Edge Story - Bohater i tyran

Część pierwsza - Upadek

"Upadek" dedykuję Picco - najbardziej zasłużonemu czytelnikowi DBAZ.

"Nobody is perfect, but I'm pretty fucking close.
I've got the gift and I know that I'm blessed,
and I've go to get it off my chest.
I'm the biggest, the best, better than the rest..."

Clawfinger - "Biggest & The Best"

IA: Błędny manewr

Dzień miał się już ku końcowi we wschodniej części regionu Leeh na Racca-sei, planecie należącej do Imperium Tysiąca Słońc. Jednej z najbogatszych planet, trzeba dodać. Żyzne gleby, duża ilość surowców naturalnych - w tym wielu występujących bardzo rzadko - sprawiały że Racca była jednym z najważniejszych w Imperium światów. Tylko nieliczni, najbardziej wartościowi obywatele mogli liczyć na propozycję zamieszkania tutaj, co było marzeniem bardzo wielu. Planeta położona była na uboczu, z dala od imperialnego zgiełku, ale zapewniała byt na poziomie równie wysokim co stołeczny Khurt. Oczywiście, o ile przyzwyczaiło się do ryzyka, które na pograniczu zawsze istniało w jakimś tam stopniu. Nie cała przestrzeń kosmiczna w pobliżu Racca-sei była pod kontrolą i od czasu do czasu pojawiały się różnorakie zagrożenia, z którymi trzeba było radzić sobie na bieżąco.
Właśnie taka sytuacja miała teraz miejsce.
Ośmioosobowy oddział poruszał się szybko, długimi, dynamicznymi skokami. Nie latali - ukrywali swoją chi. Nie dlatego by ukryć się przed przeciwnikiem. Wręcz przeciwnie, nie chcieli go wystraszyć. Coś lub ktoś zabijał mieszkańców Racca-sei, a oni na to coś (lub tego kogoś) polowali. Właśnie dlatego woleli na razie się nie ujawniać.
Błękitna skóra i zabarwione różnymi odcieniami zieleni (przycięte krótko, jak to w wojsku) włosy każdego z wojowników zdradzały ich przynależność do Neev, najpotężniejszej z ras Imperium. To sugerowało, iż sprawa jest poważna - takich oddziałów nie posyłano do błahostek. Wszyscy mieli na sobie charakterystyczne stroje bojowe nawiązujące stylistyką do pancerzy lekkiej piechoty z dawnych czasów, jednak dużo skuteczniejsze i w pełni skomputeryzowane.
Grupa zatrzymała się przy kolejnych zgliszczach. Z luksusowej rezydencji, należącej zapewne do jakiegoś inżyniera lub plantatora, zostały tylko dymiące ruiny. Fragmenty budynków, zarówno samego domu mieszkalnego jak i garażu czy innych budynków gospodarczych, rozrzucone były po okolicy. Gdzieniegdzie widać też było plamy krwi i jakieś bliżej niezidetyfikowane szczątki mieszkańców. Podobnie jak w poprzednich zbadanych przez oddział miejscach, i tu na wpół zjedzone, czy raczej pożarte.
Rzeczywiście, sprawa była poważna.
Dowódca oddziału podszedł do jednej z krwawych plam zdobiących - do niedawna idealnie utrzymany - trawnik, musnął powierzchnię dwoma palcami i kciukiem roztarł na nich ledwo co zakrzepłą posokę.
- Cokolwiek to było, jest blisko - stwierdził, niskim, mrukliwym głosem - krew dopiero co zaschła.
- No to, kurwa, znajdźmy to i rozwalmy - wycedził przez zęby Molar, często miewający kłopoty z utrzymaniem języka za zębami.
Jak dziecko, stwierdził w myślach Horn, bo tak miał na imię dowódca. Rzeczywiście - dyscyplina słowna nie była najmocniejszą stroną jego ludzi. Ale czego innego spodziewać się można po grupie zadufanych w sobie indywidualistów, z których każdy (poniekąd słusznie) uważał się za zupełnie wyjątkowego, zmuszonych do pracy w zespole i słuchania rozkazów? Mogli tworzyć - i w swoim mniemaniu tworzyli - najbardziej elitarną z elitarnych jednostek Imperium, która jednak pod względem skuteczności ustępowała wielu teoretycznie słabszym grupom.
Horn jednak nie zamieniłby dowództwa nad tym oddziałem na nic innego. Jego ludzie go uwielbiali, a on uwielbiał ich, bo też tej bandy nie dało się nie kochać... albo nienawidzić.
- No więc, dowódco - ostatnie słowo zostało wymówione bez cienia choćby szacunku - będziemy tu tak stać czy ruszymy dupy i załatwimy to coś zanim zeżre jakiegoś następnego geniusza cyber-inżynierii? - zapytał Sting, nieoficjalny drugi dowódca "Wild Warriors", jak sami nazwali się wojownicy. Sting miał tendencje do podważania decyzji i autorytetu Horna, czując się usprawiedliwionym ze względu na to iż swojego czasu w akademii osiągnął najlepszy w historii wynik w teście kończącym szkolenie. Jego rekord do tej pory nie został pobity. Sądził... nie, on WIEDZIAŁ że blisko już jest chwila, w której zastąpi przełożonego na jego stanowisku.
Reszta członków oddziału uśmiechnęła się na te słowa, aspiracje Stinga były wszystkim dobrze znane. Wszyscy też traktowali je z odpowiednio dużym przymrużeniem oka, a z największym chyba Tusk i Fang, wiecznie dogryzająca sobie nawzajem (i nie tylko) dwójka prześmiewców, którzy bardziej nadawali się raczej do cyrku niż do armii. Sami jednak twierdzili, że takiego cyrku jak ta armia to nigdzie by nie znaleźli. No i trzeba przyznać, że jak na potencjalnych klaunów byli trochę za duzi. Rasa Neev-jinów ogólnie była dość rosła, a Wild Warriors mieli średnią wzrostu i wagi nawet większą, jednak Tusk starczyłby chyba masowo na dwóch Stingów... Fang był niewiele mniejszy. Naprawdę pozytywnym zbiegiem okoliczności był fakt, że ta dwójka jednak miała poczucie humoru. Bardzo wielu istotom uratowało to życie.
Najbardziej Fang i Tusk lubili przekomarzać się z Claw, jedyną w oddziale kobietą. Standardowo przedstawicielki tak zwanej słabszej płci nie mogły wstępować do elitarnych grup bojowych Neev-jinów, przez co niewiasta ta stanowiła dla dowództwa przysłowiowy wrzód na dupie, ale Claw otrzymała osobiste pozwolenie od samego Jego Wysokości Imperatora, po tym jak w swoim roczniku w akademii osiągnęła drugi rezultat... zaraz po Stingu. Celowo przydzielono ją do drużyny Horna, sądząc że nie uda się jej na dłuższa metę dorównać reszcie wojowników, lub też, że wykończą ją psychicznie. Jak na razie jednak wytrzymywała.
O ile Fang był zdecydowanie "duży", a Tusk nawet "bardzo duży" to Edge był po prostu "największy" i to dosłownie. Z jego mierzącą ponad 2,2 metra, potężnie umięśnioną sylwetką nie było porównania wśród żołnierzy rasy Neev. Miało to swój powód. Niemal wszyscy wojownicy, wchodzący w skład elitarnych oddziałów Imperium, byli stworzonymi w warunkach laboratoryjnych mieszankami optymalnych genów, efektami lat pracy naukowców. Podobnie było z Wild Warriors, a wyjątkiem był właśnie Edge. Jego pochodzenie było niejasne, plotka głosiła, że podrzucono go jednemu z ośrodków wychowawczych zajmujących się opieką nad narodzonymi w laboratoriach dziećmi. Okazało się, że nie tylko dorównywał, ale i często przewyższał sztuczne twory genetyczne. Naukowcy ustalili prawdopodobieństwo urodzenia się kogoś takiego na ekstremalnie niskie. Obliczono, iż ktoś o takim genotypie rodził się wśród niezbyt powszechnych we wszechświecie Neev-jinów raz na dwanaście tysięcy pokoleń, czyli właściwie nigdy. Był bliski perfekcji w niemal każdej kategorii, natura poskąpiła mu tylko urody - gębę miał paskudną jak mało kto.
Oczywiście geny Edge'a od razu wzięto po lupę - i badano do dziś - on sam zaś, pnąc się w oddziałach wojskowych szczebel po szczeblu w górę, trafił wreszcie to najściślejszej czołówki. W przeciwieństwie do reszty grupy nigdy nie uczęszczał do sławetnej Akademii Wojny, z której rekrutowała się większość elitarnych żołnierzy.
Stworzeni przez naukowców wojownicy nie byli oczywiście identyczni, proces ich hodowania nie był tylko prostym klonowaniem. W poszukiwaniu jak najlepszej mieszanki genów dużo eksperymentowano. Bywały i eksperymenty nieudane, czego żywy przykład stanowił Tooth, kolejny z Wild Warrior'ów. W procesie jego tworzenia popełniono wiele błędów i nikt właściwie nie dawał mu dużych szans na jakakolwiek karierę. Tooth jednak był uparty. Kiedy tylko przestał rosnąć poddał się cyborgizacji. Ułomne mięśnie, ścięgna i kości wymienił na doskonalsze, syntetyczne. Okazało się to dobrym posunięciem, już wkrótce potem bili się o niego wszyscy dowódcy. Wygrał Horn.
Ostatnim żołnierzem należącym do grupy był Molar. Jak już wspomniano, miał trochę niewyparzoną gębę, poza tym jednak na tle reszty grupy był raczej przeciętny. Niekoniecznie należało to odczytywać jako wadę. Może nie wyróżniał się niczym szczególnym, ale za to zdecydowanie stanowił najsolidniejszy punkt oddziału. Kiedy trafiało się jakieś zadanie, którego absolutnie nie można było skrewić, Horn wiedział że to właśnie Molarowi powinien je zlecić.
- Horn! - Sting zirytował się nieco widząc, że dowódca nie zwrócił uwagi na jego wcześniejsze ponaglenie. - To naprawdę nie jest dobry moment na kontemplację okolicy.
- Moja kontemplacja okolicy uchroni nas za chwilę od biegania w kółko, Sting. Chyba, że ty już dawno odkryłeś w którą stronę powinniśmy teraz ruszyć.
- To chyba dość oczywiste. Cokolwiek zabija tutejszych mieszkańców idzie prostą drogą.
- Niezupełnie. Ostatnie pobojowisko, które badaliśmy było mniej świeże niż przedostatnie. Cokolwiek zabija nie idzie prosto zabijając wszystko po drodze, raczej od jednego... - tu urwał, szukając odpowiedniego określenia - ...siedliska zwierzyny udaje się do kolejnego.
- Nie wydaje mi się... - Claw od dłuższej chwili wpatrywała się w holograficzną mapę okolicy. Region Leeh nie był na tle reszty planety zbyt bogaty, ale za to był bardzo ładny. Wprost idealny jako tereny mieszkalne. Ponieważ zaś specjaliści i inni bogacze pracujący na Racca-sei nie lubili tłoku, ich rezydencje oddalone były jedna od drugiej o kilka kilometrów. Do momentu przybycia Wild Warriors zniszczonych zostało kilkanaście takich posiadłości. Lokalne siły bezpieczeństwa wysłane by zaradzić problemowi po prostu nie wróciły. Oddział Horna przybył szybko. Teraz trzeba było szybko zlokalizować i usunąć źródło zagrożenia by zminimalizować liczbę ofiar. Na razie im to nie wychodziło. Już po ich lądowaniu na planecie zniszczone zostały kolejne cztery rezydencje... Pięć, licząc tą w której zgliszczach znajdowali się aktualnie.
- Spójrzcie na to - kontynuowała Claw, powiększając mapę tak, by wszyscy mogli dojrzeć szczegóły. - Te punkty to zaatakowane domy. Cyfry to kolejność. Po dołożeniu do tego wcześniejszych miejsc ataku widać, że agresor dotarł do tej okolicy mniej więcej po linii prostej, a potem - obrysowała koło wokół ostatnio zaatakowanych "kropek" - zagnieździł się w tej okolicy. Zobaczcie... Biorąc pod uwagę kolejność wychodzi, że bazę, norę, czy jak to nazwać ma gdzieś tutaj.
- Hmm... - Sting, trochę zdeprymowany faktem, że to nie on na to wpadł, postanowił zabłysnąć w końcówce: - ...w takim razie następnym celem będzie ta rezydencja. - Wskazał punkt.
- Geniusz tego wniosku po prostu poraża - powiedział z przekąsem Fang.
- Nie teraz! - Horn uciął wymianę zdań zanim zdążyła się rozkręcić, nie było czasu na przekomarzania. - Idziemy!
Nadal tłumiąc chi ruszyli w kierunku domniemanego następnego celu. Prowadził jak zwykle Sting, który lubił być zawsze pierwszy we wszystkim. Spiesząc się nie mieli zbytnio czasu na podziwianie okolicy, a ta była naprawdę zachwycająca, lekko pagórkowata, porośnięta gdzieniegdzie niewielkimi zagajnikami, wypełnionymi różnymi gatunkami ozdobnych drzew i krzewów. Tu i ówdzie błyskała tafla jeziorka z kryształowo czystą wodą. Na innych planetach w takich miejscach spędzało się wakacje. Nie dziwiło, że prawie każdy chciał tu zamieszkać.
Oddział w milczeniu, przerywanym od czasu do czasu wymienianymi półgłosem uwagami między Fangiem i Tuskiem, zbliżał się do celu. Zgodnie z regulaminem i nakazami zdrowego rozsądku podeszli bardzo ostrożnie. Jak się okazało - słusznie.
- O kurwa - stwierdził Sting, który pierwszy wychylił się zza pagórka i ujrzał całą sytuację - Scarr'gon.
Reszta grupy podczołgała się ku szczytowi i także ostrożnie ogarnęła wzrokiem pobojowisko.
Bestia miała dobre pięć metrów wysokości, pokryta była czarnym, chitynowym pancerzem. Zarówno przednie jak i tylne odnóża były potężnie umięśnione, te pierwsze dodatkowo zakończone masywnymi kleszczami. Pod głęboko osadzonymi w czaszce, niewielkimi żółtymi oczami znajdowały się dwie ociekające jadem, śliną i krwią żuwaczki.
Aktualnie stwór zajęty był pożeraniem jednego z mieszkańców zniszczonej najwyraźniej przed chwilą posiadłości. Przytrzymując ofiarę lewymi szczypcami prawymi urwał jej pół korpusu i wsadził go sobie do paszczy, miażdżąc i przeżuwając. Odgłosy, które temu towarzyszyły były, delikatnie mówiąc, obrzydliwe.
- Faktycznie Scarr'gon - potwierdził Horn. - To tłumaczy, czemu nie wyczuliśmy jego chi. - Scarr'gony miały naturalny mechanizm tłumiący wydzielanie energii. - Musimy być ostrożni, bez trudu może rozwalić całą planetę...
- Wiemy... - uświadomił dowódcę Tooth, łypiąc prawym, cybernetycznym okiem. - Przecież walczyliśmy już ze Scarr'gonami.
- Chyba nikt nie przeżył - Molar ocenił sytuację. - Trochę za długo czekaliśmy w miejscu poprzedniego ataku. - Spojrzał wymownie na Horna, ten jednak tego nie dostrzegł bo obserwował Scarr'gona.
- Może to i lepiej - mruknął pod nosem Fang - nażre się, to nie będzie taki szybki.
- Wielki... - stwierdziła Claw, która także utkwiła wzrok w potworze - ...i paskudny.
- Wszystkie Scarr'gony są wielkie i paskudne - skomentował Tooth.
- Nie. Wszystkie są duże i brzydkie - uśmiechnęła się Claw - ten jest Wielki i Paskudny.
- Kicia ma rację - powiedział Tusk, nie odrywając oczu od lornetki. On i Fang nigdy nie określali Claw po imieniu. - Jest wyjątkowo wielki i wyjątkowo paskudny... Chyba nawet brzydszy od ciebie, Edge...
- Niemożliwe, pokaż! - Fang zabrał przyjacielowi lornetkę i sam dobrze się przyjrzał. - Patrz, rzeczywiście! Ale za to zachowuje więcej kultury przy jedzeniu.
- No, nie zakładałbym się... Widzisz jak tamta noga wystaje mu z paszczy? - Tusk miał zapasową lornetkę.
- Hehe, widzę.
Edge nie komentował. Lubił słuchać przekomarzania swoich towarzyszy. Sam nie brał w tym udziału, nie czuł się tak błyskotliwy jak oni, poza tym był raczej małomówny.
Horn pozwalał na takie wymiany zdań, bo rozładowywały stres i wbrew pozorom pozytywnie wpływały na wzajemne kontakty żołnierzy. Żarty z ofiar Scarr'gona raczej także nie mogły zaszkodzić. Tamtym przecież było już wszystko jedno...
- Dobra, przymknąć się - krótko uciszył wszystkich. - Trzeba go wykończyć. Wiecie co robić. Nie szarżujcie, bo sam na sam nikt z nas nie ma szans. Gotowi?
Wszyscy wojownicy potwierdzili skinięciem głowy, wzruszeniem ramiony lub ziewnięciem, a Fang to nawet wszystkimi tymi gestami naraz. Słyszeli te teksty już wiele razy.
- Teraz!
Zareagowali instynktownie, tak jak ich szkolono. Scenariusz walki ze Scarr'gonem był zawsze taki sam. Pancerz bestii w naturalny sposób odbijał energię chi, zaś fizycznie potwór był dla nich za silny. Było tylko jedno wyjście - część z nich musiała odwrócić jego uwagę, a inni, korzystając z okazji, trafić go w jedno z oczu.
Brudną robotę, czyli skupienie na sobie uwagi Scarr'gona odwalali zwykle "fizyczni" czyli Edge, Sting i Tooth. Rolę snajperów pełnili Tusk i Fang, którzy, jeśli wierzyć temu co sami mówili, byli za głupi by jednocześnie spieprzyć tę samą sprawę.
Tooth przeleciał obok Scarr'gona dość szybko by tamten uznał go za ruchomy cel, ale wystarczająco wolno by zdołać ostrzelać go paroma chi-blastami. Celował oczywiście pod nogi stwora, tak by wzbić możliwie dużo dymu i kurzu.
Nie trzeba było długo czekać by Scarr'gon z wściekłym rykiem i rozłożonymi szczątkowymi skrzydłami wypadł z chmury dymu w pogoni za agresorem. Był szybki, ale żadnego z Wild Warriors to nie zaskoczyło, dokładnie taki miał być. Wcale też nie wydawał się ociężały po jedzeniu... Przed ciężkim kalectwem Tooth uchroniony został przez Stinga, który zarył butem w bok głowy stwora gdy ten był już dwa, trzy metry od swej niedoszłej ofiary. Cios nie zrobił Scarr'gonowi krzywdy, ale wytrącił go na sekundę czy dwie z toru lotu, co wystarczyło by Tooth zniknął z jego pola widzenia.
Potwór, odzyskawszy równowagę rzucił się, dla odmiany, na Stinga. Wojownik uśmiechnął się tylko wrednie, zaczynając uciekać i lecąc tyłem strzelając potworowi w paszczękę chi-blastami, chaotycznie i niecelnie, ale obficie.
W tym momencie nastąpiła pierwsza próba zakończenia walki. Cienki promień chi uderzył pod dość ostrym katem w czaszkę potwora i odbił się rykoszetem. O kilka centymetrów ominął oko.
Scarr'gon natychmiast zmienił kierunek lotu, darował sobie Stinga i skręcając niemal o dziewięćdziesiąt stopni w górę ruszył w kierunku Tuska, gdyż to właśnie on strzelał. "Snajper" nie rozważał nawet konfrontacji, odwrócił się i zaczął uciekać najszybciej jak tylko potrafił. Zbyt wolno by uciec, ale dość szybko by dać swojemu "gorylowi" czas na reakcję. Molar zmaterializował się przed stworem i zasadził mu w szczęko-czułki potężną fangę. Jego i Claw zadaniem było właśnie ochranianie "snajperów" w takich przypadkach.
Tym razem jednak albo Molar przecenił własne siły, albo nie docenił przeciwnika, gdyż Scarr'gon od ciosu drgnął zaledwie i ułamek sekundy potem machnął lewymi szczypcami zamaszyście, potężnym ciosem posyłając Wild Warrior'a w kierunku ziemi. Molar, mimo zamroczenia ciosem, częściowo wyhamował i wylądował dość sprawnie, lekko tylko odkształcając grunt tam gdzie jego stopy uderzyły w powierzchnię.
Stwór nie rezygnował, ignorując ostrzał chi-blastami z prawej flanki, nieuchronnie zbliżał się do Molara, który nie był w stanie w żaden sposób zareagować na zagrożenie. Już wydawało się, że zginie, gdy nagle, znikąd właściwie, pojawiła się Claw, kopiąc kolegę w twarz i odrzucając go ze strefy zagrożenia. Sama Claw wykorzystała impet zderzenia z twarzą Molara do odbicia się i drugą stopę wbiła w czoło Scarr'gona. Coś nieprzyjemnie chrupnęło, ale niestety dla wojowniczki raczej nie była to czaszka stwora, lecz jej noga.
Ignorując ból zmiażdżonej stopy Claw ulotniła się, a Tusk i Fang, wykorzystali niemal półsekundowe zamroczenie potwora jako okazję do ostrzelania go kilkoma strumieniami chi, bezskutecznie jednak.
Chcąc skupić na sobie - czy raczej odwrócić od "snajperów" - uwagę bestii, Tooth wpadł z lewej i rzucił potężnym pociskiem w lewy bok stwora. W zdenerwowaniu zbyt dobrze wycelował i kula energii odbiła się od smoliście czarnego pancerza, powracając do swego właściciela. Tooth uniknął bez problemu, jednak zaabsorbowało to jego uwagę na dość długo, by nie zdołał już obronić się przed ciosem prawych kleszczy Scarr'gona, zainkasował potężne uderzenie w korpus, co złamało mu kilka żeber i pozbawiło przytomności.
Potwór w tym momencie wykazał ponadprzeciętną jak na przedstawiciela swojego gatunku, inteligencję, błyskawicznie odwrócił się i ciosem drugiej łapy odbił Stinga, który próbował go staranować. Sytuacja zaczynała wyglądać nieciekawie.
Z powietrza posypały się cienkie promienie, jednak i tym razem zarówno Tusk jak i Fang spaprali sprawę, gdyż żaden nie trafił choćby w okolice oczu Scarr'gona.
Potwór wyprostował się, zaryczał i spojrzał na nich. W jego paszczy zabłysło fioletowe światło.
- O kurwa! - skomentował Fang, rzucając się do ucieczki. Nikt nie miał szans przeżyć zionięcia Scarr'gona. Jedynym wyjściem było oddalić się poza zasięg... o ile było się dość szybkim.
Z jakiegoś powodu, mimo ogromnego ryzyka, Tusk postanowił zaryzykować. To przecież była idealna okazja by wygrać! Jeden precyzyjny strzał w oko zakończyłby sprawę, wystarczyło trafić zanim potwór zakończy koncentrację energii. Całe trzy sekundy na celowanie... rzadko zdarzało się aż tyle. Nie mogło się nie udać!
Nie wiedział, iż ta jego decyzja zaważy na losach całego wszechświata... no bo i skąd mógł wiedzieć? Trudno nawet powiedzieć co wtedy myślał... i czy w ogóle myślał... niespecjalnie ma to też jakieś znaczenie. Naprawdę ważne jest to, co się wydarzyło.
Cienki strumień chi wystrzelił z palca wskazującego Tuska, trafiając Scarr'gona dokładnie między oczy. Pancerz stwora nie został choćby draśnięty, a smużka energii odbiła się zupełnie niegroźnie.
W tym samym momencie z paszczy potwora wystrzeliła potężna, aż gotująca się od energii, wściekle fioletowa fala chi o kształcie rozszerzającego się stożka. Tusk zdążył się jeszcze zdziwić intensywności energii tego ataku kiedy nagle pomiędzy nim, a Scarr'gonem coś się pojawiło. Atak potwora uderzył o tę niespodziewaną przeszkodę i, o dziwo, zatrzymał się na niej. Energia rozprysła się na boki zadziwiająco bezsilnie, zupełnie jakby istniało we wszechświecie coś, co było w stanie zatrzymać zionięcie Scarr'gona.
Bo najwyraźniej istniało.
Woń spalenizny wypełniła powietrze i przez ułamek sekundy Tuskowi wydawało się, że jego niespodziewana osłona zaraz rozpadnie się na atomy, jednak jakimś cudem to coś, czymkolwiek by nie było, wytrwało.
Nawet kiedy już potwór zakończył atak i zalewająca wszystko fioletowym światłem moc rozwiała się wszyscy tkwili w tych samych miejscach, zupełnie jakby dla nich czas się zatrzymał. To co zobaczyli przekraczało ich pojęcie. Edge, ich Edge, przyjął atak potwora na skrzyżowane przedramiona i nie zamienił sie w kupkę różowawego popiołu! Owszem, był poparzony, z jego stroju ochronnego zostały strzępy i wyglądał jakby miał zaraz wyzionąć ducha, ale przecież wciąż żył!
- K... k... kurde... - jęknął jeszcze Edge, opadając bez życia na ziemię.
Te słowa sprawiły, że otrząsnął się także Tusk, który wykorzystując fakt iż Scarr'gon potrzebował kilkunastu sekund na regenerację energii błyskawicznie pozbawił go mózgu, strzelając mu niewielkim chi-blastem w prawe oko.
Walka była zakończona.
Cała przytomna część oddziału wylądowała na Ziemi w pobliżu ścierwa Scarr'gona i nieprzytomnego Edge'a. Horn dźwigał też znokautowanego wcześniej Tootha. Molar podnosił się, nie bez pomocy, po kopniaku jakim oberwał od Claw.
- Pieprzona dziwka! - warknął wściekle. - Chyba pękła mi szczęka - biadolił. - Kurwa, ale boli! Pojebało cię czy jak? - ryknął w jej stronę.
- Nie klnij, kurwa, bo ci przypierdolę - odmruknął w jego kierunku Sting, sama Claw ograniczyła się do pokazania Molarowi środkowego palca swojej prawej ręki w całej jego okazałości.
- Wykazałbyś trochę zrozumienia... - powiedział Fang ze złośliwym uśmiechem, najwyraźniej ta sytuacja bawiła go. - Dziewczyna uratowała ci życie.
- I jeszcze kurwa co? Popisówa i tyle! Nie musiała tak mi przyjebać!
- No... nasza lalunia mocne ma nogi - stwierdził niespodziewanie Tusk, zamyślony nad czym innym. - Nie chciałbyś się znaleźć pomiędzy nimi, jakby ścisnęła mózg wypłynąłby ci uszami.
- Hehe... - zarechotał Fang. - A wiesz, że ja bym chciał się tam znaleźć? Tyle, że ona chyba nie wpuszcza byle kogo, co słonko?
To retoryczne pytanie wywołało ogólny atak śmiechu, najgłośniej rżał Tusk, dopiero teraz łapiąc dwuznaczność swojej wypowiedzi.
- Pocałujcie mnie w dupę - Claw udało się coś powiedzieć przez łzy i chcichot.
- Tak przy wszystkich? - zapytał Fang.
- Ja pierwszy! - powiedział jednocześnie Tusk.
To tylko wzmogło ryk, bo inaczej nie dało się tego już nazwać. Jedynym, który się nie śmiał był Horn.
- Jakkolwiek pewien jestem, panowie - zaczął poważnie - że nie marzycie o niczym innym jak tylko o całowaniu dup, to jednak będziecie to musieli odłożyć na późniejszy termin. W jednostce mogę wam nawet zaoferować swój tyłek, jest duży, starczy dla wszystkich. Na razie jednak proponuję się opanować i zająć naszymi rannymi. - Przejechał wzrokiem po wszystkich. - Nie wiem czy zauważyliście, ale Edge zatrzymał zionięcie Scarr'gona.
- No w sumie... zatrzymał... - przyznał Tusk.
- To on żyje? - szczerze zdziwił się Sting, do tej chwili przekonany, że Edge jest martwy.
- Wiedziałem, że jest dobry, ale... kurwa, żeby aż tak? - Molar podrapał się po głowie.
- Tak przy okazji to... nie powinniśmy go zacząć ratować? - sucho rzuciła Claw.
- Nie bój żaby, jak przeżył atak Scarr'gona to nie umrze od paru oparzeń - uspokoił ją Sting.
- Claw ma rację - stwierdził Horn. - Sting, zaaplikuj mu "doktorka". Aha... - zrzucił z pleców na pół metalowe cielsko Tootha. - Jemu też, tylko uważaj, ma złamane żebra.
Sting westchnął, wydobył z pojemnika przy pasie aplikator i wstrzyknął Edge'owi i Toothowi po dawce środka wzmacniającego.
- Ok... spadamy stąd... - dowódca uznał zadanie oddziału za zakończone. Co prawda nie było pewności, że Scarr'gon był tylko jeden, ale one rzadko pojawiały się w grupach zaś Horn był ogólnie domatorem i miał trochę dość biegania po tych trawnikach. - Zawiadomcie kogo trzeba, niech to posprzątają - wskazał ogólnie pokrytą kraterami okolicę.
Kolejna dobrze wykonana robota!

