Słowem wstępu: rozdział wyjątkowo pisany niemal w całości z perspektywy nauczyciela, a to ze względu na stan Harriet i jego czynny udział w wydarzeniach. Ale bez obawy - w od przyszłego rozdziału powracamy do pechowej puchonki.
X Ziemniaczany zsyp.
Gdyby ktoś zapytał Harriet, co dokładnie zaszło, chyba nie potrafiłaby odpowiedzieć. Z jej perspektywy sytuacja malowała się mniej-więcej tak: chimera w jednej chwili znokautowała Hermionę ogonem, po to, aby w następnej adoptować przerażoną puchonkę. Tak, adoptować. Inaczej nie mogła tego nazwać. Pozbawione – przynajmniej tymczasowo – swoich młodych stworzenie z bliżej nieznanych przyczyn postanowiło ją przygarnąć. Generalnie dziewczynka nie miała nic przeciwko, póki znaczyło to, że nie zostanie zjedzona. No i musiała przyznać, że na swój sposób poczuła się wyróżniona. W końcu wielkie, czarodziejskie zwierzę wolało zobaczyć w niej swoje młode niż wroga czy też posiłek. To coś znaczyło… Miała tylko nadzieję, że nie to, że wygląda wyjątkowo nieapetycznie.
Niestety sytuacja miała parę minusów. Na chwilę obecną największym było to, że chimera niosła ją niczym mama kot swoje kocię w bliżej nieznanym kierunku. Dziewczynka nie miała pojęcia, co ta zamierza, ale wizja zostania uprowadzoną z zamku i spędzenia najbliższych lat w dziczy, spożywając surowe mięso i ucząc się polować jakoś jej nie pociągała. Nie, żeby stanowiła dużo gorszą ewentualność od tego, co mogło ją spotkać w Hogwarcie, czy chociażby w domu z ręki ojca, ale… Cóż, nie pokrywała się z jej planami na przyszłość. Znaczy tę przyszłość, w której nie zostaje zamordowana przez tajemniczego zabójcę krążącego po szkolnych korytarzach, nie ginie w malowniczym wypadku ani nie popada w obłęd zadręczona przez swojego „kochanego" tatusia.
Kolejny minus? Bliskość nauczycieli oraz innych uczniów, którym chimera mogła zrobić krzywdę. Co prawda Hermionę tylko ogłuszyła, a przynajmniej tak to wyglądało, ale rozeźlona lub sprowokowana pewnie zareagowałaby ostrzej. Hej wielkie szczęki zdawały się stworzone do odgryzania ludziom głów i rozszarpywania i ciał.
No i na sam koniec – zbliżała się pełna godzina od momentu kiedy eliksiry Weasleyów przestały działać, Harriet czułą to całą sobą. Z minuty na minuty siły uciekały z jej ciała i czuła, że nie da rady długo pozostać przytomną. Owszem, fakt zostania porwaną przez magiczną bestię działał całkiem pobudzająco, ale nie na tyle, aby pokonać dręczące dziewczynkę zmęczenie. Jednak, czy to miało w ogóle jakieś większe znaczenie? Przecież i tak nie mogła nic zrobić. Czarować dopiero się uczyła, nie była też silna, szczególnie szybka ani odważna. Cokolwiek by się nie zdarzyło, tylko dyndałaby z pyska chimery. Równie dobrze mogła odespać zarwaną noc.
Nagle rozległo się donośne burczenie rozpaczliwie pustego brzucha. Acha, kolejny minus. Nie zdążyła nic zjeść, chociaż w swoim stanie nie powinna przepuścić żadnego. Cudownie. Już czuła jak to odbija jej się czkawką. Już sam przedłużony szlaban ze Snape'em starczył aby wprowadzić ją w stan kompletniej nieużywalności, a kolejna dawka stresu i brak kalorii… Naprawdę wolała o tym nie myśleć.
Prześladował ją pech, nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Pech wymieszany ze szczęściem, bo jak dotąd nie zginęła i wychodziła z opresji względnie obronną ręką, chociaż te zmieniały jej egzystencję w istną torturę. To, ile przeszła w ciągu ledwie trzech miesięcy szkoły, zawstydzało na wszystkie możliwe sposoby rachunek prawdopodobieństwa. Co prawda przeczuwała, że w Hogwarcie może nie być łatwo, ale to… Tego nie wyśniłaby sobie nawet po najedzeniu się sporej dawki grzybów zbieranych przez tą dziwaczną parę hipisów, z sąsiedztwa, którym ciocia Petunia i wuj Veron chcieliby zorganizować hiszpańską inkwizycję.
Mimo zmęczenia zauważyła, że chimera porusza się wyjątkowo pewnie, jakby dokładnie wiedziała dokąd zmierza. Z jednej strony, nie powinna się temu dziwić, w końcu stworzenia jak chimera nie mają naturalnych wrogów, wiec każdy kierunek przez nie obranym jest tym właściwym, ale z drugiej… Coś w tym wszystkim zastanawiało ją. Tym bardziej, że bestia kierowała się w dół ku nieznanej Harriet części lochów. Raczej powinna biec do wyjścia, byle dalej od dziwacznych dwunogów i labiryntu kamiennych murów, prawda?
Nie, chimera wiedziała co robi. Działanie bestii nie było przypadkowe. Nie miała pojęcia, skąd to wiedziała, ale wiedziała. Tak jak to, że sympatia, którą chimera ją obdarzyła, to nie dzieło przypadku. Co prawda nie rozumiała tego wszystkiego, ale miało to swoje drugie dno. Jakie? Wątpiła, że kiedykolwiek się tego dowie.
Szczęki przybranej matki, ściskały jej szatę w żelaznym uścisku, kiedy niosła ją przez krętymi korytarzami, mijając mroczne zaułki i pokoje nieznanego przeznaczenia. Wszystko to wydawało się jakieś takie absurdalne. Niemożliwe. Podobnie jak to, że ze wszystkich możliwych osób natknęła się – czy raczej natknęły się – na Rona Wesleya.
Na widok Harriet, a przede wszystkim chimery, chłopak przeraźliwie zbladł, jednocześnie szybko sięgając po różdżkę. Najwyraźniej zamierzał odegrać rolę bohatera. Martwego bohatera. Niemal w tej samej chwili dziewczynkę dobiegł głuchy warkot bestii. Warkot niosący ze sobą nie groźbę, a obietnicę.
– Ron, ona nic mi nie zrobi! – wyrzucił z siebie, a Ron zamarł w połowie ruchu, ściskając w dłoni różdżkę. – Chyba uważa mnie za swoje młode, więc jestem bezpieczna. Tobie też nic nie zrobi, jeżeli nie zaatakujesz. A teraz powoli się wycofaj i biegnij do nauczycieli. Hermiona jest w toalecie niedaleko Wielkiej Sali. Chimera porządnie jej przywaliła. Raczej nic wielkiego się nie stało, ale powinna trafić do pani Pomfrey.
Wesley patrzył na nią przez chwilę z rozwartymi ustami, wyraźnie zszokowany. Nie miał pojęcia, co zrobić. Owszem, był w gorącej wodzie kąpany, ale nawet on musiał zdawać sobie sprawę, że z chimerą, przy której trzygłowy pies wydawał się rozkosznym szczeniaczkiem, jego szanse są mniejsze niż zero. Mimo to nadal ściskał różdżkę, wyraźnie wahając się czy nie odegrać roli jednorazowego herosa.
Chimera podjęła decyzję za chłopaka. Wyraźnie poirytowana parsknęła niecierpliwie i zwyczajnie go minęła, nie zamierzając marnować na ludzkie szczenię więcej uwagi, niż to konieczne.
Harriet na tyle, na ile potrafiła, odwróciła się, po to, aby zobaczyć, jak chłopak nagle przytomnieje i pędzi ku Wielkiej Sali, nauczycielom oraz przede wszystkim Hermionie. Owszem, wątpiła, żeby gryfonka doznała większego uszczerbku na zdrowiu, ale mimo to czuła ulgę, wiedząc, że ktoś dopilnuje, aby ta trafiła pod opiekę pielęgniarki.
Tymczasem chimera dalej penetrował lochy. Co jakiś czas przystawała i nasłuchiwał, zupełnie jakby kamienne mury szeptem udzielały jej bliżej nieokreślonych podpowiedzi, po czym z werwą ruszała dalej.
Koniec końców znalazły się w czymś na wzór okrągłej sali. Na wzór, bo sala w istocie stanowiła rozszerzenie korytarza, który jakieś kilkanaście metrów dalej wracał do swych normalnych rozmiarów i tonął w czarnej niczym smoła tafli wody. Najwyraźniej tunele lochów łączyły się z wodami hogwarckiego jeziora.
„Ale jezioro jest dość daleko. Ile przeszłyśmy tymi korytarzami?" – zapytała samą siebie przeciągając wzrokiem po granitowych, tonących w ciemnościach ścianach. Pochodni i świec rozświetlających resztę Hogwatu było tu jak na lekarstwo, a te które się paliły, jedynie pogłębiały czerń cieni. Nie, żeby Harriet bała się ciemności, przeciwnie – lubiła ją. Większość okropnych rzeczy, które przeżyła, miała miejsce w blasku dnia.
Naprawdę tego nie rozumiała. Czemu Chimera przyprowadziła ją tutaj, do ślepego zaułka, gdzie lada moment mogły zostać osaczone przez grono pedagogiczne? To było bezsensu.
„Na pewno? A może chimery potrafią doskonale nurkować i pływać?" – przeszło jej przez myśl, kiedy spojrzała na czarną taflę wody. Tak, to miałoby sens. Bestia zostawiła sobie drogę ucieczki, którą czarodzieje nie mogli za nią podążyć. Jednak czemu od razu z niej nie skorzystała? Przecież…
„Dzieci. W zamku mogą znajdować się jej młode."
Powoli wszystko zaczynało być coraz bardziej jasne, aczkolwiek nadal nie rozumiała swojej roli w tej pokręconej awanturze. Jedno wiedziała na pewno – chimera nie znalazła się tu z własnej woli, podobnie jak jej potomstwo, zakładając, że to jeszcze żyło. Pewnie użyto go, żeby zwabić matkę do Hogwartu, a gdy ta się zjawiła tutaj, te przestało być potrzebne, więc… Cóż, miała nadzieję, że maluchy gdzieś tutaj są całe i zdrowe, ale wiedziała, że szanse są raczej niewielkie.
Bestia ostrożnie odstawiła ją na podłogę i obwąchała, sprawdzając, czy z jej nowym maleństwem wszystko w porządku. Najwyraźniej oględziny wypadły pozytywnie, bo po chwili położyła się obok i leniwie przyciągnęła Harriet do siebie. Uwięziona między wielkimi łapami bestii, a jej szeroką piersią ziewnęła przeciągnę, usiłując nie zasnąć, co nie stanowiło prostego zadania i to nie tylko ze względu na zarwaną noc czy efekty uboczne eliksirów. Sama chimera stanowiło tu spory problem. Jej rozkosznie miękkie, puszyste futro, ciało emanujące przyjemnym ciepłem oraz kołyszące do snu lepiej niż jakakolwiek kołysanka, basowe mruczenie. Do tego w objęciach bestii Harriet chyba po raz pierwszy w życiu czuła się bezpieczna i chciana. Zdawała sobie sprawę, jak bardzo to irracjonalne, ale nie potrafiła odeprzeć tych nieznanych sobie wcześniej, a tak przyjemnych emocji. Nie pod czułym spojrzeniem srebrnych ślepi, z których wręcz wylewały się matczyne ciepło i troska.
Powoli zasypiała. Już, już lada moment miała odpłynąć w świat sennych marzeń, gdy jej żołądek po raz kolejny postanowił dać o sobie znać. Burczenie, jakie rozbrzmiało w lochach, było tak głośne, że chimera aż się wzdrygnęła, strzygąc uszami, a policzki Harriet momentalnie pokryły się rumieńcem wstydu. Czasami szczerze nienawidziła swojego szaleńczego metabolizmu.
Wzdychając cicho, chimera przeturlała się na bok, odsłaniając brzuch i nabrzmiałe od pokarmu sutki, po czym dość wymownie szturchnęła wielką łapą dziewczynkę.
Oczy Harriet urosły do rozmiaru spodków, gdy zorientowała się, co proponuje jej bestia. Ok., matczyna miłość, matczyną miłością, troska troską, pusty żołądek pustym żołądkiem, ale to mała przesada. Kiedy pomyślała, że miałaby…
Z miejsca ją zemdliło.
– E… dzięki, ale nie. Ja już na pokarmach stałych.
Chimera machnęła ogonem z irytacją i przysunęła ją bliżej, wydając z siebie przypominające ponaglenie warknięcie.
– Naprawdę podziękuję… – dziewczynka spróbowała się odsunąć, jednak powstrzymała ją wielka łapa.
Spojrzenie chimery nabrało intensywności, a połyskująca w nim do tej pory łagodność… Może nie zniknęła, ale została nieco odsunięta na bok. Pomruk, który wydobył się z gardła bestii zdawał się mówić „no, moja panno, rób co ci każę".
– Naprawdę nie – mruknęła Harriet i ledwie to powiedziała, zrozumiała, że jest na przegranej pozycji.
Chimera przybrała wyraz pyska, który natychmiast przypomniał dziewczynce minę cioci Petunii, kiedy Dudley sprzeciwiał się czemuś, co ta i tak zamierzała wprowadzić w życie. Chwilę później leżała na podłodze, przygnieciona wielkim, kudłatym ciałem, bez najmniejszej możliwości ruchu. Co gorsza jeden z sutków bestii jakimś cudem znalazł się w jej ustach. Do tego cieknął, jak odkręcony kran. Nie jakoś szczególnie mocno, ale wystarczająco, żeby w ciągu chwili zapełnić jamę ustną dziewczynki. Jako, że sutek chimery ściśle przylegał do jej warg, nie miała jak wypluć niechcianego posiłku, więc pozostały jej dwie opcje: przełknąć albo się zadławić. Z braku lepszego wyboru przełknęła.
