IX Niebezpieczne toalety i kłopotliwy gość

Wyobraźnia Harriet była bogata i żywa, co w połączeniu z nieco krytycznym, o ile nie pesymistycznym podejściem do życia owocowało skłonnością do snucia ponurych rozważań odnośnie tego, co złego może się jej przytrafić. Rozmaite nieszczęścia potrafiła sobie wymyślać całymi godzinami, bardzo dokładnie i szczegółowo. Jednak nawet ona czasem nie umiała czegoś przewidzieć. Na ten przykład tego, że po powrocie z gabinetu dyrektora niemal pozbawi ją życia zwykły, sprawiający wrażenie kompletnie niegroźnego kibelek. Jak? Cóż, można powiedzieć, że plan nieinwazyjnego pozbycia się złotego znicza z ciała dziewczynki został zasabotowany przez czynniki zewnętrzne. Otóż muszla klozetowa – przez dekady przyjmująca w siebie zaprawione rozmaitymi eliksirami wymiociny, same eliksiry jako takie, storturowana zaklęciami, a ostatnimi czasy również dowcipami bliźniaków Weasley – nie wytrzymała uderzenia nietypowego pocisku. Wydając ostatnie tchnienie, czy też raczej brzęk, porcelanowy tron rozpadł się na dziesiątki ostrych, porcelanowych kawałków. Efekt? Nie przygotowana na taki obrót spraw Harriet upadła całym ciężarem swego miękkiego, delikatnego ciała na odłamki toalety. Donośny wrzask, jaki po tym nastąpił dogłębnie przeraził panią Pomfrey oraz wszystkich w jego zasięgu. W tym grupkę zaopatrzonych w rozmaite przekąski puchonów z drużyny, którzy zaatakowali skrzydło szpitalne z chwalebną misją dodania otuchy koleżance. Natomiast, gdy zaaferowana pielęgniarka wpadła do toalety… Powiedzmy, że widok, który zastała, nie ukoił jej nerwów, przeciwnie. Mało tego, wykrzywiona w wyrazie zaskoczenia i grozy, poszarzała twarz kobiety jasno powiedziała puchonom, że cokolwiek tam nie zaszło, stanowczo nie chcą tego widzieć. Wystarczyło jej jedno znaczące spojrzenie, aby natychmiast wyszli.

Obrażenia okazały się paskudne – rozległe, a w kilku miejscach głębokie aż do kości. Co gorsza odłamki przecięły tętnicę udową i parę większych naczyń krwionośnych, wskutek czego Harriet niemal się wykrwawiła. Jakby tego wszystkiego było mało pani, Pomfrey posiadała na stanie ledwie dwie fiolki eliksiru regenerującego krew. Jego ilość wystarczyła akurat, żeby zażegnać niebezpieczeństwo zagrażające życiu dziewczynki, ale nie, żeby w pełni uzupełnić ubytek i tym samym przywrócić siły potrzebne do szybkiego uleczenia poszatkowanych mięśni. Dlatego też pielęgniarka została zmuszona podać Potter leki scalające tkanki o dużo wolniejszym, ale nie obciążającym tak bardzo organizmu działaniu. Oczywiście zaraz po tym posłała do profesora Snape'a, prosząc o uwarzenie sporego zapasu krwiotwórczego eliksiru, jednak jako że sporządzenie go, ostudzenie i przefiltrowanie zajmowało od sześciu do ośmiu godzin, nie miało to pomóc puchonce… A przynajmniej nie teraz.

Takim to sposobem Harriet skończyła na szpitalnym łóżku, leżąc na brzuchu jak foka, usiłując ignorować ból w tylnich partiach ciała i rozmyślając. Przede wszystkim o tym, czy będzie jej dane dożyć końca roku szkolnego. W końcu nie minął jeszcze pierwszy semestr, a niemal została zabita przez wierzbę bijącą, własną miotłę, czy raczej tego, kto ją zaczarował, złotego znicza, a teraz jeszcze kibelek. Jeżeli do tego wszystkiego dodać dziwne przyciąganie do piorunów… Oj ,nie wyglądało to dobrze. Oj nie. Podobnie jak to, że trzy z czterech wymienionych wyżej wypadków miały miejsce jednego dnia.

Nie potrafiła sobie odmówić pytania „co jeszcze?", bo miała niemiłe przeczucie, że prześladujące ją fatum tak łatwo nie odpuści. Zupełnie jakby los zamierzało ją ukarać za samo to, że miała czelność się urodzić. Okropny ojciec, nieprzyjemne wujostwo, wredne dziewczyny w podstawówce, a teraz jeszcze to wszystko.

Całości dopełniali Dumbledore i Snape.

Dumbledore… Instynktownie mu nie ufała, ale ostatnia rozmowa sprawiła, że zaczęła się wahać. W końcu jawnie powiedział jej, że ktoś może chcieć ją skrzywdzić i żeby na siebie uważała. Był szczery, podczas gdy większość nauczycieli na jego miejscu albo w ogóle by z nią nie porozmawiała, albo spróbowała pocisnąć jakiś kit. Uspokoić ją. Wmówić, że to nic takiego. Może to naiwne, ale bardzo ceniła sobie taką szczerość. Należała do osób wolących gorzką prawdę, niż słodkie kłamstwa. Tym bardziej, że gorzka prawda otulona w miękkie, różowe kłamstwo przypomina nieco sztylet owinięty w jedwabną chusteczkę – człowiek się jej nie spodziewa, więc jest dwakroć bardziej niebezpieczna niż byłaby normalnie. I bolesna.

Pomyślała o ojcu. On również jej nie okłamywał, nie miał powodu. Wiedział, że może z nią zrobić, co tylko mu się spodoba i córeczka nic na to nie poradzi. Dlatego zawsze mówił, co ją czeka, ewentualnie milczał, jeżeli uznał, że nie warto z nią rozmawiać. To drugie zdarzało się znacznie częściej, jednak nie zmieniało to faktu, że nie kłamał. Gdyby kłamał, usiłował wzbudzić zaufanie i poczucie bezpieczeństwa, tylko po to, żeby zaraz potem zmieszać ją z błotem i upokorzyć… To byłoby o wiele gorsze. Nie wiedziała, czy poradziłaby sobie z czymś takim. Szczególnie po tym, co stało się we wakacje.

Na myśl o tajemniczym rytuale poczuła, jak coś ściska ją w żołądku. Bała się, że ze swoim pechem może nie dożyć końca roku, ale tak naprawdę bała się też, co ją czeka, jeżeli jednak dożyje. Czy ojciec planuje znowu zrobić coś podobnego? I właściwie jaki cel miał ten rytuał? A może to on stoi za dziwnym przyciąganiem do piorunów…?

Nie. To nie było to. Nie miała pojęcia jakim sposobem, ale wiedziała, że to, co zrobił jej ojciec i pragnienie, wywoływane przez błyskawice, nie mają z sobą nic wspólnego.

Pech, pioruny i nieznany zamachowiec. Tyle wystarczyłoby, żeby dorosłego podłamać, a co dopiero ją. Tym bardziej, że zamachowcem mógł być jeden z nauczycieli. Niekoniecznie Snape – w końcu belfrów Hogwart miał nie mało – chociaż, jak wykazał Ron, ze względu na zaklinanie, to on znajdował się na szczycie listy podejrzanych. Jednak czy naprawdę to Snape? Nie chciało jej się w to wierzyć. Przypuszczała, że mężczyzna z miłą chęcią zatruje jej życie, ale żeby zabijać? Jaki miałby powód? No, nienawidził jej ojca, a ona sama stanowiła tak jakby symbol tego, że przegrał wyścig o względy jej matki, ale to jakieś takie dziecinne. Chociaż, z drugiej strony, należał do śmierciożerców, prawda? A przynajmniej tak powiedział Neville. Niby robił za podwójnego agenta, szpiegując Voldemorta, ale w takich przypadkach niczego nie można być pewnym. Jednak, nawet jeżeli stał po stronie tych złych, to raczej nie był kimś robiącym idiotyczne błędy, a jak inaczej mogła nazwać atak na siebie na oczach całej szkoły? Nijak. Tym bardziej, że im dłużej myślała o tym, tym więcej wynajdywała sposobów uśmiercenia siebie, bez wzbudzania podejrzeń. Owszem, zdarzają się na tym świecie psychole, których rajcowałoby zabicie kogoś na oczach innych. Tacy, którym dałoby to poczucie siły, a także pozwoliło żerować na strachu i bezsilności otoczenia. Jednak czy Snape to jeden z nich? Nie potrafiła stwierdzić, chociaż z przeczytanych przez nią książek wynikało, że nie bardzo. Większość świrów, którzy odwalali tego typu akcje albo była pewnymi siebie narcyzami z kompleksem boga, pragnącymi pokazać, jacy to oni nie są mocni, albo ofiarami znęcania, chcącymi wziąć odwet na świecie. Rzadziej osobami wycofanymi, odrzuconymi przez swoje środowisko. Teoretycznie mistrz eliksirów mógł należeć do ostatniej grupy, w końcu nie wyglądało na to, żeby miał nazbyt wielu przyjaciół, ale z drugiej strony „wycofany" nie do końca dobrze opisywało jego osobę. Zgadza się, wyraźnie nie należał do szczególnie rozmownych czy towarzyskich, ale też nie stronił od konfrontacji oraz potrafił postawić na swoim. Pierwsza z grup również do niego nie pasowała. Owszem, z jednej strony uważał się za lepszego od innych, w końcu nie raz patrzył na co poniektórych nauczycieli jak na skończonych kretynów, ale z drugiej nie stawiał siebie na piedestale. Nie pragnął być w centrum uwagi ani budzić powszechnego strachu… no może wśród uczniów. Właśnie, uczniowie. To jak ich traktował, niejako kolidowało z przynależnością do drugiej grupy. No i nikt go nie prześladował. Jasne, za czasów szkolnych pewnie jej ojciec i wujkowie pewnie nie raz go dręczyli – nie miała, co do tego najmniejszych złudzeń – ale obecnie był szanowanym przez innych nauczycieli profesorem, no i miał reputację jednego z najlepszych warzycieli eliksirów w kraju. A przynajmniej Ernie tak mówił, a wiedziała, że chłopak zamierza studiować eliksiry, więc interesował się tematem jak nikt inny.

Ernie, eliksiry, nauka… Westchnęła, mimowolnie zahaczając myślami o czekający na nią stos zadań domowych. Coś okropnego, jakby nie dość miała nadprogramowych problemów, to jeszcze szkoła musiała ugryźć ją w tyłek. Cudownie. W dodatku, jako że nie za bardzo wiedziała, co chce robić w przyszłości, nie mogła sobie niczego odpuścić. No, może poza historią magii, z którą było jej naprawdę nie po drodze. Owszem łapała chronologię wydarzeń, wiedziała, co miało miejsce w danym okresie dziejowym, ale konkretne imiona, nazwy miejsc i daty? Tragedia. Jedynie część etnologiczną – według niej stanowczo zbyt okrojoną i potraktowaną wręcz po macoszemu – zapamiętywała bez trudu. Kultury i obyczaje nieludzkich ras fascynowały ją. Planowała w wolnym czasie poszerzyć wiedzę o nieludziach i ich obyczajach, problem w tym, że wolnego czasu nie miała. Tym bardziej, że przez ten piekielny złoty znicz została wyeliminowana z życia na dwa dni. Pani Pomfey jasno powiedziała, że nie wypuści jej z skrzydła wcześniej niż w poniedziałek… No, ewentualnie w niedzielę wieczorem, ale to i tak tylko po to, żeby przed lekcjami mogła wyspać się w słasny, łóżku. A zadania domowe czekały. I szlaban z Filchem. No i ta cała sprawa z piorunami, na temat której chciała poszukać informacji…

Miała ochotę się rozpłakać. Nie wiedziała czy może ufać Dumbledore'owi ani co myśleć o Snape'ie. Wystarczyła porządna burza, żeby zaczęła balansować na skraju szaleństwa, a gdzieś tam krążył świr, który usiłował ją zabić. No i wisienki na torcie zgryzoty – szkoła, szlaban i ogólny nadmiar zajęć. Właściwie to niemal cieszyła się, że nie ma w Hogwarcie przyjaciół, bo jak niby miałaby poświęcić czas? Chyba tylko rezygnując ze snu.

Snu, który uparcie nie chciał przyjść, chociaż dwudziesta druga wybiła już dawno temu, a gwar na szkolnych korytarzach ustał. Nie potrafiła spać na brzuchu, a w dodatku ten obolały tyłek i tłukące się po głowie niespokojne myśli… Coś okropnego. Tym bardziej, że była wycieńczona. Ból i stres niemal kompletnie ją wyczerpały, a regenerujące się ciało pochłaniało resztki energii. Teoretycznie mogła zażyć jakiś środek usypiający, jak – dajmy na to – eliksir słodkiego snu, jednak przyjęła już tyle magicznych specyfików, że pielęgniarka obawiała się interakcji.

Zmęczenie sprawiało, że dręczące Harriet niespokojne myśli plątały się i rwały, tworząc niemożliwe do uchwycenia, czy zapamiętania, fantasmagoryczne koszmary. Jeden za drugim, niczym uciekające przed światłem karaluchy, przemykały przez jej skołatany umysł, wprowadzając w nim coraz większy chaos, tak kontrastujący z otaczającymi dziewczynkę ciszą i ciemnością.

888

Harriet nie miała pojęcia, czy koniec końców zasnęła, czy omdlała. Faktem pozostawało, że w końcu osunęła się w otchłań nieświadomości i pozostała w niej aż do drugiej po południu. Kiedy w końcu obudziła się, była kompletnie rozbita. Przez chwilę błądziła wokół przestraszonym wzrokiem, nie mając pojęcia, gdzie jest, ani czemu. Dopiero po paru minutach zaczęła sobie wszystko przypominać, a że wspomnienia nie należały do najprzyjemniejszych, jęknęła w poduszkę.

Jednak, biorąc pod uwagę wszystko, co się stało wczorajszego dnia, nie było najgorzej. Przynajmniej teraz. Tyłek już jej nie bolał, aczkolwiek nie miała na tyle odwagi, żeby spróbować na nim usiąść czy chociażby odwrócić się na plecy. No i czuła się względnie wypoczęta z naciskiem na „względnie" – przypuszczała, że nie da przejść więcej niż parę metrów, ale myślała klarownie i już nie miała wrażenia, że jest spękaną figurką z cieniutkiej, angielskiej porcelany.

Jednego nie rozumiała. Co tu robiła Stella?

Dziewczynka nie miała pojęcia, od kiedy sowa siedzi przy jej łóżku, ale najwyraźniej robiła to od dłuższej chwili, bo pani Pomfrey zadbała, aby obecność ptaka w skrzydle szpitalnym była jak najmniej niehigieniczna – skleciła na metalowym krzesełku coś w rodzaju gniazda z starych, ale sterylnych prześcieradeł, a na podłodze obok postawiła metalowy nocnik, zapewne mający służyć Stelli za prywatną wygódkę. Harriet mogła się założyć, że rzuciła na naczynie zaklęcie jednostronności czyli „wszystko może wejść, nic nie może wyjść". Użyteczne, gdy trzeba zabezpieczyć coś toksycznego, zakaźnego, ewentualnie niezwykle reaktywnego, a nie można zamknąć pojemnika. W każdym razie, czar skutecznie zabezpieczał przed tym, żeby bakterie ze sowich kupek rozlazły się wokół. Jeżeli znów chodzi o stojącą na parapecie miseczkę z wodą… Cóż, w tej sprawie pani Pomfrey najwyraźniej musiała ociupinę zaryzykować. W końcu nie mogła dopuścić do tego, żeby niewinne stworzenie cierpiało z powodu pragnienia, prawda?

Stella wlepiła w Harriet zmartwione spojrzenie, przekrzywiając łebek to w jedną, to w drugą stronę, drepcząc w miejscu i bezgłośnie rozwierając dziób. Wyraźnie chciała skoczyć na łóżko i organoleptycznie sprawdzić czy z jej panią już wszystko w porządku, ale nie opuściła prześcieradłowego gniazda. Zapewne pani Pomfrey miała coś z tym wspólnego.

– W porządku malutka. Nie jest tak źle, jakby mogło być. W każdym razie, jeszcze nie umieram – mruknęła, wyciągając dłoń, żeby pogładzić śnieżnobiały łepek.

Sowa zmrużyła złote ślepia, skrzecząc z wyraźną ulgą, jednak nie wyglądała na całkiem uspokojoną.

– Nie martw się, wyj…

Trzask otwieranych drzwi, odwrócił uwagę Harriet od pupilki. Tym bardziej, że zaraz po tym usłyszała znajome kroki. Te jednak nie skierowały się w jej stronę, a gdzieś dalej.

– Och, witaj Argusie – mruknęła gdzieś za ścianą pani Pomfrey. Miała zmęczony, nieco nieobecny głos. Najwyraźniej wydarzenia poprzedniego dnia również jej dały się we znaki. – W czym mogę ci pomóc?

– Dzień dobry, jeżeli można tak powiedzieć. Tego… Mała Potter nie zjawiła się na szlabanie, chociaż w piątek przekazałem jej, że ma przyjść z rana zaraz po śniadaniu. Podobno do tej pory nie opuściła skrzydła szpitalnego.

Brwi Harriet drgnęły. Czy tylko jej się wydawało, czy Filch brzmiał na nieco… Zaniepokojonego?

– I szybko go nie opuści. Myślałam, że będzie mogła wyjść dziś wieczorem albo w poniedziałek rano, ale prawdopodobnie potrzymam ją aż do wtorku.

– I to wszystko przez tą cholerną piłkę?

– Pośrednio. – Rozległo się ciężkie westchnienie. – Toaleta w skrzydle szpitalnym już swoje przeszła, do tego jak wszystkie ucierpiała po ostatnim dowcipie Weasley'ów. A wiesz, jak działa eliksir rektalnego oczyszczenia.

A więc tak się to piekielne lekarstwo nazywało. Rektalne oczyszczenie… Raczej rektalna zemsta. Swoją drogą, ciekawe jak często pani Pomfrey musiała go używać, że z taką pewnością stwierdziła, że Filch zna jego działanie. A może kiedyś użyła go na nim? Albo na pani Norris?

