze. Jego interesuje tylko historia i to, co ewentualnie może trafić do podręcznika historii za jakiś czas… Tego, znaczy ja też. W każdym razie, on tylko lata na lekcje, sprawdza sprawdziany i prace domowe, a potem zasypia w fotelu w swoim gabinecie. Praktycznie nie odejmuje punktów i mogę się założyć, że odkąd został duchem, nie miał z nikim szlabanu.

– E… Znaczy sądzisz, że zapytanie go jest bezpieczne?

– Na pewno bezpieczniejsze niż zapytanie bibliotekarki, a bez jej pomocy, będziesz szukał tego nieszczęsnego nazwiska wieczność. Nawet, jeżeli uda ci się zaprząc do pomocy Hermionę.

– Myślisz?

– Myślę.

Tak, myślała, chociaż przychodziło jej z niewymownym trudem. Gdyby tak nie było, może rozważyłaby, czy wskazanie Ronowi drogi poszukiwań to dobry pomysł. Niestety szalejąca w pobliżu burza, sprawiła, że podobna refleksja nie wpadła jej do głowy.

Wątróbka na obiad skutecznie zniechęciła większość uczniów i nie tylko. Snape spojrzał na leżące na swoim talerzu podroby z jawną wrogością, co ciut dziwiło, biorąc pod uwagę, że na co dzień widywał na stole gorsze rzeczy. Nie stole jadalnym, a laboratoryjnym, ale zawsze. Dumbledore nawet nie udawał, że ma zamiar chociażby skosztować brązowego „czegoś" i nałożył sobie samych ziemniaków i surówki… składającej się prawie wyłącznie z kapusty. McGonagall, próbując dać podobny przykład, jadła z kamienną twarzą, ale ewidentnie posiłek nie sprawiał jej przyjemności. Jedynie Sprout i Flitwick wydawali się nie mieć nic przeciwko posiłkowi. No, precyzując, to Sprout nie miała nic przeciwko, bo Flitwick wręcz się zajadał. Jeżeli chodzi znów o uczniów… Cóż, większość albo prezentowała postawę Snape'a, który usiłował wywołać dezintegrację wątróbki samym spojrzeniem, albo Dubledore'a, stawiając na ziemniaki i lichą surówkę. Kilkoro starszaków, głównie prefektów, jadło z wyrazem poczucia obowiązku wymalowanym na twarzach, parę osób po prostu jadło. Zajadających się nie było w ogóle. Dlaczego? Chociażby dlatego, że nawet Harriet, tymczasowo piastująca chwalebny tytuł największego łasucha Hogwartu, musiała przyznać, że sposób przygotowania wątróbki pozostawiał wiele do życzenia. Przypuszczała, że to ze względu na to, iż skrzaty domowe nie miały jej w zwyczaju przygotowywać, a fakt, że z winy Rona i Malfoy'a zostały zmuszone zrobić obiad na dosłownie ostatnią chwilę, nie pomogło.

Niezbyt smaczny posiłek nikomu nie poprawił nastroju, podobnie nędzna kolacja parę godzin później. Uczniowie byli głodni i źli, a napięcie, dziwne podkreślane przez wichurę na zewnątrz, sprawiło, że instynktownie starali się nie wchodzić sobie nawzajem w drogę. W końcu, kiedy wszyscy są podenerwowani, parę przykrych słów łatwo może się przerodzi w niepotrzebną nikomu awanturę angażującą znacznie więcej osób niż powinna. W efekcie Harriet miała spokój, którego obecnie bardzo potrzebowała.

Zaabsorbowana burzą, a nade wszystko uderzającymi w pobliżu piorunami, niewiele zjadła tego dnia. Obiadu przełknęła ledwie parę łyżek, chociaż normalnie, nawet jeżeli ten był nieszczególnie smaczny, napełniłaby sobie żołądek, chociażby po to, żeby nie chodzić z burczącym brzuchem. Na kolację wcale nie poszła. Była zbyt zajęta siedzeniem na kamiennym parapecie dormitorium i wyglądaniem na zewnątrz, drżąc z ekscytacji za każdym razem, gdy niebo przecinał ognisty zygzak. Właściwie to tkwiła przy oknie do późnego wieczora, jeszcze długo po tym burza dobiegła końca, przechodząc w ulewę. Obserwowała krople deszczu rozbijają się o szybę, a prawie nagie gałęzie podrygują w rytm podmuchów wiatru. To uspokajało, pozwalając powoli wyjść z dziwnego transu, w jaki wprowadziła ją nawałnica.

Zwykłe zjawisko atmosferyczne, na które trzy miesiące temu ledwie zwracała uwagę, teraz sprawiało, że czuła się jak… W gorączce? Podczas epizodu maniakalnego? Nie potrafiła powiedzieć. Fakt, że kiedy w końcu doszył do siebie, była porządnie przestraszona. Dlatego w duchu postanowiła, że najszybciej jak się da, odwiedzi bibliotekę i zacznie szukać czegoś na temat tej… przypadłości.

Zmęczona porannym treningiem quidditcha, burzowym pobudzeniem i ogólnym natłokiem zajęć, w końcu wyciszyła się na tyle, aby przynajmniej spróbować zasnąć. Już miała zejść z parapetu i iść spać, kiedy zauważyła jakąś postać kręcącą się w pobliżu piwniczych okien. Dość niską, szczupłą, ewidentnie należąca do ucznia.

Jako, że przy zamkniętym oknie za nic nie potrafiła się przyjrzeć postaci – kąt jej na to nie pozwalał – ostrożnie, tak aby zrobić jak najmniej hałasu, otworzyła je i wystawiła głowę na zewnątrz. Było dobrze po dwudziestej drugiej, więc wypatrzenie czegokolwiek w ciemnościach stanowiło niemałe wyzwanie dla nieposiadającej sowich oczu dziewczynki. Szczęśliwie tajemniczy i na pewno przemoczony do suchej nitki, nocny wędrowiec, stanął przy jednym z okien znajdujących się w pobliżu kuchni – światło na kuchennym korytarzu paliło się zawsze – i złoty blask oświetlił jego porcelanową twarz.

Zaskoczona Harriet uniosła brwi.

– Szlag by to… Te też zamknięte – postać westchnęła ciężko.

– Aleister?

Zaskoczony Kicia podskoczył w miejscu jak –nomen omen – wystraszony kot, błyskawicznie odwracając się w jej kierunku. Oczy miał szeroko rozwarte i…

Harriet zamrugała. Przez ułamek sekundy, widziała, a przynajmniej wydawało jej się że widziała, że oczy chłopaka są jakieś inne. Inne niż zazwyczaj, inne niż powinny być. Dziwne. Niepokojące… Jednak, nie wiedzieć czemu, w najmniejszym stopniu nie czuła się zaniepokojona. Może chodziło o jej znużenie? A może o to, że na twarzy Aleistera na chwilę zagościł lęk, przez co nie wydawał się w żaden sposób groźny?

W pierwszym momencie miała wrażenie, że chłopak weźmie i ucieknie, może nawet miał taki zamiar, ale najwyraźniej go porzucił, tak jak i swój zwyczajowy uśmiech. Mimo to wyraz jego twarzy pozostał niemal niemożliwy do odczytania. Niemal, bo wprawne oko Harriet dostrzegło zmęczenie oraz niepewność, które podkreślał cień padający na porcelanową skórę krukona.

– Hm… Istnieje szansa, że wpuścisz mnie do środka? – zapytał, podchodząc do okna dormitorium.

Był przemoczony do suchej nitki i zmarznięty tak bardzo, że z trudem wstrzymywał szczękanie zębami.

– Jeżeli tego nie zrobię, dorobisz się zapalenia płuc jak nic, a mnie zeżrą wyrzuty sumienia – mruknęła, usuwając się na bok. – Ym… tylko ostrożnie, bo jak się któraś z dziewczyn obudzi, to może być nieciekawie.

– Raczej aż nazbyt ciekawie – szepnął, bezszelestnie wsuwając się przez okno.

Zręczność krukona rzucała się w oczy nawet w panującym w dormitorium mroku. Miękkość precyzyjnych ruchów zupełnie nie pasowała do dwunastoletniego chłopaka, bardziej do drapieżnika jak kot czy kuna… albo do czarodziejskich istot, jak wampiry, nøkkeny czy lamie, które tp – jak dotąd – znała jedynie z opowieści.

Zastanowiła się czy przypadkiem nie tylko Filch ma coś do ukrycia i czy niezdrowa ciekawość Aleistera jest tylko ciekawością, czy może ostrożnością.

Porozumiewając się bez słów, ruszyli w stronę drzwi prowadzących do pokoju wspólnego. Kicia bezgłośnie, Harriet najciszej jak tylko potrafiła.

Oddzielony od śpiących dziewcząt ciężkimi i nade wszystko grubymi drzwiami chłopak odetchnął, nieco się rozluźniając. Nawet przywdział na powrót swój zwyczajowy uśmiech, aczkolwiek maska, po tym jak się zsunęła – co prawda tylko na chwilę, ale jednak – nie robiła już takiego wrażenia jak przedtem.

– A więc tak wygląda wasz pokój wspólny… Całkiem ładnie. Żółty z czernią komponuje się o wiele lepiej niż błękit z brązem, chociaż wygląda tutaj trochę jak w ulu. – Rozejrzawszy się dookoła, utkwił spojrzenie w wielkim kominku, w którym wciąż żarzyło się kilka polan. – Mogę się nieco ogrzać, nim sobie pójdę? Nie chcę zwabić dzwonieniem zębów Filcha, a tak pewnie by się to skończyło.

– Nie widzę problemu, tylko, hm… – Spojrzała na niego, na jego przemoczone ubranie i wypchaną czymś torbę. Czymś mającym słodkawy, nieco stęchły zapach, przypominający nieco opadłe liście. – Co robiłeś na zewnątrz w taka pogodę? I co TO jest.

Chłopak chwilę milczał, najwyraźniej rozważając czy opowiedzieć, a jeżeli tak, to czy powiedzieć prawdę… A przynajmniej tak zakładała – sama na jego miejscu właśnie to by teraz robiła.

– Mama pracuje jako dostarczycielka składników dla Talgara Granita. To kobold, ma sklep alchemiczny na skrzyżowaniu ulic Śmiertelnego Nokturnu i Pokątnej. Najlepszy sklep dla profesjonalnych warzcieli i alchemików. Czasami jej pomagam i za dodatkowe kieszonkowe zbieram w Zakazanym Lesie co cenniejsze rośliny i owady. Dzisiaj akurat zśmiertelniki wyniosłe.

Sięgnął do torby, skąd wyciągnął przypominający trochę tulipana, a trochę lilię kwiat o grubym korzeniu. Spiczaste, brązowo-złote płatki i czarna, pokryta drobnymi, żółtymi kolcami łodyga sprawiały, że roślina wyglądała niczym dekoracja na nadchodzącą noc duchów. Do tego jeszcze ten intensywny, jesienny zapach. Całkiem przyjemny. Kojący.

– A do czego się ich używa? – zapytała.

– Eliksiry uspokajające, nasenne i wzmacniające magię umysłu. Podobno są też składnikiem legendarnego eliksiru, który umożliwia wkroczenie w sny innych osób i wędrowanie pomiędzy nimi, a nawet zmienianie ich. Jednak, jeżeli istnieje, jest niezwykle niebezpieczny. Wedle opowieści, wędrując po krainie snów, można łatwo się zagubić i trafić gdzieś… indziej. Głębiej. Gdzie dokładnie, nie wiadomo. Wiadomo jednak, że stamtąd nie ma powrotu. Odchodzi się na zawsze ze znanego nam świata, zostawiając ciało za sobą. Puste, pozbawione duszy, jak po pocałunku dementora, ale powoli umierające. Więdnące z dnia na dzień jak zerwany kwiat, po to żeby się wysuszyć i rozpaść w pył.

Opowieść zrobiła na Harriet wrażenie, jednak bynajmniej jej nie zaniepokoiła, przeciwnie – zafascynowała. Dziewczynka uwielbiała tego typu ciekawostki.

Ruszyli po schodach w stronę kominka. I ponownie Kicia poruszał się wręcz bezgłośnie, co nie umknęło uwadze Harriet. Chłopak skradał się, nawet wtedy, kiedy się nie skradał.

– Teraz kwitną? – zapytała. – W sensie, że zśmiertelniki.

– Tak. Pojawiają się tuż przed pierwszymi przymrozkami i kwitną aż do pierwszych śniegów.

– Ciekawe… Sny, śmierć i inne światy. Do tego kwitną w noc duchów. Wtedy, gdy, jak to mówią mugolskie legendy, otwierają się bramy innego świata.

Aleiser zamrugał, nieco zwalniając kroku.

– A wiesz, że masz rację? Jakoś nigdy nie zwróciłem na to uwagi. W sumie można by pomyśleć, że zśmiertelniki to klucze do tej bramy.