Nie miała pojęcia, ile czasu chimera tak ją karmiła, ale kiedy wreszcie została wypuszczona z ciasnego uścisku, czuła, że jest pełna. NAPRAWDĘ pełna. Po brzegi. Tak bardzo, że nawet ją z lekka zemdliło…
Beknęła. Głośno i od serca, a mdłości i uczucie, że zaraz zostanie rozerwana od środka, minęły jak ręką odjął. Powróciła za to senność i to ze zdwojoną siłą. Ziewnęła przeciągle.
Chimera, ponownie łagodna, czuła i mrucząca, przytuliła ją do siebie, na co Harriet odruchowo wtuliła się w miękkie futro, szukając ciepła. Poczuła jak powoli opuszczają ją siły, ciało ogarnia dziwna błogość, a wszelkie zmartwienia i zgryzoty oddalają się, stają bez znaczenia. Jednak, nim na dobre osunęła się w ramiona Morfeusza, kątem oka dostrzegła czającą się za zakrętem korytarza, burą kotkę.
Widząc Panią Norris Harriet instynktownie poczuła, że wszystko będzie dobrze. Spokojna zasnęła z uśmiechem na ustach, a chimera troskliwie okryła ją swym skrzydłem, wyraźnie nie zamierzając dopuścić, aby to kruche, dwunożne stworzenie zmarzło.
Bestia położyła łeb obok dziewczynki, wtulając nos w czarne włosy i mrużąc ze spokojem oczy, obserwowała jak bure, podobne kotu stworzenie, znika za zakrętem korytarza. Chociaż wielu uważa, że czarodziejskie stworzenia nie potrafią się uśmiechać, na pysku chimery wykwitł właśnie uśmiech. Łagodny, niemal rozluźniony, ale zarazem niezwykle chytry.
888
Severus był wściekły. Nie, żeby wściekłość stanowiła szczególną nowość w jego życiu. Gniew w mniejszym lub większym stopniu towarzyszył mu od zawsze. W dzieciństwie ten budził w nim przede wszystkim ojciec, a za czasów szkolnych James Potter wraz ze swoją bandą oszołomów. Później, gdy zaczął służyć Voldemortowi… Cóż, wolał o tym nie myśleć. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to, czego wtedy doświadczył, co przeżył i co stracił jest winą tylko i wyłącznie jego samego. W kontekście tamtych wydarzeń był zły sam na siebie, ale nim to się stało… Cóż, pewna wariatka znana powszechnie jako Bellatrix Lestrange z domu Black nieodmiennie wywoływała w nim najgorsze uczucia. Znowu teraz, kiedy nauczał… Cóż, nieustannie miał wrażenie, że otaczają go idioci. Mali, bezczelni idioci. Oczywiście nie wszystkich mógł tym mianem określić, jednak do większość dzieciaków epitet pasował jak ulał. Byli też tacy, którzy usilnie prosili się o coś bardziej dosadnego.
Tym razem jednak gniewu Severusa nie wzbudził uczeń… a przynajmniej nie tylko on. Generalnie na jego nastrój złożyło się wiele składowych. Pierwszą z nich był wczorajszy szlaban z Potter, który stanowczo nie poszedł po jego myśli. Miał nadzieję utrzeć smarkuli nosa, niestety kompletnie zapomniał, że obiecał Poppy uwarzyć eliksir posoki. Właściwie to pierwszą dostawę specyfiku sprezentował jej już w poniedziałek, ale pielęgniarka z bliżej nieznanych mu przyczyn poprosiła o jeszcze dziesięć butelek. Czyżby przeczuwała, że zamek najedzie gang gustujących w czarodziejskich dzieciaczkach wampirów? W każdym razie, pochłonięty warzeniem, stracił poczucie czasu, a że Potter wyjątkowo mocno wzięła sobie do serca jego zalecenia, nie poświęcał wiele uwagi nadzorowaniu jej. Siedziała cicho, nie odzywając się ani słowem, zaś miarowe i dość intensywne odgłosy skrobania informowały go, że robi, co do niej należy. Dopiero, kiedy te ucichły i zastąpiło je pochrapywanie, zrozumiał, że coś jest nie tak.
Kiedy zobaczył, że wyraźnie wykończona Potter zasnęła na blacie, nadal ściskając w ręku druciak, w pierwszym momencie chciał ją zwyczajnie obudzić, obsztorcować i odjąć Hufflepuffowi punkty. Jednak coś go tknęło, żeby sprawdzić godzinę i bardzo dobrze. W przeciwnym razie, smarkula gotowa byłaby drapać kotły do bladego świtu, a po czymś takim Pomona nie dałaby mu żyć. Swoją drogą, nigdy nie przypuszczał, że danym będzie mu ochrzanić jakiegoś ucznia za nadgorliwość, a jednak.
Tak, nadgorliwość z pewnością stanowiła jeden z grzechów Potter. Przynajmniej tamtego wieczora. Kolejnym była zwykła głupota. Owszem, upływ czasu mogła przeoczyć, w końcu on powinien dopilnować, żeby znalazła się w dormitorium przed ciszą noną – chociaż i o to dał radę ją obwinić, w końcu nie zasłużył sobie na miano postrachu Hogwartu, przyznając się smarkaczom do błędów – jednak szorowanie kociołków bez rękawiczek? Idiotyzm w najczystszej z form. Gdyby nie zajął się jej dłońmi na miejscu, nazajutrz podrażniona i wysuszona skóra zaczęłaby pękać i krwawić, Potter ZNOWU trafiłaby do skrzydła szpitalnego, a on sam wysłuchałby ze strony Poppy uroczego wykładu o tym, że na szlabanach należy uczniów pilnować. Do tego ten cholerny pech dziewczyny. Nie dość, że gdy ją obudził, rozdarła się jak stara primadonna na widok szczura, a potem wywróciła wraz z krzesłem, to jeszcze musiała złapać za pełen wody kociołek. Ciekawe, co byłoby, gdyby przysnęła podczas warzenia eliksiru? Na pobudkę zareagowałaby wywrotką i wylaniem na siebie wrzątku czy może czymś barwniejszym?
Jednak nie samo wydarzenie go tak zirytowało, ani nawet to, że po wszystkim musiał sprzątać gabinet. Najbardziej wkurzyło go to, jak smarkula na niego patrzyła, gdy ją sztorcował. Musiał przyznać, że nie robiła żadnych głupich min, nie drżała ze strachu, a nawet względnie udało jej się utrzymać pyskaty jęzor w ryzach, czego jej ojciec nie potrafiłby dokonać. Owszem, wkurzyła go komentarzem o paraboli, jednak ten nawet nie dał mu pretekstu do odebrania punktów Hufflepuffowi.
Tak, wyraźnie pilnowała się, żeby nie dostać następnego szlabanu, ani nie zarobić kolejnych punktów na niekorzyść swojego Domu. Jej twarz, głos ani spojrzenie niczego nie wyrażały. No może na początku zmieszanie. Jednak w pewnym momencie… Zupełnie jakby ubrała pozbawioną emocji maskę. Martwą i zimną, jedynie połyskujące w niej zielone oczy wydawały się żywe, a ich spojrzenie… Nieodgadnione, spokojne, a jednocześnie czujne, intensywne i skupione. Analizujące. Sprawiało, że czuł się oceniany jak wystawiony na sprzedaż koń i wiedział, że ocena nie wypadła korzystnie. Gdyby był chabetą, smarkula bez wahania posłałaby go na klej.
Nienawidził tego. Nienawidził być ocenianym i to do tego przez takie miernoty. Jej ojczulek nie raz to robił – patrzył ocieniająco, wykrzywiając usta w przygłupim uśmiechu, po czym rzucał niewybrednym komentarzem bądź dwoma, a ta jego banda idiotów rechotała. Huncwoci, psia ich mać. Raczej Zrzeszenie Młodocianych Dupków. W każdym razie, James Potter nigdy nie potrafił wymyślić niczego z polotem. Niestety na jego – Severusa – nieszczęście doskonale radził sobie z robieniem z byle gówna prawdziwego show. Przedstawienia, które nieodmiennie przyciągało życzliwą performerowi widownię, co pozwalało mu bez większych konsekwencji wyśmiewać i upokorzać każdego, kogo chciał.
„Ma oczy Lily" – przypomniał sobie słowa, którymi dyrektor opisał mu córkę szkolnego wroga i uśmiechnął się krzywo. Nie, oczy małej Potter nie były oczami Evans, chociaż istotnie miały podobny kolor. Jednak oczy Lily były jasne, pełne ciepła, życia i ciekawości świata, a ich zieleń przypominała zieleń młodych, dębowych liści i soczystej trawy. Oczy małej Potter miały inny odcień i wyraz. Ciemniejszy i z lekka szarawy kolor nasuwał na myśl sosnowe szpilki późną jesienią, a spojrzenie… Pełne dystansu, badawcze i ostrożne. Jeszcze nie zimne, chociaż naznaczone bliżej niekreślonym chłodem.
Nie, to nie były ani oczy Lily, ani jej spojrzenie. W sumie dobrze, bo chyba by nie zniósł widoku oczu Evans osadzonych w twarzy niemal identycznej, jak ta Pottera. Podobnie jak mógłby nie wytrzymać, gdyby smarkula patrzyła na niego oczami swojego ojca. Podobieństwo byłoby wtedy zbyt duże.
Westchnął. Tak, cholerna Potter wytrąciła go z równowagi, a to, że późno położył się spać, wcale nie pomogło. Kiedy wstał już był wkurzony, a najgorsze miało nadejść.
Rano, kiedy wszedł do gabinetu, aby sprawdzić składzik przed zajęciami, zauważył, że ktoś wykradł cały zapas krwi jednorożca, substancji cennej i przede wszystkim drogiej. Natychmiast przypomniał sobie, jak Hagrid wspomniał, że coś atakuje jednorożce w zakazanym lesie. A może to nie było coś, tylko ktoś? Ktoś na tyle wprawny w magii, aby bez większego problemu sforsować zaklęcia zabezpieczające składzik?
Jeszcze przed obiadem, przy pierwszej nadarzającej się okazji, przekazał wszystko dyrektorowi. Nie była to przyjemna rozmowa, oj nie. Po pierwsze ze względu na ich wspólne domniemania, odnośnie tożsamości sprawcy, tego, do czego mogłaby mu być potrzebna krew, jak i szerszego kontekstu zdarzenia. W końcu nie tak dawno ktoś próbował uśmiercić Potter, a wcześniej włamano się do skrytki, w której Flamel trzymał swój skarb. Skarb, który obecnie spoczywał chroniony przez grube mury Hogwartu, pod klapą strzeżoną przez to piekielne, trzygłowe psisko. Jak to Hagrid nazwał tego potwora? Ach tak, Puszek. Nigdy nie potrafił pojąć poczucia humoru wielkoluda, chociaż na dobrą sprawę nie miał pewności, czy to tylko humor. Może Hagrid uważał, że nadając swoim monstrom milutkie imiona, zaklnie je w milutkie istoty? Z gajowym wszystko było możliwe. Severus nie miał pojęcia, co może się kryć pod strzechą czarno-brązowych kudłów okrywających grubą czaszkę mężczyzny i wolał, żeby tak pozostało.
W każdym razie, bardziej trywialny, bo praktyczny wymiar kradzieży również nie napawał optymizmem. Buteleczka krwi jednorożca słono kosztowała, a szkoła potrzebowała niemałego zapasu, zarówno do zajęć z uczniami jak i na rzecz warzonych dla skrzydła szpitalnego eliksirów. To znów znaczyło nadszarpnięcie hogwarckiego budżetu i tłumaczenie się przed radą szkoły. Nie wątpił, że jego jakże dobry przyjaciel, Lucjusz Malfoy, zrobi wszystko, żeby nadszarpnąć reputację dyrektora przy tejże okazji.
Skrzywił się boleśnie. Jego sympatia w stosunku do czystokrwistego arystokraty była szczera, jednak nie mógł zaprzeczyć, że czasami mężczyzna sprawiał okropne kłopoty.
„Lucjuszu, gdybyś tylko wiedział, kiedy się zamknąć… Tak dla własnego dobra".
Cóż, tym razem mógł nieco utemperować przyjaciela, nie wzbudzając w nim ani nazbyt negatywnych odczuć, ani podejrzeń. W końcu okradziono JEGO składzik, a w związku z tym, wszelkie zarzuty wobec dyrektora i szkoły stanowiłyby atak również na NIEGO. Miał prawo się bronić i oczekiwać, a nawet żądać ze strony ojca swego chrześniaka, aby ten podważał jego kompetencji, prawda? A jeżeli ten i tak zaszkodziłby mu, stanowiłoby to pozwolenie na późniejszy odwet.
Tak, początek dnia stanowczo mógł określić mianem paskudnego. Jednak wyglądało na to, że późniejsze godziny będą nieco lepsze, tym bardziej, że żaden z piątoklasistów nie wywołał kataklizmu w trakcie warzenia eliksiru regeneracji, który należał do jednych z trudniejszych i bardziej zdradliwych podczas warzenia. Prawdziwy sukces, biorąc pod uwagę, że prowadził zajęcia z puchonami i gryfonami. Owszem, zwykle z prawdziwą satysfakcją odjąłby ich domom pokaźną pulę punktów, niestety tu poważniejsza wpadka zwykle prowadziła do uwolnienia się toksycznych oparów, a w efekcie do konieczności ewakuacji klasy i kilkugodzinnego wietrzenia lochów. Jednak, dzięki pewnej przychylności losu, a może jego własnym zdolnościom pedagogicznym, nic takiego nie nastąpiło.
W każdym razie, na kolację szedł już w ociupinę lepszym nastroju, niestety nic nie potrafi tak zepsuć posiłku jak rozhisteryzowany nauczyciel obrony przed czarną magią wrzeszczący w panice „chimera w lochach"! Do tego to omdlenie na koniec, doprawdy żałosne… A przynajmniej na tak początku tak myślał. Konkretniej rzecz ujmując do momentu, gdy zauważył, że Quirrel nieoczekiwanie odzyskał świadomość, akurat wtedy, gdy nikt – no PRAWIE nikt – na niego nie patrzył i korzystając z zamieszania, które rozpętał, wymknął się z Wielkiej Sali. Podejrzane, delikatnie rzecz ujmując.
