Część trzecia - Legendy żywe i martwe
Tę część "Edge Story" dedykuję Mike'owi, bez udziału którego AZetka nigdy by nie powstała.
"What can I do, at which end do I start?
Do I follow my brain or just go with my heart?
What do we do when sanity crumbles?
How do we handle the threat?
How do we act when dignity stumbles?
How do we live with regret?"
Clawfinger - "When Everything Crumbles"
IIIA - Powód, by żyć
Edge zamrugał. Uczucie powracającej przytomności pomieszało mu się z wrażeniem deja vu. Podczas służby w Imperium Tysiąca Słońc także czasami zdarzało mu się obrywać po głowie, ale ostatnio działo się to nader często. Uśmiechnął się do siebie w duchu. Żył, więc się cieszył, i to podwójnie. To oznaczało, że broń zmiennokształtnych nie miała go zabić. Nie miała też więc zabić Caulifa.
W końcu powrócił do względnej normalności. Wstał i rozejrzał się, odetchnął też głęboko - był sam. W okolicy dominował kolor szary, choć zapewne należało to zwalić na karby pory dnia, gdyż było tuż przed świtem. Wyglądało na to, że planeta jest jak najbardziej zdatna do zamieszkania, a nawet całkiem przyjemna. Szóstym zmysłem Edge wyczuł ki mieszkańców planety - zbyt niskie by byli ki-wojownikami - i niewiele myśląc ruszył w kierunku najbliższego ich zbiorowiska. Zastanawiał się trochę gdzie właściwie jest, ale nie czuł się na siłach koncentrować na wyczuwaniu energii na duże odległości, był trochę głodny i czuł się dziwnie zdezorientowany.
Niedużo czasu zajęło mu dotarcie do miasta. Cywilizacja stała tu chyba na nieco wyższym poziomie technologicznym niż u Saiyanów, ale różnica nie była duża. Tutejsi mieszkańcy przypominali trochę z wyglądu jego rasę (choć bardziej Saiyanów właśnie), ale byli mniej masywni, ich skóra miała kremowo-różową barwę, a włosy były najczęściej brązowawe. Gatunek jakich tysiące we wszechświecie. Neev-jin, bez zbędnych podchodów, wylądował na środku targowiska, czym wzbudził pewne poruszenie. Najbliżej stojący tubylcy poodsuwali się na bezpieczną, w ich mniemaniu, odległość, patrząc na niego ze strachem i niepewnością - albo nie spotkali do tej pory przybyszów z obcych planet, albo nie mieli o nich dobrych wspomnień. Nie uciekali w popłochu, więc raczej to pierwsze.
Nie miał ochoty na żadne wyjaśnienia, podszedł do pierwszego straganu z czymś co wyglądało na jadalne, złapał okrągły, żółty owoc i wgryzł się w niego. Nikt nie oponował, właściciel kramu uciekając prawie zgubił buty, wszczeszczał coś o "pomocy".
Ta nadeszła wkrótce, w postaci czterech odzianych w metalowe pancerze i uzbrojonych w długą drzewcową broń wojowników. Edge zdmuchnął ich niewidzialną falą ki, trochę zbyt mocną, bo jako krwawa masa rozprysnęli się na pobliskiej ścianie. Trudno jednak było dozować odpowiednią ilość energii przy takiej różnicy poziomów, a on dodatkowo źle się czuł i miał podły humor. Zresztą, czymże było tych kilku żołnierzy wobec całego miasta zmiennokształtnych? Pogodził się już z tym, że nie uniknie ofiar jeśli chce osiągnąć swój cel.
Jego atak wywołał wśród tłumu panikę. Z wrzaskiem, depcząc jedni po drugich, zupełnie chaotycznie mieszkańcy zaczęli uciekać we wszystkie strony. Tak szybko jakby rzeczywiście spodziewali się, iż będzie ich gonił, a tak zaciekle jakby naprawdę sądzili, że mogliby przed nim uciec. Uśmiechnął się pod nosem i chwycił coś, co wyglądało jak jakieś pieczywo. Po zaspokojeniu głodu - co nie obyło się bez problemów, gdyż sprowadzono przeciw niemu łuczników - zabrał jeszcze trochę zapasów do jakiegoś znalezionego worka (jedzenie mieli tu dobre), otoczył się sferą podróżniczą i wystrzelił na orbitę.
W całym kraju jeszcze przez wiele lat opowiadano historie o błękitnym demonie, który nawiedził miasto.
Dopiero kiedy promienie słoneczne rozproszone przez atmosferę przestały mu zasłaniać układ gwiazd, Edge zaczął się martwić. Wyglądało na to, że znajdował się w zupełnie innej części wszechświata niż przed atakiem na Metamorfis. Czyżby broń zmiennokształtnych miała zdolność teleportacji na duże odległości? To miałoby sens. Skoro nie mogli zabić Caulifa dlaczego nie mieliby chcieć go po prostu usunąć z planety? W duchu pogratulował im sprytu, ale też przeklął. On, zmiennokształtni i Caulif zostali teleportowani w tym samym momencie, a mimo to był tu zupełnie sam. To mogło oznaczać bardzo wiele, na przykład to, iż każdy z nich został przeniesiony zupełnie gdzie indziej...