IB: Nie warto się wychylać

Uniesienie powiek przyszło Edge'owi z zadziwiającą trudnością, na tyle dużą, że ograniczył się do otwarcia jednego oka i był z siebie bardzo zadowolony kiedy już mu się to udało. Jednakże, mimo tego heroicznego wyczynu, otrzymał zaledwie mglisty, czy raczej zamglony obraz sytuacji. Dopiero po dłuższej chwili kontury wszystkiego wyostrzyły się na tyle, by dostrzegł, iż znajduje się w swoim mieszkaniu, a ściślej - we własnym łóżku. Za nic w świecie jednak nie mógł sobie przypomnieć jak się tu znalazł.
Postanowił wstać... to był błąd. Przy pierwszym ruchu delikatne kłucie w czaszce przemieniło się w paraliżujący, potworny ból. Zwleczenie się z łóżka kosztowało go kolejne piętnaście minut i sporo cierpień, ale wreszcie stanął na własnych nogach.
Nieco chwiejnie przeszedł przez urządzony po spartańsku pokój (łóżko, lodówka, szafa, żadnej zbędnej elektroniki, której nie trawił), zastanawiając się nad wydarzeniami poprzedniego wieczora. Musiał nieźle zapić, jeśli teraz był w takim stanie... ale nic nie pamiętał. Przejechał dłonią po czaszce, wyczuwając na niej krótkie włosy. To była fryzura, którą zwykle nosił na akcje... dziwne.
Nagle jego wzrok utkwił na częściowo złożonym na krześle stroju ochronnym... częściowo złożonym i częściowo stopionym. Coś w umyśle Edge'a zaiskrzyło. No tak... akcja na Racca-sei, polowanie na Scarr'gona, walka...
"Zablokowałem zionięcie Scarr'gona" - uświadomił sobie. - "Chyba mnie pogięło... Ale zaraz, przecież żyję, czyli nie zginąłem" - doszedł do oczywistego wniosku. - "Skoro tak, to inni też musieli przeżyć, przynajmniej niektórzy, bo ktoś mnie tu przyniósł."
Podszedł do telefonu, na wyświetlaczu ujrzał napis "Nowych Wiadomości: 1". Wcisnął przycisk odtwarzania.
KLIK - Hej, stary, tu Tusk. Lekarze nie wiedzą kiedy, i czy w ogóle, wyjdziesz ze śpiączki, ale jakby to się stało dzisiaj to wpadnij do "Armory", będzie tam cały oddział. KLIK
Edge rzucił okiem na elektroniczny kalendarz i na datę przyjścia wiadomości. Dwadzieścia minut wcześniej... Najwyraźniej to telefon go obudził.
Nie zwlekając dłużej przebrał się w swój ulubiony strój - luźne, białe spodnie i czarno-czerwoną kamizelkę. Chwilę zajęło mu znalezienie hair-shaper'a, czyli urządzenia służącego do zmiany fryzury. Przypominało wysoką, wojskową czapkę, którą zakładało się na dwie-trzy minuty i już miało się takie włosy jakie tylko się wcześniej zaprogramowało. Nic dziwnego, że biło rekordy sprzedaży, zwłaszcza wśród kobiet... oraz żołnierzy, którzy dzięki temu mogli na życzenie powracać do regulaminowej fryzury, a na co dzień nosić się tak jak tylko im się podobało.
Edge zmienił fryz na taki w jakim zawsze czuł się najlepiej - względnie wysoki, punkowski czub na środku głowy, po czym wyszedł z pustawego mieszkania.

