Życzę wszystkim wesołych, ciepłych i radosnych świąt!
Mam nadzieję, że czytanie tej miniaturki sprawi Wam podobną radość co mi jej pisanie :)
.
Oszronione czułości
.
Boże Narodzenie zakradało się do Virgin River pod postacią lśniących girland, bombek i dzwonków dźwięczących ciepło nad progami rozświetlonych domów, śniegu trzeszczącego pod podeszwami spacerowiczów przemykających w płaszczach i szalikach z naręczem paczek i prezentowych toreb i dzieci omotanych w puchowe kurtki i ciepłe szaliki, śpiewających w głos wciąż tą samą, zapętloną jak kłębek wełny, kolędę w przerwach pomiędzy wojnami na śnieżki.
— Białe święta — powiedziałby Vernon, całując jej skroń, przykładając palce przykryte rękawiczką do oszronionej szyby. — Takie sobie życzyłaś, prawda?
Święta rozrastały się i zapuszczały korzenie, uliczki były złote od ledowych choinek oplecionych świetlistym łańcuchem, aniołów grających na złotych trąbkach i bałwanów pozdrawiających przechodniów uchyleniem czerwonego kapelusza, a ogólnospożywczy sklepik Connie pęczniał od cukrowych lasek, czekoladowych mikołajów i filigranowych słoiczków wypełnionych karmelkami, przewiązanych schludnie czerwoną wstążką, na których zakrętce, w towarzystwie miniaturowych wizerunków mikołajowych skarpet i żółciutkich dzwoneczków, fikuśną czcionką pozdrawiało zakupowiczów życzenie: „Wesołych Świąt!".
Hope zamaszyście zmienia poszewkę kołdry, zastanawiając się, czy zamiast tej zielonej w złote choinki, nie powinna zdecydować się na białą, której gwiazdkowy deseń mrugał żywym srebrem.
— Będą pasować do twoich włosów — przekrzywiłby głowę Vernon, zatykając kręcące się, spadające na jej policzek pasmo za ucho. — Srebrna asteroida na tle gwiazdozbioru.
— Nie dokazuj, Doc — zdzieliłaby go poduszką po głowie i podkręciłaby radio, w którym Ella Fitzgerald skandowałaby dźwięcznie: „Tak długo, jak mnie kochasz, niech pada śnieg, niech pada śnieg, niech pada śnieg".
— Wolę wykonanie Sinatry — uśmiechnąłby się, nie bez przekąsu, Vernon i bez ostrzeżenia przełączyłby płytę, co doprowadziłoby ich do długiej i zażartej dyskusji, angażującej całe Virgin River, które wraz z Vernonem podzieliliby na stronnictwa: „drużyna Elli" i "drużyna Franka".
Hope siada na prześcielonym łóżku, które kiedyś było ich łóżkiem, wygładza pościel po stronie, która od dawna już pozostaje zimna i wybiega myślami do kliniki pachnącej sterylnością i czymś, czego nie potrafi nazwać, a co zawsze kojarzyło jej się z gorzkimi migdałami, do zalanego jaskrawym słońcem gabinetu i filiżanki drugiej kawy, którą — jak dobrze wie — powinien pić właśnie Vernon, oparty niedbale o ścianę, zawieszony pomiędzy porankiem a dzienną rutyną.
Kręci głową i — tak, jak robiła to zawsze, niezmiennie już od dwudziestu lat — skupia się na wszystkim tym, do czego wzywają ją obowiązki burmistrza, gotowa rzucić się w natłok zajęć: na głęboką wodę; a może raczej: w głęboki śnieg.
.
.
— Gotowi na zawody saneczkowe? — puszcza oko do Mel, chwytając obiema dłońmi pachnący korzennymi przyprawami, gorący kubek, który Jack bez pytania stawia przed nią na ladzie. — Co za świąteczny cud mi dziś, Jack, serwujesz? — zaciąga się głęboko korzennym zapachem przypraw.
Na jej butach topnieje śnieg, a pod podeszwami powoli tworzy się mała kałuża. Hope przestępuje z miejsca w miejsce, nie chcąc znaleźć się w centrum miniaturowego bajora, ale to — o ironio! — podąża za nią jak cień.
W rogu baru lśni choinkowe drzewko, które sama dwa dni temu pomagała ubierać, balansując niebezpiecznie na dwustronnej drabinie pomimo głośnych protestów Jacka i Johna powtarzającego niczym katarynka: „Hope, ja to zrobię. Słyszysz, Hope, złaź stamtąd, ja się tym zajmę", którego ani jej się śniło dopuścić do choinkowego czubka;
(— Nie rozkazuj mi, John, jestem w wieku twojej matki!
— Babci.
— A ty, Jack, wiedz, że słuch mam jeszcze niezgorszy!).
To ona zasadziła gwiazdę na jej czubek i przyglądając się jej krytycznie chwilę później zza kubka grzanego wina, zgodziła się w duchu z Jackiem, że trochę krzywo jej to wyszło, ale ani myślała przyznać się do tego głośno (to spadająca gwiazda, wiesz? i: jak mogłeś się na niej nie poznać, Jack?, i: taka była moja wizja artystyczna!).
Kubek jest obsiany motywem, który przywodzi na myśl latające prosiaki i tylko aureole nad ich głowami podpowiadają Hope, że spąsowiałe, podłużne sylwetki należą w rzeczywistości do aniołków.
— Magiczny Eliksir Trzech Królów — wskazuje podbródkiem na jej kubek Jack, przecierając blat mokrą szmatką, przestawiając przy tym z miejsca w miejsce koszyk pełen opakowanych w przezroczyste folie choinek z czekolady.
— Mam się spodziewać, że koniec końców postanowiliście mnie, chłopcy, otruć? — unosi brwi Hope, popijając gorący napój, mrużąc oczy, gdy ciepło rozlewa się przyjemnie po jej ciele (czuje je w ramionach, w koniuszkach palców).
— Jeśli jesteś uczulona na goździki, czarny bez albo suszone pomarańcze — uśmiecha się samym kącikiem ust John i wygląda trochę jak kot pochylony nad spodkiem mleka — to możesz przyjąć, że taki właśnie był nasz zamysł.
— Jedyne, na co jestem uczulona, to Muriel i jej wylewność w stosunku do cudzych mężów — wdycha aromatyczną parę wirującą nad kubkiem, grzejąc palce o ciepłe ścianki naczynia.
— W takim razie, czuję się zaszczycony, mogąc cię poinformować, że twojemu zdrowiu nic nie zagraża.