– Toaleta nie wytrzymała uderzenia złotego znicza – kontynuowała pielęgniarka – a Harriet upadła na odłamki. Możesz sobie wyobrazić…

Syk wciąganego przez zęby powietrza jasno oznajmił, że owszem – Filch mógł sobie wyobrazić. I wyobraził. Bardzo dokładnie.

– Właśnie. Nie wyglądało to ładnie – mruknęła pielęgniarka, a jej głos brzmiał niezwykle poważnie. – A w rzeczywistości było jeszcze gorsze. Odłamki przecięły tętnice i główne naczynia, krew uciekała z niej szybciej niż powietrze z przekłutego balonu. Musiałam szybko je połatać, potem podać serum krwi, a na koniec chociaż wstępnie scalić mięśnie. Nie miałam czasu na diagnozowanie, stąd początkowy błąd w obliczeniach… Chociaż powinnam się zorientować, jak bardzo sytuacja jest poważna, już po tym, ile mała potrzebowała serum. Pełny flakon, ilość zwykle wystarczająca dla czterech osób…

– Cholera… Niewiele zostało w jej żyłach, prawda? Prawie nic.

– Zgadza się… Cud, że tak dobrze to zniosła. Większość po czymś takim, dostaje wstrząsu i spędza dwa, trzy tygodnie w śpiączce. Tymczasem Potter jakoś pociągła, chociaż miałam za mało serum, żeby uzupełnić cały ubytek krwi. Do tego całonocna regeneracja mięśni… Biedactwo pewnie jest kompletnie wycieńczona.

– Niech zgadnę, Czekają ją dwa dni zażywania środków wzmacniających, odżywczych i witamin? – zapytał Filch.

– Tak… Oraz pochłanianie pustych kalorii, bo tłuszcze i cukier bardzo jej się teraz przydadzą. Chociaż nie jestem pewna, czy nie potrzymać ją do środy. W każdym razie, na pewno nie wypuszczę jej we wtorek z rana, a najwcześniej po południu. Lepiej żeby nie szła od razu na lekcje, tylko pierw doszła do siebie.

– Czyli przez co najmniej dwa tygodnie będę musiał wyszukiwać jej jakieś niezbyt obciążające zadania na szlabanach, a te zacznie najpewniej dopiero w przyszłym tygodniu. Ech, będę musiał pomyśleć, co trzeba spisać, skatalogować albo…

– Od biedy możesz ją poprosić o przygotowanie dekoracji na Boże Narodzenie. W końcu im wcześniej się za to zabierzemy…

– Nie mogę. Dałem smarkatej brokat do ręki i ta po piętnastu minutach wyglądała jak kula dyskotekowa. Bardzo lepka kula dyskotekowa, bo kleju też sobie nie pożałowała.

Słowa woźnego były złośliwe, ale nie jadowite i pobrzmiewała w nich nuta humoru. Pielęgniarka zachichotała, a przysłuchująca się rozmowie Harriet poczuła ukłucie złości. Przecież powiedziała mu, że jest fatalna jeżeli chodzi o wycinanki, wyklejanki i takie tam! No i to nie tak, że się nie starała, po prostu… Klej i brokat jakoś zawsze ją „atakowały".

– W każdym razie, wrzuć z Potter nieco na luz. Jeżeli boisz się, że uzna, że jesteś dla niej miły, powiedz, że to na moje polecenie i zrób się marudny. Wiesz, tak jak tylko ty potrafisz… – Kobieta ponownie zachichotała, ale gdy odezwała się ponownie, jej głos był poważny. – Czeka mnie też rozmowa z Dumbledore'em. Powinien powiedzieć nauczycielom, żeby nieco odpuścili małej. No i Gwen będzie musiała jakoś przełknąć, że jej nowa ścigająca wypadnie na co najmniej miesiąc z gry. Z tym może być naprawdę ciężko. Jeżeli chodzi o quidditch, Wunderbar bywa naprawdę głucha na argumenty.

– Tak. Z tym i paroma innymi sprawami. W końcu durniów nam tutaj nie brakuje – mruknął gorzko Filch. – Dobra, idę tych DURNIÓW pilnować, bo mam wrażenie, że tylko czekają, aż się odwrócę, żeby zacząć w siebie rzucać łajnobombami… Jeżeli dobrze pójdzie. Jeżeli nie, czymś co NAPRAWDĘ eksploduje.

– Nie przesadzaj…

– Ja przesadzam? A pamiętasz, co było dwa lata temu…? No właśnie. Dobra, lecę. Do następnego.

Woźny wyszedł, w asyście cichego kliknięcia drzwi, a pani Pomfrey wróciła co do swoich spraw, czegokolwiek akurat nie robiła.

Harriet zmarszczyła nieznacznie czoło, zastanawiając się nad tym, co usłyszała… oraz tym, że w ogóle to usłyszała. W końcu pielęgniarka nie rozmawiałaby tak swobodnie z woźnym, gdyby przypuszczała, że jej pacjentka już nie śpi albo może się lada moment obudzić. To znowu znaczyło jedno – kobieta zakładała, że jest w gorszym stanie, niż była w naprawdę. I tu pojawiło się pytanie: popełniła zwykły błąd, czy może chodzi o coś innego?

Harriet wróciła myślami do wydarzeń z wakacji. Tego piekielnego rytuału, eksperymentu czy jak to nazwać. Ojciec niejasno wspomniał, że ten miał pomóc ją chronić, ale nie wyjaśnił nawet jednym słowem, w jaki sposób. Czy może jej szybszy powrót do zdrowia i to, że nie przypłaciła krwotoku wstrząsem, miało coś z tym wspólnego? A może to czysty przypadek?

Przełknęła. Myśl, że to, co z nią i tamtymi stworzeniami zrobił ojciec mogło jej pomóc, a może nawet ocalić, bolała. Nie chciała być ratowana przez tego okropnego człowieka do tego w TAKI sposób. Nie chciała być mu niczego winna.

Do tego rozmowa pielęgniarki i woźnego. Filch niczego nie udawał, nie odgrywał wiecznie niezadowolonego z życia, marudnego ciecia, a pielęgniarka nie wydawała się tym zaskoczona, znaczy musiała go znać, tak jak nie znali go ani nauczyciele, ani uczniowie Hogwartu.

„Czemu?" – pytanie natychmiast zakwitło w głowie dziewczynki, chociaż w cale go tam nie zapraszała. Zastanowiła się… Cóż, zawsze istniała możliwość, że woźnego i pielęgniarkę łączyło coś więcej niż tylko relacja zawodowa, ale jakoś wątpiła. Wymianie zdań brakowało tego niesprecyzowanego czegoś, co zwykle pobrzmiewało w rozmowach… No, zakochanych to stanowczo za duże słowo. W końcu słyszała to nawet w rozmowach cioci Petunii i wujka Verona, a oni chyba nigdy nie byli w sobie zakochani. Nie tak naprawdę. W każdym razie, trochę tego czegoś brakowało. Może to kwestia nękającej ją paranoi, ale nie potrafiła wyrzucić z głowy hipotezy Kici o spisku pracowników nienaukowych. Czających się w cieniu, wiedzących to, czego nauczyciele nie wiedzą i kombinujących nie wiadomo co.

Nagle przypomniała sobie mugolską szkołę i zająknęła się wewnętrznie. Przecież to oczywiste, że chodzi o spisek! Spisek jaki istnieje we wszystkich szkołach, uczelniach, a pewnie również i szpitalach oraz wszelkiego rodzaju instytucjach zatrudniających kadrę „drugiej kategorii". Przecież i w podstawówce sprzątaczki, woźny, konserwator, stróż oraz panie ze stołówki trzymali sztamę. Obserwowali zarówno nauczycieli jak i uczniów, znali szkołę lepiej niż ktokolwiek inny, a także lepiej niż ktokolwiek inny wiedzieli, czego mogą oczekiwać zarówno ze strony dzieciaków, jak i grona pedagogicznego czy inspekcji z kuratorium. Wszelkie polecenia interpretowali na swój sposób, nie raz wykonując je szybciej i lepiej niż gdyby trzymali się wskazówek przełożonych, a każdy zaradny uczeń czy belfer usiłował żyć z nimi w zgodzie. Właściwie, kiedy Harriet pomyślała, jak bardzo może ułatwić życie życzliwa sprzątaczka, a także, jak bardzo potrafi je utrudnić taka wroga, stwierdziła że to aż przerażające.

W każdym razie, wyglądało, że spisek personelu klasy „b" rzeczywiście istniał, ale nie stanowił niczego niezwykłego. Ot zjawisko nawiedzające zarówno magiczny jak i niemagiczny świat od zarania dziejów.

– Jak myślisz, po tym wszystkim, co mnie spotkało, to normalne, dopadła mnie paranoja? – zapytała wlepiającą w nią przenikliwe spojrzenie Stellę, na co sowa zaskrzeczała, zupełnie jakby chciała powiedzieć „absolutnie".

– A teraz cii, maleńka. Bądźmy na razie cicho. Lepiej, żeby pani Pomfrey na razie nie dowiedziała się, że już nie śpię.

Mimo, że dręczyło ją potworne pragnienie, a kiszki grały marsza, zamierzała poczekać przynajmniej kwadrans, nim da kobiecie do zrozumienia, że już wstała. Nie chciała, żeby ta domyśliła się, że słyszała jej rozmowę z Filchem.

Stella nie rozumiała zachowania Harriet, która wymagała natychmiastoowej opieki, ale niechętnie wykonała polecenie. W milczeniu rozglądała się wokół, szukając wszelkich, potencjalnych zagrożeń. Może i nie należała do najmądrzejszych istot pod słońcem, ale instynktownie czuła, że coś jest nie tak. Że nad jej panią zawisło niebezpieczeństwo. Zła wola. Dlatego też zamierzała zatopić szpony w każdej mogącej stanowić zagrożenie istocie.

888

Następne dwa dni minęły Harriet pod znakiem połykania hurtowych ilości medykamentów, witamin oraz pochłaniania rekordowych ilości jedzenia. Posiłki nie były nazbyt obfite, ale niezwykle częste, kaloryczne i pełne różnorakich mikroelementów i minerałów. W szczególności żelaza, którego organizm zużył niemało, uzupełniając ubytek krwi.

Szczerze powiedziawszy, nie miała zbytniej ochoty opuszczać skrzydła szpitalnego, tym bardziej, że pani Pomfrey pozwoliła zostać Stelli, pod warunkiem, że ta będzie się zachowywać „w sposób cywilizowany". Oznaczało to tyle, że sowa miała siedzieć grzecznie na stołku i załatwiać się wyłącznie do nocnika. Oczywiście otrzymała również zgodę na rozprostowanie skrzydeł od czasu do czasu, jednak pielęgniarka zastrzegła, że jeżeli waży się chociażby raz przylecieć do skrzydła szpitalnego z myszą, szczurem czy inną zdobyczą, to wyleci z niego na dobre. Oczywiście Stella ani myślała na cokolwiek polować – wolała odwiedzić kuchnię i wybłagać od skrzatów domowych puszkę kociej karmy.

W każdym razie, perspektywa porzucenia cichego sanktuarium, częstych posiłków i dającego poczucie bezpieczeństwa spokoju na rzecz wczesnego wstawania, lekcji, zadań domowych i codziennej gonitwy bynajmniej Harriet nie pociągała. Do tego gdzieś tam krążyła osoba odpowiedzialna za to, co stało się z jej miotłą… Niezbyt podnosząca na duchu perspektywa. Niestety doskonale wiedziała, że nie może zostać w skrzydle szpitalnym na zawsze, a wszelki opór jest daremny. Dlatego też we wtorek, zaraz po obiedzie i wymienieniu szpitalnej pidżamki na uczniowską szatę, powlokła się do pokoju wspólnego, niosąc niedużą torbę wypełnioną po brzegi eliksirami i witaminami.

Kiedy tylko wyłoniła się z korytarza za beczką, natychmiast została otoczona przez niemałą grupkę uczniów. Jednak tym razem, otaczające ją twarze nie wykrzywiały niezdrowa ciekawość, nieuzasadniony podziw, czy potrzeba atencji, a zmartwienie. Wszyscy, jak jeden mąż, wypytywali, czemu pani Pomfrey tak długo ją trzymała w skrzydle szpitalnym, no i co tak właściwie się stało. Harriet nie miała pojęcia, jakie wieści przekazali pozostałym puchonom koledzy z drużyny, ale najwyraźniej wszystkich przestraszyli.

Chciała czy nie, musiała udzielić niezbędnych wyjaśnień. Na początku oczekiwała głupich komentarzy i chichotów, które zresztą nastąpiły, kiedy z grubsza opisała działanie eliksiru rektalnego oczyszczenia, ale ucichły jak ucięte nożem, gdy przeszła do… hm… momentu kulminacyjnego. Zastąpiły je syki bólu i pełne współczucia spojrzenia. Nikt nie chciał sobie wyobrażać, jak to jest usiąść czy też raczej upaść gołym tyłkiem na stos ostrych, porcelanowych odłamków. Niestety wszyscy sobie wyobrazili. Dudley już kilkukrotnie wspomniał jej, że gdy opowiada, obrazy jakby same przesączają się do głowy, zarówno te chciane, jak i niechciane. Kwintesencję wywodu stanowił komentarz Megan, która z grobową miną stwierdziła, że po wszystkim toaleta musiała wyglądać jak po świniobiciu, a zadek Harriet jak duża porcja krwawej rąbanki.

Harriet nie za dobrze radziła sobie ze współczuciem i troską, głównie dlatego, że rzadko ich doświadczała. Kiedy miała podły dzień w szkole, zarówno ojciec jak i państwo Dursley całkowicie to ignorowali. Owszem, czasami w domu akurat gościł któryś z wujków, ale Syriusz zamiast spróbować jakoś normalnie dodać jej otuchy, zwykle robił z siebie klauna, usiłując ją rozśmieszyć, co czasem działało, a czasem nie… W drugim z przypadków jedynie pogarszało sytuację, bo czuła się zobowiązana do uśmiechu i udawania poprawy nastroju, co stanowiło istną katorgę. Z kolei wujek Remus nie wykazywał żadnej inwencji twórczej, jedynie posyłał jej smutny uśmiech i mówił, że jutro będzie lepiej. Z drugiej strony przynajmniej pozwalał jej się wygadać, co przynosiło niewielką ulgę z naciskiem na „niewielką". Zresztą rzecz wyglądała podobnie, gdy chorowała. Jedyne, co Lupin robił, to uśmiechał się smutno i mówił, że niedługo wyzdrowieje. No i czasami przynosił jej zupę, leki i inne takie. Chociaż to i tak DUŻO więcej niż to, na co mogła liczyć ze strony Syriusza. Mężczyzna nienawidził szpitali i wyraźnie nie radził sobie z cudzą niedyspozycją, a przede wszystkim z własną bezsilnością w tej kwestii. Dlatego jedyne, co robił, to wysyłał Stworka, żeby pomógł się nią zająć… Czy też raczej po prostu zajął się nią jak i domem, bo ojciec, jak tylko zauważał obecność marudnego skrzata, natychmiast uznawał, że już nic nie musi. Niestety Stworek nie stanowił szczególnie przyjemnego towarzystwa, chociaż Harriet nie potrafiła nie doceniać tego, co dla niej robił, bo chociaż nieustannie warczał i rzucał nieprzyjemnymi komentarzami, dbał o nią jak nikt inny. No i widziała jak bardzo jest wkurzony na jej ojca za to, jak ją traktuje. Chociaż zwykle skrzatom domowym podobne uczucia były obce, czarodziejski sługa ewidentnie gardził Jamesem Potterem, na co ten na szczęście nie zwracał wielkiej uwagi. Natomiast, jeżeli chodzi o ciocię Petunię, wujka Verona, czy ojca właśnie, to kiedy tylko niedomagała z jakiegoś powodu, ostentacyjnie okazywali jej, że jest tylko zbędnym ciężarem. Koniec końców, jeżeli chodzi o współczucie i pocieszenie, to mogła jedynie liczyć na Dudley'a, jednak nie chciała żerować na kuzynie. Ściągać go w dół. Dlatego starała się okazywać, że coś jest nie tak, dopiero, kiedy było naprawdę źle, jednak to nie zawsze wychodziło. Niestety, a może na szczęście – zależy z której strony spojrzeć – chłopak nie należał do tych w ciemię wbitych. Od małego z lękiem obserwował tego „wariata zza ściany", jak myślał o Jamesie Potterze, instynktownie wiedząc, że jeżeli ten postanowi go skrzywdzić, ani mama, ani tata mu nie pomogą. Nie zdołają. Dlatego, podobnie jak jego rodzice, nauczył się rozpoznawać nastroje czarodzieja i unikać konfrontacji, gdy temu naprawdę nie dopisywał humor. Mimo to, kiedy Harriet dopiero zaczynała się z nim przyjaźnić, był niezbyt wrażliwym na uczucia czy potrzeby innych burakiem, którego empatia i spostrzegawczość emocjonalna pozostawały wiele do życzenia. Jednak nie trwało to długo – chłopak, jeżeli chciał i widział w tym sens, potrafił się bardzo szybko uczyć. Pierw, nieco przez nią sztorcowany – o ile sztorcowaniem można określić wygłoszoną cichym, niepewnym i pełnym smutku głosem naganę – zaczął zwracać uwagę na nastroje swoich rodziców, przede wszystkim matki oraz dostrzegać jak jego własne zachowania na nie wpływają. Szybko pojął, że gdy zaproponuje mamie pomoc w sprzątaniu, kupi jej w drodze ze szkoły czekoladki albo przyniesie kubek herbaty, widząc, że jest zmęczona to natychmiast uczyni jej dzień o niebo lepszym, nie poświęcając temu wiele wysiłku. Co prawda zarówno wujek Veron jak i ciocia Petunia wychowywali go na skończonego egoistę, ale każde dziecko w mniejszym lub większym stopniu lubi sprawiać przyjemność swoim rodzicom. I nienawidzi, kiedy dziwaczna, nieustannie gnębiona przez własnego ojca kuzynka, mówi mu z wyrzutem „a wiesz, że twoja mama znowu przez ciebie płakała?". To stanowiło wystarczającą motywację, a potem… Cóż, ani się nie obejrzała, a Dudley czytał w niej lepiej, niżby sobie tego życzyła.