"Armora" była barem, czy raczej po prostu lokalem umieszczonym na terenie bazy elitarnych wojsk Imperium Tysiąca Słońc, na stołecznej planecie Khurt, w samej stolicy stolic - Shellas City. Przybytek ten służył za miejsce spotkań żołnierzy, miejsce gdzie mogli się napić, porozmawiać, pograć na automatach, czy skorzystać z usług licznych tu prostytutek. Ot takie centrum rozrywki, odpowiednio duże by nigdy nie było tu dużego tłoku. Wszystko było częściowo dofinansowywane przez imperium, które dbało o swoje elity stanowiące przecież podstawę jego potęgi. Także tutaj można było poznać aktualny ranking najmocniejszych oddziałów. Każda grupa zarabiała punkty za udział w akcjach, a wyższe pozycje w rankingu dawały różne dodatkowe przywileje i - oczywiście - premie do żołdu.
Kiedy Edge wkroczył do środka panował raczej średni ruch w interesie. Ponieważ ostatnio było raczej spokojnie, gdyż główny wróg Imperium - Pełzacze - po stoczonej pół roku wcześniej bitwie siedział cicho, wojsko miało dużo czasu. Edge'a znano tutaj, no i wszyscy byli od niego mniejsi, więc bez trudu przeciskając się przez tłum w niektórych, co bardziej okupowanych, miejscach dotarł do stolika, który zwykle zajmował jego oddział. Wszyscy byli już na miejscu, poza dowódcą, który zwykł się spóźniać, a czasami w ogóle nie docierał na takie spotkania. Edge zresztą też nie zawsze dawał się namówić, jednak tym razem postanowił zrobić wyjątek.
- Hej, znajdzie się jeszcze miejsce? - zagadnął resztę, bo pochłonięci rozmową (Fang opowiadał właśnie jakiś pieprzny dowcip) nie zwrócili na niego uwagi.
- Co?
- Edge?
- Wow, ty mówisz! A wiec to uszkodzenie mózgu nie było takie groźne jak... - Tusk nie dokończył zdania bo Claw palnęła go w łeb.
- Jasne, siadaj - ktoś podsunął mu krzesło.
- Pojebało cię, żeby blokować zionięcie Scarr'gona?
Edge zmarszczył brwi, wzruszył ramionami i sięgnął po piwo.
- Eee tam... Przecież wszyscy żyją, nie? - powiedział obojętnie.
Nikt nie wiedział co na to odpowiedzieć, więc po chwili wszyscy jednocześnie się roześmiali.
- Ech, cały ty - Tusk, szczerząc zęby w uśmiechu klepnął go w ramię.
Tak jak i Edge, jego koledzy z oddziału byli w cywilnych ciuchach i fryzurach, więc było ogólnie kolorowo. Sting straszył bujną szopą w kolorze głębokiej zieleni, morskiej barwy włosy Tuska ledwo sięgały za uszy, a jasne Fanga były związane w kitkę. Molar, dla odmiany, zrobił sobie czerwone pasemka, nigdy nie potrafił wytrzymać w takiej samej fryzurze dwa dni z rzędu. Tylko Tooth i Claw byli w tej chwili zgodni z regulaminem. Claw dlatego, że w krótkich włosach i obcisłym bojowym stroju było jej najbardziej do twarzy, zaś Tooth był po prostu łysy, wypadające włosy zbyt często wpadały mu do obwodów, a konieczność ich mycia (włosów, nie obwodów, oczywiście) groziła zwarciem. Miał też usztywnioną klatkę piersiową, złamane żebra postanowił od razu wymienić na metalowe, teraz czekał na przyjęcie się implantu.
- Niezły skurwysyn z ciebie, nie sądziłem, że ktoś może przeżyć atak Scarr'gona. - Pochwała z ust Stinga to była rzadkość.
- Edge, wiesz co - Fang krytycznie patrzył na olbrzyma - kiedy leżałeś w śpiączce twoja fryzura wyszła z mody.
- Co? - zdziwił się Edge - Przecież... - spojrzał na zegarek - ...byłem nieprzytomny niecały jeden dzień.
- Racja, pomyliłem się... to wyszło z mody ze czterdzieści lat temu.
Edge tylko się wrednie uśmiechnął (inaczej nie umiał, taką już miał twarz), chciał nawet coś odpowiedzieć, ale przerwało mu pojawienie się Horna, który podszedł do stolika i rzucił na niego kilka charakterystycznych krążków, dysków na których zwykle przechowywało się dane.
- Co to jest? - zapytał zdziwiony Sting.
- Nasze raporty! Dostałem niezły opieprz w dowództwie za to, że stroimy sobie z nich żarty. Nie uwierzyli, pojebusy jedne, że ktoś mógł przeżyć atak Scarr'gona.
- I co my mamy z tym zrobić?
- Nie wiem, do cholery, najlepiej przepiszcie, pomijając akcję Edge'a. Ustalcie jakąś wspólną wersję. Piwo, kurwa... w gardle mi zaschło. - Otrzymał butelkę i wychylił jej zawartość na raz. - O, Edge... Czy cię powaliło, żeby blokować atak Scarr'gona?
Edge wzruszył ramionami, Horn przejechał dłonią po sterczących na wszystkie strony włosach i przysiadł się.
- Raporty oddajcie do jutra... Cholera, muszę cofnąć też drugie kopie, które poszły do naczelnego dowództwa, znowu mnie zdegradują jak znam życie.
- Kogóż my tu mamy? - powiedział głos należący do odzianego w czarny mundur Neev-jina stojącego za plecami Horna. - Czyżby WW postanowili się pokazać w bazie? A sądziłem, że już dawno rozwiązano wasz oddział...
Horn obrócił się, wstając jednocześnie. Przed oczami miał Halberda, dowódcę Savage Soldiers, także jednego z najlepszych oddziałów stacjonujących w bazie. Straszni formaliści, zawsze w gotowości do walki i nigdy na luzie.
- Cześć, Hal... Miło cię widzieć, wiesz? - powiedział z przymilnym uśmiechem Horn, ignorując spojrzenia dwóch ponurych, tępawo wyglądających typów stojących za jego rozmówcą. - Tak się zastanawiałem kiedy wypełzniesz ze swojej kloaki żeby pobiadolić nad życiem...
Halberd nie zrozumiał całości tego zdania, ale cóż, w przeciwieństwie do drużyny Horna jego generacja wyhodowanych w laboratoriach Neev-jinów nie miała rozszerzonej inteligencji.
- Nie chrzań, Horn... Wytłumacz mi jakim cudem Wu-Wu bedąc ostatnio w dołach tabeli nagle wskakuje na pierwsze miejsce? Odnaleźliście i rozwaliliście ojczystą planetę Pełzaczy, czy jak?
- Nie. Ocaliliśmy Racca-sei przed największym cholernym Scarr'gonem jakiego jesteś w sobie w stanie wyobrazić. Bez strat własnych, zaledwie dwóch rannych i obaj już na nogach - wyjaśnił prostodusznie Horn. - Ale nie przejmuj się, upolujesz ze swoim SS jeszcze parę Pełzaczy... tak gdzieś z trzysta, a bez trudu nas dogonicie.
- Kurwa. - Halberd nie znajdując innych słów na odpowiedź odwrócił się i odszedł, a za nim jego obstawa.
- Serio jesteśmy pierwsi? - zapytał Edge, spoglądając na tablicę, faktycznie, wyprzedzali Savage Soldiers i to sporo. - No to nieźle, ostatnio byliśmy chyba na siódmym?
- A co to do cholery za różnica? - syknął Horn. - Tego co mamy na kontach i tak nie przejemy, nie przepijemy ani nie przepieprzymy do końca życia. Uwierzcie mi, to tylko może na nas sprowadzić kłopoty. - Gdyby dowódca Wild Warriors wiedział jak bardzo ma rację, przeraziłby się. - W życiu najlepiej być pośrodku. Ani za nisko, ani za wysoko. Zresztą... jak wyjdzie ta sprawa z raportami spadniemy pewnie o jakieś miejsce czy dwa. Za "niesubordynację i zachowanie niegodne żołnierza", jak zwykle. Pieprzyć ich. - Otworzył drugie piwo i przechylając się do tyłu na krześle zaczął je pić.
- Dowódca Horn? - usłyszał znienacka zza pleców, prawie stracił równowagę i przewrócił się. Powrócił do pozycji pionowej krztusząc się piwem i plując przekleństwami.
- Tak, to ja... - powiedział w końcu, stając obok stolika i spoglądając na nowoprzybyłych. - "Na całe szczęście to te bezmózgie automaty" - pomyślał. Faktycznie, stały przed nim dwie maszyny bojowe typu "Centurion". Dwumetrowe, masywne i kanciaste sylwetki nie próbujące nawet z wyglądu przypominać żadnej istniejącej rasy. Wnioskując z oznaczeń i czerwonej kolorystyki: straż pałacowa. Samą posturą i typowo mechanicznym spokojem robiły wrażenie na każdym (no... prawie każdym, chociażby Edge był większy i też rzadko się uśmiechał). Niezależnie od tego czy respektowało się je, czy nie pewne było, iż żaden żyjący wojownik nie jest w stanie z nimi rywalizować.
- Pan i pański oddział jesteście oczekiwani w pałacu przez samego imperatora w trybie pilnym, względnie natychmiastowym - przemówił beznamiętnie robot.
- Przejebane... - mruknął Fang. Oddział posłusznie, bez dodatkowych komentarzy, wstał ze swoich miejsc i ruszył za Centurionami do wyjścia. Nikt nawet nie próbował się do nich odzywać.

- Jak myślicie o co tym razem chodzi? - zapytała cicho Claw.
Znajdowali się w w holu pałacu, oczekując na audiencję u imperatora, otoczeni przez Centurionów. Tak to już bywa z władzami - najpierw wzywają w "trybie pilnym, wręcz natychmiastowym", a potem i tak trzeba czekać.
- Jak to "tym razem"? - zaciekawił się Edge.
- Aha, racja, ciebie nie było jeszcze wtedy z nami... Kiedyś już imperator wezwał nas do siebie.
- Chodziło w sumie o to, że mimo doskonałych wyników jako jednostki nasz oddział znajdował się naprawdę w dołach tabeli, ale takich prawdziwych - wyjaśnił Horn.
- Byliśmy w okolicach dwudziestego miejsca - wtrącił Sting. - Nie za bardzo potrafiliśmy się zgrać jako zespół.
- Dokładnie. Jak mówiłem, nie warto się wychylać, ani w jedną, ani w drugą, najlepiej być pośrodku. Imperator wezwał nas, rzucił nam kazanie... skuteczne kazanie. Delikatnie mówiąc, zmobilizował nas do większego wysiłku i starań w kooperacji.
- On ogólnie bardzo nie lubi kiedy ktoś marnuje swój potencjał - powiedział Tusk, podobnie jak reszta grupy wyraźnie zdenerwowany.
- I tak po prostu posłuchaliście? - Edge'owi trudno było uwierzyć, by ktoś zdołał aż tak wpłynąć na tę bandę indywidualistów.
- Od razu widać, że nie spotkałeś nigdy imperatora - syknął Sting, po raz trzynasty próbując bezskutecznie okiełznać fryzurę. - Nie gadałbyś takich bzdetów... Nie wiesz jak on wpływa na ludzi.
Zadziwiające było jak sama perspektywa spotkania z władcą wpływała na cały oddział. Fang i Tusk, zwykle nawijający bez przerwy, siedzieli cicho jak trusie. Sting, nigdy nie okazujący słabości, niemal drżał ze zdenerwowania. Molar klął cicho pod nosem, starając się nie patrzeć na boki. Tooth po prostu się wyłączył, albo przynajmniej udawał. Claw nie uśmiechała się już szelmowsko - co rusz sprawdzała, czy w jej stroju nie ma żadnych uchybień dla regulaminu. Nawet Hornowi zniknął z oczu ten charakterystyczny dla niego błysk pewności siebie, który budził taki szacunek wśród Wild Warriors.
Atmosfera zaczęła się udzielać także Edge'owi. Znał swoje miejsce w oddziale. Wiedział, że jest w stanie z resztą rywalizować i zwyciężać. Wiedział też, że nie dorównuje im błyskotliwością umysłu. Nie był głupi, co to to nie. W rzeczywistości był inteligentniejszy niż wyglądał i niż wszyscy sądzili. Nie miał tylko tej jasności, szybkości kojarzenia, która pozwalała rzucać dowcipnymi uwagami podczas rozmowy. Teraz, widząc jak wojownicy których cenił i podziwiał zachowywali się jak małe dzieci w pierwszym dniu szkoły, także zaczął tracić rezon. Przestał się czuć jak żołnierz, jak wojownik, a zaczął jak czyiś podwładny. Nie było to przyjemne uczucie, wręcz przeciwnie, było diabelnie nieprzyjemne.
Wszyscy drgnęli nerwowo kiedy drzwi do głównej sali otwarły się. Stał w nich odziany w ciemny, reprezentacyjny strój Seitac-jin, "mózgowiec" jak nazywali przedstawicieli ich rasy wojownicy Neev-jin. Seitac-jini zajmowali większość ważnych stanowisk w Imperium, słynęli z ogromnej inteligencji. Ten tutaj wyglądał na kogoś ważnego.
- Witajcie, Wild Warriors - przywitał ich z szacunkiem w głosie. - Na imię mi Haetlock i jestem, jak może wiecie, pierwszym ministrem. - Popatrzył po nich, ale w niczyich oczach nie dostrzegł błysku zrozumienia. Cóż, żołnierze rzadko interesowali się polityką. - Wybaczcie, że musieliście czekać, ale nasz imperator chciał, by wszystko było odpowiednio przygotowane. Gdybyście zechcieli podążyć za mną... - Odwrócił się do nich plecami i ruszył przed siebie.
- Dobra... idźcie tuż za mną - powiedział Horn - ale rządkiem i ani mru-mru. - Podążył za Haetlokiem, a oddział potulnie za nim. Starali się nie rzucać w oczy, co jednak było ekstremalnie trudne, zważywszy gabaryty większości z nich.
Wygląd sali tronowej wywarł na nich ogromne wrażenie. Był zupełnie inny niż się tego spodziewali. Przypominał raczej jadalnię, bo jak inaczej wytłumaczyć ustawione w tradycyjną podkowę stoły? Zwrócone były w kierunku pustego tronu. Panował półmrok, najwyraźniej powszechnie krążąca plotka mówiąca iż imperator nie lubi nadmiernego oświetlenia była prawdziwa. Wojownicy szli, oniemiali, po wypolerowanej do granic możliwości posadzce, pomiędzy dwoma rzędami pokłonionych służących, uświadamiając sobie iż stoły były przygotowane dla nich i tylko dla nich. Było tam osiem pustych miejsc. Prowadzący ich pierwszy minister wskazał dwa centralne Hornowi i Stingowi, dwa kolejne Edge'owi i Claw, następne Molarowi i Toothowi a ostatnie Fangowi i Tuskowi, przy czym oni siedzieli już na zakrzywieniu, bokiem do tronu. Obaj zastanawiali się czy to przypadkiem są od siebie maksymalnie oddaleni.
Stół wyposażony był, można powiedzieć, popisowo. Były tu wszystkie rodzaje jedzenia i alkoholu jakie tylko mogli sobie wymarzyć Wild Warriors, w tym niektóre bardzo rzadkie i normalnie niemal niedostępne. Sting z zadowoleniem dostrzegł tuż przed sobą miseczkę niezwykle drogich raxiańskich jagód, które uwielbiał. Molar, będący... hmm... koneserem mocnych trunków miał przed oczami dwustuprocentowy spirytus z Eker-sei, najmocniejszy alkohol w znanym kosmosie, zakazany właściwie wszędzie (co nie przeszkadzało temu by planeta utrzymywała się z jego eksportu - sprzedawali go wszystkim, choć oficjalnie nikt nie kupował). Nawet Tooth dostrzegł coś co lubił, choć zwykle korzystał raczej z baterii niż pokarmów stałych, a dokładniej (obojętny elektrycznie) płyn otrzymywany z minerałów Thirra - także bardzo drogi, co nie dziwiło, gdyż proces jego powstawania trwał kilka milionów lat.
- Proponuję byście nie ograniczali się i korzystali z dobrodziejstw uczty. Imperator przeprasza, że nie może się wami teraz zająć, ale liczy na to iż wybaczycie mu to, gdyż pochłaniają go niezwykle ważne sprawy. Przybędzie do was jak tylko będzie mógł. - Nikt nic nie powiedział. - Gdybyście czegokolwiek potrzebowali wystarczy, iż dacie znak któremuś ze służących. - Opuszczę was teraz, jeśli pozwolicie. Postaram się powrócić wkrótce i przynajmniej udzielić wam informacji na temat długość waszego oczekiwania na naszego władcę.
"Imperator przeprasza?" - buzowało w głowie Horna. - "Co to ma do kurwy nędzy być? Ostatni posiłek? I skąd oni do ciężkiej cholery wytrzasnęli taką czekoladę?" - Horn nigdy by się do tego przed nikim nie przyznał, ale miał słabość do czekolady. Ta tutaj zabijała go samym zapachem.
Żaden z Wild Warriors nie śmiał choćby drgnąć. Siedzieliby pewnie tak długo, gdyby wreszcie Edge nie sięgnął po jakąś bułkę. Wszyscy momentalnie spiorunowali go wzrokiem.
- No co? - zapytał, odgryzając kawałek. - Ot fczoraj nicz nie jatłem.
- Kurde, ja też jestem głodny... - Sting wykonał niepewny ruch w kierunku raxiańskich jagód, a kiedy zauważył, iż wcale nie wywołało to ataku oddziału Centurionów, odważył się nawet nałożyć sobie trochę i spróbować. To były prawdziwe raxiańskie jagody!
Zachęceni przykładem, inni także wreszcie zdecydowali się na napoczęcie swoich porcji. Co ciekawe ulubione dania każdego z nich stały odpowiednio blisko, ktoś tu musiał doskonale znać ich gusta.
Najdłużej zwlekał Molar, ale i on wreszcie zmiękł. Butelka ekerskiego spirytusu została napoczęta.

Monitory przedstawiały salę tronową ujętą pod różnymi kątami. Osiem z nich ukazywało twarze Wild Warriors ucztujących z coraz mniejszym skrępowaniem, inne dawały szerszą perspektywę.
Skrzydła automatycznych drzwi rozsunęły się, do pomieszczenia wszedł pierwszy minister Haetlock.
- Panie... - zaczął, składając pokłon. - Zgodnie z twoim rozkazem są na miejscu. Edge to...
- Nie trzeba... wiem, który z nich to Edge - przerwał mu głęboki głos ukrytego po części w mroku mężczyzny. - Muszę przyznać, że jest młodszy niż... się spodziewałem.
- Według danych, które otrzymaliśmy ma dwadzieścia sześć lat. Dopiero co osiągnął dojrzały wiek, Neev-jini to długowieczna rasa... - umilkł orientując się, że mówi rzeczy oczywiste.
Obaj przez chwilę milczeli, imperator spojrzał jeszcze raz na monitory.
- Powiedz im, że przybędę za dwie godziny. Wymyśl jakiś powód.
- Wedle rozkazu.