— Bogu dzięki — mruczy w stronę herbaty Hope, obiecując sobie zapomnieć na krótką chwilę o zawodach saneczkowych, których organizacji musi się podjąć, o stoiskach z czekoladą na gorąco, które będzie należało niebawem rozstawić, a nade wszystko: o prezencie świątecznym dla Vernona, którego wciąż jeszcze nie kupiła, pomimo zapakowanych od niemal miesiąca prezentów dla Ricky'ego (studencki kalendarz i czekoladki belgijskie, których musiała się mocno naszukać, zanim wpadły w jej ręce), Lydie (kolorowy fartuszek kuchenny i srebrzona klamra do włosów), Lily (koszula w kratę i uroczy śliniak dla dziecka z motywem machających bałwanków o uśmiechach z guzików), Jo (zestaw papilotów i nowe karty do gry), Connie (rękaw cukierniczy z różnymi kształtami dysz do dekoracji ciast i ciastek), a nawet Lizzie (zestaw małych słoików kremów do twarzy i wielkiego lizaka w kształcie gwiazdy).
— To będzie coś specjalnego — rozpowiada od miesiąca wszem wobec pytana o prezent dla Doca, a potem pluje sobie brodę, gdy czas ucieka, ceny idą w górę, a ona wciąż pozostaje bez najmniejszego zalążka pomysłu na to, co mogłaby wręczyć w prezencie najważniejszej osobie jej towarzyskiego życia.
.
.
— Jak długo mam cię jeszcze przepraszać, Hope?
Dla każdej innej osoby, słowa Vernona brzmią prawdopodobnie zrzędliwie, pretensjonalnie i nie na miejscu, ale nie dla niej — ona słyszy w nich nadzieję, tę samą nadzieję, która od kilku lat kręci się wokół nich jak bezpański kundel, czekający na to, aż go ktoś przygarnie.
— Powiedziałem już wszystko, co mogłem, Hope, piekłem ci ciasta, których, jak dobrze wiesz, nie potrafię piec, kupowałem ci wina i paczki herbatników, te o karmelowym smaku, które zawsze uwielbiałaś. Na litość Boską, Hope, tyle kwiatów, ile ci wręczyłem, nie zmieściłoby się w naszym pokoju dziennym, gdyby móc zebrać je wszystkie razem.
— Moim pokoju dziennym — wtrąca warkliwie Hope, zagryzając wnętrze policzka tak mocno, że czuje metaliczny posmak krwi w ustach. — Daj mi spokój, Doc — nalega, unikając spojrzenia w jego tak samo niebieskie, tak samo ciepłe, jak dwadzieścia lat temu oczy. Zauważa nową zmarszczkę, głęboką i nieregularną, koślawym łukiem odznaczającą się pod jego lewym okiem i przez chwilę ma ochotę pocałować jej wgłębienie i wygładzić ją palcami, ale szybko odwraca wzrok. — Nie mam siły tego słuchać.
.
.
Czasami Hope wyobraża sobie, jak wyglądałoby ich wspólne życie, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Spogląda na swój zimny, kuchenny stół i oczami duszy widzi, jak co rano robią sobie nawzajem herbatę, a potem spędzają długie godziny na rozmowie o niczym i o wszystkim. Potem ona stoi przy zlewie, a on podaje jej naczynia — ona peroruje o nadchodzących wydarzeniach, on napomina o swoich pacjentach. Oczyma wyobraźni Hope wciąż potrafi zobaczyć, jak odpoczywają nad jeziorem — tak jak odpoczywali dwadzieścia lat temu, już niemłodzi, ale jeszcze nie za starzy — i czują się jak wymykające się z domu nastolatki, kiedy rozkładają koc w kratę na miękkiej trawie i otwierają piknikowy koszyk. Lody topnieją i wychodzi słońce, które bez skrępowania przegląda się w ich twarzach.
.
.
Kiedy Hope spogląda na zaśmiewających się z czegoś głośno przy choince w Barze u Jacka Vernona i Muriel, z dziwnym, ściskającym uczuciem w sercu, którego z rozsądku nie chce nazywać, upewnia się, że wciąż jest zima. Pod byle pretekstem odciąga Vernona na bezpieczną odległość od wiszącej pod sufitem jemioły, zanim Muriel uda się go zapędzić w kozi róg.
.
.
Muriel ma włosy wciąż jasne (choć Hope podejrzewa, że farbowane i nie raz, i nie dwa wyobraża sobie, że podmienia jej farbę na jakiś egzotyczny, absurdalny kolor), a zęby lśnią jak sznur pereł, kiedy się uśmiecha. Muriel ma oczy, które hipnotyzują, które nie są ukryte za szkłem okularów. Muriel nosi szerokie dekolty, wąskie sukienki i naszyjniki, od których Hope stroni jak od ognia. Widząc lśniącą biżuterię zawieszoną na szyi Muriel, czuje się staro — naprawdę, bardzo staro — kiedy, wbrew intuicji, próbuje sobie wmawiać, że żadna z tych rzeczy — ani naszyjniki, ani sukienki, ani dekolty — nie ma znaczenia.
.
.
Dzieci organizują jasełka; jest kilka dni przed Wigilią, a Hope uśmiecha się szeroko z podwyższenia, zapraszając całe Virgin River na radośnie spędzone chwile, starając się nie myśleć, że brzmi trochę jak sponsor, który zaprasza na telewizyjny program. Schodzi ze skleconej na chybcika przez Jacka, prowizorycznej sceny i zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie — obok Vernona (to nawyk, przyzwyczajenie, za którym stoi ładnych parę lat wspólnego życia, tak samo jak to, że kładzie mu rękę na kolanie, którą pospiesznie stamtąd zabiera, markując to schyleniem ku ziemi, szybkim obmacaniem śniegu i: „gdzieś mi upadła kartka z planem eventu, na miłość boską, mam dziurawe ręce").
Vernon pomaga jej szukać kartki, której nie ma i Hope przychodzi na myśl, że zawsze był kuriozalnym połączeniem naiwności i dżentelmeństwa. Po otwartej przestrzeni niesie się dziecięcy śpiew kolędy (Jezus ma-lu-sień-ki leży wśród sta-jen-ki), a Hope udaje, że wśród śnieżnej zaspy znalazła swoją nieszczęsną zgubę i odpowiada skinieniem na szeroki uśmiech Vernona, który nie pozwala jej myśleć logicznie. Opiera się wygodniej o raczej niekomfortowe, rozkładane krzesło i otula się szczelniej szalikiem, gdy chłodny wiatr (bądź coś zupełnie innego) sprawia, że lodowaty dreszcz biegnie w górę i w dół jej karku.
Chór dzieci kołysze się jak czubki świerków (bo u-bo-ga by-ła, rondel z gło-wy zdję-ła); tłum widzów porusza się, chrząkając wymownie (gdzieś za jej plecami ktoś otwarcie chichocze), a Vernon nachyla się nad jej uchem, wdmuchując na jej skórę falę ciepłego powietrza, która zdaje się parzyć jej policzek.
— Ciekawe czy ten rondel, to był miedziany czy stalowy?