W każdym razie, Harriet miała problem ze współczuciem, bo nie za bardzo wiedziała jak na nie reagować. Jednak współczucie w puchońskim wydaniu okazało się mieć całkiem zabawną, a jednocześnie przyjemnie praktyczną formę. W ciągu kilku chwil została wyściskana przez kilkanaście par ramion, przy czym niektóre należały do osób, które znała jedynie z widzenia. Gwen natychmiast podarowała jej obiecane za udział w meczu czekoladki, obiecując, że po najbliższym wyjściu do Hogsmeade dostanie dwa dodatkowe pudełka, bo za wszystko, co przeszła należy jej się premia, a Hanna i Ernie przynieśli notatki do przepisania, doskonale zgadując, czego będzie teraz potrzebowała. Lorelai z kolei stwierdziła, że po czymś takim, powinna uzupełniać wapń, dlatego bliźniacy Wesley powinni odpokutować swój głupi dowcip z toaletami i przez najbliższe dwa tygodnie codziennie wykradać z kuchni dużą porcję budyniu specjalnie dla niej. Ton głosu dziewczyny jasno oznajmiał, że już ona i Meg załatwią, aby to robili. Słysząc to Jones pojaśniała jak choinka na święta, wyraźnie nie potrafiąc doczekać się „załatwiania". W tym nietuzinkowym duecie Brown robiła za mózg, a Megan za niepowstrzymaną i nad wyraz chętną siłę wykonawczą. Jakikolwiek plan nie zrodził się w głowie tej pierwszej, Harriet już współczuła rudzielcom. Owszem, byli o dwa lata starsi, ale… Cóż, współczułaby im, nawet gdyby byli siódmoklasistami. W końcu Jones potrafiła zagiąć samego Snape'a, który ostatnimi czasy wydawał się nieustannie kombinować jak dać jej szlaban, ale tak, żeby go z nią nie mieć… Właściwie to podobny dylemat miała większość nauczycieli, za wyjątkiem Flitwicka, który całkiem dobrze sobie radził z dziewczyną, a nawet uważał ją za uroczą i zabawną.

Chyba pierwszy raz w swoim życiu Harriet nie odczuła negatywnie tego, że znalazła się w centrum zainteresowania. Krótkotrwały szum, jaki wywołała wśród kolegów, tylko podniósł ją na duchu i skończył się, jak tylko puchoni stwierdzili, że została odpowiednio zaopiekowana. Sytuacja idealna.

Czas do kolacji upłynął jej całkiem przyjemnie, chociaż spędziła go na przepisywaniu notatek Erniego i Hanny. Jednak przepisywanie notatek, kiedy pochłania się przepyszne czekoladki, słucha ulubionej muzyki, a ukochana sowa siedzi wtulona w twoje kolana, to zupełnie inna jakość.

Niestety, jak to w życiu bywa, nic co dobre nie trwa długo i o siódmej wieczorem musiała stawić czoła wypełnionej uczniami Wielkiej Sali. Wiedziała, że na pewno czekają ją docinki, co nie napawało jej zbytnim optymizmem, ale była na nie psychicznie przygotowana. Wiedziała, że część zignoruje, część zbije mnie lub bardziej zabawnymi komentarzami lub pójdzie w autoironię i jakoś da radę. Żadnych łez, żadnego obrażania się czy kłótni. A przynajmniej tak zakładała.

Przytyki posypały się przede wszystkim ze strony, co jej nie zaskoczyło, ślizgonów, a przynajmniej tej ich części, którą w myślach określała „czystokrwistymi, arystokratycznymi oszołomami o przerośniętych ego". Właściwie to określenie było o wiele dłuższe, wskazujące również na emocjonalne rozchwianie, egzystencjonalną niepewność, potrzebę dowartościowania siebie i akceptacji oraz ogrom kompleksów, ale na potrzebę chwili bieżącej zawsze generowała myślowego skrótowca. W każdym razie, dowcipy nie należały do tych najwyższych lotów, czy szczególnie bolesnych, więc bez większego kłopotu je zbijała. Przynajmniej dopóty, do póki nie odezwał się Malfoy.

– Jak zawsze musiałaś się popisywać Potter, co? Wszystko, żeby tylko byś w centrum zainteresowania. – Uśmiechnął się paskudnie, stając u boku wysokiego siódmoklasisty obserwującego ją z jawną kpiną w oczach. – Zrobienie z siebie idiotki nie potrafiącej panować nad miotłą, miotanie się po boisku, a wszystko, żeby podebrać szukającym znicza. Niestety nie wyszło, co? Chciałaś wyjść na taką super i złapać go paszczęką jak rzekotka muchę, ale piłeczka wpadła do gardziołka? Heh. Żałosne. Nie zostaniesz szukającą, jak twój staruszek. Ale, jeżeli chcesz zobaczyć jak to robią profesjonaliści, możesz przyjść na sobotni mecz. Co prawda szukający Gryffindoru jest co najwyżej mierny – tu posłał wymowne spojrzenie w stronę gryfonów, którzy natychmiast podnieśli wrzawę – ale Leopold prezentuje poziom pierwszoligowy. Może się czegoś nauczysz.

Na zakończenie swojego przydługiego wywodu klepną starszego ślizgona w ramię, a ten uśmiechnął się szerzej, wyraźnie zakładając, że słowa młodszego kolegi zabolały Dziewczynkę, Która Przeżyła. Jednak, jak powszechnie wiadomo, założenia bywają błędne.

Zaskoczona Harriet zamrugała, nie widząc, czy chłopak jej ubliża, tak ogólnie kpi, żartuje, jest zwyczajnie głupi, upośledzony, czy może wszystko na raz. Jej mina jasno to odzwierciedlała, dodając do tego wykrzyknik oraz okraszając odrobiną weltshmertzu.

– Sugerujesz mi oglądanie dwóch kolesi uganiających się za złotą piłeczką, którą MIAŁAM W SOBIE? Którą musiałam dosłownie WYSTRZELIĆ ze swojego wąskiego, kościstego DUPSKA? Która zrobiła mi z zadu jesień średniowiecza? Której wydalenie przypłaciłam bólem, łzami i KRWIĄ? NORMALNIE KWINTESENCJA ROZRYWKI! Szczyt przeżycia kulturalnego. Najlepsze, co mnie może spotkać w tym stuleciu! A tak serio, to podziękuję, ale nie. Chociaż jeżeli CIEBIE takie rzeczy KRĘCĄ to proszę bardzo. Jeżeli Leopoldzik złapie znicza i da ci go potrzymać, a szczęście ci dopisze, to może okaże się, że magia przechowała echo ciepełka mojego ciała.

Wulgarna, nazbyt obrazowa oraz nieprzystająca do jedenastolatki odpowiedź, wywołała pewne poruszenie, przy czym owo – o dziwo – nie obejmowało odjęcia punktów i nagany ze strony nauczycieli. Za to objęło niezwykle dramatyczny, pełen obrzydzenia wyraz twarzy szukającego ślizgonów, który uświadomił sobie, GDZIE dokładnie była piłeczka, którą za niecały tydzień przyjdzie mu łapać. Zresztą szukający pozostałych Domów, nie wyłączając z tego Cedrika, mieli podobne miny, chociaż może nie aż tak ekspresywne. Całość dopinał wyraźnie zszokowany Malfoy, którego z miejsca zatkało, zmieszani uczniowie usiłujący nie rozważać, jak wygląda proces wydalania złotego znicza oraz ton głosu Harriet. Ton stanowiący kwintesencję morderczych intencji, zaprawionej cynizmem goryczy, gniewu i przeświadczenia, że jej rozmówca jest cofniętym w rozwoju ćwierćmózgiem, którego, jeżeli chodzi o zdolność myślenia, przeciętny przedszkolak bije na głowę. Całość znów wykreowała całkiem udaną scenkę komediową, która wybrała sobie dość nieoczekiwaną ofiarę.

Minewra McGonagal – zawsze dostojna, poważna i pełna godności – najpierw poczerwieniała na twarzy, jakby to jej utknął w gardle złoty znicz, po to by chwilę później, po przegranej walce z samą sobą, rąbnąć śmiechem. Szczerym i niepowstrzymanym, który wypełnił Wielką Salę zupełnie jak łzy rozbawienia jej zielone oczy. Nie potrafiąc się uspokoić ani zaczerpnąć tchu, oparła ramiona o stół, ukryła w nich twarz i rechotała w najlepsze.

Śmiech ma to do siebie, że bywa zaraźliwy, dlatego też szybko przeniósł się na innych. Profesor Hootch spojrzała na z trudem tłumiącego chichot Flitwicka, oboje trwali sekundę, może dwie w zawieszeniu, po czym parsknęli śmiechem. Profesor Silvanus wytrzymał nieco dłużej, ale gdy nie dosłownie dusząca się ze śmiechu nauczycielka transmutacji zaczęła, usiłując zaczerpnąć tchu, wydawać dziwne, przypominające chrumkanie dźwięki, nie wytrzymał i dołączył do ogólnej wesołości. Fale śmiechu przechodzące przez jego wybrakowane ciało wprawiły metalowe protezy w drżenie, a te zaczęły radośnie podzwaniać, dodając do rechotów i chichotów swego rodzaju tło muzyczne. Słysząc to, ucząca starożytnych run profesor Babbling, nie utrzymała powagi. Z kolei Sinistra, którą mało co potrafiło poruszyć, jedynie uśmiechnęła się szeroko, popijając gorącą herbatę ze słusznych rozmiarów kubka. Jednak wyglądało na to, że przyczyną jej rozbawienia nie stanowiła tyle profesorska epidemia śmiechu, co siedzący obok nauczyciel eliksirów, mający minę jakby niczego bardziej nie pragnął, niż znaleźć się gdzieś, gdzie jest normalnie.

Po chwili do Sali wszedł nieco spóźniony Dumbledore, który z zaskoczeniem przesunął wzrokiem po rozbawionych kolegach, wyraźnie zastanawiając się, co takiego przeoczył. Tym bardziej, że jego zwykle poważna zastępczyni musiała się trzymać stołu, żeby nie spaść z krzesła.

Harriet nie było jednak do śmiechu. Wesołość profesorów tylko ją poirytowała, jadła więc z iście wojowniczym zacięciem. Chciała zgodnie z zaleceniami pielęgniarki się napchać, uzupełniając witaminy, żelazo oraz wapń i nie zamierzała pozwolić, aby cokolwiek jej w tym przeszkodziło. Dlatego kolację pochłonęła we wręcz rekordowym tempie, mimo że starannie przeżuwała każdy kęs – zadławienie to ostatnia rzecz, której potrzebowała po przygodzie ze zniczem.

Napełniwszy żołądek, zamierzała czym prędzej wrócić do dormitorium, umyć się, wskoczyć pod pierzynę, poprzytulać się ze Stellą i trochę poczytać, ale nie było jej to dane. A przynajmniej nie od razu, bo niedaleko schodów na piętro dopadł ją Ron Weasley. Jego brązowe oczy lśniły podnieceniem, a w dłoni ściskał poranne wydanie Proroka Codziennego, najpopularniejszej gazety czarodziejskiej… Przynajmniej z tego, co kojarzyła Harriet. Nie była na bieżąco z prasą czarodziejskiego światka, chociaż teoretycznie powinna – w końcu jej ojciec pracował w redakcji Czarodziejskiego Przeglądu Sportowego.

– Musimy porozmawiać – mruknął, złapał ją za nadgarstek i poprowadził w boczny korytarz.

Nadal poirytowana rozmową z Malfoyem, jeżeli mogła to w ogóle nazwać rozmową, miała ochotę porządnie nawrzeszczeć na kogoś. Ron wydawał się odpowiednim kandydatem – odkąd trafiła do skrzydła szpitalnego, nie wykazał nawet minimalnego zainteresowania jej zdrowiem, a teraz, mimo że mogła nadal być słaba, ciągał Bóg wie gdzie. Jednak trzymała nerwy na wodzy, bo wiedziała, że wszczynanie awantury może jej tylko zaszkodzić. Raz, że naprawdę nie doszła jeszcze do siebie, a przynajmniej nie całkiem, dwa… Cóż, chłopak przejął się wypadkiem na miotle i niewykluczone, że wraz z Hermioną uratowali ją. Miała wobec niego dług. Nie wspominając o tym, że obrał sobie za punkt honoru schwytanie jej niedoszłego zabójcy. Prawdopodobnie, tylko dlatego, że uważał, że to Snape, ale to już inna kwestia.

– Patrz na to – Chłopak rozłożył gazetę przed jej twarzą, kiedy tylko znaleźli się w bezpiecznej odległości od Wielkiej Sali.

Pierwszą stronę proroka zajmowało zdjęcie wyważonych drzwi do jakiejś piwnicy oraz zapisany wielkimi, mocno pogrubionymi literami tytuł „Włamanie do banku Gringotta! Sprawca zbiegł".

Harriet uniosła brwi. No, to była wieść. Niestety niewesoła i… Cóż, to głupie, ale Harriet w dziwny sposób czuła się urażona faktem, że ktoś ważył się przypuścić atak na bank prowadzony przez gobliny. I zawiedziona, że ów ktoś nie został przerobiony na marmoladę. Podziwiała te istoty, ich precyzję, granicząca z surowością wstrzemięźliwość, specyficzne poczucie honoru idące w parze z tak znienawidzoną przez czarodziei chytrością. Do tego czuła w stosunku do nich sporo sympatii z racji, że, przeciwieństwie do, nie wyrządziły jej żadnej krzywdy… Znaczy, w tej kwestii mogło się jeszcze wiele zmienić, jednak jak dotąd nie miała im nic do zarzucenia. Dlatego fakt, że ktoś ważył się wedrzeć na teren goblinów, naruszyć ich, zdawało by się, solidniejszą od najtwardszej, magicznej stali gwarancję bezpieczeństwa i rozpruć jedną z skrytek stanowiło da niej może nie policzek, ale bolesny kuksaniec na pewno.

Według artykułu, włamywacz zaatakował w nocy i włamał się do pustej skrytki którą – jak udało się to ustalić reporterowi – opróżniono dość dawno temu, bo w sierpniu. Mimo braku większych strat, incydent porządnie rozjuszył gobliny, które natychmiast wszczęły śledztwo, mając w nosie to prowadzone z ramienia Ministerstwa Magii. Znowu aurorzy – czarodziejscy policjanci – poczuli się urażeni brakiem zaufania ze strony zarządu Gringotta, który bardzo niechętnie udzielał im wszelkich informacji, podobnie jak pozostali nieludzcy pracownicy. Cała sprawa już na samym początku zaczęła mieć wydźwięk polityczny, co zresztą było do przewidzenia, z melodią dawnych, rasowych animozji w tle. Harriet mogła iść o zakład, że teraz zacznie się wyścig między Biurem Aurorów a goblińskimi bankierami o to, kto złapie włamywacza. Wiedziała też, że zwycięstwo którejkolwiek ze stron pociągnie za sobą dalsze konsekwencje. Raczej niewesołe. Lepiej już byłoby, gdyby włamywacz pozostał nieuchwytny. Myśl, żeby mogłoby mu ujść na sucho, bolała ją, ale chociaż traktowała Historię Magii po macoszemu, wiedziała jak okropne potrafią być konflikty rasowe, szczególnie te na linii ludzie-gobliny. Chociaż, z tego, co pamiętała z mugolskiej szkoły, te na linii ludzie-ludzie również. Właściwie to dla ludzi niemal każdy pretekst, aby gardzić i nienawidzić tych, którzy są chociaż odrobinę inni wydawał się dobry.

– No i co sądzisz? – zapytał rudzielec.

– O czym? O tym, że nawet nie zapytałeś mnie jak się czuję po powrocie z skrzydła szpitalnego?

Ron zająknął się, ale po chwili odzyskał rezon… Zupełnie ignorując, co powiedziała.

– Artykuł! Co sądzisz o artykule!

– Że szykuje nam się nieprzyjemna sprawa polityczna. No i że jeżeli to gobliny dorwą włamywacza, to lepiej, żeby go załatwiły po cichu, bo jeżeli pokażą, że one dały radę, a aurorzy nie, to aurorzy uznają to za…

Chłopak spojrzał na nią jak na idiotkę, po czym malowniczo przewrócił oczami.

– Nie o tym mówię! Sierpień. Opróżniono skrytkę w sierpniu, a zgaduję, że to wtedy Hargid wyjmował ze skrytki to coś dla Dumbledore'a, prawda? W końcu spotkałaś go, znaczy robiłaś zakupy do szkoły, a nikt nie robi zakupów do szkoły przed sierpniem. Prawda?

Zamrugała. Musiała przyznać, że chłopak ją zaskoczył i to nawet dość pozytywnie. Wysnuł całkiem dobre wnioski. Nadal zbyt kruche, żeby mogła uznać je za fakt, ale zbyt logiczne, żeby ignorowanie ich mogła nazwać rozsądnym. Jednak nadal pozostawało jedno, istotne pytanie – co w związku z tym?

– No tak. To mogła być skrytka Dumbledore'a i najwyraźniej ktoś chciał się dorwać do tego, co w niej schowano, ale minął się z celem. I co z tego? Znaczy…

– To, że to coś jest teraz w szkole – prychnął Wesley. – I że to prawdopodobnie Snape chce się do tego dorwać. Od twojego wypadku przepadał nie wiadomo gdzie po zajęciach, opuszczał nawet posiłki i…

Teraz to ona spojrzała na niego jak na idiotę.

– Przypominam ci, że profesor wie o naszym czworonożnym nemezis…

– Czym?

– Ja chromolę, wrogu. Takim raczej nie do pokonania. Jak powiedziałam czworonożnym, to chyba dotarło o czym mówię, prawda?

– No tak.

– Dobra. W każdym razie profesor wie o nim, znaczy powinien wiedzieć też, czego psisko pilnuje. To nie typ, który robi coś, tylko bo mu każą i nie zadaje pytań. Jak już coś robi, to pewnie wie po co. Gdyby tak nie było, już lata temu eksplodowałby sobie kociołek w twarz, a ty nie miałbyś kogo nie cierpieć poza Malfoy'em…

– Malfoy'ami. Całą rodzinka jest okropna.