Horn ukradkiem sięgnął po czwartą filiżankę czekolady. Nie chodziło już w sumie o to, iż obawiał się nadużyć gościnności, tylko o sam fakt by nie zbłaźnić się przed własnymi żołnierzami. Lepiej było kiedy sądzili, że ich dowódca nie ma żadnych słabości. Jadł więc umiarkowanie, ostrożnie - katastrofą byłoby gdyby w kąciku ust zostały mu brązowawe plamy - zaś nie pił w ogóle. Wolał zachować maksimum czujności, w końcu nie wezwano ich tu na imprezę tylko z jakiegoś powodu. Rzucił okiem na zegarek, dwie godziny minęły kilkanaście minut wcześniej, co oznaczało, że imperator mógł pojawić się...
Jedne z bocznych drzwi otworzyły się, wszedł przez nie Haetlock w obstawie dwóch Centurionów.
...w każdej chwili.
Zaraz za pierwszym ministrem kroczył ON, postać której nie dało się zapomnieć. Górująca nad otoczeniem sylwetka, tak potężna iż towarzyszące jej maszyny bojowe przypominały zabawki dla dzieci. Każdy krok imperatora wydawał się lekko wstrząsać otoczeniem. Było to tylko wrażenie, ale całkowicie nieodparte. Momentalnie gwar przy stole ucichł, oczy wszystkich Wild Warriors utknęły w postaci ich władcy. Ubrany w okrywający całe ciało masywny płytowy pancerz, bardziej przypominał starożytnego wojownika niż którykolwiek z jego żołnierzy. Razem z imperatorem do pomieszczenia wkroczyła specyficzna atmosfera, poczucie... czegoś nieokreślonego. Wkroczyło to coś, co nie pozwalało sprzeciwić się jego słowu. Wrażenie, że mógłby zgnieść każdego jednym ruchem ręki... swojej jedynej ręki, gdyż lewej nie posiadał - urywała się tuż powyżej łokcia.
Dopiero widząc go osobiście można było zrozumieć czemu nazywany był Imperatorem Bez Twarzy, ta zawsze kryła się za jasnoszarą, płaskawą maską, w której jedynymi wyróżniającymi się elementami były ciemnobłękitne otwory na oczy.
Horn wstał, zaraz po nim także reszta oddziału (Molar lekko chwiejnie). Imperator łagodnym gestem powstrzymał ich.
- Proszę, siedźcie - przemówił głębokim, lekko chropowatym głosem. - Bez pokłonów, dzisiaj jesteście moimi gośćmi.
Oddział posłuchał aż nadto sprawnie, momentalnie wszyscy siedzieli na swoich miejscach. Imperator uśmiechnął sie pod maską, wiedząc iż oni nie mogą tego widzieć.
- Przede wszystkim przyjmijcie moje przeprosiny za to, że kazałem wam czekać. - Wszyscy skwapliwie pokiwali głowami na znak, że przyjmują. - Zapewne zastanawiacie się dlaczego was tu wezwałem?
- Przypuszczam... - zaczął Horn, nikt mu nie przerwał, więc mówił dalej. - Przypuszczam, że chodzi o naszą ostatnią misję, raporty z niej i nasz skok w rankingu.
Imperator spojrzał w jego kierunku swoim chłodnym błękitnym wzrokiem, po karku Horna pociekła kropelka potu.
- Masz absolutną rację, dowódco Horn.
"Kurwa, wiedziałem! A było siedzieć cicho i się nie wychylać."
- Wbrew temu co możecie sądzić wy, żołnierze, raportów o misjach nie wysyła się także do nas tylko dla formalności - tłumaczył pierwszy minister Haetlock. - Wszystkie są dokładnie analizowane.
"No to kaplica."
- Zwróciliśmy szczególną uwage na wasz ostatni przydział na Racca-sei, a zwłaszcza na jeden jego fragment.
- Czy Wasza Wysokość pozwoli mi zgadywać? - odważył się Sting, widząc szansę do pokazania się z dobrej strony. - Czyżby chodziło o to, iż Edge przetrwał bezpośrednie zionięcie Scarr'gona?
Reszta oddziału popatrzyła na niego z politowaniem. Talent Stinga do wyciągania oczywistych wniosków był im aż za dobrze znany.
- To poprawna konkluzja - przyznał pierwszy minister. - Wywołało to...
- Dziękuję, Haetlock. - Te dwa słowa imperatora wystarczyły by Seitac-jin urwał i, kłaniając się, wyszedł z pomieszczenia razem z Centurionami. Służący, nie wezwani zresztą ani razu w czasie uczty (bo i po co?), także gdzieś wyparowali. Wild Warriors byli teraz w pomieszczeniu sami z imperatorem, ale nie czuli się przez to ani odrobinę pewniej.
Przez chwilę panowała krępująca cisza, którą przerwał dopiero odgłos kroków imperatora. Ogromny władca Imperium Tysiąca Słońc zbliżył się do stołów zajętych przez swój najbardziej elitarny oddział. Horn patrzył mu pod nogi, za każdym razem oczekując iż posadzka popęka od ciężaru potężnej sylwetki, jednak, o dziwo, wytrzymywała.
Imperator zatrzymał się już wewnątrz podkowy utworzonej ze stołów, zwrócił głowę w lewą stronę.
- Dlaczego przyjąłeś na siebie atak Scarr'gona, Edge? - zapytał prosto z mostu.
Edge, zaskoczony bezpośrednim pytaniem odpowiedział dopiero po chwili.
- Ja... ja nie chciałem, żeby Tusk zginął - wydukał.
- Nie - zaprzeczył imperator, a wszyscy zgromadzeni wiedzieli, że ma rację. - Pytam: dlaczego przyjąłeś atak Scarr'gona na siebie?
- Bo... - Edge opuścił głowę, ale zaraz ją podniósł i spojrzał w błękitne oczy-nieoczy władcy. - Bo poczułem, że mogę to zrobić, że mogę zatrzymać ten atak.
- Tak! - Imperator kiwnął głową. - W to jestem w stanie uwierzyć, odwrócił się i oddalił o kilka kroków. - Powiedz, czy uważałeś się do tej pory za kogoś wyjątkowego?
- Nie... Tak! - przyznał nieoczekiwanie nawet dla samego siebie Edge. Coś w głębi duszy mówiło mu, że stojącego przed nim kolosa nie da się oszukać. Nawet on sam czuł się mały przy swoim władcy. - Zawsze czułem, że mogę rywalizować i zwyciężać z innymi. Niezależnie od tego, gdzie się znalazłem, to uczucie nigdy mnie nie opuszczało. Widziałem słabe punkty u innych i jednocześnie nie widziałem żadnych u siebie. Na początku w to nie wierzyłem, próbowałem się sprawdzać, testować, ale zawsze mi się udawało. Wtedy sięgałem wyżej, aż w końcu dotarłem tu, do naszego oddziału.
Edge odetchnął głęboko, rzadko mówił aż tyle naraz. Reszta oddziału także była zdziwiona tym niespodziewanym wyznaniem.
- Dotarłeś tam, gdzie jesteś - Imperator mówił odwrócony tyłem. - I nadal widzisz, że to nie jest kres twoich możliwości, prawda? Czujesz się lepszy reszty swojego oddziału, prawda? Wiesz, że jesteś lepszy. - Ostatnie zdanie było bardziej stwierdzeniem niż pytaniem.
- Nie rozumiem... - Edge był trochę zdezorientowany.
- Ależ rozumiesz! - Imperator odwrócił się gwałtownie, aż wszyscy drgnęli. - Masz poczucie wyższości nad nimi - szerokim gestem wskazał innych zgromadzonych - prawda? Wiesz, że ci nie dorównują! - zagrzmiał. - Wiesz, że jesteś o poziom wyżej od elity elit!
- Nie wiem do czego zmierzasz, Wasza Wysokość! - Edge wstał gwałtownie, wywracając krzesło. Spoglądał prosto na władcę Imperium, zaś ten patrzył na niego. Przez chwilę spojrzenia dwóch olbrzymich mężczyzn zmagały się, wreszcie imperator wyprostował się, najwyraźniej zadowolony.
- Zabrałem wam już bardzo dużo czasu... - powiedział niespodziewanie łagodnie imperator. - Mam jeszcze tylko jedno pytanie do Edge'a i już jesteście wolni.
- Ależ panie, jesteśmy zawsze na twoje roz... - zaczął Sting, ale zdecydowany gest władcy sprawił, że zamilkł.
- Edge. Teraz, kiedy już wiesz, że jesteś najsilniejszym z Wild Warriors, powiedz, czy naraziłbyś życie by ratować któregokolwiek z nich? Chociażby... - palec władcy przejechał po wszystkich zatrzymując się na Molarze, starającego się odsunąć jak najdalej od siebie do połowy opróżnioną butelkę ekerskiego spirytusu - ...tego pijaczynę.
- Molar nie... - Ogromny Neev-jin chciał bronić kolegi z oddziału.
- Odpowiedz - cicho, ale zdecydowanie przerwał mu władca.
- Tak... ratowałbym każdego z nich, to moi przyjaciele.
- To byłby duży błąd. Jesteś dużo bardziej wartościowym żołnierzem niż oni, strata ciebie byłaby dużo bardziej bolesna dla nas wszystkich niż jednego z nich.
To była brutalna prawda, ale nawet jeśli któryś z Wild Warriors poczuł się urażony to żaden tego nie okazał.
Edge nic nie powiedział, nie miał na to słów. Krew powoli zaczynała się w nim gotować, z trudem utrzymywał pozory spokoju.
- A co jeśli rozkazałbym ci nie narażania siebie, zabronił ratowania przyjaciół?
"Zgódź się, do cholery. Kto będzie w stanie to sprawdzić?" - Horn gorączkowo próbował podsunąć swojemu żołnierzowi rozwiązanie, ale nie był telepatą.
- Nie widzę celu... - zaczął Edge.
- Odpowiedz. - Żołnierz po raz kolejny nie mógł dokończyć zdania.
- Nie wykonałbym takiego rozkazu - wycedził przez zęby wojownik. - To idiotyzm! Na każdej misji narażamy życie! Gdybyśmy się wzajemnie nie ratowali oddział już by nie istniał!
- Sprzeciwiłbyś się swojemu władcy? - Ton głosu imperatora przybrał niebezpieczne tony.
- Tak! - niemal wykrzyczał Edge, uderzając pięścią w stół tak, że ten aż popękał. - Sprzeciwiłbym się tak temu jak i każdej innej durnocie jaką kazano by mi zrobić! Nie zniszczyłbym też tej planety, ani wyrwałbym sobie głowy, imperatorze! To chciałeś usłyszeć?
- Chyba zapomniałeś z kim rozmawiasz, żołnierzu! - Horn próbował przywołać podwładnego do porządku, ale było już za późno.
- Mam dość tych pochrzanionych pytań! Edge zatoczył się, nieprzytomnym z wściekłości wzrokiem szukając wyjścia.
- Stój! Nie pozwoliłem ci odejść! - ryknął na niego imperator, aż zadrżały ściany. - Straż!
Momentalnie drzwi otworzyły się i do środka wpadły cztery Centuriony.
"Chcecie walki? Będziecie ją mieli."
Edge skoncentrował chi i wyrzucając przed siebie prawa rękę szerokim, żółtawym strumieniem uderzył we wbiegające roboty. Pchnięte siłą ataku powpadały na siebie i jako jedna metalowa masa uderzyły w tylną ścianę, wyrywając w niej dużą dziurę. Taki atak nie mógł ich uszkodzić, ale mógł kupić trochę czasu. Edge wziął głęboki oddech i spojrzał prosto na imperatora. Mógł go teraz zabić, wystarczyłoby wystrzelić. Co miał do stracenia? I tak był już skończony...
Zdecydował momentalnie. Ułożył dłonie przed klatką piersiową i stworzył pomiędzy nimi niebieską kulę chi, którą sekundy potem pchnął w kierunku władcy.
Pocisk jakby w zwolnionym tempie zdążał w kierunku imperatora. Żaden z Wild Warriors nie był dość szybki by zareagować i ochronić swojego władcę. Zresztą, czy by to coś zmieniło?
Imperator wyciągnął przed siebie jedyną dłoń i rozproszył niebieską kulę gdy zbliżyła się na kilka centymetrów.
Momentalnie jasnym stało sie czym było to nieokreślone coś, co roztaczał wokół siebie ich władca, to poczucie autorytetu i potęgi. To była tłumiona chi, ale chi tak potężna, że aż niewyobrażalna, ogłuszająca, przekraczająca wszelkie granice znane wojownikom Neev-jin.
Teraz ta chi została uwolniona. Edge czuł moc swojego władcy nie wierząc w to co się dzieje. Nie miał pojęcia jakim cudem planeta jeszcze się od tego nie rozpadła, bo sam czuł jak samo wrażenie potęgi tej energii rozsadza mu mózg.
W przebłysku jaśniejszych myśli określił którędy najbliżej na zewnątrz, wycelował w ścianę i chi-blastem otworzył sobie w ścianie wyjście. Ostatkiem sił odbił się i wyleciał z pałacu. Byle dolecieć do miasta, ukryć się, jak najdalej od tej potęgi. Jak najdalej od tego czegoś, co nie mogło istnieć.
Nie mogło...

IC: Kwestia wyboru...

Na ekranie telewizora skakały różnokolorowe warzywa ze śpiewem na ustach reklamując jakąś rozpuszczalną zupkę. Horn siedział rozwalony na kanapie w swoim mieszkaniu, obok, na stoliku, walały się papierki po czekoladzie (tym razem w tabliczkach) oraz puszki po piwie. Dowódcę Wild Warriors bolała głowa. Nie rozumiał co zaszło tam w pałacu, nie potrafił objąć tego swoim umysłem. Jakim cudem wszystko się tak momentalnie popieprzyło? W jednej chwili słuchali komplementów imperatora, a sekundy potem rozpętało się piekło. Edge uciekł, sam imperator zaś okazał się być tak potężnym wojownikiem, że połowa oddziału straciła przytomność od samej intensywności jego chi. Teraz wszyscy mieli przymusowy urlop, nie chciano by wtrącali się w poszukiwania Edge'a.
Hornowi chciało się bić głową w ścianę. Jego najlepszy żołnierz był teraz ścigany niczym zwierzę, a oni mieli się po prostu nie wtrącać. Horn wolał się nie pokazywać w bazie, żeby nie dawać osobnikom takim jak Halberd okazji by roześmiać mu się w twarz.
Naprawdę nie rozumiał co się stało... wyglądało mu to zupełnie jakby imperator celowo wyprowadził Edge'a z równowagi, żeby doprowadzić do takiej sytuacji, ale to było bez sensu. Jaki miałby w tym cel? Kto i co miałby na tym zyskać.
Jego rozmyślania przerwał sygnał telefonu. Horn wstał, podszedł do sciany i podniósł słuchawkę.
- Ta... - odchrząknął. - Tak? Słucham.
- Dowódca Horn? Pański oddział wraca do czynnej służby. Proszę się zgłosić w bazie, natychmiast.
Z drugiej strony odłożono słuchawkę. Horn także odwiesił swoją. Miał paskudne przeczucie, a te rzadko go myliły.
- Kurwa... zanosi się, że będzie jeszcze gorzej.

Nie wiedział ile czasu minęło, kompletnie stracił jego poczucie, czuł się jak pijany. Gdyby nie to, iż instynktownie tłumił chi, odnaleziono by go bez trudu. Wiedział, że trochę spał, choć każdorazowe przymknięcie powiek sprawiało iż oczami wyobraźni widział Centuriony wychodzące zza rogu ulicy. Ścigali go, jego umysł miał tę informację, ale z trudem przyjmował ją do wiadomości. Setki razy na godzinę żałował swojego wybuchu, chcąc cofnąć czas, przeprosić, zrobić cokolwiek. Czasami nie wierzył w to co się stało, miał wrażenie, że to sen z którego za chwilę się obudzi w swoim łóżku, odbierze wiadomość od Tuska, pójdzie do "Armory", gdzie posłucha żartów Tuska i wszystko będzie w porządku.
Ale nie budził się, a jeśli już się budził to nie wcale we własnym łóżku, tylko w jakiejś nie znanej mu alejce. Nieliczni bezdomni uciekali na jego widok, chociaż to raczej on bał się ich bardziej niż oni jego - mogli przecież wezwać jakieś władze. W tej dzielnicy rzadko trafiało się na stróżów prawa, a znalezienie tu pojedynczej osoby zakrawałoby na cud, w mieście żyło pięćdziesiąt milionów istot różnych ras. Jednak mimo wszystko niebezpieczeństwo istniało.
Po dwóch, może trzech dniach poczuł się jednocześnie lepiej i gorzej. Z głodu po części wróciła mu jasność umysłu, ale to także sprawiło iż ostatecznie uświadomił sobie sytuację. Zaatakował imperatora, on, którego jedynym celem w życiu było wypełniać właśnie jego rozkazy. Był skończony. Świadomość tego było przytłaczająca. Ścigano go, nie było miejsca do którego mógłby się udać i poczuć się bezpiecznie. Tutaj jednak też nie mógł zostać wiecznie... Nie mógł tu zostać ani chwili dłużej! Musiał coś zjeść... a jeszcze jedna noc na tych ulicach przyprawiłaby go o szaleństwo.
Była tylko jedna osoba do której mógłby się zwrócić o pomoc.

Scarr'gon, rycząc potwornie, szarżował w kierunku Claw na pełnej prędkości, ale ona nawet nie myślała uciekać. Była sama, więc nikt by jej nie ochronił, zaś pod względem szybkości ustępowała potworowi znacznie. Miała tylko dwie sekundy na reakcję i tylko jedno wyjście. Wyciągnęła dłoń w kierunku bestii i wystrzeliła cienki promień chi, który przebił oko stwora i wpadł do środka czaszki. Stwór legł martwy.
- Koniec symulacji - oznajmił beznamiętny głos komputera.
Otoczenie zmieniło się, wygenerowany holograficznie Scarr'gon znikł. Claw rzuciła okiem na zegar. Znowu trzy godziny minęły jej na treningu... Na szczęście Wild Warriors byli nadal wysoko w rankingu, więc do wyczerpania limitu godzin korzystania z holograficznej sali treningowej było jeszcze daleko.
Na dzisiaj jednak chyba wystarczy...
Nagle odezwał się jej beeper. Wyjęła urządzenie z kieszeni.
"Gdzie jesteś? Wracamy do akcji. Mamy odnaleźć Edge'a. Bądź jak najszybciej w naszej kwaterze. Horn." - głosiła wiadomość.
Odnaleźć Edge'a... To był łagodny sposób na przekazanie złych wieści. Na pewno nie mieli go szukać po to, żeby z nim potem porozmawiać.
Standardowa procedura... znaleźć i zabić.