Usiedli przed kominkiem, co się jeszcze Harriet w pokoju wspólnym nie zdarzyło. Miękkie fotele tuż przy palenisku stanowiły nieoficjalną miejscówkę popularnych dzieciaków, a także centrum wiecznej wrzawy, co skutecznie ją zniechęcało. Osobiście wolała fotel z tyłu, między regałem a doniczkowym drzewkiem o fantastycznie powykręcanych, bordowych gałęziach i fioletowawych liściach. Jednak musiała przyznać, że późnym wieczorem, a właściwie to już nocą, przed kominkiem jest całkiem przyjemnie. Szczególnie teraz, kiedy temperatura na zewnątrz pozostawiała wiele do życzenia.

Uśmiechnęła się słysząc ciche westchnienie Kici, w którym usłyszała wyraźna ulgę. Sama nieco zmarzła, siedząc tak długo w pidżamie, chociaż w dormitorium panowała względnie komfortowa temperatura. No i było sucho. Nie chciała sobie wyobrażać, jak zimno musiało być chłopakowi, który właśnie przysuwał swój fotel bliżej kominka.

– Nie boisz się biegać w nocy po zakazanym lesie? – zapytała. – Wszyscy mówią, że jest tam dość niebezpiecznie.

– Bo jest niebezpiecznie i nie powinnaś tam nigdy chodzić bez opieki Hagrida albo innego nauczyciela… Takiego, który będzie w stanie cię obronić – ton krukona stał się nagle poważny. Tak poważny, że aż ją zaskoczył. – Mnie mama od dawna zabierała ze sobą na swoje wyprawy, te bezpieczniejsze, więc wiem, co robię. Wiem czego unikać, jak sobie radzić w ciemności, jak chodzić tak, żeby nie zostać zauważonym i na co zwracać uwagę. A i tak poruszam się tylko po obrzeżach. Słyszałem jak raz Hagrid wspominał profesorowi Kettleburnowi o żyjących w głębi lasu tenrakulach, a skoro one tam mają gniazdo, to wolę nie myśleć, co jeszcze tam może żyć.

– Tentakule?

– Gigantyczne pająki. Bardzo wredne.

Wzdrygnęła się. Znaczy pająki jej nigdy jakoś nie przerażały, ale nie przepadała za nimi. Te okropne łaskotanie, kiedy biegną po twojej skórze. No i ugryzienia – przesiadując w opanowanym przez nie schowku pod schodami dorobiła się kilku i nie było to bynajmniej przyjemne.

– Wyprawy z mamą czy nie, powinieneś bardzo uważać. I się jakoś zabezpieczyć, na wypadek, gdyby stało się coś złego. W sensie, żeby sprowadzić pomoc. Nie wiem, jakieś głośne, widowiskowe zaklęcie czy coś. Coś jak fajerwerki. Przy okazji jakby huknęło i błysnęło, to może coś, co by cię chciało zeżreć, by się wystraszyło. Albo zgłupiało na tyle, żebyś zdołał uciec albo bronić się na tyle długo, żeby przetrwać do przyjścia nauczycieli.

– Warte przemyślenia.

Siedzieli przez chwilę w ciszy, którą przerwało nieoczekiwane skrzypnięcie drzwi. Tyle wystarczyło, aby oboje wyprostowali się na swoich miejscach, jednak miękki trzepot skrzydeł, który nastąpił zaraz potem, natychmiast uspokoił Harriet.

Tuż obok dziewczynki wylądowała Stella. Zmęczone, chmurne spojrzenie sowy jasno mówiło, że jest śpiąca i zła. Wyraźnie poirytowana złapała Harriet za rąbek pidżamy i pociągnęła, po czym zaskrzeczała z wyrzutem.

– O co jej chodzi? – zapytał chłopak, przekrzywiając głowę i wlepiając ciekawskie spojrzenie w ptaka.

– Ym… Prawdopodobnie chce, żebym szła do łóżka. Nie lubi spać sama.

– To nie dość, że nie mieszka razem z innymi w sowiarni, to jeszcze śpi z tobą w łóżku?

– No, tego… Znaczy tak. I zwykle jest piekielnie obrażona, jeżeli nie kładę się spać przed jedenastą.

Oczy chłopaka zamigotały nieznacznie. Wydawał się rozbawiony.

– Jest dwunasta. Swoją drogą, kiedy krążyłem przy oknach, już od dawna powinnaś spać. Bezsenność, czy może co innego?

Zaskoczona pytaniem, zawahała się, co nie umknęło uwadze Aleistera, który przekrzywił pytająco głowę. Początkowe rozbawienie chłopaka ponownie ustąpiło niebezpiecznej ciekawości.

Czy mogła mu powiedzieć? W sumie, na chwilę obecną znała więcej sekretów Kici, niż on jej. Wiedziała o wyprawach do Zakazanego Lasu, wiedziała, że podsłuchiwał nauczycieli i zakradał się do dyrektorskiego gabinetu. On wiedział tylko o aferze ze psem, ale to nie ona mu o niej powiedziała, prawda? Gdyby się wygadał, sam by miał kłopoty. W sumie okazał jej niemało zaufania… Może powinna chociaż odrobinę się mu odwzajemnić? Zresztą, jak mógłby to wykorzystać? Przecież dziwny pociąg do piorunów nie jest zabroniony, prawda? Owszem, przekazanie informacji nauczycielom „z troski" o młodszą koleżankę zawsze pozostawało opcją, jednak wtedy mogła zaprzeczyć – słowo przeciwko słowu. Wątpiła, że akurat jemu by uwierzyli – wyglądało na to, że miał dość ugruntowaną opinię wśród uczniów, a niewykluczone, że i nauczycieli.

– To przez burzę… – wydusiła w końcu.

– Boisz się piorunów?

– Nie… Na odwrót. Lubię je. Nawet za bardzo. – Westchnęła ciężko, widząc coraz bardziej natarczywe spojrzenie chłopaka. – Kiedyś tak nie miałam. W sumie zaczęło się to jakoś po trafieniu tutaj. Chyba się obudziło jak zaczęłam czarować. Znaczy tak naprawdę czarować…

– Ale co się obudziło? Bo nadal nie wiem, co to jest te „to".

– Ym, no… Przyciąganie do piorunów. Znaczy na początku to było tylko przyciąganie, bo potem, z każdą burzą robiło się coraz silniejsze. Teraz znowu… Wszystko we mnie chce zostać uderzone piorunem, ale takim porządnym. Jak jest tyle błyskawic, co dziś, to ledwo wytrzymuję, żeby nie wybiec na zewnątrz, najlepiej trzymając jakiś metalowy pręt nad głową. Nie potrafię myśleć, nie mam apetytu, jedyne, czego chcę, to tego, że by mnie raziło. I nosi mnie. Bardzo.

Wypielęgnowane brwi krukona podjechały do góry.

– Wiesz, że to nie jest normalne?

– No wiem.

– Ty tylko sugestia, ale może powiesz o tym któremuś z profesorów? Wiesz…

– Wolałabym nie. Znaczy mogłabym powiedzieć Flitwickowi, on jest w porządku, ale tylko wtedy, jeżeli nie powiedziałby nikomu dalej, a boję się, że mógłby puścić parę przy dyrektorze. Tak w dobrzej wierze.

– Nie ufasz Dumbledore'owi?

– Jakoś nie bardzo. Dziwnie na mnie patrzy…

Aleister zamyślił się, wlepiając spojrzenie w żarzące się polana. Wyraźnie coś rozważał.

– W sumie pradziadek też mu nie ufa – odezwał się w końcu. – Mówi, że to manipulator i hipokryta, który teoretycznie dąży do pojednania mugoli, mugolaków i czystokrwistych, ale jednocześnie wspiera wiele złych mechanizmów, bojąc się, że jak te upadną, posypie się porządek czarodziejskiego świata… Pojęcia nie mam o jakie mechanizmy chodzi, ale pradziadek zawsze brzmi poważnie, kiedy o tym mówi, a WIE, co mówi. Tym bardziej, że sam jest pierwszorzędnym manipulatorem, mimo, że tego nie ukrywa. Właściwie to średnio chciał, żebym trafił do Hogwartu. Większość czarodziejów z mojej rodziny wybiera mniejsze, ale bardziej… hm… nowoczesne szkoły. Jednak w końcu stwierdził, że przydałby mu się ktoś, kto miałby oko na to, co tu się dzieje, a ja podobno jestem najrozsądniejszy z młodych. No i nie chciał, żeby było za bardzo widoczne, że nasza rodzina odcina się od Hogwartu, tym bardziej, że mamy dość… Hm… Interesujące rodowody.

– Tak?

– Prababcia na ten przykład jest pół krwi huldrą, a moja mama to wampirzyca. Zresztą u nas w rodzinie sporo nieludzkich lub nie do końca ludzkich istot. Pradziadek ma sześcioro dzieci, po równo trzy córki i trzech synów, z czego wujek Hemlock ożenił się ze latawicą, a ciocia Digitalia z nøkkenem. Wujek miał piątkę dzieci, ciocia dwójkę. Moi pozostali cioteczni dziadkowie i babcie też naprodukowali potomków. W sumie tata ma trójkę rodzeństwa i szesnaścioro kuzynów, a ci też nie zawsze zawierali małżeństwa z ludźmi. Podobno wujek Bonifaz to piaskun, ale czy tak jest naprawdę, to tylko wie pradziadek no i ciocia Banea. Kuzynka taty, żona Bonifaza. W końcu piaskuni to podobno legenda. W każdym razie, jesteśmy sporym ewenementem wśród czarodziejów.

– To na pewno, chociaż ja w sumie średnio się dogaduję z ludźmi, znaczy nie licząc mojego kuzyna, więc trochę to rozumiem. No i to, czemu nie boisz się tak bardzo wchodzić do Zakazanego Lasu. Pewnie masz jakieś bonusy po mamie i prababci. Niech zgadnę… wyostrzone zmysły?

– Tak. Nienajgorzej widzę w nocy, do tego mam świetny węch i słuch.

– Węch… No i się wyjaśnia też, czemu tak bardzo nie lubisz eliksirów. Pewnie z twoim nosem niełatwo je wytrzymać… Współczucia chłopie.

– Żebyś wiedziała. Niektóre zajęcia to prawdziwy HORROR, ale co poradzić…? – westchnął. – A co do tych twoich piorunów, to mogę zapytać pradziadka, czy coś nie wie o takich przypadkach. Znaczy, jeżeli chcesz i pozwolisz…

– Ym… byłoby fajnie, ale nie powiesz, że to o mnie chodzi? Znaczy o „słynną" Potter i tak dalej.

– Oczywiście, że nie. Inna rzecz, że wszyscy w mojej rodzinie wychodzą z założenia, że im pradziadek mniej wie o ich życiu osobistym, tym lepiej. Strasznie lubi się wtrącać.

– Niech zgadnę… Ała! Stella!

Zniecierpliwiona sowa dziabnęła Harriet w palec bosej stopy i zaskrzeczała z wyrzutem. Najwyraźniej miała dość tych nocnych pogaduch i zamierzała zapędzić swoją panią do łóżka, czy ta tego chciała, czy nie.

– Dobra… Chyba muszę iść spać, bo ten mały potwór robi się napastliwy – mruknęła, posyłając Stelli złe spojrzenie, na co ta ponownie zaskrzeczała. – Ogrzałeś się już, czy…?

– Ogrzałem i bez obawy, sam trafię to wyjścia, możesz iść spać – przerwał jej, wstając powoli z fotela i ruszając w stronę wychodzących z pokoju wspólnego, okrągłych drzwi. Będąc tuż przy nich odwrócił się na chwilę – Dzięki, że mnie wpuściłaś i…

– I?

– Dzięki za brak zbędnych komentarzy i głupich pytań. Dobranoc.

– Dobranoc.

Chłopak zniknął za drzwiami. Bezgłośnie, jak zwykle zresztą.

Nieśpiesznie podnosząc się z fotela Harriet przelotnie zastanowiła się, ilu idiotów słysząc, że Kicia jest w połowie wampirem, pytało czy pije krew i inne takie. Niby profesor Binns poruszał na zajęciach kwestię tego, że nawet wampiry pełnej krwi raczej rzadko posuwają się do picia ludzkiej posoki, jednak uprzedzenia pozostawały uprzedzeniami. Inna rzecz, że kwestią otwartą pozostawało, jak bardzo ludzki był ojciec chłopaka. W końcu jego dziadek miał w sobie krew huldrów, a nie wiadomo, kogo wziął sobie za żonę, prawda?

Wyglądało na to, że rodzinka Darków to intrygująca banda międzygatunkowych mieszańców, wywołująca epilepsje u starych rodów czarodziei czystej krwi samym faktem swojego istnienia. Nic dziwnego, że Kicia podchodził do kolegów ze szkoły z sporym dystansem i wszystkich – no prawie wszystkich – testował.