– …,większością slizgonów i… W sumie nie chcę wiedzieć, kim jeszcze, bo ledwie wymieniłam dwie pozycje, a już się zrobiło jakoś gęsto. – Spojrzała na niego badawczo, po czym pokręciła głową. – Dobra, to nie mój problem. W każdym razie, jeżeli Snape dał się w ciągnąć w sprawę z Fafikiem, Azorem czy jak mu tam, raczej wie, czego ten pilnuje. A nawet jeżeli nie wie co to dokładnie jest, to na pewno kojarzy, że Hagrid przyniósł to coś z Gringotta. Nie ma bata, żeby było inaczej. A jeżeli tak jest to nie miał po co okradać tej skrytki, chyba że lubi ból zadawany przez niskich kolesi o nietoperzych, którzy w zadawaniu bólu są naprawdę dobrzy. – Wzdrygnęła się. – I to jest jeden z tych momentów, w których nienawidzę swojej wyobraźni…

Twarz Rona wykrzywiła się w wyrazie dogłębnej odrazy.

– Wracając do tematu, jak zauważyliśmy, że Azorek, czy jak mu tam, capnął profesora. Mówiłeś, że to dlatego, że próbował dorwać to, czego ten pilnuje. Jedno się z drugim nieco gryzie, prawda?

– No dobra, masz rację. Ale sprawa wygląda podejrzanie, co nie?

– Wygląda, ale… Dobra, może powiem jakie są opcje, tak będzie proście. Zacznijmy od twojej teorii, że Snape zaklinał moją miotłę

– Że Snape próbował cię zabić – uściślił rudzielec. – I to nie tylko moja teoria, ale też Hermiony. Wszystko się skończyło, kiedy podpaliliśmy mu szatę.

– Niech ci będzie – mruknęła, wywracając oczami. – Jedna wersja to właśnie ta. Próbował mnie zabić. Jeżeli tak istotnie było, ostatnie dni pewnie spędził próbując zatrzeć ślady, zniszczyć dowody i takie tam. Jednak jeżeli nie on jest zamachowcem i tak jak zasugerował Aleister, tylko próbował mnie uratować, to albo szukał tych dowodów, żeby złapać prawdziwego zamachowca, albo Dumbledore kazał mu zabezpieczyć szkołę, czy coś. Albo jedno i drugie. Obie wersje są możliwe i powinny być rozważane równolegle… znaczy jednocześnie i w tym samym czasie. Znowu, jeżeli chodzi o sytuację z ugryzieniem… Cóż, uważam, że po prostu profesor przecenił swoje możliwości podczas zajmowaniu się pieseczkiem i tyle. Jednak nie wykluczam, a przynajmniej nie tak całkiem, że to ty możesz mieć rację. W takim wypadku profesor próbowałby mnie zabić i okraść psi skarbiec, a osoba, która włamałaby się do skrytki, działałaby niezależnie. Może nawet była konkurencją profesora. Istnieje też ewentualność, że profesor próbował mnie uratować, ale chciał okraść psi skarbiec, chociaż jest raczej mało prawdopodobna i kolejna, że chciał mnie tylko zabić, a ugryzienie pozostaje tylko ugryzieniem, znowu skrytka to robota kogoś trzeciego. I kolejna, że profesor ratował mnie przed kimś z tłumu, kto próbował teraz obrobić bankową skrytkę, a ugryzienie to tylko ugryzienie. No i jeszcze jedna: profesor jest niewinny, a zamachowiec i włamywacz to dwie różne osoby.

Wesley rozwarł usta i potrząsnął głową. Wyraźnie, jak dla niego, to było zbyt dużo informacji na raz.

– To niewiarygodne, jak ty potrafisz wszystko komplikować – stwierdził w końcu.

Nie mogąc się powstrzymać, Harriet przewróciła oczami.

– To nie jest komplikowanie czegokolwiek, a jedyny słuszny sposób myślenia, który nie zajął mi nawet pięciu minut. Niewiarygodne to jest jak bardzo ty potrafisz być bystry, ale tylko do momentu, kiedy ci to pasuje. Niech zgadnę, jak nie będziesz miał możliwości oskarżać o wszystko, co się da Snape'a, to zaczniesz Malfoy'a?

– Bez przesady. Dobrze wiem, że Malfoy nie dałby rady zakląć twojej miotły. Do czegoś takiego trzeba lat ćwiczeń.

Resztkami dobrej woli Harriet powstrzymała się, żeby po raz kolejny nie przewrócić oczami. Zamiast tego, westchnęła ciężko.

– Dobra, jeżeli to wszystko, to może pójdę sobie, co? Pani Pomfrey radziła mi, żebym przez najbliższe dni kładła się wcześniej spać, więc wiesz jak jest. Poza tym, ktoś próbował mnie dosłownie wbić w ziemię, więc lepiej, żebym się za bardzo nie wałęsała. Szczególnie po wyludnionych korytarzach.

Już się odwracała i ruszyć w stronę dormitorium, kiedy powstrzymał ją głos Weasleya:

– A tak w ogóle, czemu tak długo byłaś w skrzydle szpitalnym? Myślałem, że ten złoty znicz to nic takiego… Znaczy, pozbycie się go musiało być nieprzyjemne to jasne, ale żeby tak bardzo podziałało na zdrowie?

Nie chciała słyszeć tego pytania. Opowiedzenie wszystkiego puchonom jeszcze mogła znieść, ale Ronowi? W życiu. Przypuszczała, że na drugi dzień wszyscy by o tym wiedzieli. Nie, żeby uważała, że rozgadałby wszystko z premedytacją, ale… Cóż, nie potrafił ukrywać emocji, które rzeźbiły w jego twarzy lepiej niż Michał Anioł w marmurze. Na stówę, kiedy wróciłby między gryfonów, ci natychmiast zaczęliby wypytywać, co się stało, a któryś koniec końców wyciągnąłby z niego prawdę. Najprawdopodobniej albo Hermiona, albo jeden z jego psotliwych braci. I – jak znała życie oraz swoje szczęście – zrobiłby to przynajmniej przy kilku świadkach.

– Ym… No samo pozbycie się złotego znicza nie było jakoś bardzo złe dla mojego zdrowia. Problem w tym, że doprowadziło do małego, ale nieprzyjemnego wypadku, który musiałam odchorować.

– Wypadku? – Ron zamrugał. – A nie…

– Wypadku. Stuprocentowego wypadkowego wypadku i to bez udziału osób trzecich – uspokoiła chłopaka, szanując, że włączyła mu się paranoja. Ostatnimi czasu zaczynała uważać ją za objaw zdrowego myślenia, chociaż wiedziała, że nie powinna. – Nie masz pojęcia, jakich szkód może narobić wystrzelony z zadka złoty znicz. Szczególnie jeżeli jest wystrzelony z odpowiednią siłą – dodała z nutą mimowolnej grozy w głosie.

Głośny parsknięcie gryfona, który poczerwieniał na twarzy, usiłując stłumić narastający w nim chichot, jasno zakomunikowało, że uwierzył jej bez zastrzeżeń. To dobrze. Żałowała tylko jednego – że ostatnimi czasy do śmiechu było wszystkim, tyko nie jej.

888

Jedyne, czego Harriet pragnęła to powrót do normalności, chociaż nie do końca potrafiła sprecyzować, co przez to rozumie. W końcu, odkąd trafiła do Hogwartu, nic tak do końca nie było normalne, prawda? Nie tak jak… jak za jej mugolskich czasów, kiedy mogła mniej-więcej przewidzieć, co nastąpi za tydzień. Naprawdę momentami żałowała, że nie jest mugolem albo chociaż charłakiem. Może wtedy świat odwaliłby się od niej z całą tą przepowiednią. Może… może wtedy tata znalazłby dobry pretekst, żeby oddać ją do domu dziecka i zostałaby adoptowana przez jakąś fajną rodzinkę. Albo…

Nie, nie chciała o tym myśleć. Niemożliwe bolało.

W każdym razie, środa i powrót na zajęcia, w pewnym sensie mogła nazwać normą. Tak jak i powoli przygasające zamieszanie wokół siebie, aczkolwiek, jako osoba raczej bystra, dostrzegała ukradkowe, naznaczone umiarkowaną troską spojrzenia. Głównie ze strony nauczycieli. Nie wszystkich oczywiście – oczy profesor Sinistry, z którą mieli w tym tygodniu zajęcia teoretyczne, jak zawsze emanowały pełnym dystansu, lecz nie nieprzyjemnym chłodem. Kobieta przez większość czasu doskonale ukrywała emocje, czyniąc siebie niemal nieczytelną dla uczniów, włączając w to Harriet. Być może właśnie dlatego naprawdę lubiła nauczycielkę – w towarzystwie profesor astronomii nie czuła żadnego emocjonalnego dyskomfortu czy ciężaru, nawet jeżeli pytała ją o opinię. Mowa ciała, spojrzenia i cała ta otoczka, która u innych ludzi wysuwa się na pierwszy plan, w przypadku Sinistry nie pełniła niemal żadnej roli. Liczyło się, co kobieta mówiła i tylko na tym należało się skupić. Naprawdę miła odmiana – móc zwracać uwagę jedynie na słowa, podczas gdy w kontaktach z ludźmi zwykle trzeba mieć na uwadze wszystko. Owszem, od czasu do czasu nawet Sinistra uchylała nieco zasłony, pozwalając emocji odmienić swoje oblicze. Ale to zawsze była tylko jedna emocja, prosta i czysta, nie jakiś pogmatwany kolarz. Dlatego, chociaż z astronomią Harriet radziła sobie gorzej niż źle, lubiła towarzystwo Sinistry – proste, odprężające, prawdziwe.

Astronomia, mimo iż skomplikowane obliczenia i wykresy zdawały się mieć za cel przerobić mózg Harriet na przypominającą kisiel papkę, była przyjemnym przystanek przed eliksirami, które dziewczynka obierała zupełnie odwrotnie. Przedmiot, chociaż wymagał skupienia i groził ugotowaniem sobie twarzy na wskutek niekontrolowanego wybuchu wrzących oparów, nie stanowił dla Harriet dużego wyzwania. Wystarczyły dobry zmysł obserwacji, który na szczęście posiadała, ociupina cierpliwości, duża dawka staranności – w jej przypadku nieco większa niż przeciętnie ze względu na wrodzoną skłonność do niechlujstwa – przepis oraz znajomość podstawowych praw fizycznych. Zajęcia praktyczne uważała za stosunkowo proste, a teorię za niemal banalną, szczególnie, że wykłady Snape'a, jakoś same wchodziły jej do głowy. Niestety profesor jako taki stanowił problem, szczególnie teraz, kiedy nie wiedziała, co o nim myśleć. Naprawdę chciał ją zabić? A może, tak jak sugerował Kicia, usiłował odczynić urok? A może ani jedno ani drugie nie było prawdą i chociaż rzeczywiście przeklinał „cholerną Dziewczynkę, Która Przeżyła i znów musiała wpakować się w kłopoty" robił to w całkowicie niemagiczny, chociaż dość wulgarny sposób? W końcu to też stanowiło jakąś opcję, prawda?

Ron zasiał w niej ziarno niepokoju i niepewności, które szybko wypuściło pędy. Nigdy nie potrafiła odsunąć od siebie tego typu emocji, więc mimowolnie zaczęła uważnie przyglądać się nauczycielowi, analizować jego zachowanie, chociaż wiedziała, że to bez sensu. Snape, w przeciwieństwie do Sinistry, nie ukrywał emocji przy uczniach… A przynajmniej nie większości z nich. Gniew, satysfakcja, złośliwość, zniecierpliwienie, zadowolenie i irytacja wypływały z niego szerokim strumieniem, podtapiając wszystkich wokół. Najbardziej gryfonów i puchonów, których wybitnie nie znosił. To znowu utrudniało wyczytanie z niego cokolwiek, tym bardziej, że Harriet nie miała pojęcia na co zwracać uwagę. Na niemal nieustanne rozdrażnienie? Pogardę wobec małych głupków, których uczył? Czy raczej na to, co chował pod tym wszystkim. Bo na pewno coś chował, w końcu, wedle słów Neville'a był byłym śmierciożercą i szpiegiem. Rzecz w tym, że jeżeli zamierzał ją zabić, wcale nie musiały się z tym wiązać jakieś głęboko skrywane uczucia. Właściwie, jeżeli wziąć pod uwagę, że niektórzy brali takie rzeczy na chłodno, emocje z powierzchni również nie. Owszem, jeżeli to on chciał jej śmierci, mógł się czymś zdradzić tuż przed kolejnym atakiem, w końcu zdenerwowanie w tego typu sytuacjach to coś normalnego, ale…

Cóż, wątpiła, aby dała radę dorosłemu, zdrowemu mężczyźnie. Szczególnie, jeżeli ten ujawniłby swoje zamiary w ostatniej chwili..

Niepewność była najgorsza. Już wolałaby wiedzieć, że zamachowiec to on. Wtedy mogłaby wdrożyć w życie jakąś strategię, uważać albo spróbować sprowokować go i obnażyć przed resztą profesorów. A tak… Nie wiedziała czy bać się jego, czy może innych. A jak innych, to kogo dokładnie? Miała tylu dorosłych do wyboru…

Już raz dałaś radę dorosłemu. Może i nie czarodziejowi, ale koleś był wielki i naprawdę groźny. Pamiętasz? Zerwałaś gołymi rękami gniazdo os i rzuciłaś w niego. Uratowałaś Dudley'a i załatwiłaś gnoja, a miałaś tylko osiem lat." – przypomniała sobie. – „Jeżeli coś się stanie, nie będzie łatwo, to pewne, ale nie od tak zakładać, że nie dasz rady."

Och tak. Tylko, że ten wielki facet był uczulony na jad I Co? Obstawiasz, że osoba, która chce mnie zabić też ma alergię, a gniazdo os spadnie mi z nieba krytycznym momencie?" – prychnęła, usiłując sprowadzić siebie na ziemię. – „Zresztą ja nie ZAKŁADAM, że nie dam rady, tylko WIEM, że szanse na to, że dam są BARDZO małe, a to co innego."

Westchnęła, wrzucając do moździerza garść księżycowej koniczyny, którą zaczęła intensywnie ucierać, usiłując nie wodzić wzrokiem za Snape'em i skupić się na uwarzeniu eliksiru kojącego. W końcu po to tu przyszła, prawda? Poza tym, nic nie zdziała wpadając w paranoję. Owszem powinna nieco bardziej uważać, przyglądać się dorosłym i zapamiętywać szczegóły, ale chwilowo bardziej niż śmierć groziło jej, że Snape znowu zacznie się czepiać. Nie, żeby już tego nie zrobił – jak tylko zaczęła siekać składniki, nie omieszkał skomentować niezdarności z jaką trzyma nóż. Co prawda złośliwość profesora należała raczej do tych niższych lotów – przynajmniej jeżeli chodzi o jego arsenał – ale wystarczyła, aby jego ulubieńcy zachichotali. Inna rzecz, że dzisiaj niezbyt starał się wymyślając przytyki, stawiając ilość nad jakoś. Zawsze tak robił, kiedy był rozdrażniony – kąsał wszystkich po kolei, nie raz nie szczędząc nawet swoich podopiecznych, byle odreagować. Oczywiście nie tyczyło to Malfoy'a, który jako jego chrześniak i syn jednego z bliższych przyjaciół miał immunitet. Jego świcie również obrywało się rzadziej niż innym, aczkolwiek tym razem nie odpuścił Goyle'owi, który miał zamiast poprzekrawać ślimaki wzdłuż i wrzucić to Kocioła, poszatkował je w drobniutkie kawałeczki, przez co zaczęły wydzielać zbyt wielkie ilości soków na raz, a eliksir wykipiał. Może jeszcze uszłoby mu na sucho, gdyby nie to, że nauczyciel na samym początku powiedział, żeby właśnie tego nie robić. Jednak nie odebrał mu punktów, co na pewno zrobiłby, gdyby podobny błąd popełnił któryś z puchonów. Teraz z kolei warczał na Zabiniego, jednego ze swoich ulubieńców, którego zwykle jedynie chwalił. Jednak nie to świadczyło o tym, jak bardzo paskudny ma nastrój, a to, że jeszcze nie powiedział nic wrednego Megan. Wyraźnie nie zamierzał wszczynać potyczki, która mogła obrócić się przeciwko niemu, chociaż zwykle traktował sztorcowanie „panny Jones" jak wyzwanie.

Harriet zmarszczyła brwi, starannie odmierzając starte na gładki pył koniczyny. Wiedziała, że powinna uważać, jeżeli nie chciała, żeby profesor odjął z jej powodu punktów Hufflepuffowi. Nie, żeby punkty w ogóle ja obchodziły – w końcu zdobycie Pucharu Domów nie niosło ze sobą żadnych benefitów. Niestety inni nie patrzyli na sprawę w ten sposób.

Skupiona na eliksirze, który właśnie wszedł w etap warzenia wymagający szczególnej uwagi, a także na Snape'u, przestała zwracać uwagę na otoczenie. Konkretniej rzecz ujmując na innych uczniów, wśród których było co najmniej kilku niepałających do niej zbytnią sympatią. Efekt? Zauważyła rzuconą przez jednego z nich gąbkę morską dopiero, gdy ta z pluskiem wpadła do jej kociołka. Reakcja, do tej pory spokojnie bulgoczącego wywaru, nastąpiła niemal natychmiast. Eliksir stał się mętny i żółty, gwałtownie spienił, nabierając konsystencji topionego sera, po czym wystrzeli do góry, opryskując ją i kilka najbliższych osób czymś do złudzenia przypominającym smarki.

Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążyła nawet krzyknąć, odskoczyć, czy jakkolwiek inaczej zareagować. Po prostu stała z głupią miną, ociekając glutem i doskonale zdając sobie sprawę, co zaraz nastąpi.

– POTTER!

Wściekły wrzask Snape'a sprawił, że wszyscy uczniowie podskoczyli na swoich miejscach. Wszyscy poza Harriet, która oczekując krzyku, tylko się skrzywiła. Coś okropnego. Szczęście w nieszczęściu, że profesor nie miał możliwości głosowych jak wujek Veron, bo gdy ten się rozdarł, to wprawiał żyrandole w drżenie. Mogła iść o zakład, że jakby wybuchł gniewem w zoo, to dostałby dożywotni zakaz wstępu za przestraszenie lwów.

Dobra, to teraz wykrzyczana opowieść jaka to jestem bezmyślną idiotką, odjęcie punktów domowi i szlaban. Cudownie" – pomyślała, patrząc na zbliżającego się, rozwścieczonego nauczyciela, którego wyraz twarzy mógłby przestraszyć nawet cerberusa.