- Witaj, Hoof.
Starszawy Neev-jin kilkukrotnie zamrugał oczami zanim uwierzył w to, co widzi.
- Edge... Co tu robisz? Wiesz... wiesz, że cię ścigają... - pytanie zmieniło się w stwierdzenie. - Nie stój tak na progu, wejdź.
- Dzięki... - Edge niepewnie wkroczył do bogato urządzonego mieszkania.
- Pewnie jesteś głodny? - Samo spojrzenie olbrzyma uświadomiło Hoofa, że ma rację. - Zaczekaj tutaj, zaraz coś przyniosę. - Ruszył w kierunku kuchni.
Edge usiadł przy zdobionym stole rozglądając się dookoła z prawdziwym podziwem. Hoof wiedział kiedy wycofać się z czynnej służby. Był jednym z nielicznych Neev-jinów, którzy potrafili sobie uświadomić iż dni ich świetności jako wojowników minęły. Większość nie wierzyła w to, ginęli więc w kleszczach Scarr'gonów czy kłach innych potworów, a imperium oszczędzało mnóstwo pieniędzy, przejmując ich oszczędności (rodzin najczęściej nie mieli). Hoof był za cwany by tak głupio oddać to na co pracował całe życie, więc przeszedł na emeryturę. Wcześniej jednak pracował jakiś czas w ośrodku wychowawczym, do którego dwadzieścia pięć lat wcześniej podrzucono Edge'a. Tak właśnie się spotkali.
Hoof wszedł z tacą pełną jedzenia. Olbrzymi wojownik wymamrotał jakieś słowa podziękowania i jak tylko dotknęła ona stołu rzucił się prowiant.
- Źle się stało - powiedział w pewnym momencie Hoof. - Słyszałem o wszystkim z relacji. Ponoć straciłeś panowanie nad sobą i go zaatakowałeś. Tak, wiem, zostałeś sprowokowany - powiedział szybko, widząc że Edge chce zaprotestować. - Ale mimo to popełniłeś duży błąd.
- Nie wiem co mnie napadło, Hoof - rzekł Edge, łamiącym się głosem. - Naprawdę, czułem się jakby ktoś... lub coś chciało żebym go zaatakował. Sam do tej pory w to nie wierzę. Nie pytaj mnie dlaczego to zrobiłem... nie odpowiem, bo nie wiem... po prostu nie wiem. - Olbrzym odwrócił głowę, nie chcąc patrzeć rozmówcy w oczy.
Przez chwilę obaj milczeli.
- Z twojej winy, czy nie... nasz imperator nie wybacza. Przede wszystkim wymaga bezwarunkowego posłuszeństwa. - Umilkł, jakby zastanawiając się nad czymś. - Musisz uciekać - powiedział wreszcie.
- Niby dokąd? Znajdą mnie wszędzie, prędzej czy później.
- Tak... wszędzie w Imperium.
- No tak, wszędzie... - Edge nagle zrozumiał. - Co masz na myśli?
- Pełzacze - krótko wyjaśnił Hoof.
- Przecież to tylko zwierzęta!
- Jesteś pewien? - poważnie zapytał stary Neev-jin. - Urządzają zasadzki. Ciągle się mówi o "ich terytorium" i "naszym terytorium". Poszukujemy ich ojczystej planety. Nie urządza się na nich polowań jak na Scarr'gony, ale prowadzi bitwy. Zwierzęta nie porywałyby też masowo mieszkańców imperium, bo i po co?
- W porządku, masz rację - przyznał Edge. - Ale co z tego?
- Władze każą nam o myśleć o Pełzaczach jak o zwierzętach, żeby nikt nie miał oporów przed ich zabijaniem. Ale to inna rasa, obca rasa. Zbyt różna od nas czy Seitac-jinów, dlatego nie potrafimy się z nimi porozumieć, ale jednak inteligentna.
- Nic mi to nie daje. Nie dość, że ja też nie wiem jak się z nimi porozumieć to jeszcze nie mam pojęcia gdzie ich szukać, przecież nie wiadomo gdzie leży ich macierzysta planeta.
Hoof westchnął, sięgnął po holograficzną mapę Imperium, położył ja na stole i włączył. Wyświetlił się trójwymiarowy obraz znanej przestrzeni.
- My jesteśmy tutaj - Hoof palcem wskazał duża czerwoną kropkę niemalże pośrodku. - To są planety leżące na obrzeżach. - Pociągnął palcem półkole po lewej stronie hologramu. - Rotta, Kerat, Racca, Nel'ap. Zaś szukać powinieneś gdzieś tutaj... - Wskazał grupę gwiazd jeszcze bardziej na lewo i nieco niżej.
- Skąd wiesz coś takiego? Przecież... Skoro ty to wiesz, to na pewno wie to także dowództwo. Dlaczego do tej pory nie urządzono wyprawy na Pełzaczy?
- Nigdy nie wiedział tego nikt poza mną i nieżyjącymi już moimi kolegami z oddziału. Dawno temu, w młodości... Nieważne! - urwał. - To długa historia, a ty nie masz wiele czasu.
- Nikomu tego nie zdradziliście? Przecież mogliście łatwo zakończyć te wojnę!
- Zrozum... - zaczął zmęczonym tonem. - Próba zniszczenia ich świata skończyłaby się naszą klęską, i to sromotną. Nie życzę nikomu się tam znaleźć.
- Ale mnie tam posyłasz... - skwitował Edge.
Hoof spojrzał na niego chłodno.
- Chyba nie zdajesz sobie do końca sprawy z tego w jakim bagnie się znajdujesz, chłopcze. - Normalnie Edge nie przepuściłby nazwania go "chłopcem", ale Hoof akurat mógł sobie pozwolić na wiele w rozmowie z nim. - Zostaniesz tutaj to zginiesz. Dzisiaj? Jutro? Pojutrze? Na pewno wkrótce. Uciekając tam... zginiesz prawie na pewno. Ale to jest lepsze przynajmniej o to "prawie". Masz cień szansy, a to już lepsze niż nic, prawda? To kwestia decyzji... Żal mi ciebie - stwierdził niespodziewanie, zmienionym głosem. - Miałeś przed sobą przyszłość, a teraz... nie masz nic.
- Przestań - szepnął Edge. - Nie chcę tego słuchać. Żadne słowa nie odwrócą tego co zrobiłem, a nie musisz nic mówić, żebym poszedł za twoją radą. Tutaj, tak? - Wskazał palcem czarny, niezbadany jeszcze obszar kosmosu za jedną z granic Imperium. - Zaryzykuję więc, chociaż pewnie zginę. - Uśmiechnął się gorzko. - Nawet jednak jeśli przeżyję, nie zobaczymy się już, więc...
- Żegnaj, Edge.
- Żegnaj... ojcze.

- Nic tu nie ma. Absolutnie nic.
Tusk spojrzał na Fanga i pokiwał głową.
- Niestety masz rację - stwierdził, przeglądając zawartość szafy w mieszkaniu Edge'a. - Nic elektronicznego poza telefonem.
- A na nim tylko jedna wiadomość i to akurat ta od ciebie...
- Dokładnie. Żadnych książek, gazet. Tylko łóżko, lodówka, szafa, a w niej kilka identycznych strojów i do tego wszystkie w złym guście.
- Jak identyczne to oczywiste, że wszystkie - odruchowo poprawił go Fang. - Wygląda, że ten facet nie ma życia, nie ma przyjaciół, nie ma niczego.
- Poza nami... - cicho stwierdził Tusk.
- Co?
- Dla niego całe życie to my, Wild Warriors. Całe dnie spędzał w bazie, trenując, z nami na akcjach, albo w "Armorze", także z nami. Nie ma... nie miał nic innego.
- Cholera, faktycznie... - Fang podrapał się po głowie. - Racja. Czy my w ogóle coś o nim wiemy? Gdzie spędza urlopy? Czy ma kobietę? Co lubi jeść? Nigdy nie mówił o sobie...
- A o czym miał mówić? - Tusk rozłożył ręce, wskazując mieszkanie. - O tym?
- To, kurwa, jak szukanie igły w stogu siana. Nigdy go nie znajdziemy.
"Może to i lepiej?" - pomyślał Tusk. W tym samym momencie zadzwonił jego telefon.
- Niesamowity Tusk, słucham - odebrał.
- Tu Horn. Mamy go, ujawnił się.

Sam nie wiedział dlaczego na nich czekał. Może liczył jeszcze, miał cień nadziei, że nie będzie musiał uciekać gdzieś w kosmos, że... uzyska przebaczenie? Jeszcze jedną szansę? Że przylecą do niego i powiedzą "popełniłeś błąd, ale to nic, zdarza się, możesz z nami wrócić".
Przylecieli, ale nic nie powiedzieli, lewitowali tylko naprzeciwko niego w milczeniu, wszyscy z odpowiednio skróconymi włosami i odziani w stroje bojowe. Unosili nad jednym z ostatnich niezurbanizowanych obszarów Khurt (Edge odruchowo wybrał właśnie takie miejsce) patrząc na siebie nawzajem zupełnie inaczej niż zawsze do tej pory.
To on musiał przemówić pierwszy.
- A jednak posłali za mną was...
- Lepiej dla nas wszystkich będzie, jeśli nie będziesz się bronił - przerwał mu Horn. Reszta oddziału ponuro trwała za plecami dowódcy.
- Popełniłem wielki błąd, wiem, ale czy na tyle duży żeby od razu za to umierać?
- Zaatakowałeś imperatora, sam sobie odpowiedz.
- Przecież wiecie, że nie zrobiłem tego... Ja nigdy... - Nie mógł odnaleźć słów. - Przecież mnie znacie.
Miał rację, znali go.
- To nie ma znaczenia. Otrzymaliśmy rozkaz.
Na to nie znajdował odpowiedzi.
- Widzieliście przecież, że zostałem sprowokowany - powiedział wreszcie. - Wytłumaczcie mi sens tego wszystkiego bo ja go nie widzę!
Oni także nie widzieli.
- Nasz imperator oszalał! Nie widzę innego wytłumaczenia! To bez sensu... - Nagle coś go tknęło. - Możemy się mu razem przeciwstawić! Jeśli nie my, to kto? Jesteśmy najsilniejsi!
- To ty oszalałeś! - warknął nagle Sting. - Nie czułeś jego potęgi? Jesteśmy dla niego jak pył! Nawet gdybyśmy byli w stanie walczyć z całą jego armią, to z nim samym nie mamy żadnych szans!
- Ze mną też nie macie - odparł cicho Edge.
Zaskoczyło ich to stwierdzenie i to wypowiedziane takim tonem. Mówił absolutnie poważnie, ale oni... nie uwierzyli. Wiedzieli, że jest dobry, nawet że jest lepszy od nich. Ale ich było siedmioro, a on sam. Nie było możliwe, żeby dał im wszystkim radę. Należeli przecież do elity elit, stworzone w laboratoriach istoty bliskie perfekcji pod względem genotypu, szkolone do walki od dzieciństwa. Od urodzenia przeznaczono ich na wojowników, a jego nie... sam wybrał tę ścieżkę. Zdawali sobie sprawę, że dotarł do ich poziomu i przewyższył go, ale nie mieli bladego choćby pojęcia w jakim stopniu. Dlatego właśnie mu nie uwierzyli.
- Nie staniemy po twojej stronie, Edge - powiedział twardo Horn. - Nie dlatego, że boimy się walki, czy samego imperatora. Składaliśmy przysięgę wierności, wiesz o tym. Sam też ją składałeś, pamiętasz?
- Pieprzę taką przysięgę! - syknął olbrzym, spluwając.
- No to nie mamy o czym rozmawiać.
Ruszyli jednocześnie i bez zgrzytów, jak tryby dobrze naoliwionej maszyny. Edge nie miał zamiaru czekać na ich atak, sam także wystartował. Zderzyli się w połowie drogi. Olbrzymi Neev-jin staranował Stinga i, pchając go przed sobą, uderzył w Fanga. Od początku poszedł na całość, żebra pierwszego z przeciwników zatrzeszczały już przy pierwszym starciu, przy drugim zaś popękały. Fang natomiast został na sekundę zamroczony.
Najszybciej zareagował Molar, dopadł olbrzyma zza pleców, kopiąc go z półobrotu w głowę. Edge oberwał, ale siła ciosu tylko lekko przekrzywiła mu kark. Zaraz zresztą skontrował, ruszając do tyłu i uderzając lewym łokciem w szczękę Molara, czym wbił mu do gardła kilka zębów. Niemal w tym samym momencie sam oberwał w klatkę piersiową potężnym, pomarańczowym chi-blastem od Horna. Eksplozja zalała go falą bólu i rzuciła na podłoże, w które wbił się dość głęboko, czując jak skały trą o jego skórę. Zaraz potem cała okolica zaroiła się od wybuchów - Horn i Claw ostrzelali miejsce jego lądowania dziesiątkami pocisków.
Musiał się jakoś wydostać z tej pułapki. Ignorując ból, przedarł się poziomo przez kilka warstw skalnych i wystrzelił na powierzchnię, niemal od razu nadziewając się żołądkiem na nogę Tootha. Skontrował chi-blastem z bliska, ale nie trafił, więc poprawił jeszcze prawym hakiem w klatkę piersiową. Kostki palców zatrzeszczały mu w spotkaniu z metalowymi żebrami tamtego - implant już się przyjął. Cyborg uśmiechnął się tylko i skontrował identycznym ciosem swoich syntetycznych mięśni i ścięgien, wybijając olbrzymowi powietrze z płuc. Edge zacisnął zęby tak mocno, że niemal się połamały, ale nie krzyknął z bólu, a nawet zdołał go opanować. Zacisnął pięść mocniej i uderzył ponownie, najsilniej jak potrafił. Trafił w mostek, co dla cyborga skończyło się tragicznie - nie wytrzymały nie tylko jego syntetyczne żebra, ale także i sztuczne serce, które poddało się z cichym chrupnięciem.
Edge jednak nie otrzymał choćby sekundy wytchnienia, w tej samej chwili silny strumień chi trafił go w twarz, odrzucając głowę do tyłu i spopielając brwi, rzęsy oraz dość obfity zarost. Zanim się otrząsnął, oberwał drugi raz, także w twarz, tym razem dość poważnie przysmażyło mu to skórę.
Chcąc uniknąć dalszych ubytków na i tak wątpliwej urodzie rzucił się w bok i zaczął lecieć po łuku. Fang i Tusk doskonale celowali, nawet do ruchomych celów, ale jeszcze nigdy nie byli zmuszeni strzelać do kogoś tak szybkiego. Ruch Edge'a dosłownie rozmywał się im w oczach, nie widzieli nawet gdzie ich cel dokładnie się znajduje, tylko smugę na torze jego lotu. Dalsze ataki chybiały zupełnie.
Olbrzym tymczasem zatrzymał się niespodziewanie, na stopie Horna. Doświadczony dowódca przewidział gdzie musi się znaleźć, by trafić i się nie pomylił. Źle jednak ocenił, a dokładniej - nie docenił impetu rozpędzonego olbrzyma. Trafiając go w nasadę szyi zatrzymał co prawda i to bardzo boleśnie, ale jego własna noga w tym samym momencie zmieniła się w makabryczną harmonijkę. Pchnięta kość udowa przebiła miednicę i wbiła w narządy wewnętrzne oraz w kręgosłup. Horn jednak nie zdążył opaść bezwładnie na ziemię, Edge, otrząsnąwszy się wcześniej, złapał go w powietrzu i potężnym poziomym ciosem przetrącił kark. Następnie rzucił swoim byłym dowódcą w kogoś, nie zauważył w kogo. Nie trafił.
- Za każdego z was... za każdego... oddałbym życie - wydyszał. - Za każdego z was...
Fang i Tusk zawahali się przez ułamek sekundy, ale zaraz potem wznowili ostrzał. Ataki jednakże przeszyły tylko puste powietrze, Edge był już za plecami strzelców. Nie patyczkował się - chwycił Fanga jedną ręką za szyję, drugą za głowę i skręcił mu kark. Wtedy oberwał serią chi-blastów w plecy. Eksplozje przypaliły mu skórę i pchnęły do przodu. Strzelał Molar. Edge ustawił dłoń poziomo i posłał w krępego Neev-jina własny pocisk, zbyt szybki, by ten mógł go uniknąć i dość silny, by wyrwać mu dziurę w klatce piersiowej (powierzchowną, ale zawsze...).
- O tobie nie zapomniałem - mruknął Edge, strzelając strumieniem chi tam, gdzie wyczuwał Tuska. Ten uniknął o włos i skontrował podwójną falą z obu rąk. Edge przyjął ją na wyciągnięte dłonie, zatrzymał, ale lekko się przy tym sparzył.
- Mnie się nie da zapomnieć - uśmiechnął się Tusk, znikając, materializując przy Edge'u i kopiąc zamaszyście. Olbrzymi Neev-jin zablokował przedramieniem, a zaraz potem odskoczył do tyłu, widząc iż oddziałowy "snajper" próbuje od czegoś odwrócić jego uwagę. Miał rację, na miejscu gdzie przed połówką sekundy była jego głowa przeleciał cienki, skoncentrowany promień chi, wysłany przez Claw.
Edge wyrzucił obie dłonie przed siebie, wyrzucając szeroką falę energii. Objęty nią Tusk został dosłownie rozerwany na atomy. Dokładnie wtedy na szyi Edge'a, zacisnęły się nogi Claw, niczym kleszcze Scarr'gona. Faktycznie, ścisk miała mocny. Olbrzym chwycił za jej łydki, próbując rozewrzeć duszące go zwały mięśni, całkowicie bezskutecznie. Co gorsza Claw uderzyła go z całej siły w bok głowy, zamraczając lekko.
Nie widząc innego wyjścia skierował dłonie do tyłu bo bokach głowy i wystrzelił z nich strumienie chi. Przypalił sobie uszy, ale udało mu sie strącić wojowniczkę, która, dymiąc, opadła na ziemię.
Edge także wylądował, krztusząc się i kaszląc. Szyja bolała go co najmniej jakby miała zaraz odpaść razem z głową. Poparzona atakami Fanga i Tuska twarz także była w kiepskim stanie, no i chyba miał połamane żebra. Nie... na pewno miał połamane żebra.
To jednak nie był odpowiedni moment na użalanie się nad sobą. Wbrew pozorom, koniec wcale jeszcze nie nastąpił. Nie mógł tu leżeć i czekać na Centuriony, które rozniosłyby go na strzępy. Olbrzym wstał i sprawdził jak mu idzie utrzymywanie równowagi. Zupełnie nieźle. Rozejrzał się wokół.
Jako pierwszy ujrzał strach... strach w oczach Stinga, który patrzył na niego, panicznie próbując odczołgać się jak najdalej, choćby o metr, o pół metra. Edge podszedł do niego w milczeniu.
- Proszę... - wydusił z siebie Sting, krwawiąc z ust na mundur. Każde słowo sprawiało mu dodatkowy ból. - Proszę... nie... nie zabijaj mnie... Błagam...
Edge wahał się tylko sekundę. Wyciągnął w jego kierunku prawą dłoń i skoncentrowaną falą chi z palca wskazującego przebił mu głowę na wylot. Nie spojrzał już potem na trupa.
Zwyciężył. Pokonał ich. Powinien być z siebie dumny, a jednak z jakiegoś powodu... nie był.
- Edge... - A jednak ktoś jeszcze żył. - Edge...
To był Molar. W jego piersi ziała duża dziura, ukazując gołe żebra. Mięso i skóra na brzegach były przypalone. Usta krępego wojownika, po wcześniejszym ciosie, przypominały krwawą miazgę.
- Nie wierzyłem... - pluł krwią Molar. - Nie wierzyłem, że jesteś taki silny... Ale jesteś... Nie chciałem... Nie chciałem z tobą walczyć... ale rozkaz.
- Wiem. Nie musisz nic mówić.
- Muszę... Chciałem ci podziękować... wtedy, on nazwał mnie pijakiem... ty nie...
- Molar, nie...
- Tusk też... on był ci wdzięczny... tylko... znasz go... on by nigdy...
Edge ukląkł przy nim i chwycił jego dłoń. Nie próbował już powstrzymywać łez.
- Ja... przepraszam - wypłakał. - Wybaczysz mi? Proszę cię, ja... musiałem. Nie chciałem was skrzywdzić.
Molar nie zdołał już nic powiedzieć, ale zdążył jeszcze zacisnąć dłoń, dając swojemu przyjacielowi i zabójcy jednocześnie znak, że wybacza.
Edge nie wstawał. Nie wiedział jak długo to trwało, ale minęło dość czasu, by jego łzy wyschły. Płakał po raz pierwszy i ostatni w życiu... Poderwał się dopiero kiedy poczuł chi za swoimi plecami. Claw podnosiła się niezgrabnie. No tak, mógł się zorientować, że tamten atak jej nie zabije, o czym on myślał? Nie! O czym on myśli teraz? Dopiero co prosił o wybaczenie jedną ze swoich ofiar, a teraz... Poczuł do siebie odrazę. Stanął na równe nogi i podszedł do wojowniczki, która na ten widok przyjęła postawę do obrony.
- Nic ci nie zrobię - uspokoił ją Edge. Zupełnie nieskutecznie, bo przemówił tak suchym i beznamiętnym tonem, że sam sobie nie uwierzył. - Jestem już zmęczony zabijaniem. - Tak lepiej. - Pozwolę ci żyć, bo chcę byś wróciła do naszego imperatora i coś mu przekazała. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Powiedz mu, że znajdę sposób... Kiedyś jakoś tu powrócę, wystarczająco potężny i zabiję go. Za to co zrobił mnie, za to co zrobił wam... Za to, co ja wam zrobiłem. Za wszystko. Zrozumiałaś?
Kiwnęła głową. Cóż innego mogła zrobić?
Edge odwrócił się, wzbił w powietrze i odleciał. Nigdy więcej go nie ujrzała.