Kiedy w końcu, ku wielkie radości Stelli, zanurzyła się w ciepłym łóżku, towarzyszący jej cały dzień niepokój zniknął jak ręką odjął. Zastąpiło go zmęczenie, które szybko ukołysało ją do snu. Głębokiego, kojącego, pozbawionego koszmarów. Dokładnie takiego, jakiego potrzebowała i pragnęła… A warto zauważyć, że to, czego potrzebujemy, bardzo często jest czymś innym niż to, czego pragniemy.

Następny dzień zaczął się niezbyt przyjemnie, a mianowicie od wyjątkowo wczesnej pobudki zafundowanej przez nikogo innego jak Gwen. Otóż kapitan puchonów udało się zarezerwować boisko na dodatkowy trening… Problem w tym, że trening miał się odbyć jeszcze przed śniadaniem, co było nie w smak nie tylko Harriet, ale i połowie drużyny. Niestety druga połowa wykazywała spory entuzjazm, porwana wizją zwycięstwa w nadchodzącym meczu. No i sama Gwen stanowiła żywioł, któremu mógłby się przeciwstawić chyba tylko szaleniec. Dlatego też Harriet bez większych protestów powlokła swoje zwłoki na boisko, gdzie przeżyła wyjątkowo okropne dwie godziny.

Potem… cóż, nie było lepiej. Spóźniła się na śniadanie, zjadła zimne resztki, przysnęła na stole, a ze snu obudził ją nie kto inny jak pan Filch, oświadczając, że dzisiaj szlaban, a przynajmniej jego część, odbędzie wcześniej niż zwykle. I nieco inaczej, bo nie na sprzątaniu, a na wykonywaniu różnorakich dekoracji halloweenowych. Tych nie wymagających zaklęć.

Jako, że była zaspana, nieco obolała – zasnęła w wyjątkowo niedogodnej, powykręcanej pozycji – a do tego z natury wykazywała pewną tendencję do bałaganiarstwa, robótki ręczne nie skończyły się dla niej dobrze. Klej na szacie i we włosach, kolorowa bibuła owinięta wokół dłoni niczym bandaże psychodelicznej mumii i brokat. Brokat totalnie wszędzie. Nawet pod bielizną, chociaż to, jak kolorowe drobinki się tam dostały, pozostawało dla niej nieodgadnioną tajemnicą.

Doprowadzenie się do porządku obejmujące prysznic, mycie głowy, walkę z niepokornymi włosami i przebranie się czyste ubrania, zajęło jej nie mało czasu. Znużona niespodziewanym nadmiarem zajęć i boleśnie odczuwająca efekty zarwanej nocy, miała nadzieję na chwilę spokoju, ale niestety. Wynudzona Stella zapragnęła rozrywki – przyniosła jej wypełnioną ziarnkami grochu piłeczkę, żądając zabawy. W efekcie, mimo padającej od rana, marznącej mżawki, Harriet wyszła na dwór, aby pograć z sową w aportowanie. Przez długi, chociaż bliżej nieokreślony czas rzucała ptakowi piłeczkę marznąc i moknąc, za co ten nie okazał jej w ogóle wdzięczności. No chyba, że za wdzięczność można uznać pełne wyrzutu skrzeczenie za brak należytego zaangażowania w zabawę.

Jakby tego wszystkiego było mało, po powrocie do zamku Irytek wylał jej na głowę wiadro kisielu. Zimnego, gęstego, krzepnącego w trudną do usunięcia galaretę. Ponownie musiała wziąć prysznic, umyć głowę i podjąć z góry skazaną na porażkę batalię z nieposkromionymi włosami. Potem obiad, na który podano wyjątkowo źle przyrządzone flaki i kolejna partia szlabanu obejmująca… Czyszczenie kisielu, który wylał na nią Irytek. Niestety poltergeist chyba się na nią uwziął tego dnia, bo jak tylko skończyła, wylał na nią kolejną porcję leguminy, zmuszając, po pierwsze, do ponownego posprzątania i spędzeniu nadprogramowych godzin na szlabanie, po drugie, do wzięcia kolejnego prysznica.

Po trzecim tego dnia myciu, czesaniu i szeroko pojętym ogarnianiu swojej pechowej osoby była tak wykończona, że bez słowa przebrała się w pidżamę i poszła spać, co niestety nie spodobało się Stelli. Sowa nawykła do wieczornej, długiej porcji pieszczot przed położeniem się do łóżka, której już wczoraj jej zabrakło, więc teraz nie zamierzała ustąpić. Niestety Harriet zwyczajnie nie miała sił, aby poświęcić pupilce należną ilość czasu, co po raz kolejny zaowocowało tym, że ptaszysko obraziło się na nią. Naprawdę obraziło. Do tego stopnia, że wolało spędzić noc w klatce, demonstracyjnie odwrócone do Harriet tyłem, niż w łóżku pod ciepłą pierzyną.

Następny dzień nie był dużo lepszy, a to ze względu na zadania domowe. Wszyscy, dokładnie wszyscy profesorowie coś zadali, nawet Flitwick, który unikał obciążania uczniów dodatkową pracą. Uważał, że zadania domowe są dla tych, którzy nie radzą sobie z materiałem, lub potrzebują więcej czasu, żeby go przyswoić. Dlatego tym, którzy nie nadążali, wolał dać pracę domową niż – dajmy na to – uwięzić ich na szlabanie. Mało tego, zadania dopasowywał indywidualnie do danego ucznia. Nie tylko jego braków w materiale, ale też sposobu myślenia. W efekcie mało kto był naprawdę słaby z zaklęć. Niestety tym razem jego również porwała fantazja i kazał napisać im wypracowanie o zaklęciach pierwotnych. Tych pierwszych prawdziwych, stworzonych wraz z wynalezieniem różdżek. Rzecz w tym, że wzmianek o nich w podręczniku niemal w ogóle nie było, co oznaczało jedno –intensywne przeczesywanie biblioteki. Bardzo intensywne, bo sam Flitwick powiedział, że książki, której tematem przewodnim są stricte zaklęcia pierwotne, nie ma, zaś informacje o nich znów stanowią materiał dodatkowy wielu różnych pozycji. Szczęśliwie dał dość długi termin na wykonanie zadania, bo aż trzy tygodnie.

Podobna „zdrada" ze strony zwykle łagodnego profesora zaskoczyła wszystkich, jednak starsze roczniki dość szybko uświadomiły im, że Flitwick co roku stawia przed pierwszakami podobne wyzwanie, aby nauczyć dzieciaki samodzielnego zbierania informacji, a także ich interpretacji i oceny. Chodziły nawet pogłoski, że współpracuje z panią Pince, która informuje go jacy uczniowie i jak często odwiedzają bibliotekę, bo podobno negatywne stopnie za wypracowania dostawali nie ci, którzy nic nie znaleźli, ale ci, którzy nie szukali wystarczająco dobrze.

Harriet szanowała podejście Flitwicka, jednak żałowała, że zadał wypracowanie akurat wtedy, kiedy i inni profesorowie zaczęli szaleć z pracami domowymi. Znowu owo szaleństwo stanowiło coroczną, dotykającą wszystkich roczników tradycję. Otóż co roku, na przełomie października i listopada, wszyscy nauczyciele, jak jeden mąż zadawali prace domowe, będące w większej mierze powtórką materiału, po to aby w drugim tygodniu listopada spasować. Znowu okres laby kończył się mniej więcej dwa tygodnie przed świętami, kiedy to profesorowie masowo ruszali z testami i niezapowiedzianymi kartkówkami, żeby uczniowie zdążyli nałapać stopni przed nowym rokiem. Podobno jedynym, który nie podporządkowywał się temu corocznemu rytmowi był profesor Snape – niezapowiedziane kartkówki jak i ilość oraz poziom trudności zadań domowych zależały wyłącznie od jego aktualnego nastroju.

Wszystkiego tego pierwszoroczni puchoni dowiedzieli się dzięki Erniemu, który miał naturalny talent do zbierania informacji. Miła twarz, nienaganne maniery oraz umiejętność niezwykle lekkiego i przyjemnego prowadzenia rozmowy sprawiały, że bardzo szybko dowiadywał się, czego chciał. Harriet była mu za to wszystko wdzięczna, jednak nie zmieniało to faktu, że miała przechlapane. Nawał zadań domowych niezbyt dobrze współgrał z jej szlabanem, no i pozostawała też inna kwestia – quidditch. Dziewczyna nie wątpiła ani przez chwilę, że prędzej czy później Gwen wyskoczy z kolejnym, nadprogramowym treningiem. Jak się przekonała we wtorek, miała rację.

W efekcie, chociaż solennie obiecała sobie poszukać informacji o swojej dziwnej słabości do piorunów, zwyczajnie nie miała kiedy tego zrobić. Jak nie siedziała na zajęciach, to wraz z Filchem sprzątała różne zakątki zamku, jak nie sprzątała, to zżerana przez stres latała na miotle, a jak nie latała na miotle… Cóż, wtedy siedziała w bibliotece z nosem w książkach odrabiając stosy zadań domowych.

Właściwie to poniekąd spędzała czas, tak jak sobie to zaplanowała: w bibliotece, wśród opasłych woluminów, kartkując je stronica po stronicy. Rzecz w tym, że książki, do których zaglądała, nie były tymi, do których chciałaby zajrzeć. Ironia w najczystszej formie. Nie, żeby nie lubiła ironii, przeciwnie – w pełni doceniała te formę wyrazu i niejednokrotnie stosowała. Niestety moment, kiedy ironia wyprowadza porządnego, chociaż jedynie metaforycznego kopniaka w twój metaforyczny tyłek, nie należy do najprzyjemniejszych.

Szczęśliwie okropny tydzień miał jedną zaletę – upływał w zastraszającym tempie. Nie mrugnęła nawet okiem, kiedy nadeszła sobota, a wraz z nią termin pierwszego meczu w tym sezonie.

Harriet nie mogła zaprzeczyć, że jest zdenerwowana i to bardzo. Nie dość, że latanie na miotle samo w sobie zawsze ją stresowało, to teraz jeszcze odczuwała całą sobą presję, żeby pokazać się z jak najlepszej strony, żeby nie zawieść drużyny. Bo jeżeli zawiedzie…

Patrząc na rzecz optymistycznie, jej Dom nie byłby zadowolony, gdyby malowniczo dała ciała. Pewnie nastałyby długie, ciche dni wzbogacane przytykami Zachariasza, jednak w końcu dobiegłyby końca. Może nawet wyleciałaby z drużyny, co mimo wszystko przyjęłaby z wielką ulgą. Patrząc pesymistycznie… Cóż, wszyscy puchoni doskonale wiedzieli, że nie znosi Quidditcha. Dlatego mogliby uznać, że nawaliła specjalnie, chcąc, żeby zwolniono ją z nietypowej kary i… Cóż, naprawdę wolała nie myśleć o tej wyjątkowo niewesołej ewentualności.

Zresztą chodziło nie tylko o latanie i strach przed porażką, ale i o widownię. Nienawidziła być na widoku. Nienawidziła gdy otaczały ją tłumy i to tłumy żywo zainteresowane jej osobą. Ściskało ją w żołądku na samą myśl. Co prawda z konieczności nauczyła się kontrolować fobię społeczną, żyć z lękiem tak, aby nie pozwolić mu przejąć kontroli, jednak nie zmieniało to tego, jak się czuła… A czuła się okropnie. Nie potrafiła tego sprecyzować, nazwać, ale miała wrażenie, że dotyk tych wszystkich, obcych osób, błyski fleszy, dobiegające zewsząd, zbędne komentarze, uśmiechy i wścibskie spojrzenia odbierają jej człowieczeństwo. Prawo decydowania o sobie. Wolę. Dławią i duszą.

W efekcie, gdy weszła do Wielkiej Sali na śniadanie, pożerał ją stres. A gdy pożerał ją stres, sama pożerała o połowę więcej niż zwykle. W efekcie rozpoczęła prawdziwy pogrom tostów, jajek na twardo i kanapek, co nie pozostało niezauważone. Tym razem jednak nie skończyło się na śmiechach i dziwnych komentarzach – kiedy nakładała sobie jajecznicę, podeszła do niej Gwen i bezceremonialnie zabrała jej talerz. Obawiała się, że jeżeli Harriet nawpycha się byle czego, to po pierwsze osłabnie, bo krew odpłynie jej z mięśni do żołądka, a po drugie po kilku szybszych zwrotach na miotle zwymiotuje.

Ze względu na nie pozwalającej jej się na niczym skupić zdenerwowanie. Harriet pozostały do meczu czas – pełne trzy godziny – spędziła krążąc po szkole i wymyślając barwne scenariusze nadchodzącej rozgrywki… Przy czym owe barwy oscylowały głównie wokół bieli kości, czerwieni krwi oraz różu rozbryźniętego mózgu.