– Czy sława tak ci uderzyła do tej pustej głowy, że stwierdziłaś, że kilku lekcjach przedmiotu dasz radę ulepszyć recepturę eliksiru? Że zabłyśniesz niczym kula dyskotekowa i olśnisz nas wszystkich swoim…

Harriet mimowolnie przestała słuchać, usiłując zestawić obraz antypatycznego profesora i połyskującej kuli dyskotekowej, co, mimo wybujałej i niezwykle obrazowej wyobraźni dziewczynki, stanowiło nie lada wyczyn. Nawet na zdjęciu ze szkolnych lat Snape wyglądał na kogoś, kto starannie omija wszelkie imprezy, w szczególności taneczne, a i te nieszczególnie często stają na jego drodze. No i nie była pewna czy za szkolnych czasów profesora w ogóle istniało coś takiego jak kula dyskotekowa… Chociaż, już jako nauczycielowi, pewnie zdarzało mu się pilnować uczniów podczas zabaw szkolnych. Bez trudu potrafiła sobie wizualizować go stojącego w ciemnym kącie, mordującego spojrzeniem podopiecznych i emanującego aurą grozy oraz potencjalnego terroru.

– …zupełnie jak twój ojciec! – zakończył jadowicie profesor, wbijając w nią gorejące spojrzenie.

Wyglądało na to, że nawet nie zauważył, że przemowa, a przynajmniej jej większość, zwyczajnie umknęła puchonce. Właściwie nic dziwnego – reakcje „odpowiednio ukorzonej" miała opanowane do perfekcji. Wystarczyło, że przetestowała, która pokorna mina najlepiej działa na daną osobę i nawet nie musiała słuchać, tego, co ta mówi. Czy raczej krzyczy. O tym, co powinno się zrobić w danej chwili, jak dopasować mowę ciała, równie skutecznie, a może nawet skuteczniej informował ton głosu. Znowu ton miał to do siebie, że po niedługim czasie człowiek reagował na niego automatycznie. Oczywiście strategia nie działała na wszystkich. Jej ojciec stanowił jeden z tych nieprzyjemnych wyjątków. Owszem, często używał tonu „urządzę ci piekło", ale piekło w wydaniu Jamesa Pottera mogło występować w kilkunastu wariantach. Jedynie słuchając tego, co mówi, mogła przygotować się na to, co ją czeka. Oczywiście poza samym słuchaniem, które do najprzyjemniejszych nie należało – ojciec doskonale opanował sztukę uderzania tam, gdzie boli najbardziej. Znał jej słabe punkty jak nikt inny, w końcu sam je stworzył.

– Minus dziesięć punktów dla Hufflepuffu. I szlaban. W moim gabinecie punkt osiemnasta. Naprawdę radzę ci się nie spóźnić. Obsługa zegarka, chyba cię nie przerasta, prawda? Chociaż, skoro nie potrafisz nawet podążać za prostym przepisem, chyba nie powinienem liczyć na zbyt wiele.

Z tyłu rozległy się chichoty, jednak Harriet pozostała nieporuszona. Nie, żeby tak zupełnie jej nie zabolało, ale przez lata przyzwyczaiła się do tego konkretnego rodzaju bólu… i wielu innych. Dlatego jedynie wróciła na swoje miejsce, ciesząc się, że to już ostatnia lekcja i za dziesięć, piętnaście minut będzie mogła zmyć z siebie „smarki", którymi wręcz ociekała. Swoją drogą, właśnie zrozumiała, dlaczego eliksiry zawsze są pod koniec zajęć. Gdyby zjawiła się w takim stanie na transmutacji… Cóż, to z pewnością byłoby „interesujące" doświadczenie.

Kiedy tylko Snape odwrócił się i ruszył w stronę biurka, zerknęła za siebie, gdzie… Cóż, generalnie powinna uważać na swoje tyły, bo ławkę dalej siedział Malfoy, a po przekątnej Zachariasz. Ze względu na niedawną scysję, odruchowo posądziła Draco o rzucenie gąbki, jednak, gdy przyjrzała się mu, zmieniła zdanie. Gdyby to on zrobił, z pewnością nie odmówiłby sobie posłania jej wymownego, pogardliwego uśmieszku. Z kolei Zachariasz… Nie patrzył na nią. Siedział ze spojrzeniem utkwionym w bulgoczącym kociołku, obserwując jak wywar powoli zmienia barwę na fioletową, świadczącą o tym, że totalnie spieprzył eliksir. Teoretycznie powinien teraz kląć pod nosem, ale zamiast tego sprawiał wrażenie cholernie zadowolonego z siebie. Mało tego, zauważyła na jego ławce słój z gąbkami. Postawił go nieco z boku, więc nie widziała dokładnie, ale mogła iść o zakład, że brakuje w nim co najmniej jednej sztuki, chociaż jak dotąd nie warzyli eliksiru wymagającego użycia nibytkankowców.

Tchórz" – pomyślała, krzywiąc się z pogardą. Nie dość, że wywinął taki numer, to teraz jeszcze zgrywał niewiniątko, udając pilnego ucznia. Bo bał się bezpośredniej konfrontacji. Bo nie chciał znowu zostać skarconym przez cały Dom. Malfoy przynajmniej nie zgrywał głupka i nie udawał niczego. No i miał JAKIŚ powód, żeby jej nie cierpieć. Wydumany, ale jednak. Znowu Smith… Naprawdę nie rozumiała, o co temu burakowi chodzi. Nienawiść od pierwszego wejrzenia, czy co?

Westchnęła, odwracając się powrotem do tablicy – wolała nie ryzykować, że profesor przyuważy, że przygląda się innym. Pewnie skomentowałby to w jakiś interesujący, aczkolwiek niekoniecznie przyjemny sposób.

Powoli zaczynała mieć dość. Cokolwiek by nie zrobiła, zewsząd spadały na nią problemy. Malfoy, który najwyraźniej postanowił obrać ją sobie za szkolnego wroga, quidditch, zadania domowe, cholerny zamachowiec, wredny profesor, który być może jest cholernym zamachowcem, a teraz jeszcze przypomniał o sobie Smith. Koleś, który najwyraźniej autentycznie jej nienawidził. Chłopak, którego tiara przydzieliła do tego samego Domu, co ją. Przed Malfoyem i jego świtą w razie potrzeby mogła się schronić za drzwiami pokoju wspólnego, ale nie przed Zachariaszem. W jego przypadku już zawsze będzie musiała pilnować swoich pleców… No, może nie w wakacje, ale w wakacje czekała ją przeprawa z ojcem.

Dzwonek na przerwę powitała z ulgą. Błyskawicznie zgarnęła ze stołu przybory i czym prędzej czmychnęła z klasy, żeby na korytarzu nie stać się ofiarą kpin ślizgonów. Drogę do dormitorium pokonała w zawrotnym tempie, a tam natychmiast ruszyła do łazienki, żeby zmyć z siebie okropnego gluta. Dopiero, kiedy doprowadziła się do porządku, odzyskała względny spokój. Względny, znaczy uspokoiła się na tyle, żeby pobiec do Wielkiej Sali, pochłonąć obiad, a potem przez trzy godziny siedzieć w bibliotece nad książkami, odrabiając prace domowe. Bardzo chciałaby wrzucić na luz, odreagować po upokorzeniu, jakie zafundowali jej Snape z Zachariaszem, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Terminy wypracowań nagliły. Dlatego, chciała czy nie, musiała wziąć się do pracy. A potem szlaban i kolejna harówka, tym razem w gabinecie Snape'a. Co prawda pani Pomfrey miała poprosić Dumbledore'a, o przekazanie nauczycielom, aby jej zbytnio nie obciążali, ale nie miała złudzeń – mistrz eliksirów na pewno wymyśli coś paskudnego.

888

Po sesji w bibliotece miała wrażenie, jakby ktoś przepuścił jej mózg przez wyżymaczkę, ale przynajmniej uporała się z referatem na transmutację. No i ruszyła wypracowanie na zaklęcia, a co ważniejsze wpadła na pomysł jak połączyć szukanie informacji potrzebnych pracy domowej z szukaniem informacji odnośnie swojego piorunującego problemu. Wypracowanie miało tyczyć magii pierwotnej, czyli poniekąd elementarnej, a żywioły przecież nazywano elementami, prawda? Prawda. Dlatego stwierdziła, że może połączyć jedno pożyteczne z drugim pożytecznym. Czy się udało? Poniekąd – zdobyła parę użytecznych informacji, których mogła użyć w wypracowaniu, ale nic poza tym. Przynajmniej na razie.

Nieśpiesznie wlokła się do lochów z rzadka mijając innych uczniów. Starszych, korzystających z nieobjętych ciszą nocną godzin po zmroku, aby porandkować i pomigdalić się w rzadziej uczęszczanych korytarzach, zapalić z dala od wścibskich oczu, a czasem nawet skosztować czegoś nie do końca legalnego. Harriet wolała nie domyślać się czego konkretnie, tym bardziej, że sama nie zamierzała iść w tego typu rozrywki. Ani teraz, ani nigdy, chociaż naprawdę chciałaby na chwilę zapomnieć o otaczającym świecie, w czym „czarodziejskie proszki" mogły pomóc. Jednak wiedziała, że nawet jeżeli o świecie chwilowo zapomni, to świat nadal gdzieś-tam będzie i prędzej czy później da o sobie znać. Boleśnie.

Chwilowo świat – zimny i wrogi – przyjął dla Harriet formę Severusa Snape'a, do którego gabinetu powoli, ale nieuchronnie się zbliżała. Wiedziała, że cokolwiek nie wymyślił dla niej profesor, będzie to droga przez mękę. Miała tylko nadzieję, że owa męka nie obejmie jakichkolwiek zajęć intelektualnych, bo po przewertowaniu trzech opasłych tomów, miała dość myślenia. Właściwie to myślenia, czytania, pisania i czegokolwiek z tym związanego.

Z dobrych rzeczy, to przynajmniej chwilowo nie musiała się obawiać, że Snape ją zabije. Owszem miała spędzić z nim dwie do czterech godzin sam na sam, ale to byłoby zwyczajnie zbyt podejrzane, gdyby ucierpiała podczas szlabanu. Wyobrażała sobie, jakiego szumu narobiłby Ron, gdyby przytrafił się jej jakiś „nieszczęśliwy wypadek", a Hermiona na pewno by mu pomogła.

Przez chwilę zastanowiła się, co zrobiłby Aleister. Miała nikłą nadzieję, że chłopak zaczyna ją lubić, ale czy na tyle, żeby się zetrzeć z dorosłym czarodziejem? Zaryzykować? Nie, żeby jakoś bardzo obstawiała, że zamachowiec to akurat Snape. Owszem, opis zdarzenia przedstawiony przez gryfonów stawiał go w BARDZO niekorzystnym świetle, ale… Cóż, zwyczajnie sądziła, że gdyby to nauczyciel eliksirów chciał ją zabić, zginęłaby w pierwszym tygodniu zajęć i nikt niemiałby najmniejszych wątpliwości, że jej zgon nastąpił w efekcie tragicznego, niemożliwego to przewidzenia wypadku. Pytaniami otwartymi pozostawało, jak bardzo wypadek rozbabrałby jej ciało i czy skrobanie wnętrzności Dziewczynki, Która Jednak Nie Przeżyła z sufitu mocno straumatyzowałoby skrzaty domowe.

Rozważania na temat odporności psychicznej zamkowej służby przerwały Harriet drzwi. Ciężkie, drewniane, wzmocnione okuciami z metalu, za którymi czaił się nieznoszący jej mężczyzna. Kolejny w jej życiu. To zastanawiające, ale jakimś zrządzeniem losu najbardziej nie cierpieli jej faceci. Ojciec, Snape, Smith, Malfoy, no i Voldemort. Owszem, była jeszcze ciocia Petunia, ale ona… Harriet nie potrafiła tego sprecyzować, ale z nielubiących ją osób, ciotka wydawała się całkiem w porządku. Wuj budził w niej gorsze uczucia, ale o nim również nie potrafiła źle myśleć, tym bardziej, że raz czy dwa tak jakby obronił ją przed tatą. W każdym razie, żadne z państwa Dursley nie wydawało się czerpać z dręczenia jej przyjemności.

Zapukała i niemal natychmiast usłyszała ostre „wejść".

Robiąc najbardziej pokorną, ale nie zastraszoną minę na jaką było ją stać, ostrożnie wsunęła się do środka.

Profesor coś warzył. Nie miała pojęcia co, ale pachniało paskudnie, chociaż znajomo – jakoś tak żelaziście – i wyglądało naprawdę nieciekawie. Najwyraźniej sporządzenie wywaru wymagało sporego skupienia, bo nie zwrócił na nią większej uwagi, pilnie przypatrując się bordowej, mętnej cieczy. Dlatego też milczała – przypuszczała, że jeżeli rozproszy nauczyciela i ten zmarnuje już nie kociołek, ale sporych rozmiarów kocioł, eliksiru, to jednak może ją zamordować. Tak dla przykładu. Dlatego, korzystając z nadprogramowej chwili spokoju, rozejrzała się dookoła. Co prawda już wcześniej odwiedziła gabinet profesora, ale wtedy nie miała okazji dokładniej obejrzeć pomieszczenia.

Wnętrze wyglądało raczej surowo. Kamienne ściany, kamienna podłoga, zero ozdób, za to kilka stołów roboczych, z których każdy posiadał gładki, kamienny blat oraz dziesiątki prostych, drewnianych półek i regałów, na których piętrzyły się najrozmaitsze słoje i słoiki, szkło laboratoryjne, przyrządy alchemiczne oraz opasłe, złowrogo wyglądające tomiszcza. Obrazu dopełniały dwa zlewy, parę podniszczonych krzeseł i stołków, roztaczające wokół siebie odurzającą woń pęki suszonych ziół zawieszone pod sufitem oraz piętrzący się pod jedną ze ścian stos kociołków. Brudnych kociołków.

– Raz w życiu wiesz, na co patrzeć, Potter – rozległ się pełen jadu głos nauczyciela. Jednak tym razem ów jad nie wrzał, grożąc wyciekiem, a jedynie był obecny. Dostrzegalne na szczupłej twarzy mężczyzny zmęczenie, musiało go nieco przygasić. Właściwie to profesor wyglądał nieco, jakby żałował nałożenia na nią szlabanu. Tego, że teraz będzie musiał się męczyć i z nią, i z tym, co bulgotało w kotle. – To twoje zdanie – mruknął wskazując na kociołki. – Masz je wyczyścić na błysk. Bez magii. Rozumiesz? Na błysk. A jeżeli uda ci się nie spartaczyć tego jakże skomplikowanego zadania i wykonać je bez jojczenia oraz zbędnych komentarzy, to może nawet obejdzie się bez odbierania kolejnych punktów Hufflepuffowi. Mam nadzieję, że się rozumiemy, Potter?

Skinęła głową, ze zgrozą spoglądając na stos kociołków. Było ich mnóstwo, co najmniej z kilkanaście, a wszystkie wyglądały więcej niż tylko okropnie. Z drugiej strony, skupiony na warzeniu Snape najwyraźniej nie zamierzał poświęcać jej uwagi, co stanowiło spory plus. No i dzięki „czułej" opiece Filcha na szlabanach, była przyzwyczajona do szorowania różnorakich powierzchni. Mało tego, wiedziała jak szorować porządnie i w miarę sprawnie. Niestety to zawsze wiązało się z porządną harówką, na którą nie miała ani ochoty, ani zbytnich sił – jeszcze nie doszła do siebie po toaletowym wypadku. Jednak wątpiła, żeby dyskusja w tym temacie dała jakikolwiek pozytywny skutek. Poza tym… Cóż, sama myśl o opowiadaniu Snapeowi o kontakcie swojego tyłka z potłuczoną ceramiką łazienkową wywołała u niej dyskomfort. Dlatego zapytała tylko:

– Ym… A gdzie są rzeczy do czyszczenia? Znaczy…

– Pod zlewem – wskazał na stojącą przy drzwiach umywalkę, czy też raczej na stojące pod nią wiadro. – A teraz, z łaski swojej, Potter, zajmij się robotą i nie kłap dziobem.

Nie pozwalając sobie nawet na westchnienie, zrobiła, co jej powiedziano.

Pierw przejrzała znajdujące się w wiaderku szczotki, gąbki i różnorakie specyfiki do szorowania. Nie było ich nazbyt dużo, ale i tak więcej niż potrzebowała, chociaż zabrakło jednego – rękawic w odpowiednim rozmiarze. Nie musiała być geniuszem, żeby domyślić się, że większość czyściw jest niezbyt delikatna dla skóry, jednak jedyna dostępna para rękawiczek, natychmiast zsunęłaby się jej z dłoni, więc założenie ich stanowiłoby kompletny bezsens. Z drugiej strony nie chciała zagadywać profesora, który, chociaż obecnie sprawiał wrażenie względnie nieszkodliwego, lada moment mógł wybuchnąć gniewem.

Przez chwilę zastanowiła się co woli: szlaban ze wkurzonym Snape'em, czy minę podłamanej pielęgniarki, kiedy przyjdzie do niej jutro ze zniszczonymi dłońmi. Koniec końców zdecydowała, że chyba to drugie – pani Pomfrey przynajmniej nie krzyczała.

Nie tracąc więcej czasu, Harriet wzięła ze stosu dwa sporej wielkości kociołki i oba napełniła gorącą wodą, do której dolała sporej ilości płynu. Z kolei ich zewnętrzną powierzchnię pokryła papką, którą sporządziła z mieszanki przypominającego pastę czyściwa, dziwnie opalizującego ścierniwa i płynu.

Czekając aż wnętrza ustawionych na kamiennym blacie kociołków się odmoczą, usiadła na wysokim stołku, złapała za sporych rozmiarów druciak i zaczęła szorować powierzchnię pierwszego z nich. Oczywiście wolałaby odczekać chwilę, aż jej autorska breja czyszcząca wstępnie przeżre warstwę spieczonego brudu, ale nie oszukiwała się – nie miała czasu na coś takiego. Gdyby siedziała dziesięć minut nic nie robiąc, tylko gapiąc się na kociołki, Snape na pewno zwróciłby jej uwagę, prawdopodobnie z miejsca odbierając Domowi parę punktów. Dlatego, chciała czy nie, przypuściła zmasowany atak na zewnętrzną stronę kociołka, podejmując nierówną walkę z przypalonymi substancjami, których pochodzenia wolała nie rozważać.