Severus nie byłby sobą, gdyby nie ruszył w pościg za mężczyzną. Zignorował przy tym, że reszta nauczycieli, po odesłaniu uczniów do dormitoriów, zaczęła gorączkowo się organizować, aby odnaleźć bestię. Swoja drogą, ciekawiło go, co mieli zamiar zrobić potem, biorąc pod uwagę, że schwytanie chimery było niemalże niemożliwe i zwykle wiązało się z ofiarami w ludziach. Nie, żeby wierzył w jej istnienie. Nie po ucieczce Quirrela. Przypuszczał, że mężczyzna zwyczajnie wymyślił bestię, aby wywołać panikę. Oczywiście pewnie podrzucił jakieś ślady jej bytności w szkole, żeby, gdy zamek zostanie przeszukany od fundamentów po wieżę astronomiczną, móc powiedzieć reszcie pedagogów „chimera była, ale najwyraźniej się zmyła", bo prawdopodobnie tak zaplanował sobie koniec tej szopki.
Niestety, ruszając w ślad za Quirrelem, nie przewidział jednej, niezwykle upierdliwej zmiennej. Zmiennej o rudych włosach, mnóstwie piegów na gębie, niewyparzonym jęzorze i niezdrowej tendencji do obwiniania go o wszelkie zło na świecie. Ronald Wesley zobaczył jak wymyka się z Wielkiej Sali i ruszył za nim, tak jak on sam ruszył za nauczycielem obrony przed czarną magią. Cholernie tym wszystko skomplikował. W końcu Severus nie mógł narazić ucznia na niebezpieczeństwo, a właśnie to by zrobił, gdyby pozwolił chłopakowi leźć za sobą. Jednak jednocześnie nie zamierzał pozwolić uciec Quirrelowi.
Jedyne, co mu pozostało, to spróbować zgubić chłopaka w labiryncie podziemnych korytarzy, jednocześnie nie tracąc Kwiryniusza z oczu. Rzecz w tym, że niezbyt dobrze znał tę część lochów, bo –podobnie jak uczniowie oraz reszta personelu – unikał jej ze względu na wieczną wilgoć, nieustanny ziąb i biorące się niewiadomo skąd przeciągi… Właściwie to już nie były lochy, a część wijących się pod Hogwartem, rozległych kanałów. Górna, przykrywająca plątaninę wymagających wymiany rur, podziemnych zbiorników i rzek. Istny sen szaleńca. Nie miał pojęcia, kto zaprojektował ten „cud" architektury, ale przeczuwał, że ów ktoś znajdował się pod wpływem wielu interesujących substancji, obecnie powszechnie uznawanych za nielegalne.
Nie przepadał za towarzystwem mugoli, ale w tym jednym przypadku musiał przyznać, że lepiej byłoby, gdyby założyciele zatrudnili jakiegoś niemagicznego. Kogoś, kto bez machania różdżką znał się na architekturze, rurach, poziomach wody i innych takich. Niestety, z tego co zaobserwował, czarodzieje niezbyt radzili sobie z kanalizacją. Zresztą z wentylacją, jeżeli miał być szczery, sprawa nie wyglądała wiele lepiej. Zupełnie, jakby nie potrafili się pogodzić z tym, że na dłuższą metę magia nie zastąpi praw fizyki.
Podobnie młody Wesley nie potrafił przyjąć do wiadomości, że znienawidzony nauczyciel eliksirów niekoniecznie musi być czarnym charakterem. Nieważne, co i jak tłumaczyła mu Potter.
Tak, Severus słyszał niedawną rozmowę tych dwojga, której zresztą stanowił główny temat. Chyba powinien czuć się zaszczycony, że uczniowie poświęcali mu aż tyle uwagi w czasie wolnym… Albo zacząć się martwić niezdrową obsesją Ronalda. W końcu żaden z jego starszych braci – nawet ci piekielni bliźniacy, których bez większych sukcesów od lat usiłował utemperować – nie przejawiał podobnego uporu w kreowaniu go na najgorszego z najgorszych. Tępy szczyl. Przy tym rudym cymbale nawet Potter wydawała się całkiem bystra, a to już sporo o nim mówiło. Jedno dobre, że przynajmniej ona nie dołączyła do tego, pożal się Merlinie, pościgu. Gdyby tak było, pewnie okazało by się, że chimera jednak naprawdę tu jest, a smarkula wlazłaby wprost do pyska bestii.
Swoją drogą, dziewczyna nie pojawiła się na kolacji. Czyżby zmęczenie pokonało jej wieczny głód i teraz gdzieś odsypiała? Hm, biorąc pod uwagę, jak bardzo była nieprzytomna podczas obiadu, całkiem możliwe.
Severus, mimo wysiłków, w końcu zgubił trop Quirrela, tak jak Wesley zgubił jego. Rzecz w tym, że w tej sytuacji wolałby, aby rudzielec nadal za nim lazł. Mógłby wtedy zawlec go za ucho do Wieży Gryffindoru, jednocześnie wlepiając szlaban i odbierając z pięćdziesiąt punktów jego domowi. Niestety teraz, kiedy smarkacz nie wiadomo gdzie polazł, istniało ryzyko, że zgubił się gdzieś w kanałach i nie wie jak wrócić. Co w związku z tym? A to, że po bezowocnych poszukiwaniach chimery, nauczycieli, a właściwie to całą kadrę Hogwartu, czekają całonocne poszukiwania rudego głupka w podziemiach.
Szlag by to wszystko trafił. Zupełnie, jakby nie dość mu było wczorajszej, zarwanej nocy.
Świadom swego niepowodzenia, Severus ruszył w stronę Wielkiej Sali, lecz kiedy był niemal u celu – ku swemu niemałemu zdziwieniu – usłyszał szybko zbliżające się kroki, których echo odbijało się od kamiennych korytarzy. Ktoś biegł i sądząc po szybkości kroków oraz ich lekkości, nie był to nikt dorosły, chociaż zaraz po ogłoszeniu Quirrela, dyrektor kazał wszystkim uczniom wrócić do dormitoriów, czego mieli dopilnować prefekci… Jednak, biorąc pod uwagę, jak bardzo pełniący obowiązki prefekta Percival Wesley, spisał się, pilnując, aby jego młodszy brat usłuchał dyrektorskiego polecenia, równie dobrze po korytarzach obecnie mogło hasać całe stado smarkaczy.
Cholerni idioci.
Kroki były coraz bliżej. Ze względu na pogłos i dziwną akustykę podziemi nie potrafił stwierdzić, skąd dokładnie dobiega dźwięk, ale…
Nagle zza zakrętu wypadło coś rudego, sięgającego mu ledwie do piersi. Wypadło i wpadło na niego z takim impetem, że stracił równowagę.
No jasne, Ronald Wesley. Najwyraźniej starczyło, żeby pomyślał o małym idiocie, aby ten natychmiast się objawił, katując go swoją bezmyślnością. Niezguła taki sam jak mała Potter, o ile nie gorszy. Nie dość, że nie patrzył, gdzie biegnie, wpadł na niego, to jeszcze sam upadł, a upadając złapał go za szatę i pociągnął na siebie. Nie, żeby Severus miał coś przeciwko użyciu smarkacza jako żywego amortyzatora, ale przeczuwał, że gdyby ktoś widział tę scenę, a co gorsza zobaczył go leżącego na uczniu… Cóż, nazajutrz uczniowie mieli używanie.
– Do jasnej cholery, Wesley, powiesz mi, co ty u diabła wyprawiasz, czy może mam oszczędzić światu takiego idioty i z miejsca cię spopielić?! – ryknął, chwiejnie wspinając się na łokcie i kolana.
Przerażony chłopak tymczasowo oniemiał, chociaż zwykle gęba nawet na chwilę mu się nie zamykała. Severus musiał przyznać, że lepsze to niż wrzask, którym wczoraj uraczyła go Potter, ale w tej sytuacji wolałby, gdyby przeklęty gryfon jednak wykrztusił coś z siebie.
Wstał chwiejnie, nie spuszczając zlęknionego chłopaka z oczu. Ten niestety ani nie ruszył się na centymetr, ani nie wydobył z siebie chociażby jednego dźwięku. Zupełnie jakby go zamurowało.
„I tak upada mit dzielnych i odważnych gryfonów" – pomyślał z przekąsem, tasując rudzielca nieprzyjemnym spojrzeniem.
– Nie masz nic do powiedzenia, Wesley? – zapytał, siląc się na spokój. – A może osiągnąłeś taki poziom zidiocenia, że zacząłeś cofać się w rozwoju i zapomniałeś ludzkiej mowy?
Gryfon zamrugał i poderwał się do siadu. Najwyraźniej odpowiednio dobrana kpina, podziałała na smarkacza jak sole trzeźwiące. I dobrze. Severus wolał uniknąć konieczności wymierzenia mu policzka – jak nic, po czymś takim zostałby posądzony o przemoc wobec uczniów.
– Hermiona jest ranna, musi trafić do skrzydła szpitalnego! – wyrzucił z siebie chłopak. – Chimera ją ogłuszyła.
Słowa Wesleya wymierzyły mu metaforyczny policzek, chwilowo zbijając z pantałyku. Jednak nie należał do ludzi ot tak pokazujących po sobie zmieszanie, szczególności w obecności swoich uczniów. Do tego tych mniej inteligentnych.
– Słucham?! – zapytał ostro, dbając przy tym aby w jego głosie dobrze wybrzmiała groźba, jasno informująca, co zrobi z chłopakiem, jeżeli ten żartuje.
– Hermiona leży nieprzytomna w łazience! Tej babskiej koło Wielkiej Sali. Ogłuszona przez chimerę. Trzeba ją zabrać do pani Pomfrey.
W ułamku sekundy w umyśle Severusa zaroiło się od dziesiątek pytań, niestety nie mógł zadać ich wszystkich, a przynajmniej nie na raz. Dlatego wziął pierwsze z brzegu i nadał mu najbardziej kąśliwą formę, jaką tylko potrafił.
– Powiedz mi Wesley, odkąd masz w zwyczaju odwiedzać damskie łazienki?
– Nie mam zwyczaju! To Harriet mi powiedziała, że Hermiona tam jest.
Słysząc to, Severus uniósł brew. Nagle ogarnęły go jak najgorsze przeczucia.
– A co w tej historii robi Potter?
– Chimera ją porwała. Wpadłem na nią w podziemiach. Powiedziała, że nic jej nie grozi, bo chimera uważa, że jest jej młodym, a potem to o Hermionie. Że leży w łazience i trzeba jej pomóc.
Gdyby nie święte przekonanie, że życie go nienawidzi, Severus pomyślałby, że któryś z uczniów dosypał Wesleyowi coś „zabawnego" do posiłku i ten obecnie zalicza największy odlot w swoim życiu. Niestety to byłoby zbyt proste. Los chciał, żeby Severus cierpiał, więc przeklęta bestia naprawdę porwała przeklętą Potter.
– A skąd pomysł, że chimera uważa Potter za swoje młode? – zapytał, chociaż nie liczył na nazbyt rzeczową odpowiedź.
– Nie wiem, to Harriet tak powiedziała! – zawołała Weasley, wyraźnie zirytowany, że jak dotąd nie doczekał się z jego strony jakiegokolwiek działania. – Chociaż w sumie chimera niosła ją jakoś tak delikatnie… I ma te takie mocno napuchnięte, chyba pełne mleka.
„Te takie". Najwyraźniej chłopakowi słowo „sutki" nie potrafiło przejść przez gardło. Głupi smarkacz.
Czyli obecnie Potter znajdowała się gdzieś w lochach, czy też kanałach, razem z karmiącą chimerą i z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu uznała, że ta uważa ją za swoje młode, a nie posiłek, który chce zaserwować swoim dzieciaczkom. Kurwa, pięknie! No po prostu pięknie. Pierw wierzba, potem pies, miotła, a teraz jeszcze to! Pieprzona CHIMERA. A myślał, że to jej ojciec miał tendencję do pakowania się w kłopoty. Jeżeli tak dalej pójdzie, smarkula albo zginie w malowniczy sposób, albo doprowadzi go do nerwicy.
– Prowadź mnie do Potter, natychmiast! – warknął, wbijając płonące spojrzenie w chłopaka, który instynktownie cofnął się o krok.
– A-ale ja nie wiem, gdzie ona teraz jest! Po tym, jak wpadłem na nią, chimera poszła dalej, nie mam pojęcia dokąd. No i pobłądziłem, ledwie odnalazłem drogę powrotną do Wielkiej Sali, więc…
Severus z trudem przełknął przekleństwo, które cisnęło mu się na usta. Cholerny Wesley jak zawsze był bezużyteczny. Cholerny, chaotyczny gryfon, tak bardzo do przodu ze wszystkim, że nie potrafi zapamiętać nawet jednego, użytecznego szczegółu…
„Ale, gdyby nie on, nawet byś nie wiedział, że chimera zabrała Potter, prawda? Mało tego, nadal sądziłbyś, że ta jest wymysłem Quirrela."
Zirytowany zignorował niechcianą myśl i spojrzał na rozciągający się za nim labirynt korytarzy. Westchnął.
– Dobra Wesley. Idę się tam rozejrzeć, a ty biegnij poinformować resztę profesorów. Jeżeli nie znajdziesz żadnego, to panią Pomfrey lub Filcha, oni powinni…
Przeciągłe, pełne swoistej skargi miauknięcie przerwało mu w pół słowa, niemal doprowadzając do zawału.
Pani Norris. Przeklęte zwierzę, podobnie jak jego pan, miało w zwyczaju pojawiać się niezauważone niewiadomo skąd, nie wiadomo jak, przy czym rzadko od razu informowało o swojej obecności. Zwykle anonsowało się tak jak teraz – znienacka, zaskakując pechowca, który zasłużył sobie na jego uwagę. Jednak, o ile w przypadku łamiących regulamin uczniów miało to jakiś sens, o tyle w przypadku nauczycieli niekoniecznie.
Severus posłał kościstej kocicy groźne spojrzenie, na co ta odpowiedziała mu spokojnym, zimnym i pełnym wyższości oraz bliżej nieokreślonej kpiny. Nieśpiesznie usiadła, wypinając chudą pierś, po czym trąciła łapą leżący u jej stóp zwitek papieru, który dopiero teraz zauważył. Miauknęła wymownie.
Wiadomość od woźnego?