Niewesołe myśli towarzyszyły jej, aż do momentu wejścia do szatni – niewielkiego pomieszczenia wypełnionego ławami, z którego ścian wystawały proste, ostro zwieńczone wieszaki, których obecność groziła mało przyjemnym wypadkiem. Wystarczyło, żeby ktoś poślizgnął się na kamiennych płytach i na któryś upadł…

Myśl o bliżej nieokreślonym pechowcu, który traci oko na wskutek kontaktu pierwszego stopnia z wieszakiem, była ostatnią z tego rodzaju, która przemknęła jej przez głowę. Normalnie nadal uprawiałaby czarnowidztwo, jednak teraz musiała się zebrać w sobie i skupić, aby założyć szatę sportową. Pokraczną, żółto-czarną przypominającą dziwne skrzyżowanie skórzanej zbroi azjatyckich wojowników z wyjątkowo paskudną koszulą nocną. Nietypowe wdzianko nie krępowało ruchów i chroniło przed panującym w powietrzu chłodem, ale jednocześnie sprawiało, że Harriet czuła się jak skończona kretynka. Pozostali zawodnicy, szczególnie ci pochodzący z czystokrwistych rodzin, nie mieli tego problemu.

Naprawdę tak trudno byłoby zainwestować w zwykłe spodnie i porządne bluzy? Przecież to o wiele schludniejsze i praktyczniejsze rozwiązanie. No i założenie bluzy czy spodni nie wymagało żadnej filozofii, zaś szata… Mnóstwo sznurków, mnóstwo pasków i zatrzasków, z którymi Harriet niezbyt potrafiła sobie poradzić. Koniec końców zaplątała się i gdyby nie koleżanka z drużyny, przeżyłaby potworne upokorzenie jeszcze przed wejściem na miotłę.

Chwilę potem wyszli na boisko, a tam głośna owacja i obecny na trybunach tłum skutecznie odwróciły uwagę Harriet zarówno od idiotycznej szaty jak i wcześniej rozważanych scenariuszy potencjalnych wypadków.

Niby wiedziała, że nie jest sama na boisku, że towarzyszą jej własna drużyna jak i spowita w niebiesko-brązowe szaty drużyna krukonów, jednak miała nieodparte wrażenie, że wszyscy gapią się właśnie na nią. Że zewsząd słyszy swoje imię powtarzane raz po raz, a wypełniający trybuny ludzie zlewają się ze sobą tworząc wielorękiego potwora o dziesiątkach twarzy, w których widnieją szkliste, wypełnione wiecznym głodem ślepia.

Przełknęła głośno, czując narastającą panikę i pchana desperacją zamknęła oczy, licząc, że jeżeli nie będzie widzieć publiki, chociaż trochę się uspokoi.

Nie rozumiała tego. Przecież podczas ceremonii przydziału, kiedy wywołano jej imię, przyciągnęła o wiele więcej spojrzeń, a jakoś dała radę. Zawsze dawała. Nawet podczas przyjęć w redakcji ojca, kiedy to każdy z gości uważał, że ma pełne prawo przytulić Dziewczynkę, która Przeżyła, a teraz… Teraz się ledwo trzymała. Czemu? Dlatego, że prócz tłumów bała się jeszcze ośmieszenia? Wypadku? A może chodziło o to, że teraz po raz pierwszy miała robić rzeczy? Bo dotychczas szeroko rozumianej publice wystarczało, że się uśmiechała do zdjęć i bełkotała nic nieznaczące frazesy.

Nieważne. Ważne, że zamknięcie oczu pomogło. Nie jakoś bardzo, ale jednak. Akurat na tyle, aby opanować targające nią mdłości i zacząć zwracać uwagę na cokolwiek poza rozwrzeszczanym tłumem. Gdyby nie to, niewykluczone, że przegapiłaby rozpoczynający mecz gwizdek.

Jak tylko przenikliwy dźwięk przeszył powietrze, mocno odbiła się od gruntu i wzleciała wraz z resztą drużyny. Ku swemu niezmiernemu zdumieniu, w powietrzu poczuła się lepiej. Z wysokości publika już nie przypominała wielogłowego, wygłodniałego monstrum, a zgraję nic nieznaczących insektów. Owszem, na miotle nadal czuła duży dyskomfort, jednak to nic w porównaniu ze stresem, który towarzyszył jej na ziemi, w zasięgu tłumu.

Kolejny gwizdek, przed oczyma Harriet przemknął kafel, gdzieś obok przeleciał tłuczek. Ścisnęła stylisko miotły i ruszyła przed siebie, ścigając czerwoną piłkę, a lodowaty wiatr załopotał jej szatą.

Na dobrą sprawę robiła to, co już kilkanaście razy wcześniej na treningach. Tak jak wtedy, dla wszystkich pozostałych, zarówno publiki jak i zawodników, akrobacje na miotle stanowiły doskonałą rozrywkę, zaś dla niej – przerażonej nastolatki za nic nie potrafiącej zaufać latającemu kijowi – zakrawały na walkę o przetrwanie. Jednak tym razem miało to swoje zalety. Dzięki intensywnej rozgrywce, ściganiu kafla, unikom i rzutom, zapomniała o tym, że jest nieustannie obserwowana, że na dole czeka na nią tłum kibiców. Strach, chociaż nadal obecny, przyjął bardziej akceptowalną formę.

Na boisku działała głównie instynktownie, podążając za wypracowanymi na treningach schematami: czekała, aż zawodnicy przeciwnej drużyny zaczną przekazywać sobie kafla, przemykając między nimi zręcznie go przechwytywała i jak najszybciej się oddalała, aby przekazać piłkę bardziej doświadczonemu zawodnikowi. Na razie nie miała jeszcze tyle pewności, aby samodzielnie spróbować przypuścić atak na bramki przeciwnika. No i kiepsko radziła sobie ze świadomością pościgu, przez co zaraz po zdobyciu kafla, pragnęła jak najszybciej się go pozbyć. Inna rzecz, że niezbyt śpieszyło jej się do strzelania goli – nawet jeżeli lwia część roboty leżała po stronie zawodnika przejmującego piłki, to oklaskiwano jedynie tych zdobywających punkty. Znowu oklaski i podziw to ostatnie, czego Harriet potrzebowała.

Mimo tego, jak bardzo nienawidziła quiddicha, mecz dla puchonów, a przede wszystkim Harriet, przebiegał dość gładko. Skutecznie unikała tłuczków, chociaż mordercze piłki parokrotnie przemykały tuż obok i jak na razie nie trafiła na nadgorliwca, który chciałby zrzucić ją z miotły. Hufflepuff zdobywał punkty coraz bardziej wyprzedzając Ravenclaw, wygrana wydawała się być w zasięgu ręki.

Właśnie wtedy miotła Harriet się zbuntowała, wystrzeliwując w górę jak korek z szampana.

Czując, że traci kontrolę, dziewczynka natychmiast przywarła do styliska z całej siły ściskając je dłońmi i udami, tak mocno, że potrzeba by trolla, aby ją oderwać. Niestety na niewiele się to zdało, bo zaledwie kilka sekund potem, gdy znalazła się naprawdę wysoko, miotła wykonała gwałtowny zwrot, pikując z pełną prędkością ku okrytej murawą powierzchni boiska. Harriet doskonale wiedziała, co nastąpi, kiedy w nią przydzwoni. Dlatego też natychmiast zaczęła kierować stylisko ku górze, co nie było proste, gdyż robiąc to walczyła z niewidzialną siłą, która przejęła kontrolę nad miotłą. Jednak, niemalże nadludzkim wysiłkiem, zdołała wyrównać lot… Na moment. Tajemnicza siła, nagle odwróciła swój napór, co wraz z nieustannym podciąganiem styliska sprawiło, że miotła wykonała malownicze salto, a Harriet wraz z nią.

– Skacz! – dobiegł ją ostry głos profesor Hootch.

Skakać? Harriet bynajmniej nie miała zamiaru. Owszem, nauczycielka powinna ją przechwycić nim uderzy w ziemię, więc teoretycznie skok stanowił o wiele bezpieczniejsze wyjście niż pozostanie na szalejącej miotle, jednak problemy były dwa. Po pierwsze, cokolwiek nie opętało miotły, najwyraźniej chciało ją uszkodzić. Co z tego? A to, że gdyby zeskoczyła, miotła mogłaby wykonać zwrot, gwałtownie przyspieszyć i niczym drewniany pocisk uderzyć ją w brzuch, głowę czy pierś. Raczej nie przeżył by czegoś takiego. Po drugie zwyczajnie nie potrafiła. Jak miała puścić ten cholerny kij, skoro wszystkie instynkty w niej wrzeszczały, żeby tego nie robiła, a przerażenie jedynie im wtórowało?

Miotła ponownie wystrzeliła ku górze, jednak tym razem wzniosła się o wiele wyżej niż poprzednio. Tak wysoko, że boisko skurczyło się do rozmiarów popielniczki, oddychanie wymagało niemałego wysiłku, a temperatura wokół spadła dużo poniżej komfortowej. Już samo to wystarczyło, żeby Harriet zrobiło się słabo z przerażenia, a kiedy miotła znów zaczęła pikować i to jeszcze prędzej niż poprzednio…

Lodowaty wiatr huczał wokół głowy dziewczynki, targał jej włosy, zapierał dech w piersi, podczas gdy rozpaczliwie usiłowała podciągnąć stylisko do góry. Niestety tym razem wyglądało, że to przegrana sprawa. Miotła ani drgnęła, a murawa boiska z każdą sekundą była coraz bliżej, a wraz z nią śmierć.

Kiedy już się wydawało, że los Harriet został przypieczętowany, siła, która opętała miotłę, nieoczekiwanie odpuściła, a wrzeszczącej z przerażenia jedenastolatce z trudem udało się wyrównać lot…

Niestety o ile złowroga moc odpuściła już Harriet, to los bynajmniej nie zamierzał tego zrobić, o czym dziewczyna przekonała się podchodząc do lądowania – lądowania przy zbytniej szybkości, zbyt późno zapoczątkowanego, ale raczej nie grożącego nazbyt poważnymi obrażeniami. Właśnie wtedy kątem oka dostrzegła błysk czegoś złotego, tylko po to, żeby zaraz potem poczuć, że owo coś wpada w jej rozwarte w krzyku usta.

Że złoty znicz wpadł w jej usta.

Wpadł i utknął w gardle skutecznie odcinając dopływ powietrza.

Będąc ledwie metr nad ziemią, spadła z miotły i przekoziołkowała kilka merów, mocno się obijając, jednak w tej chwili żadne otarcie czy stłuczenie nie miało żadnego znaczenia. Liczyło się tylko, że cholerna, latająca piłka uniemożliwiała jej zaczerpnięcie tchu.

Odruchowo podniosła się na klęczki i zaczęła uderzać dłonią w pierś, rozpaczliwie usiłując wykrztusić ciało obce, niestety bezskutecznie.

Brakowało jej powietrza, kręciło się w głowie, łzy napływały do oczu. Lewie kojarzyła, że otoczył ją tłum osób. Ich głosy „dusi się", „coś jest nie tak", „niech ktoś zawoła panią Pomfrey" dobiegały jakby z dakega, a z każdą chwilą zdawały się coraz odleglejsze.

Nagle okrył ją wielki cień.

– Cholibka, Harriet, trzymaj się.

Ogromna dłoń walnęła ją w plecy, tak mocno, że dziewczynka ugięła się pod siłą ciosu, uderzając twarzą w murawę. Jednak „klepnięcie" spełniło swoje zadanie, udrożniając gardło i drogi oddechowe. Z niewypowiedzianą ulgą wzięła głęboki wdech, napełniając płuca cudownym, chłodnym powietrze.

Jeden wdech i wydech, drugi wdech i wydech i… I powoli zaczęła dochodzić do siebie, a wzbierająca w niej panika nieco odpuściła. Ponownie ulękła, tocząc wokół przestraszonym spojrzeniem.

– Harriet, cholibka, wszystko dobrze?

– Połknęłam złotego znicza – wymamrotała ze szczerym przerażeniem i niewymuszonym dramatyzmem.

Nagle wszystko ucichło, a Harriet poczuła jak co najmniej ze dwadzieścia par oczu wpatruje się w nią intensywnie. Tylko poczuła, bo podczas koziołkowania, zgubiła gdzieś okulary, a łzy, które wstrzymywała z prawdziwym trudem, bynajmniej nie poprawiały ostrości widzenia. I w sumie dobrze, bo jeżeli otoczyli ją wszyscy widzowie, mogłaby dostać ataku paniki, co tylko pogorszyłoby sytuację.