Kiedy skończyła z pierwszym kociołkiem, ręce jej omdlewały, a skóra dłoni domagała się natychmiastowego potraktowania grubą warstwą kremu nawilżająco-łagodzącego. Jednak stopień wyszorowania nawet Filch uznałby za zadawalający – ostatni raz gar tak lśnił chyba w dzień zakupu. Z niemałą satysfakcją patrzyła na swoje dzieło, jednak stos czekających na swoją kolej kociołków stanowczo tłumił jej zapał.

Nim zabrała się za następny przygotowała do czyszczenia kolejny kociołek – znaczy wysmarowała go papką czyszczącą i napełniła wodą z płynem – żeby nieco odmiękł, podczas gdy będzie szorować ten wcześniejszy. Drapania nieodmoczonej spalenizny stanowczo nie mogła zaliczyć do ulubionych zajęć. Co prawda miała parę pomysłów gorszego spędzenia szlabanu, więc teoretycznie nie powinna narzekać, ale cóż… Wysiłek fizyczny już teraz dawał jej się we znaki, a co dalej?

Drugi kociołek poddał się o wiele łatwiej niż pierwszy, bo też środki czyszczące dłużej przeżerały pokrywający go bród. Niestety szorowała go dłużej ze względu na postępujące zmęczenie. Przy trzecim była już wykończona, a gdy uporała się z czwartym… Oczy ją piekły od oparów środków czystości, dłonie pokryły drobne ranki i pęcherze, a mięśnie rąk bolały od wysiłku. No i plecy. Owszem, nie musiała się ciągle pochylać, bo posadziła tyłek na laboratoryjnym stołku, jednak zdzierając warstwy brudu z metalowej powierzchni raz po raz przyjmowała nienaturalne, mocno powykrzywiane pozy. Miała niemiłe przeczucie, że odchoruje to rano. Mimo to sięgnęła po piąty, złapała za druciak i…

I zupełnie nieoczekiwanie zaczęła śnić. Co więcej śniła o czymś niezwykle przyjemnym, aczkolwiek trudnym do sprecyzowania i ledwie zahaczającym o świadomość, którą zalał smak czekoladowego toffi, zapach orzechów laskowych i wrażenie tonięcia w czymś miękkim, ciepłym i puszystym. Niestety nie trwało to długo, bo przez mięciutki, rozkosznie ciepły kokon snu szybko przebiło się coś twardego i zimnego. Coś, co boleśnie dźgało ją w żebra. Poirytowana, odsunęła się nieco, zmieniając pozycję. Dźganie ustało, ale spokój nie trwał długo, bo zastąpił je bolesny uścisk na ramieniu.

Krzywiąc się, uniosła powieki i pierwsze, co zobaczyła, to niezwykle poirytowane oblicze profesora eliksirów oddalone od jej własnej twarzy ledwie parę centymetrów. Krzyknęła.

Mimo podejrzeń Rona i Hermiony oraz niechęci, jaką żywiła w stosunku do profesora, ten nie budził w niej jakiegoś wielkiego lęku. Owszem, lęk jako taki był obecny, jednak w rozsądnej dawce. Na pewno nie takiej godnej wrzasku, który opuścił jej usta. Rzecz w tym, że nieoczekiwany widok jakiejkolwiek twarzy, nawet przyjaznej, z tak bliska, a do tego zaraz po przebudzeniu, porządnie by Harriet przestraszył. Znowu widok fizjonomii Snape'a do tego ściągniętej w złowrogim wyrazie, natychmiast zaalarmował instynkt samozachowawczy, uruchamiając mechanizmy ataku i ucieczki. Efekt? Nie dość, że wydarła się tak bardzo, że profesor aż odskoczył, to jeszcze sama spróbowała to zrobić, co – biorąc pod uwagę, że siedziała na wysokim, laboratoryjnym stołku – nie należało do szczególnie rozsądnych posunięć. Przewróciła się wraz z krzesłem, a lecąc ku podłodze, w rozpaczliwej próbie powstrzymania upadku, złapała za jeden z kociołków… Oczywiście musiała trafić na jeden z tych przygotowany do czyszczenia, napełniony wodą z płynem, w której obecnie pływało mnóstwo paskudnych, trudnych do zidentyfikowania osadów.

Uderzyła w podłogę, ciężki, żeliwny kociołek uderzył prosto w jej brzuch, a brudna woda rozlała się wszędzie dookoła. Głównie na samą Harriet.

Łzy bólu i upokorzenia – jednak przede wszystkim bólu – wypełniły zielone, podrażnione płynem oczy dziewczynki niewiedzącej, czy bardziej się przejmować zgniecionymi bebechami, uderzeniem w tył głowy, czy tym, że prawdopodobnie zostanie zaraz zamordowana za spanie na szlabanie i narobienie bałaganu.

– Kurwa – soczyste, powiedziane od serca przekleństwo, które wypluł nauczyciel, doskonale odzwierciedlało stan emocjonalny Harriet.

Przygotowując się na najgorsze, puchonka zacisnęła oczy. Jednak to, czego się spodziewała, czyli wrzaski, szarpanie za ramię i potrząsanie nie nastąpiło. Zamiast tego nieoczekiwanie poczuła, że robi się sucha, podobnie jak wszystko dookoła.

Ostrożnie otworzyła oczy, spoglądając na wpatrującego się w nią Snape'a. Zmęczonego i piekielnie poirytowanego, ale dość dalekiego od wybuchu. Na razie.

– Jesteś cała, Potter? – zapytał, a jego ton głosu sugerował, że gdyby miała trochę przyzwoitości i skonała na miejscu, oszczędziłaby jemu i całemu światu kłopotu.

Czy była cała? Hm…

Niepewnie poruszyła kończynami. Wyglądało na to, że działały w względnie sprawnie, ale co dalej?

– Nie wiem. Chyba? – bąknęła niepewnie, mając przeczucie, że jeżeli powie „tak", a to okaże się nieprawdą, Snape da jej to boleśnie odczuć.

– Możesz wstać?

– Yyy… Muszę sprawdzić.

Ostrożnie usiadła, po czym powoli i bardzo niezdarnie zaczęła wstawać, a każdy ruch przypłacała mniejszym bądź większym bólem. Jednak wyglądało na to, że…

Profesor stracił cierpliwość, schwycił ją za ramiona i dosłownie postawił do pionu.

Zaskoczona zamrugała i zerknęła na mężczyznę, który zrobił dwa kroki w tył, przyglądając się jej krytycznie.

– Wiesz Potter, która jest godzina? – zapytał, na co potrząsnęła głową. – Kwadrans po północy. A o której zaczyna się cisza nocna?

– Ym… O dwudziestej drugiej?

– Zgadza się. – Wykrzywił usta w pogardliwym wyrazie, z grubsza udającym uśmiech. – Jako, że na co dzień przejawiasz tępotę podobną do tej swego ojca, pewnie nie powinienem wymagać od ciebie domyślności, ale nie uważasz, że rozsądnie z twojej strony byłoby pilnować czasu szlabanu? Szczególnie, kiedy widzisz, że nauczyciel nadzorujący jest zajęty?

– Ym… Ale tu nie ma zegara, a swój zegarek po wypadku na lekcji musiałam rozłożyć i wyczyścić – mruknęła, pomijając milczeniem, że to nauczyciel NADZORUJĄCY powinien NADZOROWAĆ czas szlabanu. Gdyby to wytknęła, jak nic dostałaby kolejny, nie wspominając o odjęciu Hufflepuffowi punktów.

Snape westchnął, spoglądając na nią jak na ostatnią niemotę, najwyraźniej nie widząc w przetrzymaniu jej swojej winy.

– A możesz mi wyjaśnić, co TO jest?

Wskazał na stojące na kamiennym blacie, czyste kociołki. Lśniące jak zapewne od dawna nie lśniły, perfekcyjnie wyszorowane, a nawet wypolerowane.

– E… Kociołki. Ale o co chodzi? Przecież wyczyściłam je porządnie.

– Delikatnie rzecz ujmując. Spójrz tutaj. Co widzisz?

Pytając, wskazał na stojący na jednym z regałów rząd kociołków. Zupełnie zwyczajnych, czarnych, takich jakich zwykle używali na lekcjach. Uniosła brwi, nie wiedząc dokładnie, do czego mężczyzna pije.

– No kociołki.

– Brudne czy czyste?

– Ym… – zająknęła się, spoglądając jeszcze raz na regał. – Chyba czyste.

– NA PEWNO czyste – warknął. – Widzisz różnicę między tymi kociołkami, a tymi wyczyszczonymi przez ciebie?

– E… – zająknęła się po raz kolejny. Te na szafie, w porównaniu do tych wyczyszczonych przez nią, mogłyby uchodzić za skończone brudasy. Jednak, coś jej mówiło, że powiedzenie tego na głos byłoby błędem.

– Pewna warstwa osadu z dymu i sadzy to, w przypadku używanych kociołków, rzecz najzupełniej normalna. – Głos nauczyciela emanował chłodem i coraz większym zniecierpliwieniem – Czyszczenie kociołków ma za cel usunięcie osadów pochodzących z eliksirów i składników, które to mogłyby przereagować z płomieniem albo kolejnym wywarem. Nadwyrężanie własnych sił, tylko po to, aby pozbyć się nalotu z dymu, jest głupie i KOMPLETNIE bezsensowne. Natomiast ty nie tylko usunęłaś nalot, ale udało ci się nawet tu i ówdzie zeskrobać farbę, w efekcie czego kociołki mogą zacząć RDZEWIEĆ.

– Ale pan Filch powiedział, że jak coś czyszczę to powinnam to robić naprawdę porządnie…

Tym razem Snape naprawdę się uśmiechnął. Z wyższością. Kpiąco.

– Doprawdy, jesteś chyba pierwszym uczniem, który wziął sobie do serca słowa woźnego. Jak przypuszczam, planujesz zastąpić go, kiedy już odejdzie na emeryturę? W sumie nie byłoby to najgorsze wyjście, biorąc pod uwagę, że przejawiasz podobną jemu łopatologiczną i niezwykle powierzchowną prostotę rozumowania.

Harriet poczuła ukłucie gniewu. Snape mógł ją obrażać – nie miała z tym większego problemu. Lata bycia pomiataną i upokarzaną przez ojca, który perfekcyjnie wiedział jakich słów użyć, żeby zabolało, sprawiły, ze stała się wyjątkowo odporna na przytyki. Jednak to, że przy okazji obraził Filcha, zezłościło ją. Ten udający księcia ciemności palant, nie miał pojęcia, o tym, jaki woźny jest naprawdę. Ani razu nie zastanowił się, jakim sposobem teoretycznie niemagiczny starzec radzi sobie z tutejszymi niebezpieczeństwami, jak pojawia się z zupełnie znienacka w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, ani co sprawiło, że zachował tężyznę fizyczną, której nie powstydziłby się niejeden zdrowy trzydziestolatek. No i najważniejsze – dlaczego zdawał się widzieć oczami swego teoretycznie niemagicznego kota, który miał już tyle lat, że powinien już dawno nie żyć. Miał to wszystko pod swoim wielkim, haczykowatym nochalem, ale nie widział. Podobnie jak nie widział albo nie chciał widzieć, że woźny co dzień wypruwa sobie żyły, pilnując bezpieczeństwa uczniów, mimo iż ten nie tak dawno stawił czoła cerberusowi, żeby tylko uratować troje z nich. Stanął naprzeciw wielkiej, trójgłowej bestii bezbronny, nie mogący użyć magii, mający do dyspozycji jedynie odwagę, spryt, pęk kluczy i kota. I dał radę. Jakoś wątpiła, żeby Pan Mądry i Lepszy zrobił coś podobnego. Tym bardziej, że psisko go chapnęło, chociaż mógł sięgnąć i zapewne sięgnął po magię.

Ślepiec, dupek i głupek. Co gorsza inteligentny głupek.

– Sam pan powiedział, że kociołki mają lśnić – powiedziała chłodno, dusząc w sobie chęć utarcia mu nosa. Dobrze wiedziała, jakich słów użyć, żeby zetrzeć ten pełen wyższości i pogardy wyraz z twarzy profesora. Jednak doskonale zdawała sobie sprawę z ceny, jaką musiałaby zapłacić: podniesiony głos, zabrane Domowi punkty i kolejny szlaban spędzony w nieco bardziej toksycznych warunkach niż dzisiaj. Odrobina satysfakcji nie była tego warta.

– No proszę, znaczy inteligencji brak ci nawet do tego, aby rozpoznać metaforę. Warto zapamiętać, bo nie daj boże, gdybym powiedział „zaraz padnę trupem", pobiegłabyś do dyrektora obwieścić mój rychły zgon, a tego byśmy nie chcieli, prawda? – wysyczał jadowicie.

– „Lśniące kociołki" w tym kontekście byłyby raczej hiperbolą, nie metaforą – zauważyła, dbając przy tym, aby nie pokazać po sobie żadnych emocji. W końcu z uwagą będącą tylko i wyłącznie uwagą nie mógł nic zrobić, ale ze złośliwością i owszem.

Z niejaką satysfakcją dostrzegła w oczach profesora błysk irytacji.

– Och, widzę, że terminologia literacka ci nie obca. Szkoda tylko, że równie dobrze nie radzisz sobie z czytaniem ze zrozumieniem, bo może udałoby ci się wykonać podstawowe instrukcje i uwarzyć eliksir, zamiast zamieniać go w eksplodującego gluta.

Słowa nie zrobiły na niej wrażenia, tym bardziej, że doskonale wiedziała, że uwarzyłaby najlepszy eliksir z klasy, gdyby nie Smith. No, może najlepszy egzekwio z Malfoy'em, ale jednak.

– A tak z innej beczki, to co ci strzeliło do głowy, że nie założyłaś rękawiczek? – kontynuował Snape, zerkając na jej dłonie. – Nie zorientowałaś się, że ich obecność wśród przyborów do czyszczenia kotłów, to niejaka sugestia, że środki czystości mogą drażnić skórę, hm?

Harriet, gdyby mogła, przewróciłaby oczami. A po znieważ nie mogła, odpowiedziała z chłodnym spokojem:

– Są o wiele za duże na moje ręce.

Na dowód wyciągnęła dłoń, bardzo wąską nawet jak na jedenastolatkę.

– Nie przyszło ci do głowy, żeby poprosić o mniejsze?

– Przyszło, ale był pan zajęty i uprzedzał, żeby panu nie przeszkadzać. Do tego sprawiał pan wrażenie zmęczonego oraz bardzo nie w humorze. Dlatego nie chciałam niepotrzebnie pana drażnić – odpowiedziała całkiem szczerze, ponownie starannie ukrywając wszystkie emocje.

Mężczyzna spojrzał na nią nieprzyjemnie. Wyraźnie nie spodobało się mu, że strach, który wzbudzał w uczniów, obrócił się przeciw niemu.

– Och tak, lepiej zedrzeć sobie skórę z rąk i marnować warzone przeze mnie eliksiry – warknął, sięgając na półkę.

Miała ochotę powiedzieć „skoro uważa pan użycie ich na mnie za marnotrawstwo, to proszę ich nie dawać" i zwyczajnie wyjść, ale została wychowana na grzeczną, nie pyskująca dziewczynkę. Dlatego siedziała cicho i czekała.

Mężczyzna nalał nieco mętnego, przypominającego ciekłą wazelinę płynu na kawałek gazy, po czym podszedł i niezwykle niedelikatnie, ale jeszcze nie brutalnie, chwycił ją za przegub lewej ręki, po to by przetrzeć drobną dłoń. Skóra dziewczynki pierw porządnie zapiekła, potem zaczęła mrowić, a po chwili pokrywające ją różowe podrażnienie zbladło, zaś Harriet poczuła przyjemny chłód.

Drugą rękę podała profesorowi sama, a gdy zabieg dobiegł końca, podziękowała. Nie, żeby poczuła przypływ szczególnej wdzięczności, ale tak wypadało.

Snape wyrzucił gazę do stojącego pod jednym z blatów kosza i chwycił ją za ramię. Mocno. Za mocno. Kościste palce wpiły się w miękkie ciało, a Harriet już wiedziała, że pozostawią po sobie malownicze, zielonkawe sińce.

– Idziemy – warknął, ciągnąc ją ku drzwiom.

– Gdzie? – zapytała odruchowo.

Wyszli na korytarz. Mężczyzna przystanął, żeby zamknąć za sobą drzwi, po raz kolejny tego dnia spoglądając na nią jak na kompletną idiotkę.

– Odprowadzić cię do pokoju wspólnego. Myślałaś, że cię ot tak wypuszczę po ciszy nocnej i pozwolę swobodnie szwendać się po zamku? O, co to, to nie. Poza tym, znając życie potknęłabyś się na schodach, skręciła kark, a wina spadłaby na mnie. W końcu nawet wyszorować paru kociołków nie potrafisz, nie robiąc sobie krzywdy.

Ponownie chwycił ją za ramię, znowu za mocno. Przelotnie zastanowiła się, czy robi to specjalnie, a jeżeli nie, to po co robi w ogóle? Przecież to nie tak, że mogła mu gdzieś uciec, a iść potrafiła sama. Mimo to znowu wlókł ją za sobą, sadząc długie kroki, dokładnie tak jak na początku roku, przed pierwszą lekcją transmutacji, kiedy trafiła pod strzegące korytarza na trzecim piętrze drzwi. Zupełnie jakby bał się, że za pierwszym lepszym zakrętem wyskoczy oknem.

Jeżeli miała być szczera, denerwowało ją to nieco. Nie ze względu na ból, ani nawet na to, że chwyt przypominał ten ojca, co natychmiast powodowało nieprzyjemny ucisk w żołądku. Po prostu nie zauważyła, żeby Snape traktował podobnie jakiegokolwiek innego ucznia, nawet Neville'a czy bliźniaków Wesley, kiedy znowu trafiali do niego na szlaban. Generalnie wydawał się unikać kontaktu fizycznego z uczniami, zupełnie jakby ci mogli go czymś zarazić. Ale nie w jej przypadku. Ją łapał za ramię i wlókł za sobą, jakby była upartym zwierzęciem, którego nie można puścić samopas.