Rozwinął karteczkę, na której zapisano dobrze mu znanym, eleganckim pismem trzy krótkie zdania:
„Chimera porwała Potter. Poszedłem za bestią. Pani Norris zna drogę".
Z jakiegoś powodu, wiadomość nie zaskoczyła go. Niejednokrotnie Filch wydawał się o wiele lepiej zorientowany, w tym, co się dzieje w szkole od grona pedagogicznego a nawet samego Dumbledore'a. No i na pewno dużo lepiej znał sam zamek oraz wszystko, co pod nim. Jego sekrety.
– Pan Filch jest razem z Potter, kot mnie do nich zaprowadzi – powiedział, odwracając się w stronę chłopaka, który już otwierał usta, żeby zasypać go zbędnymi pytaniami. – A ty, jak powiedziałem, znajdź jakiegoś nauczyciela i powiadom go o wszystkim, a jak nie nauczyciela, to panią Pomfrey. I, na litość, nie wpakuj się w nic po drodze.
– Ale jak…
Severus nie słuchał, tylko chwycił za różdżkę i wypowiedział zaklęcie, po czym zrobił krok do przodu, sprawdzając czy działa. Działało – na kamiennej posadzce, w miejscu, gdzie przed chwilą stał, pojawił się mdły, jaśniejący ślad, który powinien pozostać widoczny przez mniej-więcej czterdzieści minut. Tyle powinno wystarczyć pozostałym, żeby go znaleźć.
Podniósł wzrok i zobaczył, że chociaż wydał JASNE i PROSTE polecenie, Weasley stał nadal tam, gdzie stał, gapiąc się na niego z głupią miną. Szczęśliwie wystarczyło jedno jego spojrzenie, aby chłopak pędem ruszył z miejsca.
„Cholerny idiota. Mam nadzieję, że przynajmniej tak prostego zadania nie spieprzy" – pomyślał, po czym skupił uwagę na wlepiającej w niego obojętne spojrzenie kocicy.
– Prowadź – polecił, na co stworzenie nieśpiesznie wstało i pomknęło w głąb korytarzy.
Dotrzymanie kroku Pani Norris wymagało od Serverusa niemało wysiłku, chociaż nie rozwinęła pełnej prędkości. Z drugiej strony nie przystawała ani na chwilę, kierując się prosto na miejsce. Najwyraźniej dokładnie wiedziała, dokąd biegnie, w przeciwieństwie do coraz bardziej zasapanego nauczyciela eliksirów, który zdał sobie sprawę, że chyba powinien popracować nad kondycją. W każdym razie, gdyby nie kot na pewno nie dotarłby na miejsce, a przynajmniej nie prędko. Co chwilę gdzieś skręcali, przecinali skrzyżowania i mijali ginące w ciemnościach, boczne korytarze. Sytuacji nie poprawiało, że w podziemiach płonące pochodnie stanowiły rzadkość, przez co wypatrzenie czegokolwiek wymagało sporo uwagi, a potkniecie się o zdradziecko wystający kamień stanowiło otwartą opcję. W końcu jednak dopadł skrętu korytarza, za którym dostrzegł zgarbione plecy znajomej postaci dość nonszalancko wspartej o wysłużoną, ale nadal spełniającą swe zadanie miotłę.
Pani Norris płynnie przeszła z biegu w nieprędki trucht, a w końcu w pełen dumy krok, po to by nieśpiesznie podejść do Filcha i miaucząc przeciągle, otrzeć się o jego łykowate nogi.
– No moja maleńka, widzę, że spisałaś się wyśmienicie – zagruchał, delikatnie głaszcząc koci grzbiet, po czym skierował blade oczy ku Severusowi. – Pan profesor… Coś mi w moich starych, bolących kościach mówiło, że to będzie pan.
Severus nie odpowiedział, jedynie skinął głową, usiłując uspokoić oddech. Zawsze go dziwiło, jakim sposobem ten obmierzły, niemagiczny starzec zdołał ukształtować wokół siebie tę nieokreśloną, złowieszczą aurę. Cóż, jasnoszare oczy o niewyraźnych tęczówkach z pewnością mu w tym pomogły. Utkwione w złowrogiej, wyłaniającej się z najgłębszych ciemności twarzy potrafiły jak mało co przerazić błąkającego się po nocy uczniaka… Severus pamiętał to aż nazbyt dobrze, chociaż, kiedy Filch zaczął pracę w Hogwarcie, pierwsze lata nauki miał za sobą. Pierwszaki w starciu z woźnym musiały przeżywać nie mało emocji. Teraz nawet bardziej niż kiedyś, bo raz z wiekiem aparycja Filcha stawała się coraz bardziej złowieszcza. Jednak teraz, bardziej niż naturalnie przychodząca charłakowi zdolność zastraszania młodocianych czarodziejów, Severusa zastanowiło to, że mężczyzna w ogóle nie sprawiał wrażenia spiętego. Bardziej zdenerwowany bywał podczas szkolnych ceremonii, kiedy musiał pilnować porządku niż teraz – w obecności wielkiej, magicznej bestii. Jednej z tych, które są tak groźne i chytre, że nie wiadomo wiele o ich zwyczajach.
Jednak przede wszystkim zastanawiało go, czemu słyszy chrapanie? I to chyba ludzkie?
– Jak wygląda sytuacja? – zapytał.
– Nijak. Chimera nakarmiła smarkatą, ta zasnęła, a teraz bydle jej pilnuje.
Severus zamrugał, nie do końca rozumiejąc, o czym mówi starzec.
– Jak to ją nakarmiła?
– No mlekiem. Oczywiście smarkata nie chciała, ale skubana elegancko poradziła sobie z nią. Każda mamuśka ma swoje sposoby na niejadków, ale tak rozpracować dzieciaka innego gatunku? Sprytne bydle, nie powiem. Swoja drogą, mleko chimery ma jakieś magiczne właściwości?
– Nie mam pojęcia. Jak dotąd nie znalazł się idiota, który próbowałby jakąś wydoić… a jeżeli nawet, to nie pożył na tyle długo, aby o tym opowiedzieć – wymamrotał.
Severus zastanawiał się, czy ten dzień to jakiś pokręcony żart. Ok., mógł przełknąć, że chimera, której obecność w Hogwarcie uznał za fikcję, naprawdę tu jest, ale to, że ta ni z tego, ni z owego rzeczywiście zdecydowała się przygarnąć jedną z uczennic, zakrawało na złośliwy rechot losu. I to nie byle jaką uczennicę, tylko właśnie Potter. Granger z jakiejś przyczyny wzgardziła… Chociaż, jeżeli miał być szczery, rozumiał wybór bestii. Panna Mądralińska, stanowczo za dużo mieliła ozorem, chociaż w jej paplaninie przynajmniej było nieco sensu. Zresztą wszyscy gryfoni robili wokół siebie zbyt wiele hałasu. Z całej tej hałastry, jedynie Longbottom potrafił trzymać dziób na kłódkę, a i to pewnie tylko dlatego, że niedorajda bał się wychylać. Z bólem przyznawał, że pod tym względem już puchoni lepiej się sprawowali – nie zawsze radzili sobie z stawianymi przed nimi zadaniami, ale zwykle byli zbyt skupieni na próbach ich wykonania, żeby paplać bez składu.
– No oby nie powodowało magicznej obstrukcji, bo nie mam zamiaru potem sprzątać tego bałaganu – burknął woźny. – W każdym razie, wygląda na to, że Potter na razie nic poza sraczką nie grozi. Śpi sobie smacznie, a bydle ją pilnuje i grzeje przy okazji. Pytanie tylko, co tak…
Zatem za potwornym chrapaniem, które równie dobrze mogłoby być porykiwaniem niedużego niedźwiedzia, stała Potter. Cudownie. Przypuszczał, że odzyskanie smarkuli, kiedy ta smacznie sobie spała, nie będzie łatwe. Właściwie to za cholerę nie wiedział, jak się do tego zabrać. W końcu to nie on nauczał opieki nad magicznymi stworzeniami, ale wątpił, aby nawet Kettleburn czy Hagrid wiele pomogli. Z tego, co słyszał odnotowanych bezpośrednich kontaktów czarodziejów z chimerami, było NAPRAWDĘ niewiele… A przynajmniej takich, po których kontaktujący mogliby opowiedzieć o tym, co zobaczyli i przeżyli. Zwykle jedynie widziano je daleka lub znajdowano trupa, wokół którego zostawiły ślady. O dziwo, częściej kontakt z nimi przeżywali mugole, bo te rzadko widziały w nich zagrożenie. No i zauważono, że na terenach, gdzie występowały, zwierzęta gospodarskie nigdy nie padały ofiarami wilków, szakali, dużych kotowatych czy innych „standardowych" drapieżników, ale mimo to od czasu do czasu znikały. Wyraźnie bestie były na tyle rozumne, żeby uznać mugoli za pośrednie źródło pożywienia i dbały o to, aby ci hodowali wystarczająco wiele zwierząt, aby zaspokoić swój i ich głód. Zresztą możliwe, że nie tylko o zwierzęta chodziło, w końcu, tak na dobrą sprawę, nie znano ich jadłospisu.
– Słucha mnie pan? – głos Filcha wyrwał go z zamyślenia.
– Hm?
– Pytałem, czy nie wie pan, co tak wykończyło Potter, bo wygląda na to, że teraz, to nawet wybuch bomby by jej nie obudził.
Severus westchnął. Nie oczekiwał, że będzie się tłumaczył z wczorajszego zajścia akurat przed woźnym. I to w takich okolicznościach. Inna kwestia, że nawet pacjenci z oddziału psychiatrycznego Świętego Munga, nie wymyśliliby czegoś podobnego.
– Straciłem poczucie czasu i wczoraj nieco nam się przedłużył szlaban. Chociaż, gdyby nie była tak nadgorliwa szorując kociołki…
– Profesor kazał jej szorować kociołki? – Na twarzy Filcha wymalowało się wyraźne zdziwienie, a głos niemal otarł się o naganę.
Severus uniósł brew. Szorowanie kociołków stanowiło najczęstszą karę stosowaną przez niego, podobnie zresztą jak czyszczenie blatów roboczych, o czym woźny doskonale wiedział. Może i nie było to szczególnie twórcze, ale zarówno jedno jak i drugie brudziło się codziennie, a chociaż skrzaty domowe uwielbiały czuć się potrzebnymi, potrafiły docenić chwilę wolnego.
– A nie powinienem?
– No, po tym jak Potter niemal się wykrwawiła na śmierć…
Snape poczuł, jak coś go ściska w żołądku.
– Jak to wykrwawiła się na śmierć?
– To nie wie pan? Toaleta w przychodni, nie wytrzymała efektów eliksiru rektalnego oczyszczenia. Rozbiła się, a Potter upadła zadkiem na odłamki i…
Severus skrzywił się, kiedy przed oczami stanął mu stosowny obraz. Naprawdę, mimo niechęci do Potter, wolał sobie nie wyobrażać, co ta wtedy czuła.
– No nie wyglądało to dobrze, z tego co słyszałem – mruknął Filch, kiwając głową – Jak się spytałem Pomfrey, kiedy smarkula będzie mogła wrócić na szlaban, to powiedziała, że nie prędko, bo musiała wlać w nią całe dwie buteleczki eliksiru krwiotwórczego i to w ogóle cud, że mała nie wzięła i nie dostała wstrząsu czy czegoś takiego. Podobno dyrektor miał wszystkich profesorów poinformować, że…
– Powiedział tylko, że mamy być wyrozumiali dla Potter, bo w ostatnich dniach sporo przeszła. Brzmiało to, jakby sugerował, że rozpieszczona smarkula doznała lekkiego szoku w związku z wydarzeniami podczas meczu quidditcha, a nie, że prawie wykrwawiła się na śmierć pocięta odłamkami porcelany – warknął. Oj porozmawia sobie z Albusem na temat klarowności przekazywanych przez niego informacji. – Nic nie wspomniał o kolejnym wypadku, a może pan wierzyć, panie Filch, że zapamiętałbym. Takie rzeczy niestety zapadają w pamięć, czy tego się chce czy nie… A teraz, czy ma pan może jakiś pomysł, jak wyzwolić pannę Potter, bo jeżeli mam być szczery, na chwilę obecną nic mi nie przychodzi do głowy.
– Nie bardzo. Znaczy może jeszcze jak wykraść smarkulę, jeszcze bym wymyślił, ale bydle szybko się zorientuje, że ją wzięliśmy, a wtedy… No, za apetyczny to ja nie jestem, ale raczej tym razem by mi to nie pomogło – mówiąc to, Filch wychylił się na chwilę za winkiel korytarza, po czym westchnął ciężko. – No, przynajmniej tyle w tym dobrego, że cholera nigdzie się nie wybiera.
Severus po raz kolejny poczuł, jak cos ściska mu żołądek. Czyżby bestia była aż tak blisko?
Idąc w ślady woźnego wychylił się za winkiel i zamarł. Chimera leżała zaledwie parę metrów dalej. Pięć, może sześć. Leżała i spokojnie, chociaż wyraźnie nieprzychylnie spoglądała mu w oczy. W innych okolicznościach być może zachwyciłby się widokiem rzadkiego, pełnego dumy i gracji stworzenia, jednak teraz… Teraz bestia znajdowała się stanowczo zbyt blisko, a w dodatku doskonale zdawała sobie sprawę z jego i Filcha obecności. No i nie dzieliły ich kraty, chociaż nie miał pewności czy kraty jakkolwiek by pomogły, gdyby doszło do ataku. W końcu zdarzało się, że chimery polowały na smoki. W pojedynkę. I to z pozytywnym skutkiem.
Przełknął ciężko, z trudem odrywając spojrzenie od srebrzystych oczu bestii i skierował je na skrzydło bestii pod którym, wtulona w okryty futrem bok, spała Potter. Na twarzy dziewczynki malowały się zadowolenie i spokój. Nie wiedzieć czemu, mała najwyraźniej czułą się w obecności chimery najzupełniej bezpiecznie… Albo była do tego stopnia wykończona, że nawet gdyby ta zamierzała ją pożreć, nie potrafiłaby powstrzymać się przed zaśnięciem. Chociaż tak właściwie jedno nie wykluczało drugiego.