Hope szturcha go łokciem w żebro.
— Nie krytykuj, one się starają.
Vernon czeka, wciąż nachylony nad jej uchem.
— A rondel musiał być gliniany. Miedziane były dopiero w siedemnastym wieku. Ze stali nierdzewnej jeszcze później, w dziewiętnastym. Tak więc: gliniany, z całą pewnością gliniany.
Vernon chichocze.
.
.
Niedługo po kolędzie o garncarskich ozdobach głowy przychodzi kolej na pieśń o początkach konsumpcjonizmu (Tyś na pust-ko-wiu sklep otworzył, Pa-nie).
— Może to miał być pastisz? — zastanawia się głośno Vernon.
Hope wzrusza ramionami.
— Szopka: na pewno.
— A więc parodia! — cieszy się Vernon.
Hope, nie bez wymowności, przewraca oczami.
— Nie myśl tyle, Vernonie, tylko bij brawo. Żwawo!
Ich aplauz miesza się z zachwytem tłumu.
.
.
— Przyniosłem ci wieniec ostrokrzewu — mówi Vernon, wchodząc do jej (ich) domu. — Pomyślałem, że ładnie będzie wyglądał na twoich drzwiach. Poza tym zawsze lubiłaś te swoje: „konieczne elementy ozdobne" — przedrzeźnia ją, kręcąc głową, a Hope za późno gryzie się w język:
— Gdybym potrzebowała ostrokrzewu, to bym go sobie, na litość boską, kupiła.
Vernon puszcza jej przytyk mimo uszu i nieco zbyt łatwo odnajduje narzędzia, które po jego wyprowadzce zgarnęła spod zlewu i zatrzasnęła na cztery spusty w piwnicy (przed porzuceniem ich na śmietniku powstrzymuje ją natrętna wizja pękniętej rury i swojej pięknej, drewnianej podłogi pęczniejącej od nadmiaru wilgoci).
— Nie wiem, czy wiesz, ale wedle ludowych przesądów… — kiwa na nią palcem, ale Hope nie pozwala mu dokończyć:
— …ma zapewnić ochronę, tak, tak, pamiętam — mruczy zrzędliwie, bardziej chcąc zniechęcić do tego kuriozalnego pomysłu zawieszania gdziekolwiek kawałka kłujących badyli i trujących owoców siebie, niż Vernona. — Szczęście, dobrobyt, symbolika — kręci głową, dochodząc do sedna: — Co za bzdety.
Vernon wywija młotkiem, jakby to było jo-jo, a Hope przez chwilę naprawdę boi się o żywotność najbliższej szyby okiennej.
— Matko boska, Vernon, oddawaj mi to! — bezceremonialnie wyrywa mu młotek z dłoni i zadziera głowę, gdy widzi poziome zmarszczki odznaczające się coraz wyraźniej na jego wysokim czole. — Wyjaśnijmy coś sobie, dobra? — burzliwym krokiem zaczyna kręcić się po własnym przedpokoju, nogi niosą ją jak na skrzydłach, a gdy spogląda na tą pomarszczoną, dziecinnie zdziwioną twarz Vernona, krew zaczyna bulgotać jej w żyłach (nigdy nie twierdziła, że jej temperament jest uleczalny). — Zawsze żyłam na własny rachunek. I wiesz co? Uwielbiam swoje życie! Ubóstwiam! — syczy jak kotka w rui, wściekła i cięta jak osa, machając Vernonowi drewnianym trzonkiem przed nosem. — I nie potrzebuję, żadnego podstarzałego faceta walącego młotkiem w moją futrynę, oczekującego, że pogłaszczę go po główce, bo przyczepił mi jakąś zieleninę do drzwi wejściowych.
Vernon wciąż stoi przy drzwiach, o które jękliwie gwiżdże wiatr i przygląda jej się tak, jakby rozszyfrowywał egipskie hieroglify, a Hope ma ochotę wykopać go za próg. Jest wściekła, jest zraniona, jest zakochana — wciąż tak horrendalnie mocno i bezwarunkowo, chociaż tak wiele krzyku, przekleństw i łez stoi pomiędzy nimi jak strach na wróble (to nie powinno dokuczać tak bardzo, nie po tak długim czasie).
Odpycham od siebie ludzi, Vernonie, oto co robię, co zawsze robiłam — nie mówi Hope, ale Vernon zdaje się to słyszeć (zawsze miał absurdalny szósty zmysł do odczytywania jej myśli i wewnętrznych rozterek), ale zamiast wycofać się w cień, robi krok w jej kierunku.
— Powinieneś wyjść — zastrzega pospiesznie Hope i nienawidzi się za to, że unosi dłonie w obronnym geście.
— Będę miał smutne święta bez ciebie — mówi w roztargnieniu Vernon, choć chyba wcale nie zamierzał przyznać się głośno do sentymentalizmu (Hope woli nie nazywać tego w myślach tęsknotą — sentymentalizm jest o wiele bezpieczniejszym zwrotem), bo chwilę potem pąsowieje, kręci głową z taką werwą, jakby spodziewał się, że niechciane myśli wylecą mu uszami, odwraca się zamaszyście, naciska klamkę i kiedy znika za drzwiami, wygląda, jakby uciekał.
Hope, spoglądając za nim przez niewielkie okno wychodzące na ulicę, widzi, jak oddala się szeroką, odśnieżoną alejką i martwi się, że wciąż nie ma dla niego prezentu.
.
.
Kiedy jeszcze mieszkali razem, salon na święta pachniał mandarynkami. Hope kupowała je na pęczki, a Vernon pochłaniał je w kilka dni z taką gorliwością, jakby głodował. Dorzucał je wszędzie — do popołudniowej herbaty, do kubka czekolady pitej przy kominku w zimowe, długie wieczory, do jogurtu, a nawet do płatków z mlekiem, choć Hope nie szczędziła uwag, widząc, jak pałaszuje ze smakiem tę ostatnią kombinację, nazywając to dobitne „wymysłem diabła".
Teraz nikt ich już nie je, a owoce szybko się psują, przeistaczając się w istną wylęgarnię muszek owocówek — Hope wyrzuca je do bioodpadów, przerabia na sok, jeśli do czegokolwiek się jeszcze nadają, albo oddaje Lily czy też Connie z głupia frant udając, że kupiła je specjalnie dla nich. Mimo że sama ich nie je, nie przestaje wkładać ich do sklepowego koszyka. Układa garść obranych cząstek mandarynek w śniadaniowym, plastikowym pudełku, dokłada do nich kilka pierników — po które na szybko wstępuje do Connie — w kształcie reniferów, śnieżnych płatków i choinek (szczególnie uważając na to, żeby pośród nich nie znalazł się przypadkiem piernik w kształcie serca) i zanosi Vernonowi do kliniki. I ma szczerą nadzieję, że Vernon nie wie i że się nie domyśla, że tak naprawdę, kupuje je specjalnie dla niego.