– Jasna cholera, czy przepisy quidditcha coś mówią o takim czymś? – Nieoczekiwanie Gwen jako pierwsza zareagowała na wyznanie Harriet. – Punkty dostaje Hufflepuff, czy Ravenclaw? A może mecz jest unieważniony? O boże, to już lepsze byłoby…

– GWENDOLINO! – pełen reprymendy głos profesor Hooch przeciął powietrze niczym bicz. – Myśleć o takim banale, kiedy twoja zawodniczka i KOLEŻANKA z domu prawie się zabiła?! Doprawdy!

– Ale…

– Punkty dostaje Hufflepuff. Gdybyś DOKŁADNIE przeczytała WSZYSTKIE przepisy quidditcha, wiedziałabyś, że każdy z zawodników może złapać znicza, aczkolwiek, jeżeli zrobi to ktokolwiek poza szukającym, drużyna zdobywa zaledwie jedną czwartą przysługujących punktów. Jednak, biorąc pod uwagę, że i tak wasza drużyna prowadzi…

– TAK! WYGRALIŚMY!

Wśród puchonów rozległy się okrzyki radości, z którymi nie korespondował głos profesor Sprout, która nie wiedzieć jak i kiedy znalazła się obok Harriet:

– Doprawdy, będę musiała poważnie porozmawiać z tą dziewczyną, coś u niej nie tak z priorytetami. A ty, dziecino, jak się czujesz?

– Trochę poobijana. I bardzo szczęśliwa, że jestem znów na ziemi.

– Uderzyłaś się w głowę?

– E… Chyba nie. Znaczy głowa akurat mnie nie boli.

– Merlinowi niech będą dzięki. Dasz radę wstać?

– Ym… Chyba tak.

Przy niewielkiej pomocy wciąż stojącego obok Hagrida ostrożnie wstała.

Miała mocno stłuczone kolana i łokcie, poobijany tyłek, a bolące ramiona i golenie jasno obwieszczały, że za parę godzin pokryją się barwnymi siniakami. Jednak wyglądało na to, że niczego nie złamała ani nie zwichnęła. Pozostawał tylko jeden, drobny szczegół.

– Pani profesor, zgubiłam okulary, a bez nich naprawdę kiepsko widzę.

– Znalazłam je!

Radosny głos, który rozbrzmiał za nią, czy też raczej za nimi – profesor Sprout nieznacznie wzdrygnęła się na jego dźwięk – należał do nikogo innego, jak tylko Meg. Co prawda dla Harriet twarz koleżanki pozostawała rozmazaną plamą, ale miała przeczucie, że przecina ją szeroki, wręcz maniakalny uśmiech. To się zwyczajnie słyszało. I nie tylko to. Dziewczynka mogła iść o zakład, że Meg zaraz zacznie opowiadać, ze wszystkimi, przerażającymi szczegółami, jak wyglądał jej upadek.

Nie myliła się.

Ignorując paplaninę puchonki, którą bezskutecznie starała się uciszyć profesor Sprout, Harriet niezwłocznie nałożyła okulary, a gdy świat wreszcie zyskał na ostrości, odetchnęła z ulgą. Bez szkieł na nosie czuła się niemal jak bez ręki.

Niestety ulga nie trwała długo, bo ledwie ubrała okulary, a jej spojrzenie padło na nikogo innego, tylko na profesora Snape'a. Wysoki mężczyzna patrzył wprost na nią, niezwykle intensywnie i badawczo, a jego twarz stężała w nieprzyjemnym, a zarazem nieodgadnionym wyrazie. Niby nie złowrogim, jednak wystarczającym, żeby poczuła zimny dotyk niepokoju.

Pytanie tylko, czego tak naprawdę się bała.

Dalej wydarzenia potoczyły się dość przewidywalnym torem. Hagrid odprowadził ją do skrzydła szpitalnego, gdzie trafiła pod opiekuńcze skrzydła pani Pomfrey. Jak zwykle troskliwa i rzetelna pielęgniarka, nie tracąc czasu na zbędne pytania, przystąpiła do opatrywania jej ran. Zresztą nie musiała o nic pytać, bo Hagrid zaraz po wejściu szybko streścił jej wydarzenia z boiska.

Pielęgniarka nie skomentowała relacji wielkoluda, jednak jej wyraz twarzy – dziwnie przypominającym ten profesora Snape'a – jasno świadczył, że w powietrzu wisi coś paskudnego. Rzecz jasna tylko metaforycznie, przynajmniej na razie. Otóż pielęgniarka podała Harriet eliksir mający pomóc jej pozbyć się w naturalny sposób złotego znicza z układu pokarmowego. Niestety jednym z efektów ubocznych specyfiku, wedle słów pani Pomfrey, były paskudne wiatry stanowiące swego rodzaju preludium do jego właściwego działania. Działania, które skromnym zdaniem Harriet samo w sobie zakrawało na jeden wielki efekt uboczny.

Można śmiało powiedzieć, że opis nie przypadł Harriet do gustu. Szczególnie ten fragment, w którym tyłek stawał się – praktycznie rzecz biorąc – organicznym gejzerem o dużej mocy. Takiej, aby szybko i sprawnie wystrzelić wszystko, co utknęło w jelitach, a co jest na tyle małe, żeby zmieścić się u wylotu.

– Eliksir zacznie działać najwcześniej za godzinę. Do tego czasu większość twoich obrażeń powinna się uleczyć, więc… hm… wyzwaniu stawisz czoła w pełni sił.

Harriet skrzywiła się i posłała ponure spojrzenie Hagridowi, który postanowił posiedzieć z nią chwilę, żeby dodać jej otuchy… Co nie do końca się powiodło, bo – co było BARDZO widoczne – ze wszystkich sił powstrzymywał śmiech. Siedząc na stanowczo za małym dla siebie stołku, utkwił rozbawione spojrzenie w podłodze, jakby zobaczył tam coś niezwykle interesującego.

Westchnęła. Chwilowo miała większe problemy niż rozbawiony, wybitnie nie udzielający mentalnego wsparcia Hagrid.

– Ym… Pani Pomfrey, a co ze skrzydełkami złotego znicza? Do tej pory powinny mi poszatkować wszystkie bebechy. Znaczy bardzo się cieszę, że tego nie zrobiły, ale… hm… Co będzie, kiedy zacznę go wyciskać?

Kąciki ust pielęgniarki nieznacznie zadrgały. Zapewne kobieta na co dzień oglądała wręcz kuriozalne przypadki, jednak Harriet mogła iść o zakład, że stanowiła jedyny wypadek połknięcia złotego znicza w karierze kobiety. Naprawdę bardzo, ale to BARDZO chciałaby, żeby ominęło ją to niezbyt chlubne wyróżnienie. Niestety los najwyraźniej zamierzał jej dać bardzo bolesna lekcję tego, że nie powinno się latać z otwartymi ustami.

– Znicz reaguje na światło, nie lata w ciemnościach. Wystarczy, że będziesz się załatwiać przy zgaszonym świetle i wszystko powinno być w porządku.

– A jeżeli ktoś wejdzie do ubikacji i zapali światło?

– Dlatego załatwisz tę sprawę tutaj. Zresztą musze cię mieć na oku, gdyby coś poszło nie tak.

Słysząc to Harriet zbladła jak ściana, przelotnie zastanawiając się, kiedy reszcie prześladujące ją pasmo nieszczęść łaskawie sobie odpuści.

– To coś może pójść nie tak?!

Pani Pomfrey nie odpowiedziała – nie zdążyła. Przeszkodziło jej pukanie do drzwi, w których po chwili pojawiła się okrąglutka twarz pani Pomfrey. Nauczycielka wyglądała wyjątkowo poważnie, co bynajmniej nie poprawiło Harriet nastroju.

– Dyrektor prosi Harriet do siebie. Oczywiście jak już skończycie. Hasło to „wiśniowa galaretka"… a tak w ogóle, to jak się czujesz kochanie?

– Mogło by być lepiej, ale tragedii nie ma – burknęła Harriet, inwestując w szczerość. Na nic innego nie miała tego dnia siły.

– Spokojnie, mogę się założyć, że pod opieką naszej drogiej pani Pomfrey do jutra będziesz jak nowa.

„Ta, jak nowa. Raczej będę potrzebowała nowego tyłka" – pomyślała ponuro Harriet, bez większego sukcesu udając podniesioną na duchu.

Nauczycielka pożegnała ją ciepłym uśmiechem, na co dziewczynka odpowiedziała udającym go, niemrawym grymasem.

Okropny dzień, a teraz jeszcze musiała iść do dyrektora, który budził w niej instynktowną nieufność. Zresztą, nawet gdyby był sympatycznym, wesołkowatym staruszkiem, na jakiego wyglądał, perspektywa wizyty w jego gabinecie działałaby na nią odpychająco. Po pierwsze dlatego, że hasła „gabinet dyrektora" nie kojarzyła z niczym przyjemnym, a po drugie… Po drugie jedyne, na co obecnie miała ochotę, to ukryć się w łóżku przed całym światem, zajadając swoje smutki hurtowymi ilościami czekolady z orzechami. Spacerek do dyrektorskiego gabinetu ni jak z tym nie współgrał.

– A ty wisz, gdzie jest gabinet Dumbledore'a? – zapytał Hagrid.

– Ym… No nie.

– To chodź, odprowadzę cię.

Harriet spojrzała na niego z niekłamaną wdzięcznością. Towarzystwo gajowego gwarantowało brak zaczepek, głupich odzywek i żartów, które po połknięciu znicza musiały prędzej czy później nastąpić, przy czym stanowczo wolała opcję „później". Co prawdę zazwyczaj wyznawała filozofię „im szybciej się zacznie, tym szybciej się skończy", ale obecnie zwyczajnie nie miała siły na zmagania ze szkolnymi prześmiewcami.

Wejście do gabinetu dyrektora okazało się mieścić na drugim piętrze za maszkaronem przedstawiającym rozjuszoną chimerę. Ktokolwiek jej nie wyrzeźbił, wykonał naprawdę dobrą robotę – kamienna bestia wyglądała, jakby lada moment miała skoczyć Harriet do gardła. Martwe spojrzenie maszkarona emanowało wiecznym głodem, a pysk wykrzywiała przeraźliwa rządza krwi.

Wrażenie było naprawdę silne. Do tego stopnia, że gdy dziewczynce przyszło powiedzieć hasło, z trudem opanowała drżenie głosu.

– Wiśniowa galaretka.

Niemal podskoczyła, gdy kamienne monstrum odsunęło się, ukazując wejście na tonącą w półmroku klatkę schodową.

– Do dobrze, to ja cię tera zostawię. Trza mi iść do zwierzaków, zbliża się pora karmienia – mruknął Hagrid, powoli się odwracając w stronę wyjścia. – A ty się trzymaj. Będzie dobrze. Dumbledore to świetny gość.

Posłała wielkoludowi blady uśmiech, doceniając, że chce dodać jej otuchy. Naprawdę miała wielką nadzieję, że dyrektor istotnie jest „świetnym gościem", a jej instynktowna nieufność to w rzeczywistości jedynie ciche podszepty paranoi. Jednak nigdy w nic nie wierzyła ot tak, szczególnie w ludzi. Dlatego też wchodząc na klatkę schodową, była pełna obaw, które pogłębiły się, kiedy kamienna chimera zajęła swoje miejsce, odcinając drogę ucieczki. Widok spiralnych schodów również nie poprawił Harriet nastroju – nazbyt łatwo potrafiła sobie wyobrazić, jak potyka się u ich szczytu i bardzo szybko pokonuje całą drogę w dół, łamiąc kark i rozbijając głowę. Ciekawe, kto wtedy by ją znalazł i kiedy? Dyrektor idąc na obiad lub zamierzając sprawdzić, czemu jeszcze nie przyszła? A może któryś z profesorów? I czy zauważyłby ją w tym półmroku od razu, czy może pierw zahaczyłby o zwłoki?

Potrząsnęła głową, odganiając wizję dyrektora potykającego się o jej trupa i rozbijającego głowę o kamienną posadzkę. Na co dzień nie uprawiała aż takiego czarnowidztwa, jednak po próbie zamordowania przez bliżej nieokreśloną, złowrogą siłę człowiek może popaść w niewielki pesymizm. A jeżeli dodać do tego połknięcie znicza… Cóż, po takim czymś trochę trudno nie wierzyć w pecha.

Przytulona do ściany, przeklinając brak poręczy oraz pozbawionych wyobraźni i chociażby odrobiny praktycyzmu budowniczych zamku, Harriet jakoś pokonała schody, stając przed prostymi drzwiami o eleganckiej, fikuśnej klamce.

Nie tracąc czasu na wahanie czy niepotrzebne rozmyślania, zapukała – chciała mieć już to za sobą.

– Wejdź Harriet.

Nacisnęła klamkę i znalazła się w obszernym, cylindrycznym pomieszczeniu, o ścianach niemalże wyłożonych wysokimi regałami. Drewniane półki wypełniały opasłe woluminy, kryształy, różnorakie szkatuły oraz sprzęty nieznanego przeznaczenia. Wiele tych ostatnich poruszało się, wydawało ciche dźwięki bądź wydzielało tajemnicze opary.