Szybko wrócił na miejsce i wziął głęboki oddech. Naprawdę nie podobało mu się to wszystko, tym bardziej, że nie miał pojęcia, jak bestia zareaguje, gdy zaraz, tuż obok jej nowego leża zaroi się od czarodziei. Wątpił, aby chimery posiadały jakiś kodeks honorowy zakazujący im krzywdzenia ludzkich pedagogów. Co prawda ten konkretny egzemplarz wydawał się podejrzanie spokojny, zupełnie jakby doskonale wiedział, że nie zrobią niczego nazbyt ofensywnego, bo to mogłoby zaszkodzić Potter. Pytanie, czy – jeżeli bestia istotnie była do tego stopnia inteligentna – działało to na ich korzyść, czy może wręcz przeciwnie?
Spojrzał na Filcha, zastanawiając się, czy zapytać go, czemu zatrzymał się tak blisko bestii, ale zrezygnował. Starzec był zajęty głośną rozmową z Panią Norris, która na bieżąco mu odmiaukiwała, zupełnie, jakby rozumiała, co do niej mówi. Podobnie jak Hagrid miał lekko nie tak pod kopułą, jeżeli chodziło o zwierzaki, chociaż zapewne zarówno on jak i gajowy aż zapowietrzyliby się z oburzenia, słysząc, że ich ze sobą porównuje.
Zastanowił się przez chwilę, gdzie są jego koledzy. Czyżby Weasley spieprzył tak proste zadanie i skręcił sobie kark, nim przekazał któremuś z nauczycieli, co zaszło? Cóż, jeżeli istotnie tak było, to zwyczajnie prześlą kolejną wiadomość za pośrednictwem kota. Jednak na razie raczej nie musieli się spieszyć. W końcu nie wyglądało na to, aby bestia zamierzała podjąć jakiekolwiek niepokojące działania i coś mu mówiło, że nic się w tym względzie nie zmieni, póki Potter śpi. A biorąc pod uwagę opowieść Filcha o wypadku smarkuli i wczorajszy szlaban, raczej nieprędko miała się obudzić.
Inna rzecz, że jeżeli chimera ni z tego ni z owego postanowiłaby ich zabić, raczej nie mogliby nic z tym zrobić. Jeden czarodziej i charłak – nawet taki, który postawił się cerberusowi – nie byliby wstanie odeprzeć ataku wielkiej, magicznej bestii, o której magicznych właściwościach i odporności na wrogie zaklęcia magizoologowie jedynie szeptali kątach. Jednak, chociaż zwykle nie należał do zbytnich optymistów, brał spokój Filcha za dobrą monetą. W końcu nieposiadający najmniejszych zdolności magicznych charłak zdołał przetrwać wojnę czarodziei, ganiając po szkolnych korytarzach łamiących regulamin nieletnich, z których część mniej lub bardziej jawnie wspierała Czarnego Pana. Przypuszczał, że woźny jak nikt inny potrafił zawczasu wyczuwać niebezpieczeństwo.
Nagle usłyszał odległe odgłosy kroków. Dość liczne, jak stwierdził po chwili. Z każdą chwilą zbliżały się, aż w końcu mógł rozróżnić charakterystycznie tąpanie Hagrida oraz stukot protezy Silvanusa. Wyglądało na to, że dwaj pogromcy bestii stawili się, żeby wybawić ich z kłopotu… albo wpędzić w jeszcze większe tarapaty.
Gdy ich zobaczył uznał, że jednak to drugie. Obaj emanowali wręcz ekscytacją, a ich oczy błyszczały niezdrowo, jakby przed chwilą zażyli coś nie do końca legalnego. Wyraźnie poczytywali perspektywę stanięcia oko w oko z chimerą za życiową okazję, nie ważne, że owa okazja ich życia mogła zakończyć. Szczęśliwie towarzyszył im Dumbledore, który sprawiał z goła odmienne wrażenie. Jego poważna twarz przypominała maskę, a wesołe iskierki zniknęły z jasnoniebieskich oczu zastąpione przez chłód i determinację. Z kolei oblicze wyprostowanej niczym struna Minerwy wykrzywiały zdenerwowanie i zmartwienie, jednak ruchy jak zwykle miała pewne, pozbawione zbędnego wahania. Pomona natomiast… Cóż, wyglądał jak zwykle w takich sytuacjach – jak rozzłoszczony, pluszowy miś. Z tym, że coś w jej postawie sugerowało, że ów pluszowy miś rozerwie chimerę gołymi rękoma, jeżeli tylko zajdzie taka potrzeba. A przynajmniej spróbuje. Jedynie z Flitwicka nie mógł za wiele wyczytać. Mikry mężczyzna wydawał się poważniejszy niż na co dzień i niezwykle skupiony, ale z drugiej nie zdradzał większych oznak napięcia.
– Severusie, jak to wygląda? – zapytał dyrektor, uprzedzając Pomonę, która już otwierała usta. – Harriet jest cała?
Wraz z Filchem wytłumaczyli zaniepokojonym nauczycielom, jak wygląda sytuacja. Część z nich niedowierzała, że – tak jak zaznaczył im to Weasley – chimera istotnie postanowiła przygarnąć Potter, inni odczuli wyraźną ulgę, słysząc, że smarkuli na razie nic nie grozi. Z kolei Silvanus z ledwością trzymał na wodzi ekscytację, nieustannie powtarzając, jakie to niezwykłe wydarzenie i niepowtarzalna okazja, aby poznać zwyczaje tych tajemniczych bestii. Severus mógł się założyć, że stary wariat z chęcią zostawiłby Potter w łapach stwora. Nie na zawsze oczywiście, tylko tak na miesiąc, może dwa. W imię nauki oczywiście.
Jednak to, że Potter na chwilę obecną nic nie groziło, a chimera, chociaż wyraźnie czujna i niezadowolona, zachowywała spokój, nie okazując najmniejszych oznak agresji, niewiele zmieniało. Tak jak i obecność niemal całego grona pedagogicznego. Nikt nie potrafił wymyślić, jakim sposobem odzyskać Potter, nie narażając jej na niebezpieczeństwo i pozbyć się bestii ze szkoły tak, aby nikt nie zginął, ani nie został trwale okaleczony. Oczywiście idealnym rozwiązaniem byłoby, gdyby i sama chimera nie doznała obrażeń, tym bardziej, że ranna mogła się nieźle wkurzyć, jednak – mimo nalegań Hagrida – kwestię tę zepchnięto na boczny tor. W końcu, kiedy staje się przeciwko potworowi, którego ognisty oddech bez większych przeszkód topi skały, to, aby ten pozostał cały i zdrowy, jest najmniejszym zmartwieniem.
Dyskusja na temat ewentualnej strategii okazała się jałowa. Oczywiście podejmowali różnorakie próby wpłynięcia na bestię, niestety wszystkie paliły na panewce. Zaklęcia, szczególnie te mające oddziaływać na psyche chimery, w ogóle jej się nie imały. Właściwie to do tego stopnia nie robiły na niej wrażenia, że nawet się nie zirytowała. Owszem obserwowała ich czujnie i najwyraźniej wiedziała, czym jest i do czego służy różdżka, bo na jej widok wyraźnie się spinała, ale tylko tyle.
Po ponad godzinie ślepych prób i porażek, Hagrid, korzystając z tymczasowej nieuwagi pozostałych, podjął ryzyko i ruszył ku bestii z gołymi rękoma, najwyraźniej mając nadzieję, że dobrowolnie pozwoli mu podejść i jakoś się da obłaskawić. Severus jako pierwszy zauważył co się święci, jednak było już za późno, aby powstrzymać wielkoluda czy jakkolwiek zareagować. Zresztą, nawet gdyby chciał, nie zdołałaby.
To, jak szybko chimera potrafiła się poruszać, było przerażające. Wzrok Severusa nawet nie zdołał zarejestrować, co tak do końca się stało. W jednej chwili gajowy robił ostrożny krok w ku bestii, która najspokojniej leżała sobie na kamiennej posadzce, w następnej przelatywał nad głowami pozostałych nauczycieli, ogłuszonych rykiem rozwścieczonego stworzenia, które nie wiadomo jak i kiedy znalazło się tuż przy nich.
Kiedy tylko ryk dobiegł końca, chimera powróciła na swoje miejsce, do smacznie śpiącej Potter. Severus nawet nie zdążył unieść różdżki, zresztą nie tylko on. Dyrektor, słynny Albus Dumbledore, również nie zdołał jakkolwiek zareagować. W ułamku sekundy wszyscy zdali sobie sprawę, że w porównaniu do stworzenia, któremu chcą odebrać dziecko, są jedynie pyłem. Owszem, w ubiegłych wiekach zdarzało się, że czarodzieje zabijali chimery, ale działo się to jedynie w dwóch wariantach. W pierwszym czarodziej-zabójca działał z zaskoczenia, przy czym najczęściej jego ofiara była osłabiona wiekiem bądź chorobą. W drugim w walce z bestią brało udział około stu magów przy czym większa połowa z nich ginęła, a pozostali zostawali kalekami do końca życia. Niestety rany zadane przez ognisty oddech bestii, podobnie jak te od jej kłów i pazurów nie poddawały się magicznemu leczeniu.
Severus przełknął ciężko. Teraz rozumiał, czemu zaklęcia nie robiły wrażenia na stworzeniu. Gdyby wyczuło, że któryś z czarów może mu zaszkodzić, bez większego trudu odskoczyłoby… By w mniej niż w mgnieniu oka znaleźć się za plecami rzucającego i odgryźć mu głowę. Dosłownie.
Szczęśliwie Hagrid, mimo malowniczego lotu, nie odniósł wielkich obrażeń. Parę stłuczeń i otarć, nic czego nie wyleczyłyby specyfiki Poppy. Jak to sam określił, chimera jedynie pacnęła go łapą, żeby pokazać, gdzie jego miejsce i ze nie żartuje. Zdaniem Severusa zakrawało na żart, że wielkolud zdołał przetrwać tyle lat pakując się magicznym stworom wprost do paszczy. Naprawdę miał o WIELE więcej szczęścia niż rozumu. Zresztą nie tylko on. W końcu rozeźlona bestia mogła zabić ich wszystkich, nie wspominając o tym, co by było, gdyby Potter po obudzeniu się zobaczyła jego rozerwane na strzępy ciało… którym przybrana mamusia mogłaby próbować ją nakarmić.
Nie, naprawdę wolał o tym nie myśleć.
W każdym razie, znajdowali się w iście patowej sytuacji. Póki co, pozostawało im czekać, aż Harriet się wyśpi i spróbować zdziałać coś przy jej pomocy, jednak sam Severus uważał to za FATALNY pomysł. Problem w tym, że nie miał lepszego.
– Przepraszam państwa profesorów… – nieoczekiwanie rozległ się na nimi zrzędliwy, a zarazem służalczy głos, na którego dźwięk niemal wszyscy podskoczyli.
Filch. Niedługo po przybyciu na miejsce i rozeznaniu się w sytuacji, Dumbledore odesłał go, żeby pomógł mniej doświadczonym nauczycielom i pozostałemu personelowi szkoły przypilnować zaaferowanych uczniów. Severus nie miał pojęcia, po co ten wrócił, jednak po raz kolejny pokazał, że potrafi podkraść się niemalże do każdego. Miał wrażenie, że „przypadkowe" straszenie nauczycieli sprawia staremu złośliwcowi dziką przyjemność.
– Argus? – Dumbledore uniósł brwi na widok starca. – Miałeś pilnować uczniów. Czy coś się stało?
– Nie panie dyrektorze, ale ja właśnie poniekąd w sprawie tego pilnowania – mruknął woźny oleistym tonem, z lekka się kłaniając. – No dyrektor wspomniał, że powinienem przypilnować uczniów, co by gdzieś nie poleźli i nie trzeba było za nimi ganiać po nocy. No i tak sobie pomyślałem, czy właśnie chimera nie gania po nocy za dzieciakami. Znaczy za swoimi młodymi, nie naszymi uczniami. No bo te mogły tu przyleźć, ewentualnie zostać zwabione i chimera przyleciała za nimi, tak jak my byśmy pobiegli za smar… znaczy uczniami. No, ale ich nie znalazła, to sobie wzięła Potter na pocieszenie. Albo złapała ją, żeby wymienić na swoje młode. W końcu piszą, że chimery mogą być bardzo inteligentne, skoro tak skutecznie unikają czarodziei i zdarza im się żyć w takich jakby symbiozach z mugolami. Dlatego może warto by poszukać jej małych? Może są gdzieś tutaj? Znaczy w zamku, bo gdyby, na ten przykład, były w zakazanym lesie, wątpię, żeby chimera tu wlazła.
– A skąd pan tak dobrze wie, że chimery mogą być inteligentne panie Filch, hm? – burknął Hagrid, wrogo zezując na woźnego. Sama obecność charłaka działała na wielkoluda jak przysłowiowa płachta na byka, z czego ten nigdy sobie nic nie robił. Przynajmniej do tej pory.
– Bo co roku zostaję w wakacje sam w wielkim z zamku, z ogromną biblioteką, PANIE Hagrid – Odpowiedział wyraźnie urażony starzec, dumnie wypinając chudą pierś. – A wbrew obiegowej opinii, lubię czytać. I lubię też zwierzęta. Szczególnie te, które mają w sobie coś z kota, więc przyswoiłem parę pozycji traktujących o magicznych stworzeniach. Prawda moja mała?
Towarzysząca mu Pani Norris miauknęła przeciągle, na co posłał jej pełen czułości uśmiech.
Hagrid zmarszczył brwi. Najwyraźniej chciałby utrzeć woźnemu nosa, ale niestety nie za bardzo wiedział jak. Tym bardziej, że woźny mówił z sensem i to tak wielkim, że wszyscy – oczywiście za wyjątkiem gajowego – wbili w niego zaskoczone spojrzenia.
Severus zamrugał. Nie wiedział czy bardziej załamało go, że do tej pory nikt nie wpadł na to, że gdzieś w pobliżu mogą znajdować się młode chimery, czy to, że w końcu zrobił to nieposądzany o szczególnie wysoki poziom inteligencji woźny. Do tego charłak, który nie powinien mieć o magii wielkiego pojęcia. Chociaż z drugiej strony, tak jak powiedział, co roku przez dwa miesiące miał pełen, swobodny i całkowicie niekontrolowany dostęp do Hogwarckiej biblioteki…
Filch sam w bibliotece. Nieśpiesznie przeszukujący dział ksiąg zakazanych… Oj, niedobrze.