.
.
Zawody saneczkowe przebiegają zupełnie nie tak, jakby sobie tego życzyła. Kiedy dzień wcześniej spogląda w duże, błyszczące światłem tysiąca girland oczy Vernona, na ostatnią chwilę panikuje i przeorganizowuje całe przedsięwzięcie, wywalczywszy sobie (tytułem burmistrza, stanowczością i kilkoma pogróżkami) rolę kogoś pośredniego pomiędzy głównym prowadzącym a jurorem.
— Pojedź z Muriel — mówi wbrew sobie, klepiąc Doca po ramieniu i przywdziewa na twarz szeroki uśmiech, udając, że nie widzi pełnego rozczarowania spojrzenia, które przez połowę imprezy wbija się gdzieś pomiędzy jej łopatki. Wymawia się bólem karku i strzykaniem w kościach, i źle przespaną nocą: na dokładkę. — Starość nie radość — kwituje i nieco zbyt energicznie dopada mikrofonu. — Witam was, moi drodzy, na corocznych zawodach saneczkowych!
Przebiegając wzrokiem po zebranych, sumiennie omija spojrzeniem postawną, męską sylwetkę, na którą najbardziej miałaby ochotę spoglądać. Ponad głowami tłumu niesie się śmiech, kiedy krótkie, organizacyjne przemówienie kwituje słowami:
— W tym roku szanse na zwycięstwo są bardzo wyrównane. Oczywiście dlatego, że ja nie startuję.
Niby mimochodem zerka na Vernona. Na jego twarzy nie ma uśmiechu.
.
.
Hope rozgrzewa się piernikową kawą, którą Connie przynosi jej w plastikowym kubku.
— Mówi się, że święta to czas, kiedy wybacza się wszelkie przewinienia — kiwa głową Connie, dmuchając do swojego kubka, który parzy ją w palce nawet przez rękawiczki, sądząc po tym, jak przekłada go z ręki do ręki.
— Oho — prycha Hope, uśmiechając się krzywo. — Czyżbym tak sobie nabroiła w minionym roku, że oczekujesz ode mnie jakichś wylewnych przeprosin?
Connie to nie śmieszy i Hope kręci się nerwowo w miejscu.
— Mówię o Docu, Hope — naciska z mocą na jego przydomek, wypowiadając na głos to, o czym obie zdążyły pomyśleć, a jej pełen powagi ton nie pozwala Hope na obrócenie tej rozmowy w żart — to jemu powinnaś wybaczyć.
Hope drąży czubkiem buta dziurę w uklepanym śniegu, rozpaczliwie starając się zmienić temat.
— A jak się sprawuje Lizzie? — posyła Connie uśmiech, chociaż wcale nie jest jej do śmiechu i koncentruje swoją uwagę na obrzucających się śnieżkami Mel i Johnie (wyglądają jak dzieci, jak papużki nierozłączki i Hope przechodzi przez myśl, że miłość ogłupia). — Podoba jej się okres świąteczny w Virgin River?
— Nie wyrwiesz mnie z pantałyku, Hope — fuka z wyrzutem Connie i brzmi, jakby ją karciła. — Nie wiem, czy ktoś już ci kiedyś wyłożył kawę na ławę, ale on cię kocha. Na zabój, Hope. Do utraty tchu.
— Mógł o tym pomyśleć, zanim pozwolił jakiejś lafiryndzie wskoczyć do naszego małżeńskiego łóżka — prycha z oburzeniem Hope i zaciska zęby; nie pozwala sobie na wymówienie jej imienia nawet w myślach. Nienawidzi litości, która błyska w spojrzeniu Connie jak zimne ognie. Kręci z rezygnacją głową. — Muszę zająć się pudełkiem bożonarodzeniowych życzeń. Dziękuję za kawę.
Brzmi trochę zbyt sztywno, przez co także nieco zbyt wyniośle, ale podnosi wysoko brodę i idzie w swoją stronę: ona, która niczego nigdy nie żałuje.
.
.
Kiedy zaczęli się spotykać — te lata, lata temu — ich życie było jak baśń. Otaczały ich kolory, utwory Mozarta i ciepłe śmiechy, w których długo pobrzmiewało echo wypowiedzianych dowcipów. Przerzucali się kawałami jak pomysłami dotyczącymi obiadu na następny dzień i płatali sobie beztroskie figle, jakby na co dzień obchodzili prima aprilis. Chodzili do kin i na wystawy w galeriach sztuki, spacerowali po pachnących żywicą lasach i wyjeżdżali w góry, gdzie maszerowali od schroniska do schroniska, wspinali się na szczyty i siedzieli długo na wrzynających się w ich kości ogonowe kamieniach, podziwiając rozciągające się przed nimi widoki. Jedli lody w słodkich wafelkach podczas upalnych, letnich dni i pili kakao w grudniowe wieczory przed kominkiem, w którym trzaskał ogień, owinięci szczelnie w miękkie koce. Wczesną jesienią chodzili po lasach i zbierali grzyby do wiklinowych koszyków, nawoływali się pośród drzew, dołączając swoje głosy do ptasich treli i z psotnymi uśmiechami podjadali jagody prosto z krzaków.
Hope, choć nie przyzna się do tego głośno, zdaje sobie sprawę z tego, że Vernon najbardziej na świecie żałuje, że w ich baśni nie było wielkiego, złego wilka.
(W ich baśni to on był wilkiem).
.
.
Hope, wbrew cichemu głosikowi rozsądku krzyczącemu do niej, że ściąga na siebie kłopoty, zaprasza Vernona na wieczór karciany.
— Zrobię nam kompot z suszonych śliwek — zapewnia, mając nadzieję przeprosić go w ten sposób za to, że ten jeden raz na dziesięć lat nie wystartowała z nim w saneczkowych wyścigach.
Vernon — trzeba przyznać — nie wyglądał na podłamanego, kiedy jego i Muriel wyprzedziła Mel z Jackiem, ale Hope wiedziała, że to nic innego jak dobra mina do złej gry. Teraz patrzy na nią, nieco spode łba, wciąż trochę obrażony, jakby ta porażka była ujmą dla jego honoru.
— Nie potrzebuję nagrody pocieszenia — jeży się nieco zbyt otwarcie, a Hope w ostatniej chwili powstrzymuje się od przewrócenia oczami.
— Znam cię, Vernon, jak zły szeląg — kręci głową i klepie go po ramieniu. — Widzimy się u mnie o osiemnastej. Tak gdzieś około.
— Chwila, chwila — Vernon najeża się jak kot prężący grzbiet — a co to w ogóle ma oznaczać?