Kiedy wreszcie mężczyzna uwolnił ją z żelaznego chwytu, poczuła ogromną ulgę. Niemal tak wielką jak na widok beczki strzegącej wejścia do pokoju wspólnego Hufflepuffu. Wyczerpana i obolała, jedyne, czego pragnęła, to znaleźć się jak najszybciej w łóżku i zasnąć. Szkoda tylko, że snu tak niewiele jej pozostało – zajęcia zaczynały się o ósmej, budzik miała nastawiony na siódmą, a właśnie dochodziła pierwsza…

Ogarnęło ją nieprzyjemne przeczucie, że jutrzejsza pobudka będzie przypominała zmartwychwstanie.

888

Następny dzień Harriet mogła określić jednym słowem: katorga. Poranna pobudka istotnie przypominała zmartwychwstanie, a zarazem karę boską. Wszystko ją bolało – stłuczone pośladki, nadwyrężone plecy, a najbardziej spracowane ręce. Co prawda specyfik Snape'a zdziałał cuda, jeżeli chodzi o podrażnioną skórę, ale mięśnie dawały jej do wiwatu. Do tego zmęczenie, to potworne zmęczenie…

Musiała wyglądać naprawdę kiepsko, bo współlokatorki kilka razy pytały ją, czy na pewno wszystko w porządku, a Stella, zwykle uwielbiająca się wylegiwać w cieplutkim łóżku, wstała specjalnie po to, żeby pomóc jej się pozbierać. Jak to wyglądało w praktyce? Cóż, sowa odszukiwała wszystkie te drobne przedmioty, które wczesnymi rankami mają niemiłą skłonność do czajenia się poza zasięgiem wzroku jak okulary czy gumki do włosów. Poza tym nieustannie ją ponaglała i pilnowała, żeby gdzieś nie przysnęła. Z jej pomocą Harriet jakoś dała radę zawlec swoje zwłoki na do Wielkiej Sali, obecnie całej tonącej w halloweenowych dekoracjach. Pod sklepieniem zamiast zwykłych świec unosiły się lampiony z dyń, stoły zdobiły stroiki z jesiennych liści, dyni i czaszek, ściany pokryły girlandy srebrzystych pajęczyn, po których biegały kryształowe pająki, a pomiędzy tym wszystkim fruwały chmary iluzorycznych, popiskujących nietoperzy. Wyglądało to wprost cudownie, jednak nie potrafiła docenić barwnej aranżacji. Zresztą jak można docenić cokolwiek, kiedy pozostanie przytomną, to wyzwanie? Gdyby nie Cedrik, który co jakiś czas poszturchiwał ją w trakcie posiłku, wylądowałaby twarzą w jajecznicy.

Dalej nie było lepiej. Lekcje stanowiły nieustanną walkę woli z materią. Skupienie się na nich wymagało od Harriet niesłychanego wysiłku, ale nie odpuszczała – wielkimi krokami nadchodził okres przedświątecznych sprawdzianów, a nie miała zamiaru dać ciała… Chociaż zrobiła mały wyjątek dla historii magii, którą przespała, żeby chociaż trochę nabrać sił. Musiała przyznać, że prawie godzinna drzemka całkiem nieźle spełniła swoje zadanie. Niestety Binns na koniec zajęć posłał jej mało przyjemne spojrzenie, najwyraźniej mając odmienne zdanie na ten temat. Jak się potem dowiedziała od Susan, prawdopodobnym powodem było to, że nie tylko spała w trakcie lekcji, ale też donośnie chrapała.

Obiad zjadła na prędce, po czym pobiegła poszukać Rona, z którego zamierzała wyciągnąć, gdzie DOKŁADNIE znajduje się kuchnia. Czemu? Ano temu, że w dalszym ciągu czekał na nią stos zadań domowych, a musiała być względnie przytomna, żeby je odrobić. Znowu do tego potrzebowała KAWY. Bardzo mocnej z dużą ilością cukru, takiej, co to w niej łyżka staje na sztorc, a Weasley, jako że miał szlaban w kuchni, powinien znać jej dokładną lokalizację Niestety nigdzie nie wypatrzyła rudzielca, chociaż normalnie to natykała się na niego co krok. Chciała czy nie. Jednak zamiast niego wpadła na jego braci – Freda i Greorga. Wpadła nieprzypadkowo, jak się okazało, bo była przez nich szukana. Zamierzali zapytać ją, jaki budyń chciałaby zjeść na podwieczorek. Najwyraźniej Lorelei spełniła swoją obietnicę i wraz z Megan porozmawiała z chłopakami o rekompensacie za nieprzyjemnie skutki głupich dowcipów. Sądząc po powadze z jaką bliźniacy potraktowali sprawę, dziewczyny nie patyczkowały się z nimi. Harriet nie miała pojęcia, jakich metod użyła Lorelei i szczerze powiedziawszy nie chciała wiedzieć, ale wykorzystała okazję i wypytała ich o drogę do kuchni. Czy raczej spróbowała, bo chłopcy, zamiast odpowiedzieć, spojrzeli na nią podejrzliwie. Chcieli wiedzieć, po co jej ta informacja. Nie mając nic do stracenia, streściła sprawę, na co ci natychmiast zaoferowali jej coś lepszego od kawy, a mianowicie dwa eliksiry: energetyzujący i skupienia.

– Jasne, że chcę – ucieszyła się, wyciągając ręce po trzymane przez Georga dwa nieduże flakony, ale nagle przyhamowała. – A co chcecie w zamian? – zapytała, wiedząc, że w życiu prawie nigdy nic nie przychodzi za darmo.

– Tylko, żebyś szepnęła tym dwóm wariatkom miłe słowo o nas. Albo dwa. Chociaż optymalna ilość to tak z dziesięć – Fred puścił do niej oko. – A tak serio, to taka mała rekompensata za ten numer z kanalizacją. Narozrabialiśmy.

– Zresztą nie chodzi tylko o ciebie. Sporo osób dostało przez nas rykoszetem. Przez tydzień wszystkie toalety Slytherinu wylewały, a u krukonów w jednej z męskich łazienek do tej pory nie ma wody. Nie wspominając o tym, co spotkało biednego Flitwicka – mruknął George. – Nie mieliśmy pojęcia, że rury Hogwartu są w tak fatalnym stanie, inaczej nigdy byśmy nie zrobili czegoś takiego. Nie jesteśmy głupi.

– W każdym razie, mamy nauczkę i od tej pory będziemy przeprowadzać dokładny rekonesans przed akcją – dodał Fred, gdy odbierała od Georga magiczne napoje. – A teraz chwila uwagi, żebyś tym razem to ty nie zrobiła czegoś głupiego. No więc tak, eliksiry dadzą ci sił na około cztery godziny. Po ich upływie nastąpi około godziny przestoju, podczas której wrócisz do stanu wyjściowego, ale potem… No, odchorujesz to wszystko. Będziesz zmęczona i śpiąca o wiele bardziej niż na początku. Naprawdę lepiej, żebyś wtedy już leżała w łóżku, bo możesz paść i zasnąć tam, gdzie będziesz stała. Coś jeszcze? A tak, nie bierz więcej niż po łyżce stołowej każdego z eliksirów. Nie wzmocni to ani nie przedłuży ich działania, a efekt zmęczenia będzie większy. Nadużyte mogą też wywołać swego rodzaju kaca.

– Ym… A jakbym to popiła kawą? – zapytała Harriet. W końcu kawa należała do napojów niemagicznych, zatem jej działanie teoretycznie powinno być niezależne od eliksirów i nie kolidować z nim.

– Może dało by to dodatkowego kopa, ale ja bym nie ryzykował – mruknął George. – Jeszcze ci pikawa trzaśnie, czy coś. Wiesz, tego typu rzeczy zostawiają ślad na organizmie i lepiej z nimi nie kombinować. A teraz, to w końcu jaki budyń byś chciała?

– Y… A te eliksiry to nie zamiast budyniu? – zapytała. – Znaczy myślałam, że…

– Lorelei nie odpuści, a Meg już zdążyła się nakręcić. No więc tego… Przez najbliższy tydzień będziemy wzmacniać twój organizm wapniem. Czy tego chcesz czy nie. Więc lepiej zobliguj się co do smaku tego budyniu, żebyś nie skończyła z michą czegoś, czego nie lubisz, bo coś mi mówi, że świruski dopilnują, żebyś go zjadła do ostatniej łyżeczki.

– Najbardziej to lubię karmelowo-cynamonowy, ale zjem jakikolwiek za wyjątkiem bananowego. Do bananowych wynalazków mam uraz.

– Jaki uraz? - zainteresował się Fred.

– Powiedzmy, że raz zjadłam nie do końca dobrą bananową owsiankę i w wyniku nieprzyjemnego splotu wydarzeń zwymiotowałam ją. Nosem.

Bliźniacy wykrzywili się w wyrazie dogłębnej odrazy.

Po załatwieniu sprawy z Weasleyami, Harriet szybko ruszyła do dormitorium, woląc nie ryzykować, że ci nagle zrezygnują ze swojej nieoczekiwanej hojności… albo ją ograniczą. W końcu potrzebowała ledwie po łyżce stołowej każdego z eliksirów, a we flaszkach było więcej niż pięć dawek.

Swoją drogą, musiała sprawdzić, czy dałoby radę specyfiki kupić w szkole albo wysyłkowo, bo bardzo by się przydały podczas nauki do egzaminów jak i w ich trakcie. No, właściwie to mogły być przydatne przy okazji każdego testu, jednak wolała nie sięgać po nie zbyt często, a przynajmniej nie, póki nie poczyta o ich efektach ubocznych. Bo obstawiała, że takie są i jest ich o wiele więcej, niż tylko te, o których wspomnieli bliźniacy.

Szybko wróciła do dormitorium, gdzie – korzystając z tymczasowej nieobecności współlokatorek – zażyła eliksiry, po czym schowała buteleczki w kufrze, wpychając je pod stertę bielizny.

Magiczne specyfiki zadziałały natychmiast – ledwie je przełknęła, poczuła, jakby ktoś zaczął wlewać w nią nowe siły. Starczyła minuta, może dwie, żeby stała się skupiona i pełna energii tak, jak już dawno nie była. Poczuła, jakby mogła wszystko, jakby nic ani nikt nie mogło jej powstrzymać w osiągnięciu tego, cokolwiek sobie nie wymyśli.

No, to już znam pierwszy skutek uboczny, po zażyciu obu eliksirów na raz. Nadmierna pewność siebie" – pomyślała, wkładając do torby notatki i wszystko inne, czego potrzebowała do uporania się z zadaniami domowymi.

Najbliższe godziny spędziła w bibliotece, buszując wśród opasłych tomów, przewracając pożółkłe stronice i notując. Koniec końców pokonała ostatnie z naglących zadań domowych. Na tapecie pozostał tylko nieszczęsny referat z zaklęć, który miała skończyć – przy dobrych wiatrach – w przyszłym tygodniu. Jednak nie znaczyło to, że w ogóle go nie uszczknęła, bo i owszem, przewertowała z dwa woluminy, znajdując parę interesujących informacji. Zastosowała przy tym wcześniejszą strategię i celowała głównie w pozycje traktujące o żywiołach i związanych z nimi talentach. Niestety ponownie, o ile zdobyła nieco materiału do referatu, poszukiwania w żaden sposób nie naprowadziły jej na to, czemu tak dziwnie reaguje na burze. Generalnie o piorunach, na tle innych żywiołów, znajdowała stosunkowo niewiele wiadomości. Niektórzy autorzy uważali je za pośredni, pokrewny ogniu rodzaj energii związany z oddziaływaniem między wiatrem, wodą i ziemią, inni, bazując na mugolskich badaniach sygnałów nerwowych, z umysłem. Kolejni łączyli jedno z drugim, jednak nic z tego nie wynikało. Szczęśliwie większość wertowanych przez nią pozycji posiadała bibliografię, w której odwoływano się do kolejnych książek, więc zawsze miała coś jeszcze do sprawdzenia, nigdy nie zostawała na lodzie.

„Żywioły, a budowa wszechświata i przepływy magii – teorie i hipotezy", „Piętna żywiołów w istotach żywych i ich potencjalne wykorzystanie w artefaktologii i alchemii", „Żywiołaki, elementaliści, warlokowie, a pentagram: fakty i mity na temat magii żywiołów", „Pentagram, trójkąt i okrąg – człowiek, wszechświat i życie" – zapisała tytuły w opasłym zeszycie. Było ich rzecz jasna o wiele więcej, jednak nie mogła przejrzeć wszystkiego, a te sprawiały wrażenie dość obiecujących.

Uśmiechnęła się pod nosem. Mimo frustracji wywołanej brakiem postępów w osobistych poszukiwaniach, zadanie z zaklęć okazało się całkiem interesujące i przydatne. Koślawe notatki powstałe przy zbieraniu materiałów do referatu wypełniały nie tylko brudnopis, w którym rozpisywała szkice wszelkich wypracowań, ale też „Dzienniczek Magii". „Dzienniczek Magii" był opasłym, wielkoformatowym notatnikiem, który zakupiła przed szkołą w sklepiku nieopodal domu, a w którym zapisywała swoje przemyślenia i pytania na temat czarów i magii jako takiej. Na pytania, jeżeli tylko miała wolną chwilę i odpowiedni nastrój, szukała odpowiedzi zarówno zagadując profesorów jak i buszując w bibliotece. Kiedy odnajdywała odpowiedź, a ta była warta zapamiętania, wyrywała stronicę z pytaniem, a w jej miejsce sporządzała solidną notatkę opatrzoną odpowiednim tytułem i komentarzem. Jeszcze do zeszłego tygodnia podobnych notatek miała ledwie kilka , ale ten nieszczęsny referat z zaklęć… To było jak otwarcie puszki Pandory. Nagle zarówno pytań jak i odpowiedzi pojawiło się całe mrowie, zaś każda odpowiedź prowadziła do kolejnego pytania.

Harriet westchnęła. Miała niemiłe przeczucie, że jeżeli tak dalej pójdzie, zacznie spędzać w bibliotece więcej czasu niż Hermiona. Jednak, o ile gryfonka dzięki swym bibliotecznym posiedzeniom windowała stopnie, ona… Cóż, jak na razie jej zainteresowania średnio zazębiały się z materiałem szkolnym, raczej biegły do niego równolegle. Prawdopodobnie im więcej spędzałaby czasu na własnych badaniach, tym bardziej zawalałaby zajęcia, a na to nie mogła sobie pozwolić.

Nagle na jej stolik padł cień. Zamrugała zaskoczona i uniosła głowę, napotykając parę ciekawskich, brązowych oczu otoczonych burzą kędzierzawych włosów.

O Hermionie mowa, a Hermiona tu.

– Robisz zadanie na zaklęcia? – zapytała.

– No tak.

– Znalazłaś już coś?

– Tak. Trochę tego jest, ale przydałoby się nieco więcej. W każdym razie obstawiam, że z obecnym materiałem dostanę co najmniej zadawalający, a jak przysiądę jeszcze z dwa, trzy razy po parę godzin, to kto wie? Powyżej oczekiwań? Może nawet wybitny?

– Dwa, trzy razy? Aż tyle? – zdziwiła się gryfonka. – Wiem, że Flitwick dość mocno straszył tym referatem, ale bez przesady. Na pewno nie oczekuje od żadnej epopei, tym bardziej, że to temat mocno poszlakowy, a do tego podbiegający pod archeologię, biorąc pod uwagę, jak niewiele zostało informacji o pierwotnej magii bezróżdżkowej.

– Wiem, wiem… Rzecz w tym, że szukając wiadomości do referatu natykam się na wiele dodatkowych, a bardzo ciekawych informacji, które tak trochę mnie rozpraszają. I teraz mam mnóstwo notatek na zaklęcia jak i takich dla siebie, a przy następnych razach pewnie będzie tak samo, więc…

Hermiona sprawiała wrażenie zaintrygowanej. Zerknęła jej przez ramię i nieco się skrzywiła, widząc koślawe pismo, jednak bazgroły nie zdusiły ciekawości płonącej w jej oczach.

– A jaki obrałaś kierunek? Znaczy, po czym szukasz?

– Po żywiołach.

Gryfonka uniosła brwi, najwyraźniej nie do końca rozumiejąc, o co chodzi.

– Magia pierwotna musiała być bardzo podstawowa, a jak podstawowa to elementarna – wyjaśniła Harriet. – A elementami nazywa się żywioły, prawda? Podobnie czarodzieje, którzy opanowali w niezwykle zaawansowanym stopniu zaklęcia manipulujące żywiołami to elementaliści. Poza tym, tak na logikę, to wszystkie pierwotne czary musiały się wiązać z żywiołami, no bo w końcu ludziom pierwotnym najbardziej zależało na tym aby się najeść, napić, ogrzać, rozświetlić ciemność ewentualnie coś lub kogoś zabić. Najprościej było to zrobić zapalając coś, przejmując kontrolę nad wodą, żeby wypłynęła spomiędzy skał albo wyrzuciła z siebie ryby, nad ziemią, żeby się sama zaorała albo zatrzęsła, zrzucając owoce z drzew. Ewentualnie przywołując piorun, żeby zabić wroga albo jelenia, na którego się polowało. No i jeszcze magia ciała, bo ciało – ludzkie, jak i zwierzęce czy roślinne – na pewno interesowało pierwotnych. Jednak ciała, generalnie wszystko, co żyje, wydaje się mieć ścisły związek z żywiołami. W końcu oddychamy, pobieramy wodę, wchłaniamy i spalamy materię. Ale do tego na razie nie doszłam. Znaczy, to, co powiedziałam, to na razie tylko takie moje gdybanie. Muszę to jeszcze sprawdzić, rozpisać i powiązać z resztą tego wszystkiego. No sama wiesz.

Hermiona popatrzyła na nią z uznaniem. Szczerze powiedziawszy, nie spodziewała się tego. Owszem, kiedy dziewczyna pomagała innym nadrobić zaległości – parę razy widziała ją w bibliotece z Longbottomem – potrafiła chwalić i zachęcać, ale gdy przygodziło do krytyki, bywała bezwzględna. Wytykała każdy błąd, każdą nieścisłość i błąd myślenia, mimowolnie pokazując swoją wyższość. Jednak nie tym razem.

– Nie wpadłam na to – mruknęła. – Bardziej skupiłam się na poszukiwaniach historycznych, chyba jak wszyscy. Naprawdę miałaś świetny pomysł. Um… Mam takie małe pytanie.