– Silvanusie, czy możliwe, że hipoteza pana Filcha jest prawidłowa? – zapytała niezwłocznie Sprout, wlepiając w mężczyznę pytające spojrzenie.
– Jak najbardziej. Właściwie to obie hipotezy mogą być prawidłowe, zarówno ta, że chimera postanowiła zastąpić swoje młode Potter, która wyraźnie obudziła w niej matczyne uczucia, jak i to, że porwała ją, żeby odzyskać potomstwo. – Orzechowe oczy mistrza bestii lśniły fascynacją. – Oczywiście możliwa jest też wersja pośrednia. Znaczy porwała Potter mając nadzieje odzyskać dzięki temu małe, ale dziewczynka zdobyła jej sympatię i wzbudziła matczyne odruchy. Właściwie to ku niej skłaniałbym się najbardziej. W końcu, gdyby bestia chciała zatrzymać dziewczynkę dla siebie, nie zostałaby tutaj. Z drugiej strony zadbała o nią, nakarmiła, a teraz, gdy ta śpi, ogrzewa ją własnym ciałem, dbając, żeby nie zmarzła. No i wzgardziła Granger na rzecz Potter. Chociaż akurat to mogło mieć związek z kondycją Potter.
– To znaczy? – zainteresował się Dumbledore.
– Cóż, chimera prawdopodobnie wyczuła, że Potter jest osłabiona, a istota słaba nie ma sił stawiać czynnego oporu. Do tego wymęczone dziecko mogło zwyczajnie wzbudzić jej litość. No i pewnie nie bez znaczenia jest tu zachowanie dziewczyny. Z tego, co zauważyłem, Potter to raczej osoba zachowawcza i ostrożna. Przypuszczam, że osaczona przez chimerę, wiedząc, że nie ma szans na ucieczkę, próbowała się schować, udawać martwą czy też zastosować inną, ale z zasady podobną strategię. Znowu panna Granger, rozsądna, ale o wiele bardziej zadziorna i uparta, pewnie usiłowała walczyć lub uciekać, a najpewniej jedno i drugie. Krzyczała, szamotała się. Dlatego też bestia ogłuszyła ją i koniec końców, zabrała ze sobą dużo potulniejszą Potter.
Dumbledore zmarszczył brwi, a jego niebieskie oczy jakby poszarzały. Severus bez trudu zrozumiał, co było powodem. „Potulna" to nie epitet, który chciałoby się usłyszeć w stosunku do wskazanej przez przepowiednię zbawicielkę czarodziejskiego świata. Przyszłą pogromczynię Czarnego Pana. Oczywiście, kiedy przez przeklętego Jamesa Pottera treść przepowiedni wyciekła, stary chytrus zadbał, aby rozpisujące się o proroctwie gazety wspomniały, że proroctwo mówiło o chłopcu, nie dziewczynce. Niby niewiele, ale koniec końców tyle wystarczyło, żeby czarodziejska społeczność dość sceptycznie podeszła do tematu. Tym bardziej, że przepowiednie często albo w ogóle się nie sprawdzały, albo robiły to w sposób zupełnie nieprzewidziany. Plus, obecnie panowała powszechna opinia, że Czarny Pan utracił moc na zawsze i już nigdy nie powróci, co – wedle opinii Severusa – stanowiło tragiczny przykład myślenia życzeniowego.
W każdym razie wyglądało na to, że pech Potter zaskarbił jej przychylność chimery. Pytanie tylko czy to dobrze, czy źle? W końcu, gdyby nie zachowanie dziewczyny, ta prawdopodobnie nie porwałaby ją, a Granger. Jednak, gdyby padło na niepokorną Granger, niewykluczone, że sytuacja wyglądałaby o wiele gorzej niż obecnie. W końcu ogłuszona i przerażona dziewczyna w łapach czarodziejskiej bestii to zupełnie coś innego niż dziewczyna nakarmiona przez stwora i smacznie śpiąca pod jego skrzydłem.
Westchnął. Jeżeli miał być szczery, to mimo wszystko chyba wolał wersję z porwaniem Potter niż tę z porwaniem Granger. Jednak nie zmieniało to jego przekonania, że najwyraźniej zarówno puchoni jak i gryfoni zostali stworzeni tylko po to, aby zatruwać mu życie.
Szybko stało się jasnym, że idąc za radą – cholera by to wzięła – Filcha, będą musieli poszukać nieszczęsnych maluchów… O ile maluch to dobre określenie na coś, co zaraz po urodzeniu miało rozmiary dużego psa. Bardzo dużego. Mniej-więcej owczarka tybetańskiego. Jak duże były młode „ich" samicy? Cóż, tu Severus mógł jedynie zgadywać, jednak przypuszczał, że raczej ich nie przegapią.
Dumbledore i Kettleburn zostali przy chimerze, żeby trzymać metaforyczną rękę na pulsie i móc zareagować w razie, gdyby miało nastąpić coś nieprzewidywalnego. Tymczasem reszta miała parami przeczesywać szkolne korytarze w poszukiwaniu zaginionych bestyjek. Minerwa otrzymała za wsparcie Hagrida, Filius Pomony, a on sam… Filcha. Cóż, tego dnia szczęście ewidentnie mu nie sprzyjało, jednak Dumbledore nalegał, żeby woźny uczestniczył w poszukiwaniach, jako, że znał zamek jak nikt inny. Szkoda, że nie wpadł na to, żeby poprosić o pomoc duchy, w tym tego starego nudziarza Binnsa – w końcu im śmierć już nie groziła.
W każdym razie, dostał niemagicznego partnera… Czy też raczej, jeżeli liczyć panią Norris, partnerów. Równało się to temu, że jeżeli wpadnie kłopoty, nie otrzyma magicznej pomocy i prawdopodobnie z miejsca zostanie rozerwany na strzępy. Jednak nie mógł zaprzeczyć, że zarówno Filch jak i jego kot przejęli się swoją rolą. Starzec prowadził go przez labirynt korytarzy, niezwykle pewnie brnąc przed siebie, a bura kocica obwąchiwała wszystkie kąty najwyraźniej aspirując do tytułu ogara gończego.
– Panie Filch, może pan zdradzić, dokąd tak właściwie idziemy?
– Smarkacze to zwykle idioci, panie profesorze i przypuszczam, że nie robi tu dużej różnicy czy smarkaczem jest człowiek czy chimera – mruknął woźny, przystając, unosząc w górę swoją ciężką latarnię i rozglądając się dookoła czujnie. – Wystraszeni zwykle szukają ciemnego kąta, żeby się w nim skryć, a że boją się, żeby nic ich nie zaszło od tyłu, zwykle wybierają miejsce bez drogi ucieczki. Dlatego tak łatwo ich dorwać. A ja w dorywaniu nawet tych co bardziej przemyślnych, nocnych wędrowców mam sporą wprawę. Dlatego teraz sprawdzam ich najczęstsze kryjówki. Znaczy te, w których mogłoby się zmieścić coś rozmiarów niedźwiedzia. No i staram się patrzeć też trochę do góry, bo cholery, znaczy chimery, mają skrzydła i mogły je wykorzystać. Gdyby taki jeden spadł mi na grzbiet gdzieś z wysoka… Oj nie byłoby to przyjemne. Ale z drugiej strony raz na zawsze przestałoby mnie łupać w krzyżu.
Woźny zaśmiał się nieprzyjemnie, a śmiech szybko przeszedł w okropny kaszel i falę narzekań. Severus przelotnie zastanowił się, czy jednak przez te wszystkie lata charłak nie oberwał paroma paskudnymi zaklęciami. Takimi odciskającymi trwałe piętno na psychice… Chociaż, o ile dobrze pamiętał, mężczyzna od samego początku był właśnie taki: odstręczający, pokręcony i nieco upiorny. Można by pomyśleć, że brał gdzieś lekcje…
Mimo dość ambiwalentnego stosunku do Filcha, Severus nie zmieniał wytyczanego przez niego kierunku, zakładając, że akurat w tym wypadku mężczyzna wie, co robi i idąc za jego przykładem, co jakiś czas zerkał w górę. Niestety mimo obejścia niemalże całych lochów, w tym ich części – z braku lepszego określenia – kanalizacyjnej, nie znaleźli niczego wartego uwagi. Jednak Filch nie wydawał się tym szczególnie zrażony, tylko raźno maszerował ku puchońskiej części podziemi.
– O ile mnie pamięć nie myli, piwnice są w pełni opanowane przez skrzaty domowe – zauważył Severus. – Sądzę, że nie przegapiłyby czegoś takiego jak młoda chimera, a może nawet dwie czy trzy.
– Normalnie miałby pan profesor rację, ale dzisiaj mieliśmy wielką ucztę z okazji nocy duchów i skrzaty odłożyły na bok większość obowiązków, żeby wszystko dopiąć na ostatni guzik. Nie ruszały się za daleko od kuchni. Wie profesor: gotowanie, sprzątanie, gary do uprzątnięcia. No i one również słyszały profesora Quirrela krzyczącego o chimerze. Teraz to pewnie za nic nie opuszczą bezpiecznego schronienia, a przynajmniej nie bez bezpośredniego rozkazu – wyjaśnił Filch, nawet nie zerkając w jego kierunku. – No i w piwnicach też jest parę takich miejsc, gdzie nawet skrzaty mogłyby przeoczyć obce stworzenia, jeżeli te wcisnęły się w jakiś kąt. Na przykład od paru lat w pralni mamy takie wielkie urządzenia pralnicze, trochę wzorowane na mugolskich pralkach. Jeżeli chimerki wlazły do któregoś z nich, zostałyby odkryte dopiero podczas ładowania brudów albo właśnie prania. Do tego piwniczka na wino, gdzie mogły przycupnąć za beczkami, albo na nich. W końcu skrzaty rzadko biegają zadzierając głowy do góry. Znaczy, nie, gdy nie ma w pobliżu żadnych ludzi czy innych wysokich istot. No i jeszcze jest ziemniaczany zsyp… Znaczy taka piwnica, w której przechowujemy część warzyw. Selery, pietruszkę, marchew no i przede wszystkim ziemniaki. Zapasy są uzupełniane w trakcie ferii i wakacji, więc rzadko zagląda się do środka, poza tym wewnątrz są całe góry warzyw i łatwo tam się schować. Na szczęście ucieczka to już zupełnie inna sprawa. Dlatego tam zaczniemy.
Severus nie dyskutował. Zdawał sobie sprawę, że Filch zna zamek lepiej niż on i to nie tylko, pod kątem rozlokowania pomieszczeń, korytarzy i tajemnych przejść. Przede wszystkim chodziło o funkcjonowanie szkoły. Dostarczanie zapasów, sprzątanie, gotowanie, wysyłkę i odbiór rzeczy z pralni. W mniejszym bądź większym stopniu to właśnie Filch tym wszystkim zarządzał, dbając, żeby procesy rządzące „metabolizmem" szkoły przebiegały szybko, sprawnie i bez zakłóceń. Właściwie to nie raz zastanawiał się, jakim sposobem charłak znajdował jeszcze czas na pilnowanie porządku, szlabany i patrolowanie korytarzy oraz inne niepisane obowiązki, które wykonywał. Chyba rezygnował ze snu. Zresztą to wyjaśniałoby jego wiecznie niezadowoloną minę…
W tym momencie zdał sobie sprawę, że sam nie jest na co dzień osobą szczególnie pogodną i pewnie uczniowie mają wiele interesujących teorii na ten temat. Zaklął pod nosem. Niby wiedział, że smarkacze darzą jego i Filcha bardzo podobnymi uczuciami, ale nie lubił sobie o tym przypominać. Naprawdę wolał unikać wszelkich porównań do tego niemagicznego, sfiksowanego na punkcie swojego kota starucha… Głównie dlatego, że gdzieś w głębi siebie bał się, że sam tak skończy na starość. Rzecz jasna, o ile będzie mu danym jej dożyć, co wcale nie było takie pewne.
Klucząc po piwnicach dotarli w końcu do klapy w podłodze. Co ważniejsze, otwartej klapy w podłodze, do tego zdolnej pomieścić sporych rozmiarów niedźwiedzia. Co prawda ów niedźwiedź musiałby się bardzo przeciskać, jednak byłby wstanie wejść do piwniczki.
– Spiczastouche mądrale nagminnie tego nie zamykają – burknął Filch, dość wymownie odsuwając się od ziejącej czernią dziury. – Zawsze powtarzają, że po co, skoro tylko one tu chodzą, a z otwieraniem zawsze jest jakiś problem. No to mają „po co".
Poczuł na sobie wyczekujące spojrzenie woźnego, jednak ani nie drgnął. Oczywiście przeczuwał, że wszystko przebiegnie na zasadzie „zaprowadzę cię do bestii, a ty wejdź w jej paszczę" – zresztą niczego innego nie oczekiwał – jednak, jeżeli Filch zamierza się wymigać od eskapady do piwniczki, to niech chociaż powie to wprost.
– Pan profesor pójdzie przodem i pozwoli, że tu zaczekam – zagruchał po chwili milczenia woźny, a jego ton stał się oleisty jak nigdy wcześniej. – Wie profesor, ja się magią nie poratuję w razie kłopotów, a do tego stary jestem, w krzyżu mnie łupie, w kolanach strzela, a i kondycja nie ta sama, co za młodu.
Severus nieznacznie uniósł brew. Słowa charłaka nie pasowały do barwnej opowieści małej Potter o tym, jak pokonał trójgłowego psa. Według relacji smarkuli mężczyzna potrafił poruszać się jak pantera. Zresztą, przed laty, ratując go z paszczy wilkołaka również pokazał niemało werwy, chociaż musiał przyznać, że od tamtego dnia minęła grubo ponad dekada.