ID: ...i jego braku

Podróżował tak, jak zwykle przemieszczał się jego oddział, otoczony kulistą osłoną chi, na pół uśpiony, lewitując w pustce kosmosu. Z tą różnicą, że nie mógł tym razem obserwować siedmiu innych podobnych do swojej jasnoniebieskich kul na tle ciemności. Był sam.
Mijał kolejne granice obszarów imperium nawet tego nie zauważając. Wyleciał z centrum swojego kraju, gdzie ponad 80 planet zostało przystosowanych do zamieszkania. Minął średnio zaludnione obszary wypełnione rolniczymi planetami żywiącymi te przemysłowe. Minął obrzeża, które dopiero poznawano i szukano zdatnych do zaludnienia światów.
Leciał dalej, nie wiedział już dokąd, zaczął tracić poczucie czasu. Rany, nawet porządnie nie opatrzone, źle się goiły. Trochę gorączkował, czasami trudno mu było odróżnić jawę od snów.
"To jest Edge" - mówił Horn w jednym ze snów. - "Od dzisiaj należy do naszego oddziału".
"Witaj w piekle, Edge, jestem Fang" - powitał go z uśmiechem jeden z żołnierzy.
"Nie obraź się, ale strasznie brzydki jesteś, masz tak zawsze?" - powiedział inny, zanim Edge zdołał odpowiedzieć dodał: "Mam na imię Tusk, ale wszyscy mówią mi per istoto najwyższa , więc ty też możesz."
"Ja jestem Sting. Jak dobry jesteś?"
"Najlepszy" - odparł za Edge'a Horn. - "Rzuć okiem na jego wyniki, ma lepsze nawet niż ty."
"Żartujesz?"
"Nie, serio... w niektórych kategoriach."
"Radzę go olać" - jedyna kobieta w oddziale wskazała oddalającego się w kierunku jakiejś konsoli informacyjnej Stinga. - "On tak zawsze. Ja jestem Claw." - Ścisnęła jego dłoń, aż zatrzeszczało.
"Ja jestem Tooth" - dziwnie masywny Neev-jin także wyciągnął rękę w kierunku nowoprzybyłego.
"Ostrożnie, jak go dotkniesz może cię porazić prąd" - zażartował Fang, Edge odruchowo cofnął dłoń, co wywołało u wszystkich atak wesołości.
"Ten ponurak to Molar, ale z nim nie ma co rozmawiać. W ogóle nie jest na luzie" - kwaśno skomentował Tusk.
"Zgadza się, ani trochę" - potwierdził smutno Fang.
"Nie mogłeś trafić lepiej" - powiedział Molar. - "Wygląda mi, że będziesz do nas pasował."
Edge ocknął się. Już chciał krzyknąć do wszystkich, że śniło mu się ich pierwsze spotkanie, ale uświadomił sobie, że ich tu nie ma.
Że ich w ogóle nie ma.

- Panie - zaczał pierwszy minister Haetlock - tak jak przewidziałeś, opuścił planetę po walce z Wild Warriors. Nie byli w stanie go zwyciężyć.
- Czy ktoś przeżył?
- Tak, panie, ta kobieta, Claw. Twierdzi, że Edge kazał ci przekazać pewną wiadomość.
- Nie musisz jej powtarzać, jestem pewien, że wiem jak brzmi. - Imperator był wyraźnie zadowolony, choć dla nie wyczulonego na zmiany jego głosu ucha mógł brzmieć całkowicie obojetnie. - Zapytam jednak ponownie, dobrze się zastanów nad odpowiedzią. Czy ktoś z oddziału mającego zatrzymać zdrajcę Edge'a przeżył?
Seitac-jin momentalnie zrozumiał.
- Nie, panie - odpowiedział. - Wszyscy zginęli.
- Tak właśnie sądziłem, możesz odejść.
Haetlock pokłonił się i wyszedł.

Podążał dalej, mijał nieznane światy nie wiedząc czy któryś z nich nie jest może tym, na który miał się udać. A może to wszystko jedno? Czuł się coraz gorzej. Sny zrobiły się natrętne do tego stopnia, że zaczął się ich bać. Nigdy nie było pewne co zobaczy po zamknięciu powiek. Wredny uśmiech Tuska, pewną siebie, wiecznie zamyśloną twarz Horna czy... strach w oczach Stinga próbującego odczołgać się choćby o kilka centymetrów dalej od niego tuż przed tym jak padł już na zawsze, z dziurą wypaloną w czaszce.
Brak snu męczył go i dodatkowo osłabiał. Nie rozróżniał już mijanych obszarów, wszystko mu się mieszało ze sobą. Mijając kolejny świat nie był nawet w stanie stwierdzić czy to od czasu opuszczenia granic imperium dwudziesty, dwusetny czyu dwutysięczny. Równie dobrze mógł być pierwszy, a on latać w kółko dookoła niego...
Gorączka nasiliła się, do snów doszły halucynacje na jawie, a może nie? Może tylko wydawało mu się, że nie śni? Widział wyraźnie jeszcze siedem identycznych kul chi poruszających się równolegle z jego własną. Później zdawało mu się, że tuż za nim lecą cztery Centuriony, a jeszcze innym razem, że sam imperator, bez jednej ręki. W kolejnym omamie jedną rękę miał Sting, który uśmiechając się, pomimo dziury wypalonej w swojej czaszce, witał go w oddziale "Wild Warriors". Chwilę potem Tusk podziękował mu za uratowanie życia w walce ze Scarr'gonem, po czym rozpadł się w eksplozji chi.
Rany paliły żywym ogniem, Edge nie kontrolował już lotu swojej kuli. Tylko instynkt przetrwania pozwolił mu zachować dość koncentracji i woli by jej nie rozproszyć gdzieś w przestrzeni, co oznaczałoby pewną śmierć. Neev-jini mogli przeżyć w przestrzeni zaledwie kilka dni, o ile byli w dobrej formie. On nie przeżyłby godziny.
Nie miał pojęcia jak długo już leci, ale jednak jakby czuł iż jego podróż dobiega końca.
A może po prostu czuł zbliżającą się śmierć? Nie potrafiłby już rozróżnić tych dwóch rzeczy.

Claw nie dała się zaskoczyć, cóż jednak z tego? Centuriony nie potrzebowały elementu zaskoczenia żeby zwyciężyć z jedną Neev-jinką. Całą jej walkę można skwitować jednym słowem:
"Próbowała".
Pierwszy minister Haetlock bardzo się zatroskał widząc skatowane ciało wojowniczki, aż zacmokał ustami. Żyła jednak, a to było najważniejsze.
- Upewnijcie się, że przeżyje - wydawał polecenia - i przygotujcie stół operacyjny. Maszyna także ma być w gotowości w każdej chwili.
"Żal mi ciebie, panienko. Nie wyobrażasz sobie nawet do jak wielkich rzeczy cię przeznaczono. Nawet gdybym ci powiedział, nie zrozumiałabyś."
- Jestem tu podobno najinteligentniejszy, a sam nie rozumiem... - mruknął jeszcze pod nosem, odchodząc.