Opary… Nieznane substancje mieszające się z powietrzem i trafiające wprost do płuc każdego z dyrektorskich gości. Nie budziło to zaufania, oj nie. Co prawda dyrektor oddychał tym samym powietrzem, co odwiedzający go, jednak Harriet to nie uspokajało. Ani to, ani siedzący na złotej żerdzi feniks. Ptaszysko o szkarłatno-złotym upierzeniu przypominało niezwykłą krzyżówkę orła z pawiem i za młodu zapewne wyglądało niezwykle pięknie. Niestety czas odbił na nim swoje piętno – pióra przerzedziły się i wyblakły, a prześwitująca przez nie tu i ówdzie szara skóra, była pomarszczona i zwiotczała.

Tak jak wspominał Kicia, ptak sprawiał wrażenie bystrego – obserwował ją niezwykle uważnie, a w paciorkowatych, czarnych ślepiach lśniła ciekawość. Nieco zbyt wielka jak na gust Harriet, jednak nie dała tego po sobie poznać. Właściwie dla kogoś, kto nie znał jej naprawdę dobrze, a taką osobą był jedynie Dudley, wyglądało to tak, jakby nie zwróciła na ptaka większej uwagi. Po prostu weszła do środka, rozejrzała się wokół, a zauważywszy stojące mniej-więcej na środku pokoju zdobione licznymi złoceniami biurko, za którym siedział dyrektor, niezwłocznie ruszyła w jego kierunku.

– Dzień dobry, panie dyrektorze – przywitała się grzecznie. – Profesor Sprout przekazała, że chce pan ze mną porozmawiać. Ym… Czy zrobiłam coś nie tak?

– Nic mi o tym nie wiadomo. A zrobiłaś? – W oczach starego czarodzieja pojawiły się błyski rozbawienia, a usta wygiął łagodny uśmiech.

– Chyba nie, ale pewna być nie mogę. Regulamin szkoły jest dość długi – odpowiedziała, nieśmiało odwzajemniając uśmiech, chociaż bynajmniej nie było jej wesoło. Jednak przez jedenaście lat udawania, że w domu wszystko w porządku, bardzo rozwinęła umiejętności aktorskie, szczególnie fałszywe uśmiechy. Miała ich wyćwiczony cały garnitur.

– To prawda… Na pamięć zna go chyba tylko nasz drogi pan Filch. – Błękitne oczy ponownie zamigotały, a mężczyzna nieco odchylił się w fotelu, wskazując dziewczynce wolne krzesło naprzeciw biurka…

Znaczy chyba krzesło, bo Harriet nie potrafiła stwierdzić czy to czasem nie fotel. Co prawda siedzisko nie wyglądało tak masywnie jak zwykle wyglądają fotele, ale sprawiało wrażenie dość… rozłożystego. Do tego miało szerokie podłokietniki i niemal w całości obito je szkarłatno-złotą, połyskującą tkaniną.

Złoto i szkarłat, kolory Gryffindoru. Z opowieści Syriusza i ojca wiedziała, że Dumbledore należał do Domu Lwa i podobnie jak oni wydawał się niezwykle dumny z tego faktu, ale żeby urządzić cały gabinet w gryfońskich barwach? Lekka przesada. A może dyrektor zwyczajnie lubił te kolory? Hm… Nie potrafiła stwierdzić. W każdym razie, z tego co zauważyła, puchoni nie obnosili się z barwami Domu Borsuka. Nawet w pokoju wspólnym nie było ich aż tak wiele, jak być mogło. Znowu w dormitoriach dominowały ciemne, nieco zszarzałe brązy i roślinna zieleń… Znaczy te jej odcienie najczęściej występujące w naturze – zielenie traw, dębowych liści, sosnowych szpilek i mchów. Spokojne i świeże, zupełnie różne od szmaragdu w godle Slytherinu. Czyżby Helga Hufflepuff wolała te kolory od barw, które wybrała dla Domu? W sumie możliwe. W końcu tworząc logotyp wybiera się kolory i formy, które najłatwiej zapadają w pamięć i robią jak największe wrażenie, a nie te, które lubi się najbardziej.

Zajęła krzesło czy też fotel i utkwiła w dyrektorze wyczekujące, chociaż nieszczególnie natarczywe spojrzenie. W końcu Dumbledore sam ją wezwał, więc prędzej czy później powie po co, starczy poczekać. Oczywiście wolałaby, żeby się streszczał, ale przecież nie mogła go pogonić, prawda?

– Swoją drogą, ostatnio pan Filch z oporami, ale jednak przyznał, że nie dajesz mu zbyt wielkich powodów podczas szlabanów, a w jego ustach to niezwykły komplement – kontynuował dyrektor, gładząc długą brodę, a niebieskie oczy połyskiwały znad okularów połówek. – Mógłbym nawet zaryzykować, że MOŻE nawet cię odrobinę polubił. Byłby to pierwszy raz. Aż się zastanawiam czy czasami twoje opisy bohaterskiej postawy naszego drogiego woźnego nazbyt nie połechtały jego ego.

– Ym… Raczej nie. Przecież nigdy mu tego nie powiedziałam…

– Och, wraz z kolegami nie omieszkaliśmy mu streścić twojej relacji. Pan Filch stanowczo zbyt rzadko słyszy miłe rzeczy…

– …poza tym nie sprawia wrażenie kogoś, kogo można by przekupić pochlebstwami. Albo czymkolwiek innym – dokończyła starając się stłumić zakłopotanie, jakie nagle w niej urosło. Nie miała pojęcia, że nauczyciele powtórzyli woźnemu, co o nim mówiła… chociaż, tak bardzo jak niezręcznie się z tym czuła, tak musiała przyznać, że słusznie zrobili. Filch zbyt rzadko był doceniany za swoją pracę, a jeśli znów chodzi o miłe słowa… Cóż, uważał, że w tej kwestii dyrektor się pomylił i nie słyszał ich rzadko, tylko nie słyszał ich w ogóle. A na pewno nie w wykonaniu uczniów. – Raczej docenia, że staram się podczas szlabanów, chociaż nie mam wprawy w pracach domowych.

– Starasz się?

– Ym… No tak. Znaczy robię, co mi każe, jak najlepiej potrafię, a nie tylko żeby jakoś było.

– Ach tak… Ciekawe. Najwyraźniej pan Filch ceni ciężką pracę. Właściwie to mnie nie dziwi…

Dyrektor położył pomarszczone, pokryte brązowawymi plamkami dłonie na blacie biurka i zabębnił w nie chudymi palcami. Przez chwilę patrzył przed siebie pogrążony we własnych myślach, a wesołe iskierki w błękitnych oczach wyraźnie przygasły. Harriet uznała to za znak, że zaraz przejdzie do rzeczy, no bo w końcu nie wezwał jej po to, żeby porozmawiać o panu Filchu, prawda? Chodziło o mecz, o to, co stało się z jej miotłą. Musiało o to chodzić, w końcu nie miał innego powodu, aby ją wzywać. Upewniła się co do tego na samym początku, pytając, czy zrobiła coś nie tak.

W końcu Dumbledore westchnął i skupił wzrok na Harriet. Spojrzenie miał łagodne i przyjazne, ale zniknęła z niego wesołość. Tak jak i z głosu, kiedy w końcu przemówił.

– Wiem, że dzisiaj wiele się działo… dużo więcej niż powinno. Jak zapewne się domyślasz, podobne wypadki jak ten na meczu nie powinny się zdarzać. Miotły od tak nie wariują, a wplecione w nie zaklęcia są niezwykle trwałe i trudne do naruszenia. Dlatego też muszę cię zapytać o parę rzeczy.

– W porządku.

– Czy przed meczem działo się coś niezwykłego? Coś, co odbiegało od normy?

– Ym… Chyba nie, ale tak naprawdę pojęcia nie mam. – Westchnęła ciężko. Czy coś odbiegało od normy? Chyba tylko ona sama i jej lęki, przed lataniem i przed tłumami, równie pasujące do ścigającej jak pięść do nosa. – To mój pierwszy mecz, nie wiem jak wygląda to normalnie. W szatniach się poprzebieraliśmy, było trochę hałasu i poszturchiwania, nic nadzwyczajnego. A po wyjściu na boisko… Tego… Trochę to mnie wszystko przytłoczyło. Publiczność, krzyki i tak dalej. Stres tak mnie zżarł, że gdyby na widowni siedział różowy niedźwiedź w złotej sukience, to bym go nie zauważyła.

– Rozumiem. – Kąciki ust dyrektora nieznacznie zadrgały, gdy wspomniała o różowym niedźwiedziu, ale powaga, która zagościła w spojrzeniu pozostała nienaruszona. – A w powietrzu? Zanim twoja miotła wymknęła się spod kontroli?

– Wszystko było jak na treningach, nic dziwnego się nie działo. Ale chyba zauważyłam, znaczy wyczułam, coś dziwnego, jak już miotle odbiło.

– Tak?

– Ym… Miałam wrażenie, że miotłę prowadzi jakaś obca siła. Nie wiem jak to dokładnie opisać, ale tak było. I wydaje mi się, że ta siła dokładnie wiedziała, co robi. No bo gdyby nie, miotła po prostu wariowałaby, a nie próbowała rozbabarać mnie o ziemię, prawda?

– Prawda – przytaknął dyrektor. – Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć… Możliwe, że ktoś ze starszych roczników postanowił zrobić ci głupi kawał, który wymknął się spod kontroli. Ale są i inne warianty. Co prawda nie sądzę, żebyś była w bezpośrednim niebezpieczeństwie, ale naprawdę już nie chodź po nocy, dobrze? Nie dlatego, że regulamin tak mówi, ale dla swojego własnego bezpieczeństwa.

Skinęła głową, nagle czując dziwną suchość w ustach. Nie, żeby sama nie doszła do podobnych wniosków, jednak potwierdzenie ich przez dyrektora sprawiło, że strach przebił się przez pozostałe emocje. Emocje trzymające na dystans okropną świadomość, że prawdopodobnie ktoś chciał ją zabić.

Kto? I po co? Przecież była nikim. Owszem, pośrednio to dzięki niej Voldemort stracił moc, ale doskonale zdawała sobie, że tak naprawdę nic nie zrobiła. Nic nie zrobiła, nic nie potrafiła, nawet obronić siebie. Kto mógłby chcieć jej śmierci i to tak bardzo, żeby spróbować to zrobić na oczach tłumu? Przecież istniało tyle łatwiejszych i bezpieczniejszych metod…

– Cieszę się, że się rozumiemy – uśmiechnął się blado, z troską. – A teraz chyba powinnaś wrócić do skrzydła szpitalnego, bo, jak mi powiedziano, w twoim żołądku zalega dość cenna piłka, prawda?

Skrzywiła się, na co dyrektor zachichotał, a w jego oczach ponownie zamigotało parę wesołych iskierek.

– Nie będę wchodził w szczegóły, ale bycie gryfonem niejako zobowiązuje, szczególnie w młodości i tego… Cóż, w szkolnych latach z kolegami często robiliśmy sobie bardzo głupie dowcipy. – Dyrektor przesunął dłonią po długiej brodzie, a na jego twarzy odbiło się zaprawione sympatią rozbawienie. – W efekcie jednego z nich, tak jak ty skończyłem z czymś niestrawnym i stanowczo zbyt dużym w żołądku. Koniec przygody był iście… Hm… Wystrzałowy. Człowiek w jednej chwili zrozumiał jak się czuje armata, nabierając empatii w stosunku do natury nieożywionej. Ale, jak widać na załączonym przykładzie – tu wskazał na siebie – doświadczenie jest jak najbardziej do przeżycia, a po latach budzi jedynie śmiech.

– Ym… Podobno tak jest ze wszystkimi, głupimi wypadkami. Znaczy tymi, które koniec końców kończą się dobrze. Po latach człowiek się z tego wszystkiego śmieje – mruknęła. Miała na ten temat teorię. Uważała, że to dlatego, bo przez te wszystkie lata człowieka spotyka tyle okropnych rzeczy, przykrości oraz zmartwień, że coś takiego jak, an ten przykład, połknięcie złotego znicza i późniejsze jego wydalenie, wydaje się pierdołą. Czymś tak durnym, że okropne emocje, jakie temu towarzyszyły, stanowią czystą abstrakcję. Budzące śmiech odbicie w krzywym zwierciadle. – Pytanie tylko, po ilu latach – dodała, wzdychając ciężko.

– Zwykle mniej więcej dziesięciu – dyrektor zachichotał, puszczając do niej oko. – Dobrze, a teraz zmykaj. W końcu nie wypada, żeby kazać drogiej pani Pomfrey czekać, prawda?