– Tak?

– Jak już pooddajemy wypracowania Flitwickowi, to czy mogłabym przejrzeć twoje notatki?

W Harriet coś drgnęło. Z jednej strony prośba Hermiony jej pochlebiała, z drugiej… Cóż, istniała obawa, że dziewczyna zorientuje się, że czegoś szuka, a wtedy zacznie ją wypytywać i co gorsza obserwować. Nie, żeby podejrzewała gryfonkę o jakieś złe intencje, przeciwnie – akcją na meczu quidditcha jasno udowodniła, że stoi po jej stronie. Rzecz w tym, że sprawiała wrażenie zbyt ufnej wobec autorytetów. Nauczycieli. Dyrektora. Owszem, Snape zdołał ją do siebie zrazić – tak jak prawie wszystkich – i uwierzyła, że to on może być zamachowcem, ale prawdopodobnie nie zrobiłaby tego, gdyby nie zachowanie mężczyzny na meczu. Poza tym nadal podchodziła do tej opcji dość sceptycznie. Właściwie, to wydawała się czuć ulgę, gdy Kicia zasugerował, że profesor mógł nie zaklinać miotły, tylko próbować zdjąć zły urok. Dlatego, gdyby gryfonka dowiedziała się o jej piorunującym problemie, prawdopodobnie albo sama doniosłaby Dumbledore'owi, ewentualnie profesor Sprout, albo spróbowałaby zmusić ją, żeby zgłosiła się do któregoś z nich. To znowu bardzo jej nie odpowiadało. Jednak odmowa wyglądałaby więcej niż tylko podejrzanie, do tego mogłaby zdradzić dziewczynę.

– Jasne, nie ma sprawy – mruknęła, mając nadzieję, że koniec końców jej bazgrolenie zniechęci gryfonkę. Bo co innego przeglądać, czy też przepisywać czyjeś notatki, a co innego musieć je pierw decyfrować.

– To świetnie – Hermiona pojaśniała na twarzy, jednak po chwili zmarszczyła brwi, przesuwając spojrzenie na leżące na stoliku Harriet tomiszcza. – Ale nie siedź tu długo, dobrze? Wiem, że kiedy znajdzie się ciekawy temat, trochę nad tym trudno panować, ale trzeba znaleźć zdrowy balans miedzy nauką i wypoczynkiem. No i nie powinnaś się przemęczać, szczególnie po tym okropnym wypadku w skrzydle szpitalnym… Słyszałam jak Megan i Lorelei o tym rozmawiały, kiedy szukały Freda i Georga – dodała szybko, widząc minę Harriet.

– Nie będę. Właściwie to już skończyłam. Uporządkuję tylko notatki, podnoszę książki i się zbieram. Zresztą znasz mój żołądek. Za nic nie spóźniłabym się na kolację.

Hermiona zachichotał, napomknęła, że razem z Ronem mogliby spustoszyć całą kuchnię, po czym krótko się pożegnała.

Harriet westchnęła ciężko, przelotnie zastanawiając się nad swoją reakcją na pytanie o notatki. Owszem, gryfonka mogłaby coś zauważyć, w końcu nie była w ciemię bita, ale mimo to szansa, że odnajdzie konkretny kierunek w dość ogólnych zapiskach o magii żywiołów, oscylowała wokół zera. Owszem, kwestie dotyczące piorunów przewijały się przez notatki dość często, ale mogła to łatwo wytłumaczyć zwykłą ciekawością. W końcu w książkach tak rzadko o nich wspominano, że coś musiało być na rzeczy, prawda? Mimo to cholernie się spięła… Miała tylko nadzieję, że Hermiona tego nie zauważyła.

W takich chwilach zazdrościła Snape'owi jego idealnie czarnych oczu. Jeżeli nie stało się z nim nosem w nos, nie widziało się ruchów czarnej źrenicy na tle czarnych tęczówek, w związku z czym, wywnioskowanie czegoś więcej jedynie na podstawie spojrzenia mężczyzny, było niemal niemożliwe. Niestety sama posiadała oczy raczej jasne, z których można było wyczytać dużo więcej, niżby chciała.

– Jesteś paranoiczką Harriet – mruknęła do siebie, pakując zeszyty z zapiskami do torby. – Zawsze byłaś, a ta historia z miotłą wszystko pogorszyła. Jeszcze parę lat i zaczniesz walić zaklęciami do ludzi, jak tylko do ciebie podejdą. Tak na wszelki wypadek.

Wzdrygnęła się na myśl, że jedną z takich osób mógłby być profesor Snape. Z jednej strony, wizja nauczyciela wywijającego kozła na wskutek nieoczekiwanego uderzenia zaklęciem była przezabawna, z drugiej… Cóż, potem musiałaby uciekać. Bardzo, ale to bardzo prędko uciekać, a chyba aż tak szybko biegać nie potrafiła.

888

Działanie eliksirów zaczęło ustawać niedługo przed kolacją. Dlatego też szybko wzięła prysznic, żeby zaraz po posiłku móc wskoczyć pod kołderkę – naprawdę wolała nie zasnąć pod natryskiem, bo przy jej szczęściu skończyłoby się to upadkiem i rozbiciem głowy o kafelki. Potem, już czysta i pachnąca, ruszyła w stronę Wielkiej Sali, zamierzając zahaczyć po drodze o toaletę. Widok strug wody pobudził jej pęcherz, a toaletę w dormitorium tymczasowo okupowała Hanna. Znaczy w środku było więcej kabin, ale dziewczyna od obiadu na problemy okołożołądkowe, które właśnie znalazły swój finał. Obfity i raczej cuchnący. Dlatego też pozostałe dziewczyny, wliczając w to Harriet, postanowiły korzystać z łazienek na korytarzach, póki zła aura nie wywietrzeje z toalety. Sama Hanna, obecnie wydająca z siebie agonalne dźwięki, które dało się słyszeć nawet przez grube drzwi, chyba była im za to wdzięczna. Oczywiście zapytały parę razy, czy nie zawołać panią Pomfrey, ale dziewczyna jasno i wyraźnie powiedziała, żeby tego nie robiły. Mało tego, stwierdziła, że wie, co jest przyczyną niedomagania i to jest tak głupie, że jeżeli będzie musiała o tym opowiedzieć pielęgniarce, to spłonie ze wstydu. Harriet i Susan niezbyt to oświadczenie przekonało, no bo w końcu, to, że Hanna wiedziała, co ją zatruło, nie znaczyło, że to nic niebezpiecznego. Jednak blondynka uspokoiła, że jak wrócą z kolacji, to wszystko powinno być ok.

Wyjaśnienia dziewczyny, chociaż wyjątkowo mętne, wystarczyły Harriet, aczkolwiek zaniepokojona Susan nie ruszyła się spod drzwi toalety. Jednak mała Potter miała o wiele za dużo własnych problemów, żeby brać sobie na głowę jeszcze cudze. Dlatego też postanowiła uwierzyć, że Hanna wie, co robi. W końcu miała już tyle lat, że mogła podejmować własne decyzje i ponosić ich konsekwencje. W ograniczonym stopniu rzecz jasna, ale zawsze.

Kiedy Harriet dotarła do toalety, pęcherz porządnie ją naglił, a zmęczenie dało znać o sobie z pełną mocą, sprawiając, że raz za razem ziewała. Naprawdę nie potrafiła sobie wyobrazić, co to będzie, kiedy upłynie pełna godzina, a zmęczenie zmieni się w kompletne wyczerpanie. Przez chwilę nawet rozważała, czy po załatwieniu potrzeby, nie odpuścić sobie kolacji, ale jej wiecznie pusty żołądek domagał się solidnego posiłku. Naprawdę solidnego, w końcu potrzebowała kalorii, żeby odzyskać siły, prawda?

Wchodząc do łazienki, dziewczynka z zadowoleniem odkryła, że ta jest pusta. Nie, żeby jakoś bardzo krępowała się korzystać z toalety, kiedy ktoś robił swoje w kabinie obok, ale odczuwała pewien dyskomfort. Tym bardziej, że w domu z ojcem mieli osobne łazienki. Jednak bardziej niż o dyskomfort, chodził o dziewczyny. Szczególnie te starsze.

Harriet, chociaż sama była dziewczyną, nie rozumiała damskiego zwyczaju grupowego chodzenia do toalet. Gdzieś wyczytała, że to zachowanie z dawnych czasów, kiedy to członkinie stada tworzyły obstawę dla wypróżniającej się koleżanki, bo podczas tejże czynności człowiek stanowił dla drapieżników wyjątkowo łatwy cel, nie byłą przekonana. Tym bardziej, że toaletowe wycieczki miały formę rytuału, którego główny punkt stanowiły ploteczki przy umywalkach. Zwykle podłe, wypełnione kpinami, nieprzyjemnymi epitetami i mnóstwem złośliwości. W podstawówce potrafiła to znieść, ale w Hogwarcie, kiedy do toalety wchodziły starsze dziewczyny i zaczynały się pacykować, trajkocząc nie o swoich sprawach, robiło się naprawdę nieprzyjemnie. Cudze związki, wygląd mniej lubianych koleżanek, profesorowie – paplały o wszystkim. Zadziwiał przy tym fakt, że chociaż większość hogwarckiej kadry była dobrze po pięćdziesiątce, każdemu z nauczycieli potrafiły przypisać coś świńskiego lub obdarzyć mocno nieprzyzwoitym komentarzem. Do tego punkt obowiązkowy każdej potkarskiej sesji – faceci. Zwykło się przyjmować, że to chłopcy dość przedmiotowo traktują dziewczęta, jednak gdyby któryś podsłuchał toaletowe gawędziary, miałby dość damskiego rodu na długi czas, niezależnie od tego czy te kpiłyby z niego, czy rozpływały się nad jego urokiem. Zarówno jedno jak i drugie potrafiły ubrać w słowa odzierające z godności każdego, którego wzięły na widelec.

Harriet nienawidziła tego słuchać, tym bardziej, że posiadała niezwykle barwną wyobraźnię. Dlatego, kiedy nastoletnie plotkary okupowały łazienkę, załatwiała swoje potrzeby najszybciej jak potrafiła. Nie znosiła tego pośpiechu. Podobnie mdłej, drażniącej gardło woni zmieszanych ze sobą kosmetyków, złośliwych chichotów i taksujących spojrzeń, którymi dziewczyny obdarzały ją, jak tylko opuszczała kabinę.

Teraz jednak była sama. Mogła wygodnie się rozsiąść i swobodnie pozwolić działać naturze, z czego natychmiast skorzystała. Posadziła pośladki na chłodnej desce, rozluźniła się i…

Odpłynęła wprost w objęcia ciepłej, kojącej czerni nieświadomości.

Nie miała pojęcia, jak długo spała, ale o ile sen był całkiem przyjemny, mimo nietypowego miejsca na drzemkę, to pobudka już nie. Otóż obudził ją przerażony, dziewczęcy wrzask. Krzyk ścinający krew w żyłach i jeżący włosy na głowie.

Błyskawicznie podciągnęła bieliznę i wyskoczyła z kabiny, zaciskając dłoń na różdżce. Gwałtownie przebudzona zadziałała instynktownie, pod wpływem emocji i kompletnie bezmyślnie. Gdyby nie była tak zaspana, pierw ostrożnie sprawdziłaby, co wywołało wrzask i ewentualnie wtedy podjęła konkretne kroki. Czy też raczej nie podjęłaby ich w ogóle, stwierdzając, że lepiej będzie, jeżeli pozostanie za drzwiami kabiny.

Jak się okazało, wrzeszczała Hermiona. I wrzeszczała nie bez powodu, a dlatego, że dość nieoczekiwanie stanęła oko w oko z wielką, magiczną bestią. Bestią, którą Harriet do tej pory wdziała jedynie na płaskorzeźbie strzegącej wstępu do gabinetu hogwarckiego dyrektora.

Ogromna, popielata chimera zagoniła gryfonkę w kozi róg, przyszpilając w kącie nieopodal umywalek. Niestety, kiedy usłyszała trzask otwieranych drzwi, gwałtownie odwróciła się w kierunku dźwięku. Robiąc to, wykonała malowniczy zamach grubym jak belka ogonem, uderzając Hermionę z taką siłą, że dziewczyna wleciała w powietrze, a uderzywszy w posadzkę, natychmiast straciła przytomność.

Stach sparaliżował Harriet, ale nie odebrał zdolności myślenia. Oceny sytuacji. Dlatego, gdy bestia nieśpiesznie ruszyła ku nowemu obiektowi zainteresowania, skamieniała dziewczynka błyskawicznie przeanalizowała bagno, w które wepchnął ją nieprzewidywalny los.

W walce nie miała szans. Gdyby spróbowała uciec, chimera dopadłaby ją, nim dobiegłaby do drzwi. Teoretycznie mogła spróbować na powrót schronić się w kabinie, ale budująca ją odrobina drewna, nie stanowiłaby dla bestii żadnej przeszkody. Rzecz w tym, że niezrobienie niczego również nie mogło się skończyć dobrze.

Czas jakby zwolnił. Dziewczynka z przerażeniem obserwowała powoli nadchodzącą bestię. Zakrzywione do tyłu rogi, pysk niby koci, ale szczuplejszy i wydłużony. Koźle uszy, długa szyja okryta przypominającymi lwią grzywę kudłami. Muskularne, lwie ciało, gęste, futro, błoniaste skrzydła. Potężne łapy. Przednie o długich, smoczych palcach, tylne zwieńczone podobnymi do racic szponami. Podbrzusze chronione wielkimi łuskami i strzelający niczym bicz, gadzi ogon. A nade wszystko ogromne zębiska, jeszcze większe pazury i para niebezpiecznie połyskujących, srebrzystych ślepi o gniewnie zwężonych źrenicach…

…oraz mocno powiększone gruczoły mleczne. Chimera najwyraźniej miała młode.

Odkrycie nie podniosło Harriet na duchu, tym bardziej, że wiedziała, jak bardzo niebezpieczne bywają zwierzęce matki. Szczególnie te dużych gatunków. Przede wszystkim drapieżników. A jako że chimera to ogromnym drapieżnik, do tego czarodziejski… Cóż, dziewczynka miała rozpaczliwą nadzieję, że bestia nie uznała jej za zagrożenie dla swego potomstwa, gdziekolwiek to się nie znajdowało.

Przerażona zdała sobie sprawę, że jej jedyną szansą na przetrwanie jest uległość. Skulenie się na podłodze, osłonięcie twarzy ramionami, podciągniecie polan pod brodę i bezruch. Sprawienie wrażenia jak najmniejszej, najsłabszej i zupełnie niegroźnej. Zwierzętami rzadko kieruje świadome okrucieństwo, więc istniała szansa, że bestia straci zainteresowanie niestanowiącą zagrożenia, chuderlawą puchonką. Oczywiście pod warunkiem, że nie była głodna.

Nie mając dużego wyboru, Harriet zamknęła oczy i runęła na podłogę, przyjmując pozycję embrionalną. Spodziewała się ogłuszającego ryku, a potem bólu, jednak nic takiego nie nastąpiło. Owszem, chimerze wyrwało się ostrzejsze warknięcie, ale tylko tyle.

Przerażona dziewczynka nasłuchiwała zbliżających się kroków bestii, które ucichły, kiedy ta stanęła tuż obok. Zastąpiły je ciche sapanie i wyraźne odgłosy węszenia. Stwór dokładnie badał jej ciało, Harriet czuła na sobie nie tylko jego gorący oddech, ale też palące spojrzenie. Długie, kocie wąsy parokrotnie musnęły ramiona, którymi osłaniała twarz. Tyle wystarczyło, żeby zadrżała. Znowu, gdy bestia spróbowała przewrócić ją na plecy niemal krzyknęła. Niemal, bo głos uwiązł jej w gardle, z którego wydobył się jedynie cichy skowyt.

Znowu węszenie, przypadkowe muśnięcia wąsów, a w końcu… dotyk. Nie uderzenie, nie ugryzienie, tylko niezwykle delikatny dotyk. Przyjemny, ciepły nacisk spływający po głowie, karku i plecach. Raz, drugi, trzeci.

Przerażenie Harriet ustąpiło zaskoczeniu, kiedy zdała sobie sprawę, że chimera ją głaszcze. Czule i uspokajająco, tak jak sama mogłaby głaskać wystraszone zwierzątko. Znowu to zaskoczenie sprawiło, że zaryzykowała i ostrożnie odsłoniła twarz, by zerknąć na pochylającą się nad nią bestię.

Bestia odpowiedziała uśmiechem – Harriet nie potrafiła inaczej nazwać wyrazu pyska chimery, która zupełnie nieoczekiwanie zaczęła sprawiać wrażenie całkiem sympatycznej. Ogon już nie uderzał o podłogę w wyrazie irytacji, zwarte ciało rozluźniło się, a srebrzyste ślepia wypełniła matczyna czułość.

Rozległo się basowe mruczenie, od którego zawibrowało powietrze. Pełne troski i ciepła. Uspokajające. Czułe.

W tym właśnie momencie Harriet, ku swemu niekłamanemu zdziwieniu, zdała sobie sprawę, że, ze strony chimery nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo… Już nie. Zrozumiała też, że wpadła w kłopoty i to po samą szyję.


Zapewne wiele osób zastanawia się, czemu chimera, a nie troll jak w oryginale. Cóż, trolle w świecie J.K.R są rasą rozumną, chociaż na tle reszty raczej tępą. W związku z tym troll przynajmniej częściowo powinien zdawać sobie sprawę z konsekwencji ataku na ludzie dzieci. Warto te ż wspomnieć o tym, że zarówno Dumbledore jak i aurorzy (przy ewentualnej asyście goblinów) mogliby wielkoluda przesłuchać, aby dowiedzieć się czemu i jak trafił na teren szkoły - w końcu w czwartej części jest wspomniane, że dyrektorek zna trolliński, prawda? Dlatego w wydarzenia wpasowuje się o wiele lepiej teoretycznie bezrozumna bestia (teoretycznie). Inna rzecz, że chimera pasuje mi do historii i pozwoli zastąpić Norberta (smok się pojawi, ale nie w kamieniu filozoficznym, bo dużo bardziej pasuje w innym miejscu... plus dzięki temu Hagrid nie wyjdzie na zdziecinniałego przygłupa) oraz rozwiąże kwestie obecności rasy, której istnienie mnie ,jako biologa, boli.