W każdym razie, Filch istotnie był pozbawiony magii i co najmniej trzydzieści lat od niego starszy, zatem wszystko stało za tym, żeby posłuchać jego sugestii. Jednak Severus podejrzewał, że mężczyzna postanowił czekać przy klapie ze zgoła innego powodu. Otóż zatrudniono go, aby pilnował i chronił uczniów, nie nauczycieli, którym – przynajmniej w teorii – powinno o wiele bardziej niż jemu zależeć na utrzymaniu małych gnojków przy życiu. Dlatego, w opinii starca, sprawdzenie, co dokładnie kryje się w piwniczce, stanowiło przede wszystkim zadanie „pana profesora".
Severus rozumiał to podejście. Niewykluczone, że sam, gdyby mógł, również by je stosował.
Nie tracąc czasu ruszył w stronę otworu, po to by zejść po wąskich stopniach tworu stanowiącego swego rodzaju kompromis między schodami a drabiną wprost w czekająca ciemność. I dość charakterystyczny smród, którego źródłem na pewno nie były nadgniłe ziemniaki czy marchew. Rzecz w tym, że nawet jeżeli młode chimery schroniły się tutaj… Cóż, tak nie powinno pachnieć żadne zdrowe zwierzę ani nawet jego odchody.
Zapach poruszył cos w jego pamięci. Chyba już raz spotkał się z tą okropną wonią i tym, co ją wywoływało. Jednak, żeby powiedzieć cos na pewno, pierw musiał odnaleźć młode chimery.
Zawahał się chwilę, nim przywołał snop światła, jednak stwierdził, że jeżeli małe chimery istotnie gdzieś tutaj się przyczaiły, to już wiedziały o jego obecności. Skoro tak, równie dobrze mógł oświetlić sobie drogę, tym bardziej, ze nie znał terenu. Zresztą, jeżeli miał być szczery, wolał zostać zabitym przez bestię niż umrzeć na wskutek pechowego nadepnięcia na marchewkę, która złośliwie usunęła mu się spod stopy.
Filch nie kłamał, mówiąc o górach warzyw. Istotnie było ich tu nie mało. Piętrzyły się w ułożonych jeden na drugim workach, bądź pryzmach. Marchew, rzepa, ziemniaki, buraki, seler, pietruszka, a nawet orzechy. Wszystko, co nie psuje się szybko i w związku z tym nie wymaga nazbyt silnych zaklęć konserwujących.
Zestawienie produktów nie zdziwiło Severusa, jednak ich olbrzymia ilość i owszem. Ilość, w jego opinii, zbyt duża dla mieszkańców zamku, żeby ją przejeść, jak sugerował woźny, w pół roku… Chociaż, jak teraz o tym myślał, nie tylko uczniowie i szkolny personel korzystali z zasobów spiżarni, ale również hodowane przez Hagrida i Kettleburna stworzenia, a tych mieli nie mało. Ile dokaładnie? To wiedział chyba tylko Dumbledore. Jego samego nigdy to nie interesowało. Owszem, za szczenięcych lat wybrał opiekę nad magicznymi stworzeniami jako jeden z przedmiotów dodatkowych, ale szybko tego pożałował. Nigdy nie radził sobie ze zwierzętami – nie przepadał za nimi, a one nie przepadały za nim. Cóż, przynajmniej miał pewność, że na starość nie zostanie wariatem głośno rozmawiającym z wyleniałym kotem.
Pozwolił prowadzić się węchowi, ostrożnie stąpając między stosami żywności. Zabawne, ale góry ziemniaków i rzep w przymglonym świetle różdżki, wśród dobiegającej zewsząd ciszy wydawały się jakby nie do końca z tego świata. Przywodziły Severusowi na myśl opowieści o krasnoludach i ich podziemnych królestwach. Zawsze zastanawiał się, czy krasnoludy istnieją, podobnie zresztą jak elfy avalońskie czy drowy. Istniały o nich dziesiątki podań i legend zarówno wśród mugoli jak i czarodziei, ale niczego nigdy nie potwierdzono. Jednak nie znaczyło to, że nie istnieją. W końcu huldrowie ujawnili się ledwie dwadzieścia lat temu i na dobrą sprawę nadal niewiele o nich wiedziano. Po załatwieniu – dość bezkompromisowym – swoich spraw ze społecznością czarodziejską, jakby rozpłynęli się w powietrzu. Istniały domniemania, że ukrywają się wśród mugoli, udając jednych z nich, co nie stanowiło tak rzadkiej praktyki wśród nieludzi jak powszechnie uważano. Ministerstwo podejrzewało, chociaż za nic nie podzieliłoby się tym z opinią publiczną, że co dwudziesty, a może nawet co piętnasty człowiek tak naprawdę człowiekiem nie jest, a co dziesiąty posiada domieszkę krwi istoty innego gatunku. Niestety – albo na szczęście – nie można było tego zweryfikować. Na dobrą sprawę wiedziano tylko, że coraz więcej członków wampirzych klanów, które nauczyły się poskramiać pragnienie, zamieszkiwało wśród mugoli i żyło z nimi na przyjaznej stopie. Swego rodzaju przełomem w wampirzej ekspansji środowiska niemagicznych stanowiło wynalezienie kremów z filtrem przeciwsłonecznym.
Uśmiechnął się krzywo pod dręczonym przez coraz ostrzejszy odór nosem. Gdyby jako nastolatek wiedział o tym wszystkim, niewykluczone, że przemyślałby dwa razy przystąpienie do Voldemorta. W końcu, gdyby ten – tak jak zamierzał to zrobić – podjąłby jawne i mniej lub bardziej skuteczne próby zniewolenia mugoli, wystąpiłby nie tylko przeciwko nim, ale również przeciwko żyjącym wśród nich magicznym istotom. I potomkom obydwu, w końcu niczego nie nienawidził tak bardzo jak mieszańców. To znów… Cóż, nie dość, że kłóciłoby się z jego wyobrażeniem wizji Czarnego Pana, to również stanowiłoby szaleńcze wyzwanie. Zamiar z góry skazany na porażkę. Pytanie tylko, ilu niewinnych poniosłoby śmierć, nim owa porażka stałaby się faktem.
Wiedziony węchem, Severus ostrożnie zajrzał między dwie pryzmy marchwi, zza których zdawał się dobiegać smród. Jednak nie zastał tam potomstwa chimery, a jedynie odchody, które bestie najwyraźniej usiłowały ukryć pod warzywami. Oglądania produktów przemiany materii, czy to ludzkich, czy zwierzęcych, nigdy nie mógł nazwać przyjemnością, ale ten stos łajna był naprawdę obrzydliwy. Rozmiękły, niezdrowy, wymieszany z szarawym śluzem i krwią, wydzielał naprawdę odrażającą woń oraz świadczył o chorobie znajdujących się w pobliżu bestii.
Zmarszczył brwi. Wyglądało na to, że jego podejrzenia się sprawdzają i bynajmniej nie był z tego faktu tego zadowolony. Powrót zdrowych bestyjek, mógłby zadowolić chimerę i nakłonić ją do opuszczania Hogwartu, ale chorych, niewykluczone, że bardzo poważnie, może nawet umierających… Miał niemiłe przeczucia. Takie związane z atakiem szału magicznego stwora, łamaniem kręgosłupów, miażdżeniem czaszek i ogłuszającymi rykami. Zresztą, nawet gdyby jakimś cudem chimera zachowała spokój i nie zaatakowała, nie mogłaby opuścić tymczasowego schronienia z chorymi młodymi. Znowu prowadzenie zajęć szkolnych, kiedy w podziemiach czai się potężna, czarodziejska bestia, z którą grono pedagogiczne, nawet posiadając w swych szeregach Albusa Dumbledore'a, nie miało większych szans… Kiepski pomysł.
Ruszył dalej, a zmysły miał napięte do granic możliwości. Nie mógł sobie pozwolić na nieuwagę. Owszem, młode chimery były chore, a w związku z tym osłabione, wolniejsze, a może nawet niezdarne, jednak chora bestia jest dwukrotnie bardziej agresywna i niebezpieczna. Dlatego naprawdę wolał nie zdawać się na szczęście.
Głuchy, gardłowy ni to warkot, ni to gulgot poinformował go, że znalazł to, czego szukał. Przełykając ciężko, skierował snop światła, w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. Jego oczom ukazały się dwie bure bestie, każda rozmiarów dużego tygrysa. Podobne do matki w taki sam sposób w jaki dwumiesięczny kociak jest podobny do swojej. Bardzo puchate, nieco nieproporcjonalne, wielkookie, o ledwie wyrastających nad futro rogach. Mógłby nawet nazwać je uroczymi, gdyby lubił zwierzęta. I gdyby nie te ogromne zębiska oraz szpony. Jednak to, co najbardziej kłóciło się z pojęciem słowa uroczy, to ohydna, brązowawa piana cieknąca z ich pysków i strumienie ropy płynące ze ślepi.
Tak jak myślał. Otrute. Jadem tentakuli. Prawdopodobnie stężonym.
Chimery stanowiły naprawdę niezwykłe stworzenia. Chociaż ze wszech miar magiczne, wykazywały się olbrzymią odpornością na wszelkie rodzaje magii. Bez trudu ignorowały większość zaklęć czy to ofensywnych, czy defensywnych. Do tego gęste futro i gruba skóra gwarantowały im osłonę przed większością obrażeń fizycznych, zaś wysoka tolerancja na toksyny umożliwiała dorosłym osobnikom przetrwanie nawet najgorszych otruć. Chodziły nawet słuchy, że dorosła, zdrowa chimera mogłaby przeżyć ukąszenie bazyliszka, jednakże to jedynie domniemania. Niestety w pełni odporne na jady i trucizny były właśnie osobniki dorosłe. Jad tentakuli, szczególnie stężony, mógł nawet zabić maluchy. Co prawda te konkretne chimerki przetrwały co najmniej kilka godzin od zatrucia, więc normalnie miałyby spore szanse na przeżycie, jednak bez matki, która mogłaby je nakarmić i ogrzać, sprawa nie wyglądała różowo. Właściwie to Severus nie miał pewności, czy już na tę chwilę nie są poważnie odwodnione i wychłodzone.
Snop światła podrażnił wrażliwe ślepia bestii, które natychmiast zaczęły powarkiwać i prychać jeszcze głośniej, po to, aby po kilku sekundach zaatakować. Severus nie wiele myśląc, wykonał gwałtowny zwrot i puścił się pędem w kierunku klapy, a uderzenie adrenaliny dodało mu skrzydeł. Co prawda schorowane maluchy były o WIELE wolniejsze od matki, ale szybko stało się jasnym, że na dłuższym dystansie nie ma z nimi szans. Tu pomocne okazały się stosy warzyw, których ominięcie zajmowało bestiom nieco więcej czasu, a toczące się pod łapami ziemniaki poważnie utrudniały utrzymanie równowagi. Jednak, kiedy w końcu dopadł wyjścia z piwniczki, jedna z chimer była tuż za nim. Czuł na karku jej smrodliwy, struty oddech i to dosłownie. Zapewne dopadłaby go, gdyby nie to, że w ostatniej chwili Filch zamknął klapę w podłodze.
– I jak to wygląda, profesorze? – zapytał woźny. W jego oczu wyzierały ciekawość i pewne napięcie, jednak nie wyglądało na to, żeby owo wiązało się z wydarzeniem sprzed chwili. Zupełnie jakby to, że chimera co o mało by nie zagryzła jednego z jego przełożonych, stanowiło nic nie znaczący epizod nudnego czwartku.
Oparty o ścianę Severus spojrzał na niego spode łba, z trudem łapiąc oddech. Podzielał z charłakiem umiłowanie porządku, dyscypliny i przeświadczenie, że większość uczniów to chaotyczni, bezczelni gamonie nie znający znaczenia słów „ciężka praca", jednak bywały chwile – dokładnie takie jak ta – kiedy cholernie działał mu na nerwy.
„Prawdopodobnie przejąłby się dopiero, gdyby bestia rozerwała ci gardło i musiałby ścierać krew z podłogi".
– Dwójka młodych – mruknął, uspokoiwszy w końcu oddech. – W brew temu, co przed chwilą widzieliśmy, są w nienajlepszym stanie. Powinniśmy czym prędzej powiadomić dyrektora.
– Tak, ale tak sobie myślę, że dobrze byłoby, gdybym tu został, na wypadek gdyby jakiś nieroztropny albo nadgorliwy skrzat domowy jednak postanowił zajrzeć do piwniczki – odparł służalczym tonem Filch. – Byłbym też niewymownie zobowiązany, gdyby zabezpieczył pan klapę zaklęciem. Wie profesor, klapa jest dość masywna, ale nawet jeżeli z maluchami jest coś nie tak, mogą ją sforsować, a ja nie potrafię czarować.
Severus skinął głową. Sugestia mężczyzny – już kolejna tego dnia – była nader rozsądna. Co prawda wątpił, żeby bestie zamierzały opuścić miejsce, które uznały za względnie bezpieczne, tym bardziej, że światło wydawało się drażnić ich ślepia, jednak niewykluczone, że jakiś młodociany idiota postanowiłby wejść wprost do ich leża. Jakiś zidiociały gryfon, jak znał życie. No puchoni też stanowili pewną opcję, jednakże, jako że pośród członków Domu Borska jak dotąd nie objawił się nowy Scamander – słynny magizoolog, wszem i wobec znany zarówno z swego niezwykłego talentu do poskramiania bestii jak i niezwykle ryzykownych, wręcz irracjonalnych zachowań – prawdopodobieństwo, że któryś nich postanowi dać się pożreć określał jako nikłe. Oczywiście sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby nie to, że Potter już znajdowała się w szponach ich matki. Smarkula miała większą tendencję do lądowania po uszy w gównie od swojego ojca, a w dodatku, podobnie jak on, zwykle wychodziła z opresji obronna ręką. No, może nie licząc tego zdarzenia z toaletą – Severusowi aż ciarki przechodziły po plecach, kiedy o tym myślał. Jednak, wyjąwszy tamten wypadek, unikała większych konsekwencji swoich czynów, co go cholernie mierziło. Pod tym względem cholernie przypominała ojca. Jednak, w przeciwieństwie do Jamesa Pottera, który przynajmniej nie ukrywał, że jest śmiejącym się losowi w twarz dupkiem, ta miała czelność po wszystkim robić wielkie oczy i udawać zdziwioną. Nic go nie wyprowadzało z równowagi równie skutecznie tak jak to jej „ym".