Hope wzrusza ramionami i spogląda gdzieś ponad jego ramieniem, udając, że zauważyła tam coś intrygującego.
— Dla nas — małżeństwa w separacji? Absolutnie nic. Dla pary starszych ludzi, którzy nie mają co zrobić ze swoim zimowym, leniwym wieczorem? Kilka przyjemnych, spokojnych chwil spędzonych w miłym towarzystwie nad partią szachów — wymija go, chcąc omówić z Lily i Jo pudełka życzeń, które z założenia powinny porozstawiać do jutra po Virgin River, oczywiście, o ile chcą zdążyć z otworzeniem ich wszem wobec w dzień Bożego Narodzenia.
— Kompot ma być z miodem lipowym! — woła za nią Doc, a Hope uśmiecha się zawadiacko pod nosem.
— Dobrze wiesz, Vernon, że innego nie robię — rzuca przez ramię, mieszając się z tłumem.
.
.
— Więc — pyta wieczorem, podając Vernonowi parującą filiżankę — jak to się stało, że przegrałeś zawody saneczkowe? Ten zjazd wcale nie był specjalnie stromy. Zbyt płaskim też go nazwać nie można. Co poszło nie tak?
Vernon obdarza ją przeciągłym spojrzeniem zza ścianek nagrzanego naczynia.
— Nie pojechałaś ze mną.
Hope czuje, że musi zaczerpnąć świeżego powietrza. Wychodzi z salonu pod pretekstem doniesienia miski ciasteczek anyżowych, które Doc podał jej już na progu: zapakowane gustownie w pudełko ze świątecznym motywem, przewiązane czerwoną wstążeczką.
.
.
„Chcę, abyśmy wspólnie ocalili naszą planetę przed zmianami klimatycznymi" — kaligrafuje na kartce życzeń, a potem składa ją równo na pół i wrzuca przez wąską szparę do przyozdobionego zieloną, czerwoną i białą krepiną pudełka życzeń, zostawionego w rogu na ladzie w Barze u Jacka. Siada przy jednym ze stołów z wycinkiem Mazurka, który podsunął jej pod nos John (na koszt firmy — powiedział — za pomoc w przyozdabianiu choinki) i myśli o Virgin River jak o samotnej, błogiej wyspie oderwanej od świata. I kiedy patrzy na prószący za oknem śnieg, na szron lepiący się do szyb, na dzieci lepiące bałwana, przyozdabiające go w nos z marchewki, uśmiech z niewielkich, płaskich kamyczków i stary melonik, którego materiał przetarł się w wielu miejscach, ciężko jej myśleć o nagłówkach, które widzi w gazetach i doniesieniach podawanych w programach informacyjnych. „Topnieje pokrywa lodowa — Arktyka spływa wodą" — przesuwa się na pasku dolnym podczas długiego, żmudnego wywiadu w programie informacyjnym. „Zmiany prądów morskich i rozkładu temperatur Pacyfiku" — czyta tytuł podrozdziału publikacji naukowej i zsuwa z nosa okulary, zaciskając palce na nasadzie nosa. „Naukowcy zaobserwowali zanik tajgi na Alasce — największego obszaru lasów iglastych na świecie" — rzuca jej się w oczy wypisane czarno na białym w artykule badawczym napisanym przez profesora jednej z renomowanych uczelni i spogląda na malownicze krajobrazy Virgin River: na piękne tuje rosnące nad rzeką, na widok znad rwącej wody na górę Watchman w Parku Narodowym Zion (wciąż przepiękny — nawet zimą), zbiera szyszki leżące na miękkim śniegu i zastanawia się, czy zostałaby w Virgin River, gdyby pasma lasów roztaczające się wokoło zaczęły się stopniowo przerzedzać — od kłębów gazów cieplarnianych, od bezmyślnej, masowej wycinki drzew, od zatruwania podłoża glebowego i od fal plastiku zalewających lasy, walających się gdzie nie spojrzeć.
Hope ogląda reportaż telewizyjny o pożarach rzeki Cuyahoga w Ohio i myśli o wartkiej rzece Virgin — jak bardzo musiałaby być zanieczyszczona, jak wiele ścieków, chemikaliów i śmieci musiałoby w niej płynąć, żeby doszło do jej podpalenia spowodowanego byle iskrą padającą na jej płynną powierzchnię.
W jakim my świecie żyjemy — zastanawia się Hope, zakładając rękawiczki, szalik i czapkę, wychodząc na sypki pod jej podeszwami śnieg — że pozwalamy na to, by płonęły rzeki?
.
.
Vernon zakłada dzianinowy sweter, czerwony, w śnieżynki, z zieloną skarpetą świąteczną wydzierganą na środku i białym napisem tuż pod nią: „Mikołaju, byłem miły", a Hope, pozytywnie zaskoczona, poznaje, że to ten sam, który kupiła mu na święta dwa lata temu.
Na tegoroczne święta, dzięki uprzejmości Jacka, który pojechał po jej zamówienie aż do Seattle, kupuje Vernonowi wino zapakowane w różowe pudło z dużą grafiką kieliszka szampana stojącego przy świątecznym stroiku, z wielkim napisem: „PROSECC— HO HO HO". Dobrze wie, że to trafiony prezent, a jednak nie potrafi pozbyć się wrażenia, że powinna się bardziej postarać, że stać ją było na coś lepszego, że kolejne wino do jego szafki na alkohol to jak podarowanie kolczyków komuś, kto ma ich zatrważającą ilość, a i tak chodzi w pięciu na krzyż, że jej prezent zagubi się pośród pozostałych butelek jak igła w stogu siana.
Kiedy pakuje pudełko w papier prezentowy, z regału stojącego pod telewizorem przygląda jej się krytycznie drewniany renifer z kokardą z dzwonkami na szyi.
— To doskonały prezent — przekonuje renifera Hope, manewrując nożyczkami — zobaczysz jeszcze, że mu się spodoba — odkłada nożyczki na dywan i grozi niewzruszonemu reniferowi palcem. — Nie patrz tak na mnie, starałam się jak nigdy.
Renifer ma frustrującą ironię w oczach. Hope odwraca go w inną stronę, a i tak ma nieustanne wrażenie, że ten łypie na nią kątem oka.
— No ale przyznać musisz — mówi ugodowo Hope — że to lepszy upominek, niż ten świąteczny sweter, który zakłada raz na rok. Nie mam racji?
Renifer wcale nie potulnieje.
.
.
Ze swoim drugim mężem, Connorem, nie zdążyła nawet spędzić pierwszej wspólnej Wigilii, a i tak wciąż ma wrażenie, że znali się nawzajem jak łyse konie.
Hope wciąż pamięta telefon, który sprawił, że jej świat zatrząsł się w posadach, potem ciągnącą się wieki drogę do szpitala i: „czy ktoś z rodziny jest tu razem z panią?; nie dało się nic zrobić, moje kondolencje".