Obudził go chłód. Temperatura wewnątrz kuli była zawsze stała, optymalna, nie było tam miejsca na chłód czy ciepło. A więc nie znajdował się w już kuli. Czy stracił panowanie nad własnym umysłem i ją rozproszył? Nie, wtedy czuł by przenikliwe zimno przestrzeni, zaś to był tylko chłód. Poza tym wyraźnie czuł pod sobą coś stałego, jakby podłoże.
Wreszcie zdecydował się otworzyć oczy. Znajdował się na powierzchni jakiejś planety. Grunt był jednolitego, ciemnogranatowego koloru i, co dziwne, był jednolicie płaski, bez żadnej, choćby najdrobniejszej wypukłości. Nigdzie. Dotknięciem sprawdził zarost, jego długość sugerowała iż podróżował wiele dni. Nie wiedział jednak czy naprawdę dotarł już do celu, po czym miał to poznać? Ze zdziwieniem zaobserwował, że po jego obrażeniach nie ma najmniejszego choćby śladu. Nic nie bolało go przy oddychaniu, czuł się wprost świetnie.
Po chwii jednak czekało go kolejne zaskoczenie, tym razem przykre. Kiedy spróbował unieść się w powietrze nie udało mu się, tak, jakby nagle stracił tę zdolność. Tknięty złym przeczuciem spróbował skupić w dłoni chi, także bez skutku. Nieco zdezorientowany przez chwilę stał w miejscu, nie wiedząc co robić. Ostatecznie jednak nie miał wyboru, zaczął iść przed siebie. Nie wiedział w którym kierunku, bo pustkowie było jednolite do bólu. Nie wyczuwał żadnej chi, zupełnie nic.
Światło zapewniała mu podwójna gwiazda, mocno świecąca na tle innych, dość jednak oddalona od planety, więc panował półmrok. Edge zauważył jednak, że powierzchnia znajduje się cały czas pod tym samym kątem w stosunku do swojego "słońca", mógł więc iść cały czas mając przed sobą swój cień. Szedł więc zastanawiając się nad wszystkim. Gwiazda z takiej odległości na pewno nie dawałaby dość ciepła by utrzymać tu panującą w tej chwili temperaturę. Raczej nie było też atmosfery, bo rozproszyłaby ona po części światło dając wrażenie iż jest dzień... rzeczywiście, nie oddychał, a mimo to żył. Nie czuł także głodu ani pragnienia, choć powinien właściwie umierać z obu po tak długiej podróży. Nie czuł także zmęczenia, co zaobserwował po kilku godzinach wleczenia się noga za nogą. Bezsensownego wleczenia się, na niewyraźnie zaznaczonym horyzoncie nie pojawiło się nic godnego uwagi.
Zatrzymał się i usiadł, nie widząc sensu w dalszym marszu. A może już umarł i tak wygląda piekło? W to jeszcze byłby skłonny uwierzyć.
Niespodziewanie usłyszał za swoimi plecami jakiś szept, odwrócił się gwałtownie, ale oczywiście nikogo tam nie było. Pokręcił głową, wstając i chcąc ruszyć znów za swoim cieniem, ale kiedy próbował zrobić krok coś wyraźnie chwyciło go za nogę. Stracił równowagę i wyrżnął podbródkiem o podłoże, cudem nie łamiąc sobie zębów. Kiedy spojrzał na swoją stopę nie była ona w niczyim uścisku.
"Nawet jeśli oszaleję" - pomyślał - "nikomu to nie zaszkodzi. Ja sam się nie zorientuję, a tu nie ma nawet kogoś kto by to zauważył."
Wstał, rozglądając się, ale dookoła było równie pusto co wcześniej. Uważnie obejrzał obie swoje nogi zanim postąpił krok do przodu. Tym razem nie napotkał żadnych problemów, więc szedł dalej.
Tak jak się domyślał, było kwestią czasu zanim usłyszał kolejny szept za plecami, nieco wyraźniejszy niż pierwszy. Jak powiedziano już wcześniej, nie był głupcem, więc go zignorował. Zgodnie z wszelkimi przewidywaniami głos odezwał się ponownie, jeszcze wyraźniej i głośniej. Można było nawet rozróżnić słowa, te jednak nie pochodziły z żadnego znanego Neev-jinowi języka. Ponownie udał iż nie zwrócił na to uwagi, szedł wytrwale wiedząc, iż ktoś chcący zwrócić na siebie uwagę popełni wreszcie jakiś błąd... albo wkurzy się tak bardzo, że go zabije, ale to było ryzyko, które Edge akurat mógł podjąć... jedyne, które mógł podjąć, bo nie miał już do stracenia nic poza życiem.
Głosy za plecami, bo szybko okazało się, że jest ich co najmniej kilka, stały się wyraźnie agresywne. Syczały i pomrukiwały groźnie, próbując zmusić go do odwrócenia się. Kilkukrotnie niemal to zrobił, ale silna wola wyszkolona na niejednym wojskowym holoprogramie dawała o sobie znać. Nie zawiodła go nawet, gdy poczuł na karku chłodny dotyk... czegoś. Lekki i momentalny, ale dość wyraźny by nie było mowy o pomyłce. Nie spojrzał odruchowo za siebie, ale drgnął, za co sekundy później sklął się w myślach, idąc dalej. Cokolwiek go obserwowało i próbowało zaczepić wiedziało już, że tylko pozornie jest taki opanowany, że udaje. Ale może nie? Żeby się przekonać musiał po prostu iść dalej. Nie uszedł nawet stu metrów kiedy "to coś" przemówiło za jego plecami dość wyraźnie, by wiedział iż nie ma zamiaru się już kryć. Powoli spojrzał w kierunku swego prześladowcy.
Pełzacz.
Neev-jin poczuł się trochę zawiedziony... tyle zabawy z jednym Pełzaczem, które swojego czasu mógł zabijać dziesiątkami jeśli tylko miały pecha znaleźć się w takiej ilości na drodze jego chi-blasta. Trudno.
Pełzacz wyglądał jak wszystkie inne Pełzacze, był niski, przygarbiony, o ciemnogranatowej, chropowatej skórze, szarych, poziomych szparkach zamiast oczu i uszach przypominających wilcze. Jego długie, przednie łapy, bo trudno to było nazwać rękami, zakończone były tępymi pazurami przypominającymi krecie. Aktualnie stał na kończynach tylnych, ale cały jego gatunek poruszał się na wszystkich czterech, od czego zresztą wzięły swoją nazwę. Nozdrza stwora poruszały się nerwowo, jakby badając olbrzymiego Neev-jina.
Dotychczasowe kontakty Edge'a z Pełzaczami ograniczały się do zmiatania ich masowo z powierzchni różnych planet, więc olbrzym nie miał zielonego pojęcia jak porozumieć się ze stojącym przed nim paskudztwem. Na całe szczęście, czy może raczej nieszczęście, to tamten postanowił wziąć na swe barki ciężar rozpoczęcia konwersacji.
- K'har'ra... - wysyczał groźnie, ukazując potężne uzębienie. - K'har'ra! K'HAR'RA!
Nie brzmiało to zbyt przyjaźnie, gorzej - brzmiało bardzo nieprzyjaźnie. Takie też było. Zanim Edge zdążył wymyślić odpowiednie zestawienie spółgłosek i samogłosek którym mógłby odpowiedzieć, Pełzacz rzucił się na niego. Był szybki.
Neev-jin oberwał ciężką łapą w lewą nogę. Pazury rozdarły mu spodnie (co ciekawe, jakimś cudem naprawione po walce z Wild Warriors) zostawiając na jego udzie cztery czerwone ślady. Pełzacz nie zadowolił się pierwszą krwią i z lewej zamachnął na klatkę piersiową (wyżej nie mógł dosięgnąć). Edge odskoczył do tyłu, odruchowo chcąc wykorzystać chi do złagodzenia impetu lądowania. To oczywiście mu się nie udało, więc prawie skręcił sobie kostkę. W ignorowaniu bólu był jednak dobry, rzucił się więc do przodu uderzając z krótkiego haka w pysk tamtego. Trafił aż nadto celnie - w zęby, kalecząc sobie na nich skórę dłoni. Pełzacz, odrzucony siłą ciosu, poleciał na dwa metry do tyłu, ale od razu poderwał się z powrotem do pionu, warknął i wystartował do biegu. Edge, niczym rasowy torreador, wyminął jego szarżę i, kiedy tamten próbował zawrócić, kopnął go w zębatą mordę. Pełzacz przewrócił się, przekoziołkował kilka razy, ale znowu wstał, wyraźnie rozwścieczony.
Edge zaczął właśnie myśleć nad tym, że jego interakcja z pierwszym spotkanym tubylcem nie przebiega dokładnie tak jak to sobie zaplanował, kiedy jego przeciwnik ryknął wściekle i wyciągnął łapy przed siebie w charakterystycznym geście.
Edge zaklął i rzucił się w bok, w samą porę gdyż z "dłoni" Pełzacza wystrzelił czerwonawy strumień chi, który przeszył miejsce gdzie Neev-jin stał jeszcze przed sekundą.
- To już nie fair! - krzyknął Edge, podrywając się na nogi i taranując przeciwnika barkiem. Pełzacz skrzeknął z bólu i znowu potoczył się po podłożu. Zaraz próbował wstać, ale z marnym skutkiem, zaczął charczeć i pluć krwią... Krwią, która wsiąkała w podłoże bez śladu.
"Co jest do cholery" - pomyślał Edge. Zaraz potem jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia i strachu.
Wokół niego, dosłownie spod ziemi, zaczęły wyłaniać się kolejne sylwetki Pełzaczy. Na początku kilka, zaraz potem kilkanaście, a sekundy później kilkadziesiąt. Wąskie szare oczy wpatrywały się w Neev-jina z nienawiścią. Warkot pół setki gardeł brzmiał co najmniej złowieszczo. Edge poczuł, że to jego koniec, ale się mylił. Niespodziewanie Pełzacze położyły uszy po sobie i rozbiegły się na wszystkie strony, ukazując jakąś postać. Kobietę.
Była potwornie pomarszczona, jakby miała co najmniej z trzysta lat (Neev-jini żyli do mniej więcej do dwustu pięćdziesięciu), ale poruszała się pewnie i sprawnie. Ubrana w długą pelerynę narzuconą na ochronne ubranie pomagające zwykle przetrwać w próżni, jednak bez hełmu. Jej długie, okalające poszarzałą od wieku twarz, włosy były tak siwe, że niemal białe.
Podeszła do niego i przemówiła gardłowo, posykując i pomrukując. Olbrzymi wojownik spojrzał na nią ogłupiały.
- Wybacz... - przeszła na ludzki język, mówiła powoli, szukając w pamięci niektórych słów. - Po tylu latach... używania mowy Khr'evla trudno się... przestawić na coś innego.
- Kim jesteś? - zapytał wojownik, dyskretnie oddychając z ulgą. - Gdzie ja jestem? Czy to rodzinna planeta Pełzaczy?
- Kogo? Ach! - zrozumiała. - Tak, to rodzinna planeta Khr'evla i nie, to nie rodzinna planeta Khr'evla.
Edge nie zrozumiał.
- Czyli... tak czy nie? - upewnił się.
- Ta planeta to... Khr'evla. Khr'evla to ta planeta.
- Taaak - pokiwał głową Edge. - To może przynajmniej powiesz mi kim jesteś?
- Jestem ich królową - rozłożyła ręce, wskazując biegających dookoła Pełzaczy, czy raczej Khr'evla jak ich nazywała. - I jestem ich sługą.
Edge'owi niebezpiecznie drgnęła brew.
- Masz jakieś imię? - zapytał z lekką rezygnacją w głosie.
- Alcara.
- Miło cię poznać, jestem...
- Edge, wiem. Długo kazałeś na siebie czekać.
- Znasz mnie? - zapytał zdziwiony, co było usprawiedliwione. W końcu niecodziennie przebywa się pół wszechświata by trafić na najstarszą w nim kobietę, która twierdzi, że już długo na ciebie czeka.
- Owszem - uśmiechnęła się. - Może nawet lepiej niż ty sam.
- Byłbym wdzięczny, gdybyś nie mówiła cały czas zagadkami.
- To dopiero początek naszej rozmowy. Pytań i odpowiedzi, które narodzą kolejne pytania.
- Tego się właśnie obawiałem... i dokładnie o tym mówiłem.
- Chodź za mną - odwróciła się, ruszając.
Nie widząc innego wyjścia poszedł za nią, także dlatego, iż Pełzacze trzymały się od niej w pewnej odległości, a jego, kiedy został w tyle, zaczęły już dość natrętnie obwąchiwać.
- Dokąd idziemy? - zapytał, nie widząc nigdzie żadnych wyróżniających się punktów.
- Dokładnie... tutaj - stwierdziła. W tym samym momencie Edge stracił pod stopami oparcie, zapadając się pod powierzchnię jakby ta nigdy nie istniała. Pochłonęła go ciemność.

- Dlaczego właściwie straciłem swoją chi?
Znajdowali się w dużym, idealnie sześciennym pomieszczeniu, całkowicie pustym. Doskonale równe ściany były identycznego koloru co planeta. Mimo braku jakiegokolwiek źródła światła panował tu podobny półmrok jak na powierzchni.
- To swego rodzaju symbioza - odpowiedziała, stojąc w bezruchu. - Oddajesz ją planecie, za to ona nie pozwala ci umrzeć, leczy twoje rany, zaspakaja twój głód i pragnienie, potrzebę oddychania... Planeta zwróci ci chi, kiedy ta będzie ci potrzebna.
- Rozumiem... A co z moim ubraniem? Ono także oddaje swoją chi, ale za to się zrasta?
- Ubranie to prezent ode mnie - odparła. - Ale powstało z tego co tu jest, a więc z planety, tak jak moje własne. Nie musisz dziękować.
Nie podziękował, zamiast tego zadał kolejne pytanie.
- A więc - poklepał ścianę - znajdujemy się pod ziemią?
- Sto metrów pod powierzchnią, ale nie ziemi. Ziemia to minerały, krzem i tlen. Musisz pamiętać, że planeta to Khr'evla...
- A Khr'evla to planeta, wspominałaś.
Pokiwała głową.
- Znając ich język można kształtować ich, a więc także ten świat. - Wypowiedziała kilka gardłowych słów, a pomieszczenie rozszerzyło się o kilka metrów w jednym z kierunków.
Zanim Edge zdążył to skomentować niespodziewanie z sufitu na podłogę spadły cztery Pełzacze. Jeden z nich wyrzucił z siebie serię pochrząkiwań i mruknięć. Alcara odpowiedziała mu, po czym wtopił się w podłogę, jakby nigdy go nie było.
- Można je jakoś odróżnić? - Neev-jin wskazał trzy pozostałe, cierpliwie na coś czekające, Pełzacze. Wszystkie wydawały mu się identyczne.
- To bezcelowe ich cykl życia jest zbyt krótki.
- Hę? - Nie zrozumiał. - Jak to?
- Każdy z nich rodzi się, wychodząc z ciała planety i umiera wracając tam. Możesz zapamiętać Pełzacza tak długo jak masz go przed oczami. Owszem można je rozróżnić, choć z trudem, ale to nie ma sensu.
Chwilę trawił tę informację.
- No właśnie... mogłabyś mnie nauczyć paru słów, to mi się może przydać.
- Niby po co? - zdziwiła się. - Nie pobędziesz tu dłużej jak kilka dni.
Ponownie go zaskoczyła.
- Nie zostanę? Ten, kto mnie tu skierował sugerował mi raczej co innego.
Uśmiechnęła się brzydko, ukazując bezzębne wargi.
- Ależ oczywiście, możesz zostać tak długo jak tylko ci się wymarzy. Tyle że za kilka dni wypadną ci włosy, wyrosną pazury i zrobisz się strasznie brzydki.
- Sugerujesz, że... zmienię się w Pełzacza? - Edge z odrazą spojrzał na siedzące na środku pomieszczenia stwory. Jeden właśnie drapał się tylną nogą za uchem.
- Dokładnie... a jak myślisz, co się stało z tymi wszystkimi ludźmi, porwanymi przez Khr'evla z waszych planet? - zrobiła pauzę. - A może tak byłoby dla ciebie lepiej? - Podeszła do stworów. - Zrobiłbyś się taki milutki. - Podrapała jednego pod brodą, ten położył uszy po sobie i zaczął się łasić do jej dłoni. - Nazywacie je Pełzaczami, prawda? Nie dziwię się, spójrz jak żałosne są. - Rzuciła ostre, gardłowe polecenie, Pełzacze zaczęły płaszczyć się przed nią w strachu. - Rzeczywiście... pełzają u moich stóp gotowe posikać się na moje polecenie. - Kolejna gardłowa komenda, Pełzacze wniknęły w podłoże. - A jednak to najdoskonalsza rasa we wszechświecie. - Edge kłóciłby się z tym, ale wolał się nie odzywać. - Niestety, wojowniku... Planeta nie potrzebuje ciebie jako ciebie, a przydadzą jej się twoje mięśnie, kości, krew i wszystko inne. Tylko Khr'evla mogą tu przeżyć.
- Tylko? - zapytał sceptycznie. - A co z tobą?
- Jestem martwa, nie stanowię dla tego świata żadnej wartości.
- Martwa? W jakim sensie martwa?
- W takim... - Rozchyliła pancerz na klatce piersiowej, której jednak nie posiadała. Była zastąpiona jakimś... rusztowaniem, w którym wiły się rury wypełnione dziwnym, jakby organicznym płynem. Rury, wychodząc z ud, łączyły się w okolicach kręgosłupa, którego także nie było. Zamiast niego spod skóry prześwitywał metalowy pręt. - Moje serce nie bije, moje płuca nie pracują. Poza tą planetą nie przetrwałabym ani sekundy. Na szczęście - ostatnie słowo wypowiedziała z ironią - ktoś okazał się na tyle przewidujący, że zamontował mi to "coś". Wysysa z planety to, co potrzebne by podtrzymać funkcje mózgu. Tutaj mogę przeżyć... dość żywa by chodzić i myśleć. Nie dość, by się przemienić.
- Jak długo... - wydukał oniemiały.
- Jak długo tu jestem? -zapytała, zamykając pancerz. - Długo. Setki obrotów tej planety wokół jej słońca. Nie mam innej miary czasu.
- Wiesz dlaczego tu jesteś? Kto ci to zrobił?
Roześmiała się. A może rozpłakała? Trudno było stwierdzić, zresztą zaraz zapanowała nad sobą.
- Nie pamiętam niczego poza tym, że od zawsze jestem tutaj. Prawie już nie pamiętam pierwszych lat... może dziesięcioleci, tutaj. Wiem, że uczyłam się języka Khr'evla. To pamiętam. Reszta rozmywa się wśród tysięcy identycznych chwil. Dopiero twoje przybycie obudziło dawne wspomnienia. Planeta ma twoje myśli, więc i ja je mam.
- Czytasz w moich myślach?
- Nie bezpośrednio. Znam twoje wspomnienia, zwłaszcza te, które wyryły ci się w umyśle. Myśli przelatujące przez twoją głowę są jednak zbyt ulotne i zbyt płaskie by je dostrzec.
- Mówiłaś, że na mnie czekałaś - powiedział po chwili milczenia. - Długo.
Oczy jej rozbłysły, jakby szaleństwem.
- Odczytałam twoje przyjście z gwiazd. Jesteś tym, który go zabije.
- Kogo?
- Jak to? - zdziwiła się. - Imperatora.
Niemal usiadł z wrażenia.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Przyszłość i przeszłość przestają mieć znaczenie gdy każda chwila jest taka sama. Życie to ogromny cykl, wystarczy spędzić dość czasu by zaobserwować gdzie się zamyka i czas okazuje się pojęciem bardzo względnym.
Edge przez chwilę milczał.
- Nie mam bladego pojęcia o czym mówisz - przemówił wreszcie.
- Nie wątpię. Nie martw się jednak. To czy rozumiesz, czy nie, jest bez znaczenia.
- Może dla ciebie, ale ja lubię wiedzieć co się dzieje.
Roześmiała mu się w twarz. Ucieszył się, że nie ma tu atmosfery i nie poczuł zapachu wydobywającego się z jej... hmm... ust.
- Istotnie. Zapewne lubisz. Dlatego właśnie tak łatwo wyprowadził cię z równowagi. Uderzył w czułą strunę, zdezorientował i ogłupił. A ty oczywiście wpadłeś w tę pułapkę.
- Mówisz o imperatorze?
- A o kimże innym? Teraz musisz go zabić.
- Jak to "muszę"? - mruknął nerwowo Edge. - Tylko dlatego, że ty tak mówisz?
- Nie ma się co denerwować. Nie dlatego, że ja tak mówię. Obiecałeś mu śmierć, już zapomniałeś? Co zresztą innego chcesz zrobić? Odebrał ci wszystko, zabił twoich przyjaciół.
- Nie! - krzyknął nagle Edge. - To ja ich zabiłem, słyszysz? Zamordowałem ich... tymi rękami! - ukazał jej puste dłonie.
Spojrzała na niego chłodno.
- Gdybyś tego nie zrobił, już byś nie żył. Ale zrobiłeś, co musiałeś zrobić. To także było zapisane w gwiazdach.
Trochę się uspokoił.
- O co chodzi z tymi gwiazdami? Mówiłaś, że odczytałaś stamtąd, że zabiję imperatora?
- Owszem. Dokładnie to.
Teraz to on się uśmiechnął i spojrzał na nią kpiąco.
- Ale jak? Jeśli znasz moje wspomnienia to wiesz też, że jest dla mnie zbyt potężny. O wiele.
- Powiedziałeś, że znajdziesz sposób... - Edge spochmurniał. - Ale nie musisz go szukać. Wskażę ci jeden.
- Co? - Jak widać nie był to koniec niespodzianek w rozmowie z Alcarą.
Rozłożyła ręce.
- Sądzisz, że to wszystko, ta planeta, jest tutaj przypadkowo?
- Z twojego tonu wnioskuję, że nie.
- Dobry wniosek. Złap mnie za ramię.
Posłuchał. Sekundę potem zagłębili się w ciemnofioletową masę. Orientował się, że podróżują w dół. Już docierając do kwadratowej sali poczuł, że zaczyna rozumieć jak planeta może być Pełzaczami. Teraz także, przedzierając się głębiej i głębiej, wyczuwał wokół siebie myśli, uczucia, pierwotne instynkty i po prostu... życie.
- Ty i on jesteście tacy sami - stwierdziła nagle Alcara. - Macie identyczne przeznaczenie.
Nie mógł odpowiedzieć, by nie nabrać w usta masy przez którą się przedzierali. I tak cudem unikał nałapania jej do nosa i uszu. Nie miał pojęcia jak ona może tu mówić i w jaki sposób jej słowa do niego docierają.
- On zabił poprzedniego imperatora, by zająć jego miejsce. Ty zrobisz to samo. - Znowu zaczął go drażnić jej sposób mówienia. Dlaczego "zrobisz", nie "masz zrobić", czy choćby "musisz zrobić"? - Nie sądź jednak, że łatwo mu to przyszło. Okupił to wieloma stratami i ogromnym bólem. Nawet nie wyobrażasz sobie jak wielkim. Wtedy stracił rękę, ale w porównaniu do innych cen jakie zapłacił, ta była niewielka. Ty też zapłacisz.
Słowa z trudem do niego docierały. Przemieszczali się z coraz większym trudem, masa dookoła nich jakby zgęstniała. Miał niewytłumaczalną ochotę skręcić jej kark, ale na razie całą siłę zużywał to trzymania się jej barku.
- Jest potężniejszy niż ktokolwiek, bo osiągnął to, co ty dopiero osiągniesz. Dotarł do Rdzenia.
"Jakiego, do ciężkiej cholery, rdzenia?" - przeszło mu przez myśl.
Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, wypadli na otwartą przestrzeń... w tym sensie, że nie było tu tej substancji z której składała się planeta. Nie było także grawitacji, bo Edge ze zdumieniem zauważył, iż unoszą się w powietrzu.
Znajdowali się w czymś w rodzaju wielkiej, kulistej groty. Jej drugi koniec niknął w mroku. Na środku pomieszczenia lewitowała także ogromna, średnicy chyba ze stu metrów, kula. W odróżnieniu od granatowych ścian groty była szara.
- Czy to... Rdzeń? - zapytał niepewnie Neev-jin.
Znowu się uśmiechnęła, jeszcze okropniej niż poprzednio.
- Sądzisz, że gdybym potrafiła tak łatwo dotrzeć do Rdzenia to spędzałabym milenia tutaj i wyglądała w ten sposób?
- Chyba znowu nie rozumiem.
Z politowaniem pokiwała głową.
- Rdzeń to miejsce narodzin wszechświata. Jeśli tam dotrzesz, dotkniesz samego źródła stworzenia, będziesz mógł kształtować rzeczywistość sama myślą.
- Innymi słowy, będę mógł zrobić absolutnie wszystko?
- Tak - odpowiedziała krótko.
- W takim razie powiedz mi proszę, dlaczego nasz panujący miłościwie imperator, skoro tam dotarł, nie został najwyższym bogiem nas wszystkich, tylko...
- Tylko po prostu zwykłym, nic nie znaczącym Imperatorem Tysiąca Słońc? - wpadła mu w słowo. - Czy to nie dość? Nie zapominaj, że jest tylko śmiertelnikiem, więc jego ambicje ograniczone są, czy też były, przez śmiertelny umysł. Dotarł do źródła z jakiegoś powodu, w jakimś celu i cel ten spełnił. To wszystko. Tylko tyle i aż tyle.
- Dobrze, łapię aluzję - westchnął. - Skoro jednak to nie Rdzeń, to co to jest?
- Wejście.
- Do Rdzenia?
- Nie, ale prawie. Powiedzmy, że to wejście na ścieżkę prowadzącą do Rdzenia. - Edge uśmiechnął się, zauważyła to. - Nie bądź taki zadowolony. Nie jesteś teraz nawet krok bliżej Rdzenia niż pięć lat temu. To, że znasz wejście nic nie znaczy.
- Pewnie muszę je jakoś otworzyć?
- Akurat nie. Mogę ci otworzyć w każdej chwili.
- Więc w czym problem? - Przestał rozumieć cokolwiek.
- Znajdujesz się dopiero na początku swojej drogi. Do Rdzenia dotrzesz dopiero na końcu.
- Możesz mówić jaśniej? Czy ta "droga" o której mówisz to ta "ścieżka" za tym "wejściem"? - zdenerwował się. - Nawet, do cholery, nie mam pojęcia o czym mówię!
- Ujmę to inaczej. Zaraz otworzę ci to wejście, ty z niego skorzystasz, ale nie uda ci się dotrzeć do Rdzenia bo jesteś jeszcze zbyt słaby. Uda ci się to dopiero kiedy będziesz gotów.
- Hmm... skąd pewność, że teraz będę chciał spróbować?
- Nie oszukujmy się. Nie wierzysz mi przecież. Nie uwierzysz, póki nie spróbujesz. Poza tym, musisz się przekonać dlaczego niby miałbyś tam nie dotrzeć.
Miała rację. On sam lepiej by tego nie ujął.
- A więc otwórz.
Bez słowa wyciągnęła dłoń w kierunku kuli, w której pojawił się teraz okrągły, trzymetrowej średnicy otwór, ziejący jasnością. Edge poczuł, jak jego chi do niego wraca. Już o własnych siłach podleciał do kuli i zagłębił się w jej wnętrzu. Poczuł jeszcze jak wejście za nim zamyka się.
Wnętrze kuli przypominało psychodeliczny sen. Było tu jasno, potwornie jasno. Dostrzegał chyba wszystkie znane sobie kolory, a także kilka których nie potrafił określić. Dopiero po kilku chwilach jego wzrok na tyle przyzwyczaił się do natężenia światła by mógł rozróżnić jakieś szczegóły otoczenia. Trudno było to opisać słowami... w pewnym sensie energia przyjmowała tu kształty materii... inaczej nie mógłby tego określić. Widział różnokolorowe energetyczne wiry tworzące się i rozpraszające. Wyładowania elektryczne uderzały pomiędzy jednym skupiskiem wielobarwnej mgły, a drugim. Obrazu dopełniały pojawiające się tu i ówdzie, pod różnymi kątami, kolumny światła.
Odwrotu nie było.
Nerwowo, ale powoli ruszył do przodu, jakby bojąc się, że gwałtowny ruch może zwrócić uwagę... no właśnie, czego? Tego nie wiedział, ale za to wiedział, jakoś instynktownie, dokąd powinien zdążać. Może jednak nie chodziło o instynkt... miał przeczucie, że powinien podążać w stronę największej koncentracji energii. Wszystko szło dobrze póki przypadkiem (a może nie przypadkiem?) nie oberwał jednym z wyładowań elektrycznych. Nie wiedział, nie spodziewał się, że może istnieć taki ból. Błyskawica przeszyła jego korpus, momentalnie zwęglając mu skórę na piersi i paląc go żywym ogniem. Wrzasnął i stracił równowagę, opadając na jakiś czerwony wir energetyczny. Potworne gorąco i zimno, gorsze od absolutnego zera w kosmosie, zaatakowały go jednocześnie. Nie wrzeszczał, jego krtań momentalnie zamarzła. Zdążył jeszcze zobaczyć jak potężny wąż energii wbija się w jego serce, rozprzestrzeniając jasne smugi po całym ciele i rozrywając go na strzępy.