Zabezpieczył klapę zaklęciem, po czym, rzucając „powodzenia", zostawił Filcha samemu sobie. Musiał czym prędzej znaleźć się w podziemiach, gdzie Dumbledore wraz z Kettleburnem pilnowali cholernej Potter. O ile w ogóle mógł to tak nazwać. „Pilnowanie" sugeruje wpływ na los osoby pilnowanej, a cokolwiek nie postanowiłaby więżąca smarkulę chimera, obaj byliby bezradni. Właściwie ich obecność na miejscu służyła tylko temu, aby dodać smarkuli otuchy, kiedy ta w końcu się obudzi i nie stracić chimery z oczu w razie, gdyby bestia postanowiła się gdzieś przenieść wraz ze swoim nowym maleństwem.
Piwnice i lochy miały to do siebie, że panowały w nich mniejsza lub większa wilgoć i chłód, jednak to nic w porównaniu z sąsiadującymi z kanałami podziemiami. Tutaj wilgoć nie tylko „wisiała" w powietrzu, ale też osadzała się na wszystkim, na czym tylko mogła. Na murach, posadzce i nade wszystko na ludziach. Nawet przyzwyczajony do mikroklimatu lochów Severus nie znosił zagłębiać się w te w korytarze. Nie dość, że uporczywe zimno potrafiło przeniknąć nawet jego grube szaty i wspinając się po kręgosłupie raz po raz wywoływać drżenie i gęsią skórkę, to jeszcze miał wrażenie, że wchodził w osadzającą się mgłę bądź mżawkę. Dziwił się, że chimera wybrała akurat to miejsce, żeby skryć się tu z Potter. Jeżeli szukała spokoju, to zamek miał wiele rzadko używanych, a o wiele przyjemniejszych zakątków niż te cholerne podziemia. Jednak trudno, żeby ni z tego ni z owego zaczął rozumieć magiczne bestie, tym bardziej, że ostatni kontakt z jedną z nich skończył się dla niego dość bolesnym pogryzieniem. Cholerny cerberus – ślad z nogi nadal nie zniknął.
Kiedy dotarł na miejsce, z pewną satysfakcją, a jednocześnie pełnym niepokoju zawodem odkrył, że nawet Kettleburn nie zdołał porozumieć się z chimerą. Bestia w dalszym ciągu spokojnie leżała na posadzce, posyłając im enigmatyczne spojrzenie, za każdym razem, gdy tylko któryś odważył się wychylić zza zakrętu. Najwyraźniej wrażliwe uszy zwierzęcia dokładnie informowały je o każdym ich ruchu.
– Znaleźliście coś? I gdzie jest pan Filch? – zapytał Dumbledore, jak tylko go zobaczył. Gdy zapytał o Filcha, dało się wyczuć pewne napięcie w jego głosie. Nic dziwnego. Wystarczyła mu porwana uczennica, nie potrzebował jeszcze rannego bądź martwego woźnego.
Severus nieznacznie skrzywił wargi. Dyrektor jak zawsze troskliwy. Miło, że zapytał, czy ON jest cały.
– Nic mu nie jest. Został przy… Jak on to określił? Ach tak, przy ziemniaczanym zsypie. Wewnątrz znalazłem dwie młode chimery, każda rozmiarami zbliżona do tygrysa syberyjskiego. Obie otrute.
– Otrute? – W zwykle łagodnych oczach Kettleburna pojawił się niebezpieczny błysk, co niespecjalnie zdziwiło Severusa. Mężczyzna, podobnie jak Hagrid, darzył wszelkie stworzenia magiczne wielką miłością… Tym większą im bardziej te były niebezpieczne.
Severus uśmiechnął się w głębi swoich myśli. Ktokolwiek nie podał chimerom trucizny, trafił na sam szczyt czarnej listy Silvanusa, a chociaż mężczyzna przejawiał wyjątkowo pozytywne podejście do świata i ludzi, raz zrażony, łatwo nie zapominał. Oj nie. I był piekielnie zażarty w gniewie. Truciciel naprawdę powinien się bać.
– Tak. Zatrucie pokarmowe jadem tentakuli, prawdopodobnie stężonym… a nawet jeżeli nie, to raczej nie upolowały pająka samodzielnie. No i wątpię, żeby matka dała małym coś, co mogłoby im zaszkodzić. Ewidentnie ktoś podał im jad tuż przed tym nim je tu zwabił, albo tuż po tym, chociaż obstawiam raczej pierwszą z opcji. Osłabione łatwiej było tu sprowadzić, chociaż nie mam pojęcia, jak truciciel tego dokonał, ani nawet jak udało mu się podać truciznę małym. O zwędzeniu ich spod nosa matki nie wspomnę.
Dumbledore otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie zdążył, gdyż dygoczący ze złości Kettleburn wpadł mu w słowo.
– Ale czemu ktoś miałby robić coś tak okropnego. Przecież to skończone skurwysyństwo i to pozbawione większego sensu…! – Nagle mężczyzna zająknął się i zamrugał. – Myślicie, że to ma jakiś związek z Kwiryniuszem? Te jego podróże… Podobno rozłościł kogoś lub coś, i to go teraz prześladuje. W sumie miałoby to sens, w końcu jako pierwszy natknął się na chimerę.
Severus z jednej strony podziwiał szybkość z jaką mężczyzna połączył zatrucie z Quirrelem, chociaż kierunek, który przy tym obrał był – w jego mniemaniu – całkowicie błędny. Jednak Dumbledore nie przejawiał podobnej jemu naiwności… Chociaż może naiwność to złe słowo. W końcu Kettlebur nie znał wszystkich faktów, a przynajmniej nie wiedział, że powinien łączyć je ze sobą. Włamanie do skrytki Flamela i jego skarb spoczywający w Hogwarcie, próba zabójstwa Harriet, a teraz te cholerne chimery, które zapewne miały odciągnąć uwagę grona pedagogicznego. Owszem, istniała możliwość, że bestie umieszczono w Hogwarcie właśnie po to, żeby zajęły się dziewczynką, jednak prawdopodobieństwo tego było mniej niż nikłe. Inna rzecz, że ktokolwiek ich tu nie sprowadził, najwyraźniej nie liczył się z ofiarami. W końcu nawet strute młode mogły zabić wiele osób, a co dopiero ich matka.
Posłał długie spojrzenie dyrektorowi i z wyrazu błękitnych oczu wyczytał, że ten myślał dokładnie o tym samym. Tak, z kimkolwiek nie mieli do czynienia, musieli się strzec.
– Co sugerujesz Silvanusie? – zapytał Dumbledore, skupiając się na chwili doczesnej. – W końcu nie możemy zostawić sytuacji samej sobie.
Kettleburn zmarszczył brwi i w zamyśleniu podrapał protezą lewej ręki siwą głowę.
– Cóż, sądzę, że najlepiej byłoby zwabić młode tutaj. W obecnej sytuacji nic nie będzie dla nich lepsze niż matczyna opieka, tylko ona da im szanse na przetrwanie. No i zajęta młodymi chimera powinna stracić zainteresowanie Harriet. Co prawda, raczej nie ruszy się z zamku dopóki małe nie będą mogły bezpiecznie podróżować, jednak jeżeli pozostanie tutaj, z dala od uczniów, nie powinno być to aż takim problemem. Gorzej, że będziemy musieli ukryć naszych niespodziewanych gości przed uczniami i radą szkoły, co może sprawić pewien kłopot. Tym bardziej, że matkę trzeba będzie karmić. W końcu nie chcemy, żeby zgłodniała i postanowiła zapolować na nas lub naszych podopiecznych.
Severus musiał przyznać, że plan brzmiał dość dobrze… nawet jeżeli pomijał kwestię wyprowadzenia chimery z lochów, kiedy jej małe w końcu wydobrzeją. Niestety Silvanus nie zdawał sobie sprawy z kilku istotnych czynników.
– Sprowadzenie tutaj młodych może stanowić pewien problem – mruknął, spoglądając na mistrza bestii. – Mają nadwrażliwe ślepia, światło je razi. Nie wiem jak bardzo, ale wystarczyła chwila w blasku różdżki, żeby je rozdrażnić. Wątpliwe, aby chciały wyjść gdzieś dalej przy zapalonych pochodniach, a wabienie ich w całkowitych lub niemal całkowitych ciemnościach byłoby dla nas bardzo ryzykowne. No i kolejny aspekt, agresja. Strute są agresywne i bardzo łatwe do sprowokowania, a jednocześnie jad nie osłabił ich na tyle, żeby nie stanowiły zagrożenia. Obydwa mnie zaatakowały i gdyby nie odrobina szczęścia, która pozwoliła mi dotrzeć na czas do wyjścia z sypu i Filch, który na czas zatrzasnął klapę, pewnie byłbym…
– Niemożliwe.
– Słucham? – Severus uniósł brew, wbijając ostre spojrzenie w Kettleburna. Czyżby ten zdziwaczały kuternoga śmiał mu zarzucać kłamstwo?
– Nie możliwe, żeby Filch sam uniósł tę klapę – bystre oczy starego czarodzieja spoczęły na nim. – Kiedy zaczynałem tu prace, czyli w odległych czasach swojej młodości, nie raz próbowałem to i owo podskubnąć z ziemniaczanego zsypu dla stworzonek z zwierzyńca. Tak ponadprogramowo. Udawało się tylko wtedy, kiedy skrzaty zostawiały klapę otwartą. Jest diabelnie ciężka. Nawet jako dwudziestokilkuletni młodzik nie potrafiłem jej unieść na więcej niż dziesięć centymetrów, a taki stary dziad jak Filch miał ją tak po prostu zamknąć? Niemożliwe.
Severus uniósł drugą brew. Nie zwrócił na to uwagi, chociaż, jak teraz o tym myślał, klapa rzeczywiście wyglądała bardzo… solidnie. No i wątpił, żeby zatrzymała chimerę, nawet młodą i strutą, gdyby nie była naprawdę ciężka.
– Nie wiem, nie sprawdzałem, ile waży – mruknął. – Faktem jest, że zatrzasnęła się tuż po tym, kiedy wypadłem z piwniczki. Może skrzaty domowe wymieniły klapę na lżejszą, może Filch wezwał na pomoc skrzata albo dwa, ewentualnie posiada, jak to się czasem zdarza u charłaków, jakieś szczątkowe zdolności magiczne. Byłem zbyt zajęty ratowaniem życia, żeby zwracać uwagę na tego typu szczegóły.
– Nie można by podać czegoś uspokajającego maluchom? – zapytał dyrektor. – Wiem, że nie zmusimy ich do przełknięcia czegokolwiek, ale z tego, co pamiętam, są specyfiki działające nawet w kontakcie ze skórą lub wziewnie.
Severus westchnął. Kolejny teoretycznie dobry pomysł, który musiał obalić.
– Zgadza się, rzecz w tym, że jad tentakuli jest niezwykle reaktywną substancją magiczną i w połączeniu z środkami uspokajającymi może pogorszyć stan młodych. Bardzo prawdopodobne, że doznałyby porażenia oddechowego i padły, a osobiście wolałbym nie przynosić samicy trucheł. Jeżeli mielibyśmy cokolwiek młodym podawać, to przede wszystkim antidotum na jad i to najlepiej właśnie doustnie, tak jak i została podana trucizna. Jad tentakuli spowalnia metabolizm ofiar, co z jednej strony jest korzystne, gdyż rozciąga w czasie wchłanianie się toksyny, ale z drugiej sprawia, że ta może zalegać w układzie pokarmowym nawet przez kilka dni. Niestety, jak dyrektor raczył zauważyć, podanie czegokolwiek maluchom stoi powyżej naszych możliwości.
– Zatem, jedyne, co nam pozostaje, to zaprowadzić samicę do małych, czy tak Severusie? – zapytał Dumbledore.
– Na to wygląda, aczkolwiek nie mam pomysłu, jak to zrobić.
– Ja może mam – mruknął Kettleburn w zamyśleniu. – Niestety wymagałoby to powtórnych odwiedzin w zsypie na ziemniaki.
– Tak? – zapytał zachęcająco dyrektor.
– Zapach. Chimera powinna pójść za zapachem młodych. Jednak, aby zanim poszła musimy mieć coś co nimi pachnie. Najlepiej koc lub coś w tym rodzaju. Wystarczy lekko je rozdrażnić, żeby zaatakowały pled, potem go zabrać i użyć jako wabika…
Severus z trudem powstrzymał nieprzyjemny grymas usiłujący wypełznąć mu na twarz. Miał niemiłe przeczucie odnośnie tego, kto będzie drażnił mordercze bestyjki. Naprawdę chciałby, żeby pod koniec roku paru nauczycieli zrezygnowało bądź przeszło na emeryturę, a wśród pedagogów pojawiłaby się świeża krew. Świeża i młoda. Im młodszej, tym lepiej. Może wtedy miałby nieco spokoju, a – pożal się boże – koledzy przestaliby wykorzystywać fakt, że jest najmłodszym z ich grona. Swoją drogą to aż niewiarygodne, że jednej chwili potrafili zwracać się do niego z pełnym szacunku i powagi per profesorze, po to by w następnej nieco pobłażliwym, ale i przymilnym tonem mówić „chłopcze". Przy czym zwykle to brzmiało „chłopcze, czy mógłbyś mi pomóc?". Nienawidził tego pytania, bo też pytaniem to było, nie a poleceniem. W końcu, gdyby miał czelność odmówić sympatycznemu staruszkowi czy babuni, z jakich głównie składało się grono pedagogiczne, z miejsca wyszedłby na skończonego, niewychowanego dupka…
Na domiar złego, do grona osób wyręczających się nim ze względu na wiek dołączył tego jakże radosnego wieczora sam Argus Filch. Doprawdy „cudownie". Niestety wszystko wskazywało na to, że najgorsze ma dopiero nadejść.
Drowy - mroczne elfy, postaci z mitologii nordyckiej
Huldrowie - postaci z mitologii nordyckiej czasem nazywane trollami. Jednak na tle wszystkich "trolli" najbardziej przypominają te z World of Warcraft, aczkolwiek również nie do końca. Kobiety wyglądem przypominają niezwykle urodziwe niewiasty o "krowich" ogonach, zaś mężczyźni są już mniej atrakcyjni, zaś ich główną cechę rozpoznawczą stanowią długie nosy.