Powiedzieli jej, że miał wylew, na co ona odparła, że to absolutnie wykluczone, że Connor był zdrów jak ryba, że nie skarżył się na bóle głowy, że kiedy wywrócił się na łyżwach tak niefortunnie, że Hope była święcie przekonana, że prześwietlenie wykaże złamanie kości, okazało się, że jedynie skręcił sobie kostkę, z czego wykurował się po kilku tygodniach smarowania jej przepisaną maścią, że nawet syndrom dnia następnego przechodził tak łagodnie, że Hope zawsze mu tego zazdrościła. Tak więc — nie, niemożliwe, niedorzeczne, nieprawdopodobne.
Pochowała go w październiku i przepłakała cały listopad — przez pierwsze tygodnie nie spała, nie jadła, nie wychodziła z domu, święcie przekonana, że jej życie na zawsze straciło swój wydźwięk — brakowało jej motywacji do działania, wszystkie myśli przewodnie powypadały jej z rąk jak karty. Wciąż nie potrafi zliczyć dni, które przesiedziała na zimnej ławce na cmentarzu, wpatrując się otępiałym wzrokiem w płonący migotliwym ogniem znicz z wielkim sercem odlanym w szkle.
— Są święta — wyjaśnia w przeddzień Wigilii skonfundowanej Mel, kiedy ta, wpadając w odwiedziny na duży kubek kakao z bitą śmietaną, zwraca uwagę na spakowany bagaż stojący w oczekiwaniu pod drzwiami — muszę mu chociaż zapalić świeczkę. Nawet jeśli ma zgasnąć przez noc.
Zasuwa ostatnie suwaki, podlewa kwiaty i zamyka dom na klucz. Connor nie zostanie bez świeczki na święta, co to to nie — nie, póki ona ma coś jeszcze do powiedzenia.
.
.
Przekopanie się przez zaspy śnieżne do najbliższego przystanku PKS-u jest cięższe, niż przypuszczała, szczególnie gdy podeszwy jeżdżą jej na śliskim podłożu, sprawiając, że balansuje na granicy upadku, a kółka walizki co rusz zakopują się w śniegu, stawiając opór jej nędznym wysiłkom. Zimne płatki wpadają jej w oczy i sypią jej się za kołnierz, nawet wówczas, gdy podnosi rękę, osłaniając ramieniem twarz. Otulając się szczelniej grubym płaszczem, beszta się za to, że podjęła swoją decyzję tak późno.
Obok niej przejeżdża osobowy samochód, warcząc wściekle silnikiem; mija ją, a potem zawraca. Hope syczy wściekle, gdy światła reflektorów rażą ją w oczy.
— Chyba nie sądziłaś, że w przeddzień świąt puszczę cię samą na groby — woła do niej Vernon poprzez wiatr, opuszczając szybę w samochodzie. — Wsiadaj. Zawiozę cię na miejsce i poczekam w samochodzie. I nawet nie próbuj się ze mną sprzeczać, Hope!
Hope nie próbuje.
.
.
W radiu lecą świąteczne przeboje. „W zeszłe święta oddałem Ci serce, ale zwróciłaś mi je już następnego dnia". Hope zaciska zęby, zastanawiając się, czemu nie mogą puszczać czegoś pokroju Rudolfa Czerwononosego, i przełącza stację. Z głośników dobiega ich spokojny, cichy jazz.
— Wiesz, Hope, chyba jesteś na mnie skazana — rzuca Doc i brzmi na niemało rozbawionego.
— Przestań jazgotać, stary pierniku. I patrz na drogę.
— Patrzę.
— Nie, nie patrzysz — nerwowo zaplata kosmyk siwych włosów wokół palca — bo gapisz się na mnie w lusterku.
— Nie mogę cię już podziwiać? — droczy się z nią Vernon.
— Nie, odkąd jesteśmy w separacji — mruczy pod nosem i odwraca twarz ku szybie, przyglądając się przesuwającemu się powoli, białemu krajobrazowi i gawronom siedzącym na nagich gałęziach drzew.
Vernon odrywa od niej wzrok i spogląda na drogę. Kątem oka Hope dostrzega poziome zmarszczki wykwitające na jego czole.
— To było dwadzieścia lat temu, Hope — mruczy pod nosem Vernon. — Dlaczego po dwudziestu latach czekania nie możesz dać nam szansy?
— Dwudziestu latach czekania! — bulwersuje się Hope, gestykulując żywo. — Czekania! A co to ma, na wszystkich świętych, oznaczać?
— Hope — mówi stanowczo Vernon, zaciskając dłonie na kierownicy — zawsze będziesz moją nadzieją, wiesz? Bez względu na to, co powiesz, co zrobisz i jaką obelgą we mnie rzucisz.
Hope przykłada palce do nasady nosa.
— Nie demoluj nam tych świąt, Vernon — ostrzega, ściszając głos. — To miały być magiczne święta.
— Będą — oznajmia z przekonaniem Vernon; jego głos brzmi jak obietnica, w którą Hope chciałaby móc uwierzyć.
.
.
Stacja paliw jest nowoczesna, nieduża i pełna rozwiązań przyjaznych środowisku. Hope stoi oparta o chłodną maskę, przyglądając się punktom ładowania samochodów elektrycznych stojącym kilka kroków dalej.
— Hej, Vernon? — mruczy, spoglądając, jak Doc tankuje biobenzynę z dystrybutora. — Nie myślałeś może, żeby się przerzucić na samochód elektryczny?
— Gdybyś, Hope, nie zauważyła, mam auto, które jeździ na mieszance biopaliwowej — unosi brwi Vernon, spoglądając na nią przeciągle.
— Właśnie zauważyłam — przechyla głowę, zerkając na rząd paneli fotowoltaicznych zamontowany na dachu stacji. — Bardzo ci się to chwali, ale po co zostawiać za sobą niski ślad węglowy, skoro można nie zostawiać żadnego?
Vernon mruży na nią oczy.
— Pomyślę o tym — ucina, odwieszając na miejsce pistolet do tankowania.
Kiedy Vernon idzie zapłacić, Hope odrywa się od maski i podchodzi do prostokąta budynku stacji, zaglądając przez wysokie, podłużne okno do środka. Widzi Vernona stojącego w kilkuosobowej kolejce, przesuwającej się raczej mozolnie w stronę kas. Przy drzwiach wisi plakietka z napisem: „Zielony dach i ekologiczne rozwiązania", a Hope unosi brwi i przerzuca wzrok na wypunktowaną listę, ozdobioną nadrukowanymi wizerunkami zielonych liści bliżej niezidentyfikowanego gatunku.
1. Zielony dach z rozchodnika nad dystrybutorami paliw
Oglądając się przez ramię na dach utopiony w śniegu, jest bliska parsknięcia śmiechem.