- Możesz otworzyć oczy - usłyszał głos Alcary.
Nie zrobił tego, nie czuł się na siłach. W całym ciele czuł mrowienie. Chyba leżał w jakimś półokrągłym dole.
- Gdzie... ja... jestem? - zapytał, otwierając oczy. - Czy umarłem?
- Nie. Wkraczając do środka przestałeś, chwilowo, należeć do tego świata, zaś tam nie możesz umrzeć.
- Co się stało? Jak się stamtąd wydostałem?
- Wydostanie się to nie problem. Zostałeś wydalony jako ciało obce, którym zresztą byłeś. Co zaś się stało? Rozpoznano intruza, więc postanowiono się go pozbyć.
Otworzył oczy. Nad nim, poza lewitującą Alcarą, wisiała złowieszczo kula-wejście. Wstał z trudem.
- Rzeczywiście, nic mi nie jest - zauważył z ulgą, przy okazji stwierdził też, że nadal dysponuje swoją chi.
- Twoje ciało należy do świata materialnego i tylko tu możesz je stracić.
- Dobrze to słyszeć - stwierdził. - To jednak nie zmienia faktu, że mi się nie udało, jak przewidziałaś. Co mam zrobić, żeby dotrzeć do Rdzenia? - Spojrzał na nią wzrokiem, który sugerował iż ma dość podchodów i oczekuje odpowiedzi wprost.
Uśmiechnęła się nieco perfidnie.
- Żebym to ja wiedziała... - odparła z rozbrajającą szczerością. - Wiem tylko, że musisz się stać znacznie silniejszy niż jesteś teraz. A kiedy mówię "znacznie" to mam na myśli "znacznie". - Zaakcentowała ostatnie słowo.
- Rozumiem... ale jakbym miał oceniać tak na oko - przypomniał sobie energię wewnątrz kuli - to i pięć lat mi nie wystarczy.
- Ho ho, pięć lat - zadrwiła. - Liczenie zacznij od pięćdziesięciu.
- Żartujesz... - powiedział z grobową miną.
- Musisz mieć świadomość tego, iż być może nigdy nie będziesz dość silny by tam dotrzeć.
Westchnął. Ta rozmowa męczyła go już.
- Czy nie mówiłaś, że tam dotrę i że mi się uda?
- Posłuchaj. Tutaj zostać nie możesz, bo zamienisz się w Khr'evla, a tego raczej nie chcesz. Pozostają ci trzy opcje. Pierwsza: powrócić do imperium, gdzie zginiesz. Druga: tułać się po pustkowiach kosmosu i zabijać Scarr'gony lub inne potwory co jednak nie zmusi cię do poważniejszego wysiłku, więc się nie wzmocnisz... - przerwała. Edge uznał iż oczekiwała aż on zapyta o trzecią opcję. Nie chciał jej dać tej satysfakcji, ale gdy milczenie przedłużało się, zrozumiał iż nie ma wyboru.
- Jaka jest trzecia opcja? - wymruczał.
- Możesz się udać do innego wszechświata. Tam czekają cię dość duże wyzwania... poza tym będziesz mógł skorzystać z dodatkowej możliwości.
Potrzebował chwili na przetrawienie tej informacji. Inny wszechświat? Inny wymiar? Owszem, wiedział o istnieniu takowych, ale to była dla niego czysta teoria. Udać się tam? Co to za bzdura... a nawet gorzej - jeśli to prawda?
- Niby jakiej możliwości? - zapytał wreszcie, skojarzywszy wreszcie ostatnią część wypowiedzi Alcary.
- Słyszałeś kiedyś o fuzji?
- Nie.
- Nic dziwnego, w naszym świecie nikt jej nie zna. To potężna technika pozwalająca dwóm wojownikom połączyć się w jednego, o wiele potężniejszego. Nawet gdybyś okazał się zbyt słaby, ale odnalazł innego wojownika o porównywalnej mocy... po fuzji mielibyście znacznie większe szanse dotrzeć do Rdzenia. Oczywiście musiałbyś najpierw jakoś zdobyć sekret tej techniki... nie mówiąc już o znalezieniu podobnego do ciebie wojownika.
- W jakim sensie podobnego? Ma być równie brzydki?
Nie zareagowała na żart.
- O porównywalnej mocy... - powtórzyła - ale nie tylko. Zorientujesz się, kiedy tam dotrzesz...
- Znowu mówisz jakbym już zdecydował, że się tam wybiorę - warknął.
- Kiedy przemyślisz sprawę to na pewno uznasz iż to najlepsze, a więc jedyne, wyjście.
- Skąd w ogóle wiesz o tym innym świecie? O fuzjach i innych takich. To też odczytałaś z gwiazd?
- Wszechświatów jest wiele, ale Rdzeń jest jeden. Bariera między wymiarami jest osłabiona w pobliżu kuli - wskazała wejście do Rdzenia. - Obserwowanie tych wszechświatów to kwestia wprawy. Ten o którym mówię ma dla ciebie największą wartość ze wszystkich, które odnalazłam. Mogę cię tam przenieść... ale nie z powrotem. Będziesz musiał znaleźć inny sposób żeby tu wrócić. Oczywiście, jeśli dotrzesz do Rdzenia wystarczy jedna myśl i znajdziesz się gdzie zechcesz.
- Widzę w tym jedną dziurę... Jeśli się tam przeniosę, a wejście do Rdzenia zostanie tutaj... Chyba, że i wejście mam odnaleźć tam, pewnie jakieś jest, skoro Rdzeń jest wspólny dla wszechświatów.
- Dobrze myślisz. Równie dobrze jednak możesz zabrać to wejście ze sobą...
- Że co? - zdziwił się.
Alcara odwróciła się do niego plecami i wyciągnęła dłonie w kierunku kuli. Wypowiedziała kilka dziwacznie brzmiących słów, nie przypominających w ogóle mowy Pełzaczy. Po sekundzie kula zafalowała, zaczęła się zmniejszać, aż w końcu znikła całkowicie. Alcara odwróciła się z powrotem w kierunku Edge'a. W dłoni trzymała płaski metalowy krążek przedzielony na pół prostą linią. Lekkim ruchem palca wyczarowała do niego jeszcze łańcuszek, tak by można go było zawiesić na szyi.
- Robi wrażenie... - stwierdził, bo faktycznie zaimponowało mu to trochę.
- Magia to cudowna rzecz - stwierdziła z uśmiechem. - Aby przywrócić wejście, złam to wzdłuż tej linii. Odłamana połówka zmieni się w kulę.
- A druga?
- Klucz do niej - wyjaśniła krótko.
Pokiwał głową, wziął medalion z jej dłoni i założył go.
- Wygląda na to, że już się zgodziłem na tę wyprawę... - westchnął. - Mówisz, że to "najlepszy" wszechświat. To znaczy, że żyją tam potężni wojownicy.
- O tak - pokiwała głową. - Wielu. Znacznie więcej niż tutaj.
- Tak? Czy to znaczy, że żyje tam ktoś potężniejszy od... imperatora?
Spojrzała na niego krzywo.
- A jak sądzisz?
Edge nie odpowiedział. Nie, to było niemożliwe. Nie mógł istnieć nikt równie silny. Jego władca musiał być niezwykle potężny skoro dotarł do Rdzenia, a tam na pewno jeszcze zwiększył swoją moc. Akurat w to, że nie istniał nikt potężniejszy od Imperatora Bez Twarzy Neev-jin mógł uwierzyć bezproblemowo.
- A czy są potężniejsi ode mnie? - zapytał jeszcze.
- Wielu... i jednocześnie żaden - odparła zagadkowo.
Nie chciało mu się już dociekać o co chodzi.
- Nie zadałem ci jeszcze jednego ważnego pytania. - Spojrzał na nią przenikliwie. - Dlaczego mi pomagasz?
- Bo tak zapisano w gwiazdach - odparła bez zastanowienia.
Nie uwierzył... i słusznie, bo kłamała.
- Nie - stwierdził twardo. - Powiedz prawdę. Chcę wiedzieć co ty z tego masz.
Utkwiła w nim swoje starcze, zmęczone wszystkim oczy, które mimo wszystko miały w sobie ten nieokreślony błysk mówiący wszystko. Nie musiała już odpowiadać, domyślił się.
Zemsta.
- Nie pytaj mnie skąd... ale w głębi duszy wiem, że to on jest odpowiedzialny za moją sytuację. To nie jest wspomnienie... raczej świadomość, poczucie czegoś. Chęć zemsty na nim towarzyszy mi od samego początku. - Roześmiała się szaleńczo, jej głos przybrał nieco obłąkańczy ton. - Zanim tu przybyłam Khr'evla nigdy nie atakowały ras imperium, tylko broniły tego miejsca. Nauczyłam je bólu i okrucieństwa... ale zabijanie pojedynczych mieszkańców jego kraju... czy nawet całych kolonii to była tylko namiastka zapłaty za to co mi zrobił...
- Wystarczy! - przerwał jej, nie mogąc dłużej tego słuchać. Widział co Pełzacze potrafiły z robić z bezbronnymi, bogom ducha winnymi mieszkańcami planet granicznych. To tłumaczyło bardzo wiele. Wszyscy wielokrotnie próbowali odpowiedzieć na pytanie dlaczego ataki Pełzaczy są tak pozbawione sensu, często niemal samobójcze. Zdawało się iż stwory chciały zawsze zadać imperium jak największe straty, w ogóle nie licząc się z własnym życiem. Niemal zawsze wszystkie ginęły, jednak zanim to nastąpiło zaatakowane światy wypełniały się trupami.
- Nie podoba ci się to z kim współpracujesz? - zapytała ironicznie. - Biedaczek, jakże mi ciebie żal... Ty naprawdę jeszcze sądzisz, iż jesteś panem swojego losu. Ideały to piękna rzecz, ale...
- Nie chcę tego słuchać - przerwał jej ostro. - Czy powiedziałaś mi już wszystko co powinienem wiedzieć?
- Tylko jedno... Nie próbuj uciekać od tego co zapisano ci w gwiazdach. Nie uda ci się, one prędzej czy później przywrócą cię na właściwą ścieżkę, ale mogą przy tym ucierpieć inni.
- Chcesz powiedzieć, że mam swoje "przeznaczenie"? - Uśmiechnął się krzywo. - Niech i tak będzie. - Przerwał na chwilę. - Nie widzę żadnego powodu dla którego miałbym tu z tobą dłużej zostać. Jak mam się dostać do tego innego świata?
Podeszła do niego i dotknęła amuletu, który mu dała. Przymknęła oczy i wypowiedziała kolejne zaklęcie, z brzmienia podobne do poprzedniego. Nad głową Edge'a pojawił się nieregularny, błyszczący czerwonawym światłem kształt.
- To ostatni sposób w jaki mogę ci pomóc. Oto twoje przejście.
Pokiwał głową.
- Rozumiem, że to nasze pierwsze i ostatnie spotkanie - powiedział.
Zdziwiła się i nie odpowiedziała od razu jak to miała w zwyczaju. Wykorzystał jej chwilę wahania i mówił dalej.
- Nie wiesz, prawda? Tego nie odczytałaś z gwiazd. W takim razie ja ci powiem... To jest nasze ostatnie spotkanie. - Wyciągnął dłoń w jej kierunku. - To za wszystkie ofiary twoich Khr'evla.
- Co... - zaczęła mówić kiedy chi-blastem rozerwał ją na strzępy. Organiczne i mechaniczne fragmenty, które nie uległy zwęgleniu, rozsypały się jednolitym podłożu. Bez choćby mrugnięcia okiem, nie czekając aż Pełzacze zrozumieją co się stało, uniósł się w powietrze i zniknął w portalu.

Koniec części pierwszej.