Skinęła głową, powoli wstając z krzesła, chociaż przypuszczała, że w tym wypadku czekanie nieszczególnie przeszkadza pielęgniarce – w końcu chciała czy nie, kobieta musiała tkwić w skrzydle szpitalnym. Na tym, między innymi, polegała jej praca. Na byciu na miejscu. Nie, żeby Harriet zamierzała zwlekać z powrotem na kozetkę, co to, to nie. Wizja tego, co mogłoby się stać, gdyby działanie eliksiru dopadło ją na korytarzu, przy kolegach, była stanowczo zbyt przerażająca, żeby ryzykować. Dlatego też schodząc spiralnymi, kamiennymi schodami, miała szczery zamiar iść prosto do skrzydła szpitalnego. Niestety los jak zwykle miał swoje własne plany.

Dumbledore obserwował wychodzącą dziewczynkę z wielką uwagą, dochodząc do wniosku, że wbrew temu, co usiłował mu wmówić Snape, z usposobienia niemal w ogóle nie przypomina ojca. Matki zresztą również. Oczywiście, dzieliła z nimi pewne cechy, jednak te miały u Harriet zupełnie inny wydźwięk niż u nich. W przeciwieństwie do obojga była niezwykle ostrożna, wycofana, a także uważna, aczkolwiek „uważna" nie do końca oddawało jej dziwne, pełne dystansu i badawczych spojrzeń zachowanie. Cicha i uprzejma, wręcz grzeczna trzymała język na wodzy, co Jamesowi, kiedy był nastolatkiem, jakoś nigdy nie wychodziło. Nie miała też większych oporów z przyznawaniem się do swoich słabości, przynajmniej tych oczywistych. Wykazywała też duży, pełen autoironii dystans do swojej osoby. James z kolei, chociaż nierzadko żartował z siebie i nie przejmował się drobnymi wpadkami, bywał w tym dość arogancki, zaś arogancji Harriet zupełnie brakowało. Jednak to, co najbardziej odróżniało ją od ojca, to odwaga. Nie żeby dziewczynka odwagi nie posiadała, przeciwnie. W końcu potrzebowała jej niemało, żeby jedynie przeczuwając niebezpieczeństwo, zawołać na pomoc znienawidzonego przez wszystkich woźnego, czym naraziła siebie na szlaban i wiele innych przykrości. W dodatku o czynach tego samego woźnego mówiła z niekłamanym szacunkiem i podziwem, nie dbając, że może wyjść na dziwaczkę. No i historia z sową. Narażając życie ruszyła ptakowi na ratunek, czym udowadniała, że nie tylko jest odważna, ale ma serce na właściwym miejscu. Jednak James, niezwykle odważny młodzieniec, a potem mężczyzna, za swych szkolnych lat zareagowałby na wszystkie te sytuacje zgoła inaczej. Gdyby zobaczył przedmiot kolegi przywłaszczony przez innego chłopca, do tego ślizgona, który bezczelnie przechwalałby się zdobyczą, natychmiast wskoczyłby na miotłę, żeby zrobić z gagatkiem porządek. Jednak czy spróbowałby uratować sowę, która lada moment miałaby zostać zmiażdżona przez wierzbę bijącą? Tego Dumbledore nie potrafił powiedzieć. Jednak mógł iść o zakład, że wyzwany na pojedynek przez innego ucznia, w przeciwieństwie do córki, natychmiast podjąłby wyzwanie. No i gdyby podejrzewał, że jego kolegom coś grozi, sam ruszyłby na ratunek, zamiast szukać pomocy… co w przypadku starcia z cerberusem, prawdopodobnie miałoby tragiczny koniec. Prawdopodobnie, bo Jamesa, inteligentnego, ale za czasów szkolnych niemal pozbawionego zdrowego rozsądku, doskonale opisywały słowa „więcej szczęścia niż rozumu". To znów kolejna rzecz, która różniła go od Harriet – mała miała pecha. Owszem, jak na razie wychodziła z zagrożeń obronną ręką, jednak jak na razie nie zdarzyło się tak, żeby zupełnie uniknęła przykrości. Ktoś próbował zabić ją podczas meczu quidditcha? Nie dość, że nabiła sobie sporo siniaków, to jeszcze jakimś cudem połknęła złotego znicza, chociaż prawdopodobieństwo czegoś podobnego oscylowało wokół zera. Malfoy wyzwał ją na pojedynek? Cóż, nie dość że sprawy przybrały wyjątkowo niefortunny obrót, to jeszcze nie uniknęła kary. Mało tego – jako że jej samej nic się nie stało, przynajmniej fizycznie, z miejsca stała się główną podejrzaną… Przynajmniej dla Severusa. Wypadek z sową? Minerwa nieumyślnie zafundowała małej wstrząśnienie mózgu, a do tego ten niefortunny siniak i pomysł ze wcieleniem jej do drużyny quidditcha. Autorski pomysł Dumbledore'a, który wtedy wydawał się mu całkiem niezły.

Harriet odstawała od grupy, trzymała się na uboczu, rzadko z kimś rozmawiała. Liczył, że zostając jedną ze szkolnych gwiazdeczek, dziewczynka zyska na pewności siebie i zdobędzie przyjaciół. Poza tym mała latała jak szatan, była w tym nawet lepsza od ojca. Niestety, jak się okazało, latać szczerze nie znosiła. Widział to doskonale, obserwując z jaką niechęcią chodzi na treningi. Poza tym, przy okazji rozmów na inne tematy, jak chociażby zakup nowego sprzętu dla puchońskiej drużyny, podpytał o to i owo Gwen. Kapitan przyznała, że Harriet latania nie lubi i prawdopodobnie nigdy nie polubi, a przynajmniej nie latania na miotle, zaś treningi i quidditch to dla niej mordęga. O dziwo, jednocześnie zaznaczyła, że Potter jest jedną z najlepszych zawodniczek, jaką widziała – niesamowicie zdolną, a jednocześnie pracowitą i sumienną.

Odważna, ale unikająca bezpośrednich konfrontacji, wycofana, jednak niekoniecznie nieśmiała, ostrożna, ale potrafiąca podjąć ryzyko, jeżeli jej na czymś zależało. No i nie migająca się od kar, jeżeli uznała je za słuszne, nawet tych, które uważa za szczególnie przykre. Tak, Harriet stanowczo wymykała się utartym schematom, co z jednej strony mogło mu utrudnić dotarcie do niej, ale z drugiej zwiększało szanse dziewczynki.

W każdym razie, mała wymagała niestandardowego podejścia, problem w tym, że nie miał pojęcia jakiego. Jednak to sprawa na potem, obecnie miał ważniejsze rzeczy na głowie. Na sam przód powinien pomówić z Severusem, któremu polecił zbadać boisko oraz miotłę Potter. Znając skuteczność mężczyzny, już jakiś czas temu uwinął się z zadaniem.

Nieśpiesznie wstał od biurka, rzucając na siebie zaklęcie kameleona, które momentalnie uczyniło go niewidzialnym, po czym ruszył w kierunku wyjścia. Oficjalnie nietypowe zachowanie miotły Potter badał Flitwick, dlatego też Dumbledore wolał, aby jego rozmowa z mistrzem eliksirów pozostała poza publicznym zainteresowaniem – zaangażowanie w sprawę większej ilości nauczycieli, mogłoby wzmóc niepokój, jaki wywołał wypadek wśród grona pedagogicznego. Szczęśliwie sami uczniowie, chociaż nieco zaaferowani, nie wyglądali na przestraszonych. Szczególnie puchoni, którym wypadek koleżanki nie przeszkodził w świętowaniu zwycięstwa. Dyrektor nie potrafił ich za to winić – poprzedni rok był dla Hufflepuffu wyjątkowo pechowy, jeżeli chodzi o rozgrywki. Kontuzja obrońcy, wymiana ścigającego w połowie sezonu oraz zwykła seria niefortunnych wypadków sprawiły, że wylądowali na szarym końcu tabeli, dlatego teraz chcieli sobie odbić. Poza tym to, że się dobrze bawili, nie znaczyło, że zapomnieli o Harriet – wracając z pokoju nauczycielskiego podsłuchał, jak puchoński ścigający wraz z pałkarzami kombinowali, jakby tu nie przemycić imprezy do skrzydła szpitalnego, żeby i ich mała bohaterka nieco się rozerwała. Cóż, Dumbledore nie wróżył im sukcesu, ale kimże był, aby podcinać młodzieży skrzydła?

Ostrożnie, ale o wiele pewniej i szybciej niż Harriet pokonał krętą klatkę schodową, po czym ruszył w kierunku lochów. Jednak, gdy nieoczekiwanie usłyszał wyraźnie zmęczony i nieco poirytowany głos małej Potter, przystanął nasłuchując z ciekawością.

– Tak, wiem. Dyrektor sugerował coś podobnego. Zresztą, chociaż nie lubię latać, nie jestem taka głupia, żeby myśleć, że miotle, do tego nowej miotle, może ot tak odbić. Gdyby tak było, czarodzieje już dawno przesiedliby się w samochody. Jednak naprawdę wątpię, żeby to był Snape.

– A niby dlaczego? Przecież to cholerny dupek! – Dumbledore bez trudu rozpoznał głos młodego Weasley'a. Chłopak sprawiał wrażenie równie butnego jak jego bracia, a może nawet bardziej. W końcu musiał się na ich tle czymś wyróżnić, żeby nie zginąć w ich cieniu. Taka już ludzka natura, że każdy chce zostać zauważonym. – Od samego początku pokazuje, że cię nie znosi, na każdych zajęciach ci dopieka, a przynajmniej na tych, które mamy razem. Nie chcę wiedzieć, co się dzieje na tych ze ślizgonami, kiedy jeszcze dokładają ci Malfoy i Parkinson.

– Nie dzieje się nic strasznego, po prostu gadają sobie, a gadanie na szczęście nie boli… A nie sądzę, że to był Snape, właśnie dlatego, że jest, jak powiedziałeś, dupkiem. Gdyby chciał mnie załatwić, udawałby miłego, żeby nikt go nie podejrzewał, prawda? Poza tym, chociaż jest dość przykry, mogę się założyć, że jest też piekielnie inteligentny. To po nim widać. A ktoś piekielnie inteligentny nie próbowałby mnie załatwić na oczach widowni! Tym bardziej, że mógł to już zrobić wiele razy. Pierwszego dnia zajęć zgubiłam się i znalazł mnie pod drzwiami korytarza na trzecim piętrze. Przecież wystarczyło, żeby wepchnął mnie do środka. Psisko bez trudu zmiażdżyłoby mi głowę jednym kłapnięciem, rozerwało na strzępy i pewno w części pożarło. Jakby mnie w końcu znaleziono, trzeba byłoby sporo zamieszania, żeby upewnić się, czy ta kupka strzępów ubrań, skóry, kwi i włosów to na pewno ja. Albo jeszcze prościej – mógł podrzucić jakiś niewłaściwy składnik, kiedy Aleister asystował w zajęciach. Parę sekund i już mnie nie ma. Kończę ugotowana, rozerwana na drobne, krwawe strzępy, rozbryźnięta dookoła albo zostaje po mnie jedynie różowawa mgiełka, jak po tym głupku z ameryki, co to stanął za blisko gejzeru i go ugotowało, i rozerwało na raz…

– Chryste – westchnęła Granger, a przynajmniej Dubledore obstawił, że to ona. Właścicielka iście lwiej grzywy loków często podążała za młodym Weasleyem, usiłując mu przemówić do rozsądku. Zwykle z miernym skutkiem.

– … albo ta mała, co ją przemieliło w rozdrabniarce do drewna. Zresztą są i prostsze sposoby. Tragiczne poślizgnięcie na schodach, śmiertelne zakrztuszenie, upadek z okna czy tam wieży astronomicznej, kontakt pierwszego stopnia z gniazdem szerszeni i tak dalej. W końcu wypadki chodzą po ludziach, prawda? A dzieciaki w naszym wieku są dość głupie, jeżeli chodzi o niebezpieczeństwa i takie tam. Gdyby Snape próbowałby mnie zabić podczas meczu, byłoby to zwyczajnie bez sensu. Musiałby być głupi czy coś, a nie jest.

– Masz rację, ale naprawdę widzieliśmy z Ronem, jak podczas meczu bez przerwy na ciebie patrzył, nie mrugał i coś mamrotał, a przecież tak właśnie wygląda zaklinanie. Flitwick i Quirrell mówili o tym na zajęciach – głos Hermiony brzmiał niezwykle stanowczo, ale jednocześnie dało się w nim słyszeć w nim zwątpienie. Wyraźnie argumenty Harriet przemówiły do dziewczyny. Nic zresztą dziwnego. Mała Potter spoglądała na sprawę wyjątkowo trzeźwo i bezstronnie, chociaż wyraźnie nie przepadała za Severusem.