2. Zielony prąd dzięki panelom PV oraz panele solarne do podgrzewania CWU
Kiwa z aprobatą głową; ze stacji dolatuje ją cicha melodia „Santa Baby". Kołysze się — trochę bezwiednie — w rytm muzyki, ignorując niechętne spojrzenia rzucane pod jej adresem przez wychodzących ze stacji ludzi.
3. Zbiornik retencyjny wody deszczowej do podlewania zieleni
Hope zerka do środka, odkrywając, że Vernon posunął się w kolejce może o dwie osoby i wzdycha ciężko, przestępując z nogi na nogę. Wraca do czytania.
4. Latarnie hybrydowe zasilane energią słoneczną i wiatrową
Ledowe dekoracje latarń w kształcie pobłyskujących na przemian na złoto i srebrno gwiazd odwróciły jej uwagę od niewielkich wiatraczków górujących nad okolicą i małych paneli w rozmiarze rozłożonej kartki A3.
Jest gotowa czytać dalej, gdy drzwi stacji otwierają się po raz kolejny. Vernon staje obok niej, wydychając kłęby pary przez usta. W dłoni ściska dwa kubki na wynos o tak błogim zapachu, że Hope zaczyna burczeć w brzuchu.
— Szpiegujesz mnie? — pyta Vernon, podając jej gorący kubek, a Hope się uśmiecha i kręci głową, ale nie odpowiada. — Kawa pod kokosową pierzynką, jak twierdzi ekspedientka — kiwa głową w stronę jej kubka.
— Mój ty bohaterze — naigrawa się Hope, wyjmując z dłoni Vernona podsunięty jej napój. — Co ja bym bez ciebie zrobiła?
.
.
Groby w grudniu wyglądają smutno. Cmentarz pełen dawno wypalonych zniczy i uschniętych kwiatów przypomina porzucony przez człowieka region. Hope stąpa wąskimi, krzywymi alejkami, w których brakuje kilka płyt chodnikowych, które wyglądają, jakby od dawna nikt nie zainteresował się możliwością ich renowacji.
Zapalają świeczki na grobach, którymi już się chyba nikt nie interesuje (stare płyty nagrobne wytarły się tak bardzo, że nie widać nawet wyrytych w nich epitafiów; Hope jeździ palcem po niewidocznych, ledwo zarysowanych literach, poznając nazwiska ludzi, których nikt już — zdaje się — nie chce pamiętać).
Ich podeszwy pozostawiają wzory w nieośnieżonych alejkach, mieszając się z drobnymi, płytkimi śladami, które zostawiły po sobie okoliczne ptaki.
Hope rozgląda się po pustym cmentarzu.
— Vernon?
— Hmm?
Hope naciąga głębiej czapkę na uszy, zerkając na niego kątem oka. Jej spojrzenie przyprawia Vernona o niepojęty niepokój, który daje o sobie znać delikatnym mrowieniem w żołądku.
— Jeśli umrę przed tobą…
Vernona przechodzi chłodny dreszcz — przeszywa go jak strzała puszczona z łuku — zupełnie niepowiązany z odczuwalną temperaturą powietrza.
— Nie wygaduj głupot — przerywa stanowczo, zanim Hope zdąży sformułować myśli.
— Poczekaj, posłuchaj — chwyta go za rękę i ściska: mocno, odrobinę za mocno; Vernon ma wrażenie, że palce Hope parzą jego skórę nawet przez wełnianą warstwę rękawiczki. Spogląda w dół na ich złączone palce, a Hope puszcza jego dłoń, jakby ta ją oparzyła. Jej dłoń lekko drży, jakby całą siłą woli walczyła o utrzymanie jej przy sobie. — Chciałam powiedzieć, że jeśli z naszej dwójki to ja umrę pierwsza, to mnie spal.
Vernon nie znajduje żadnych słów, którymi mógłby jej odpowiedzieć.
.
.
Tak naprawdę chciał pozwolić jej przeżyć tę chwilę w samotności, dać jej wolną przestrzeń, nie wchodzić z butami tam, gdzie nie ma dla niego miejsca. I choć mieszały się w nim dwa sprzeczne uczucia, choć w głębi serca czuł, że nie powinien zostawiać jej samej, podjął decyzję, aby zdystansować się do własnych chęci i skupić się na potrzebach innych, niż jego własne. I kiedy zatrzymał się na pustym parkingu, zgasił światła i wyłączył silnik, powiedział:
— Poczekam w samochodzie.
I wówczas to Hope — zawsze zdystansowana, zawsze samodzielna, zawsze postępująca wedle własnych zasad, ku znacznemu zaskoczeniu Vernona, powiedziała: „nie".
— Chodź ze mną. W końcu to tylko twoja zasługa, że udało mi się tu dotrzeć tak łatwo.
.
.
Hope kuca przed nagrobkiem i odgarnia rękawiczką śnieg z lodowatej płyty. Zimne, skawalone, białe grudki wpadają jej za rękaw.
Przeklęty znicz nie chce się zapalić, bez względu na to, jak bardzo stara się go osłonić przed wiatrem. Kciuk powoli zaczyna piec od mało owocnych prób namówienia do współpracy wadliwego mechanizmu. Vernon łagodnym gestem wyjmuje jej zapalniczkę z dłoni i jednym pstryknięciem, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, podpala knot świecy; chowa zapalniczkę do kieszeni i przykrywa znicz metalową pokrywką.
— Wiesz, że gdyby Connor nie umarł, nie poznałabym ciebie? — mówi Hope i gryzie się w język, bo ze wszystkich myśli, które chodzą jej teraz po głowie, ta jedna należała do tych, których nigdy, przenigdy wolałaby nie przyznać na głos — nawet przed lustrem.
.
.
Kiedy wracają do Virgin River, okazuje się, że powstało już multum teorii spiskowych dotyczących ich nagłego zniknięcia.
— No popatrz — szturcha łokciem Doca, kiedy ten dołącza do niej późnym rankiem, gdy karmi kaczki nad rzeką suchym chlebem i pestkami słonecznika — a ty mówiłeś, że to ja w naszym miasteczku jestem ogniwem napędzającym potok plotek.
Vernon marszczy śmiesznie brwi, obserwując kłócące się o pożywienie wodne ptaki i zlatujące się zewsząd gołębie.
— Widać zaraziłaś pozostałych.
— Nie mów o tym, Vernon, jak o chorobie — krzywi się, tak gwałtownie kręcąc głową, jakby odganiała się od muchy.
— Och, Hope, czyżbyś nie wiedziała, że plotka to największa plaga w historii ludzkości?
Hope pozwala sobie na pominięcie jego aluzji milczeniem.
.
.
— W święta — mówi Vernon, wyciągając rękę w stronę grantowego nieba, przymykając oko i zasłaniając palcem gwiazdę — moje sny są zawsze bardziej realistyczne.
Hope przechyla głowę, naciąga głębiej rękawiczki na dłonie i słucha jego cichego, spokojnego głosu.
— W moich snach siedzimy razem w salonie na bujanych fotelach, przy kominku. Ja bardziej kartkuję, niż czytam, jakąś grubą, starą książkę, a ty nastawiasz płytę z przebojami Beatlesów i przykrywasz nogi kocem, tym wyświechtanym, granatowym, który dawno stał się przeżytkiem. Dostaliśmy go jako prezent ślubny od twoich rodziców, pamiętasz? Po latach przekazaliśmy go na jakąś akcję charytatywną. Przypominasz sobie, jak bardzo na niego narzekałem na samym początku: że za gruby, że za ciemny, że to „sto procent wełny" drapie tak bardzo, że nie można w miejscu usiedzieć?
Hope prycha.
— Kiedy zdecydowałam się go przekazać do domu dziecka — kręci głową — rozstawałeś się z nim, jakbym zabierała ci domowego kota.
— Nie zdawałem sobie sprawy — wzdycha Vernon, opuszczając ramię, spoglądając na goniące się po śniegu dzieci — jak bardzo potrzebny był w moim życiu, póki go nie zabrakło.
Hope ma — zupełnie absurdalne i niczym nieuzasadnione — wrażenie, że Doc wcale nie mówi o wełnianym kocu.
.
.
Ceremonia otwarcia pudełka życzeń jest o wiele mniej podniosła, niż wskazywałaby na to patetyczna nazwa, której Hope powinna się pozbyć już lata temu, przemianowując ją na coś w stylu: „zbiorowisko życzeń" czy też „wieczór życzeń", czy coś równie przyziemnego.
Odczytuje na głos przez mikrofon życzenie za życzeniem, zezując na drobny druk, walcząc z wiatrem o utrzymanie kartek w dłoniach. Oświetlenie sceny odbija się w śniegu, przez co łzawią jej oczy; Hope zastanawia się, dlaczego żaden z zebranych nie fatyguje się z zaproponowaniem jej pomocy w doprowadzeniu tej akcji do końca (której i tak by nie przyjęła, ona — kuta na cztery nogi, ale liczą się intencje, prawda?). Jeśli sądzą, że szklistość w jej oczach jest spowodowana w większości bzdurnymi życzeniami, które to jest zobligowana odczytać wszem wobec, to członkowie społeczności Virgin River znają ją znacznie gorzej, niż jej się zdawało.
Życzenia nie cieszą się pomysłowością: nowy samochód, nowe radio, zdany egzamin, wygrana w totka; jedno, które wywołuje mimowolny uśmiech na twarzach tłumu, jest pisane wierszem:
„Na te święta śniegu mnóstwo,
Niech opuści Nas ubóstwo,
Niech zagości radość w koło,
Ma być pięknie i wesoło!"
Życzenie zarabia wielki aplauz zebranych; Hope strzepuje śnieg z płaszcza, przestępuje z nogi na nogę, aby odegnać chłód — jeszcze bardziej dokuczliwy z powodu gwiżdżącego wkoło wiatru — i wyciąga kolejną, zwiniętą karteczkę.
— Znów mieć przy sobie… — czyta i milknie; wlepia wzrok w życzenie, zastanawiając się, czy nie ma jakichś halucynacji spowodowanych zimnem. Ludzie patrzą na nią w oczekiwaniu, uśmiechnięci i nieświadomi, że jej serce, ten stary, dawno zużyty organ, na krótką chwilę potyka się w jej klatce piersiowej. Hope odchrząkuje i uśmiecha się przepraszająco, udając, że nie może odczytać pisma. Oblizuje suche wargi, w które szczypie mróz, choć wie, że popękają jej przez to usta.
„Znów mieć przy sobie nadzieję" mogłaby przeczytać, jednak ta duża litra w ostatnim wyrazie napisana zbyt znajomym pismem, aby pomylić je z czyimkolwiek innym, jest wystarczająco wymowna.
— Znów mieć przy sobie piękną, młodą żonę — udaje, że czyta, czym rozśmiesza falujący w niejednostajnym rytmie tłum.
Biorąc do ręki kolejną kartkę z życzeniem, niepostrzeżenie wsuwa poprzednią do kieszeni. Przebiega wzrokiem po zebranych, odzianych w peleryny, ubranych w wełniane, duże, małe, z pomponami i z dzianiny czapki i zatrzymuje wzrok na ciemnych oczach.
Vernon patrzy na nią, jakby była bożonarodzeniowym cudem. Uśmiecha się tym swoim ciepłym, co nieco bezradnym uśmiechem, jakby wstydził się jej spojrzenia. Hope, choć powtarza sobie w myślach: „zignoruj go, zignoruj go, zignoruj go", odpowiada uśmiechem.
.
.
Na jej policzkach wykwitają rumieńce i przez chwilę znów czuje się piękna i młoda. Nikt nie zważa na róż powlekający jej twarz — każdy z nich flirtuje z mrozem. Nie domyślają się, że przedmiotem jej flirtu może być ktoś inny.
.
.
— Mam do ciebie ogromną prośbę, Hope — mówi Vernon; jego oczy błyszczą pięknie, nie mniej jaskrawo od choinkowych lampek — spotkajmy się o północy w Barze u Jacka przy południowej ścianie.
Myśl, która przebiega Hope pod czaszką, jest jak jedno uderzenie serca.
— Ale to… — mruczy głupio, przeskakując spojrzeniem między roześmianymi, ciepłymi oczami Vernona.
— Pod jemiołą — zgadza się Doc, posyłając jej uśmiech, który zdaje się odmładzać go o ładnych parę lat.
Powiedz: „nie" — strofuje się w myślach Hope, uciekając na bok spojrzeniem. — Nie jesteście już młodzieniaszkami, powiedz mu: „nie", ty niemożliwa, uczuciowa wariatko. Zbyt wiele lat przybyło wam w papierach, odkąd byliście parą. No już, przestań się wahać i zwyczajnie wypowiedz to krótkie, łatwe słowo.
— Zrobisz to dla mnie? — robi ku niej maślane oczy Vernon. — Przyjdziesz?
Hope, wbrew zdrowemu rozsądkowi i własnej niepewności, której nie potrafi do końca ukryć, odpowiada: „oczywiście, ty stary durniu; jak mogłabym nie przyjść?".
.
.
— Mam wrażenie — mówi mu dużo później, na drugi dzień świąt, Hope — że mogłam postarać się sto razy bardziej, kupując dla ciebie wigilijny prezent.
— Och, Hope — wzdycha Vernon, spoglądając na nią spod pomarszczonego czoła — dałaś mi najlepszy prezent, jaki mógłbym od ciebie dostać: drugą szansę.