– Właśnie! – dołączył Ronald. – I wszystko się skończyło, kiedy Hermiona podpaliła mu szatę i przerwał kontakt wzrokowy…

Dumbledore z trudem stłumił parsknięcie. Biedny Severus obstawiał, że to zamachowiec stał za tajemniczym pożarem na trybunach. Gdyby wiedział, że to pierwszoroczna gryfonka ważyła się podnieść na niego różdżkę… Cóż, ego mistrza eliksirów poważnie ucierpiałoby, a panna Granger zapewne nie miałaby łatwego życia do końca roku.

– … no i Fred i George mówią, że Snape ogląda jedynie mecze ślizgonów, na innych się nie pojawia. A WY nie graliście z ślizgonami, tylko krukonami, prawda?

– Snape zawsze ogląda pierwszy mecz sezonu, nieważne, kto gra. Możesz poszukać bardziej uważnych obserwatorów i ich spytać, na pewno to potwierdzą. – Dumbledore zmarszczył brwi, słysząc uprzejmy, jakby wesoły, ale jednocześnie pusty głos Darka. Nie przepadał za dziwacznym krukonem. Jednak to, że Potter z kimkolwiek odnajdywała wspólny język stanowiło dobry znak. O wiele gorzej byłoby, gdyby odsunęła się od wszystkich. – I istotnie, zaklinanie wygląda dokładnie tak jak opisałaś, jednak nie znaczy to, że właśnie Snape próbował… zaszkodzić Harriet. Równie dobrze mógł próbować odczynić zły urok, który rzucał ktoś inny.

– Niby po co? Ratował ją po to, tylko po to, żeby dalej dręczyć? – zapytał z przekąsem Weasley.

– Nie byłby pierwszy – burknęła Harriet, a w jej pobrzmiewała wyraźna gorycz.

– Możliwe, jednak moim zdaniem raczej chodzi o kwestię odpowiedzialności. Snape jest nauczycielem i odpowiada za nas, czy mu się to podoba czy nie. – Dumbledore z pustego, a zarazem dziwnie wesołego głosu Darka jak zwykle nie potrafił niczego wyczytać. Chłopak doskonale maskował swoje emocje, pozostając dla wszystkich wokół zagadką. Mimo iż miał ledwie dwanaście lat, Snape mógłby się od niego uczyć. – Możliwe nawet, że pojawił się na meczu właśnie ze względu na Harriet, żeby ją chronić. W końcu nie wszystkich śmierciożerców złapano, prawda? A niektórzy z nich z pewnością wyczekują powrotu Czarnego Pana…

– Toma Riddle – sprecyzowała Harriet, posługując się prawdziwym imieniem lorda Voldemorta.

– … i idę o zakład, że wielu z nich chciałoby się wykazać, zabijając Dziewczynkę, Która Przeżyła, czyż nie?

– Ale przecież miotła przestała wariować dopiero wtedy, gdy Snape przerwał kontakt wzrokowy, bo musiał ugasić szatę! – zaoponował Ronald, wyraźnie zły, że starszy chłopak, tak jak i Harriet, nie pali się, żeby miejsca oskarżyć nauczyciela eliksirów.

– Mój drogi Ronaldzie, kiedy wraz z nieocenioną Hermioną przepychaliście się do Snapea potrąciliście co najmniej kilka osób. Dwie nawet zrzuciliście z siedzisk, a wielu innym weszliście przed twarze. Każda z nich mogła być zamachowcem. Jednak przyznaję, że Snape nie powinien ot tak zostać wykreślony z listy podejrzanych i trzeba mu się przyjrzeć. Podobnie jak innym siedzącym w jego pobliżu. Dlatego sugeruję, żeby Hermiona miała ich na oku, podczas gdy ty weźmiesz pod lupę Snape'a… Zresztą i tak byś mu nie odpuścił, prawda?

– A ty co będziesz robił, hę?

– To co zwykle, drogi Ronaldzie. Będę obserwował wszystko i wszystkich. No i może od czasu do czasu coś sugerował. Jak na ten przykład teraz zasugeruję, żeby nie kontynuować tej dyskusji, a przynajmniej nie w tym miejscu, gdzie praktycznie każdy może nas podsłuchać…

Dumbledore zamarł, przypominając sobie o nieludzkim pochodzeniu chłopaka. Aleister Dark był mieszańcem, do tego mieszańcem wielu gatunków, a to, jakie umiejętności odziedziczył po przodkach, pozostawało pytaniem otwartym, na które ani chłopak, ani jego bliscy nie zamierzali odpowiedzieć. Czyżby Dark wykrył jego obecność? A może pił do czegoś innego?

– … w tym nasz kochany profesor Snape, którego z taką ochotą obgadujecie. Dlatego też z szczerego serca radzę się rozejść nim usłyszy coś, czego moglibyście pożałować. Szczególnie ty, Ronald.

– To znaczy?

– To znaczy, że profesor doskonale wie, że uważasz go za tłustowłosego dupka, oślizgłego gada bez serca i starego, wysuszonego nietoperza. Dlatego radziłbym ci bardziej zwracać uwagę, co mówisz i kiedy. Ewentualnie wymyślić jakieś nowe obelgi, bo te w końcu mu się znudzą.

Dumbledore pokręcił głową. Zaczynał rozumieć, dlaczego, kiedy Severus patrzył na Wesley'a, zawsze miał minę jakby chciał go wypchnąć z najbliższego okna. Zabawne i przykre zarazem. Owszem, nauczyciel eliksirów zasłużył sobie na każdą z obelg, jednak nawet on nie był z kamienia, chociaż zapewne chciałby.

Wesleya najwyraźniej zatkało, bo przez dobrą chwilę nikt nic nie mówił. W końcu ciszę przerwał nie kto inny jak Harriet.

– Dobra, nie wiem jakie wy macie plany, ale ja się zmywam do skrzydła szpitalnego – jej głos był wyraźnie zmęczony, gorzki i przepojony swego rodzaju gderliwością. – Mam złotego znicza do wydalenia. A że jak dotąd nic wydalanego, nie miało okazji posmyrać mnie skrzydełkiem po dupce, doświadczenie może być NIEZAPOMNIANE.

Słowa Potter zaskoczyły sędziwego czarodzieja do tego stopnia, że nie zdążył się w porę opanować i głośno zachichotał. Na szczęście jego chichot utoną w wybuchu śmiechu Granger, który nie tylko wypełnił korytarz, ale wręcz nim wstrząsnął. Dziewczyna śmiała się tak bardzo, że dyrektor wątpił, aby w obecnej chwili potrafiła ustać. Albo rechocząc opadła na kamienną podłogę, albo wisiała uczepiona ramienia Weasley'a, nieudolnie usiłując zapanować nad sobą.

Bezskutecznie usiłując stłumić uśmiech, który wykwitł mu na twarzy, dyrektor podjął przerwaną wędrówkę do lochów. Gorzka, a zarazem całkiem zabawna autoironia Harriet i jej umęczona akceptacja najbliższej przyszłości, utwierdziły Dumbledore'a w przekonaniu, że Severus popełnia fatalny błąd w ocenie dziewczynki. Błąd, przed którym nie mógł go jednak ustrzec – nie potrafiąca znaleźć ujścia niechęć do Jamesa była zbyt silna, aby mężczyzna zachował jasne spojrzenie.

Swoją drogą, ciekawiło go, jak mistrz eliksirów zareagowałby na rozmowę dzieciaków. Na to że mała Potter, której przecież nie szczędził wielu cierpkich słów, poniekąd go broniła i najwyraźniej pokładała sporą wiarę w jego ponadprzeciętnej inteligencji. Zresztą tyczyło to nie tylko jej, a i Darka, który nieoczekiwanie wsparł koleżankę w jej wywodzie.

Hm… Aleister i Harriet. Oboje odstawali od rówieśników. Spokojni, spostrzegawczy, na swój sposób rozsądni i zdystansowani. Rzadko mieszający się w sprawy innych, bo chociaż Dark niejednokrotnie doprowadzał do mniejszych i większych dramatów wśród kolegów, zwykle nie odgrywał w nich żadnej roli… A jeżeli nawet, to jedynie cynicznego narratora. Dyrektor zastanawiał się czy znajomość krukona i puchonki zaowocuje przyjaźnią, a jeżeli tak, to jakie będą jej efekty. W końcu, chociaż podobni, Aleister i Harriet wydawali się jednocześnie zupełnie różni, stanowiąc mieszankę o trudnej do przewidzenia reaktywności. Trochę jak Harriet i jej rodzice. Owszem elementów wspólnych mógł znaleźć całkiem sporo, jednak te miały zupełnie inny wydźwięk u każdego z nich.

Westchnął, a uśmiech rozbawienia przygasł. Nie mógł zaprzeczyć, że się martwi. Martwi się tym, że jak dotąd nie rozgryzł Potter, że nie znał jej pragnień ani motywacji i w żaden sposób nie potrafił nią kierować.

Pokręcił głową w zamyśleniu. Wiedział, że mało który człowiek jest tak naprawdę prosty, lecz i tych prawdziwie skomplikowanych nie było tak wielu, jak można by sądzić. Rzecz w tym, że ci o najbardziej zagadkowych umysłach mieli niemiłą skłonność do pojawiania się właśnie w Domu Borsuka… Chyba jedynym Domu Hogwartu, który trafnie wybrał zwierzę heraldyczne, jak teraz o tym myślał. No bo czy lwy, te prawdziwe, są odważne? Nie. Lwy to zbóje niejednokrotnie odbierające zdobycz słabszym zwierzętom, żerujące na padlinie i unikające zbędnych starć. Okrutnicy, którzy przejmując stado innego samca zabijają jego młode, a mimo to samice bez dużych oporów akceptują nowych mężów i się im oddają. Jednak, jako że setki, a może i tysiące lat temu niesłusznie uznano lwa za symbol odwagi, oto jest -– złoty lew Gryffindoru. Czy orły są inteligentne? Nie, inteligentne są kruki, jednak, jako że ptaki te stanowią w Brytanii symbol wojny, żałoby i śmierci, nikt nie odważyłby się umieścić kruka w swym godle. I tak orzeł, niezwykle skuteczny zabójca, ale jednocześnie istota nieszczególnie bystra, rozpościera skrzydła w godle Domu Poszukujących Mądrości. No i wąż Slytherinu. Nie jest przecież tajemnicą, że węże, tak jak i wszystkie gady, są nieszczególnie rozumne, a coś nierozumnego nie może być chytre. Wrażliwe na chłód i przegrzanie, nie potrafią się też dynamicznie przystosowywać do zmieniającego się świata. Nie wiedzą czym jest ambicja i nie znają dumy, bo obca jest im hierarchia. Stworzeniem przebiegłym, zaradnym, potrafiącym płynąc z prądem jest za to szczur, jednak szczury to istoty, które budzą powszechną pogardę. Dlatego też, między innymi, Salazar wybrał węża na swój znak. W końcu zarówno jad węży jak i ich podwójny język kojarzy się z podstępem. Do tego budząca instynktowny respekt, lecz nie pozbawiona specyficznego uroku aparycja beznogich gadów no i dodający wszystkiemu smaczku kontekst biblijny. Wszystko to sprawiło, że wąż stanowił niezwykle atrakcyjny wybór dla Slytherinu. No i na końcu borsuk. Czy borsuki są pracowite? Owszem. W końcu budują nie tylko rozległe nory, które utrzymują w nienagannej czystości, ale też specjalne wychodki, latryny, w ich pobliżu. Czy są zgodne i koleżeńskie? Cóż, można tak powiedzieć. W końcu niejednokrotnie współdzielą nory z bałaganiarskimi i hałaśliwymi lisami, znosząc ich przywary w zamiar za resztki pożywiania. Jednak te same borsuki potrafią, bez wyraźnej przyczyny, nie tylko przepędzić bałaganiarskich współlokatorów, ale tez zabić i pożreć ich potomstwo. Należy też pamiętać, że chociaż wyglądają jak pluszowe zabawki i sprawiają wrażenie powolnych i niezdarnych, to posiadające ostre zęby i wielkie pazury drapieżniki, z którymi należy postępować ostrożnie. Drapieżniki spędzające większość życia albo pod ziemią, albo pod osłoną nocy, chadzając własnymi, nikomu nieznanymi ścieżkami. Takim też Domem był Hufflepuff. Domem „wszystkich pozostałych", tych, którzy idą własną drogą. A jakie drogi wybierali to już zupełnie inna kwestia.

Mały komentarz:

Prawie coś rozbabruje Pottera o murawę, a co robi Dumbledore? Jedno, wielkie nic. No bo przecież czym się przejmować, skoro wszystko skończyło się dobrze, prawda? Zawsze mnie to wkurzało, podobnie to, ze i inni przełknęli sprawę jak pelikan cziłałę turysty. Bez echa. Stąd pogadanka w gabinecie, chociaż, wedle JKR Harry miał okazję pooglądać dyrektorski gabinecik dopiero w drugiej części.