W takim razie odnalezienie Caulifa mogło być bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe.
Edge, niestety dla siebie, nie mylił się. Po zdjęciu zabezpieczeń dyslokatora przestrzennego komputer podczepiał falę teleportującą pod losowo wybrane kosmiczne promieniowanie, co oznaczało, że każda z ofiar strzału mogła mówić o sporym szczęściu jeśli nie zmaterializowała się w pustym kosmosie, o lata świetlne drogi od najbliższej planety. Edge nie wiedział o tym, ale był jedynym który pojawił się na powierzchni jakiejś planety.
Trochę inny los spotkał saiyańskie dzieci, które oberwały spójną falą dyslokacyjną i wszystkie, bez wyjątku, zostały teleportowane na planetę Plant w Północnej Galaktyce Wschodniej Megagalaktyki... tyle, że przesunięcie fazowe pochnęło je jednocześnie tysiące lat w przyszłość.
Sam Neev-jin, nie wiedząc o tym, był teraz na niemal przeciwległym krańcu wszechświata w stosunku do swojej poprzedniej pozycji. W tym momencie jednak, akurat ta sprawa najmniej zaprzątała mu głowę, koncentrował się próbując wyczuć gdzieś ki Caulifa, oczywiście bezskutecznie. W zakątku kosmosu, w którym się znajdował osobników na poziomie ki równym nie-bojowej energii Caulifa wyczuwał całkiem sporo, a szansa, że trafi się akurat na moment użycia Explodera była bliska zeru. Na razie co prawda miał charakterstyczną ki legendarnego Super-Saiyana na świeżo w pamieci, jednak domyślał się, iż z czasem zatrze się ona wśród wielu innych. Wyglądało to co najmniej beznadziejnie. Edge odetchnął głęboko, próbując wymyślić coś sensownego. Wreszcie, nie widząc innego wyjścia, siłą woli skierował sferę podróżniczą ku najbliższej planecie na której ki operowała w zbliżonej do jego własnej skali.
Nie było tam wojownika wartego uwagi, podobnie jak na dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu kolejnych.
Kilka miesięcy później, zrezygnowany już nieco Neev-jin leciał właśnie do kolejnego układu planetarnego, zastanawiając się czy jego poczynania mają jakikolwiek sens. Jak na razie zdołał zapamietywać odwiedzone światy, ale domyślał się, iż prędzej czy później zaczną się mu one po prostu mylić. Co gorsza, nie widział innego sposobu oznaczania już odwiedzonych planet poza prostym rozwalaniem ich w pył, co oczywiście nie wchodziło w grę. Mógł zabić kilka (no, może nawet kilkaset, jak na tej planecie, gdzie zaatakowany został przez eskadrę okrętów wojennych) osób, ale eksterminacja milionów niewinnych istot była nie do pomyślenia.
Koncentrację przerwała mu emanacja chi, tak, to była zdecydowanie chi! Może nie na poziomie Caulifa i nie ten sam rodzaj, ale z cała pewnością nie była to tutejsza "ki". Istnieli więc inni wojownicy potrafiący się nią posługiwać! Z miejsca zmienił kierunek lotu. Skupiony potrafił wyczuwać moc naprawdę z dużych odległości - nawet w promieniu kilku układów planetarnych - i teraz, mimo zwiększenia prędkości do maksimum, czekał go co najmniej dzień podróży. W międzyczasie wyczuł impuls chi jeszcze kilkukrotnie, upewniając się iż nie jest to Caulif. Rodzaj energii był zupełnie inny niż Explodera, zresztą dużo słabszy - raczej nie dałby rady zabić samego Neev-jina.
Jednak całkowicie wystarczył, by zabić kogokolwiek innego, a przynajmniej kogokolwiek nieprzyzwyczajonego do chi. Neev-jin przekonał się o tym tuż po wylądowaniu na docelowej planecie. Nie było tu żywego ducha... Gorzej, nie było tu absolutnie nic żywego. Niegdyś tętniący, zapewne, życiem świat był teraz tylko pustą skorupą, kosmiczną skałą dryfującą na orbicie swojej gwiazdy. Emanacja użytej tutaj chi sprawiła, iż każda substancja organiczna dosłownie wyparowała. Efekt dotyczył całej planety, gdyż jej skorupa nie była wystarczającym zabezpieczeniem dla super-przenikliwej energii w porównaniu do której cieszące się złą sławą cząsteczki gamma były zupełnie niegroźne. Słowem - wszystko co żywe w promieniu kilkunastu tysięcy kilometrów od źródła chi, wliczając w to kolonię na największym księżycu, zamieniło się w proste związki węgla, tlenu i wodoru.
No, prawie wszystko... nie należało zapominać, że ktoś tej chi użył. Ktokolwiek to nie był - nadal znajdował się na planecie. Edge od samego początku śledził jego ki swym szóstym zmysłem. Trochę go to dziwiło... czego takiego mógł chcieć od pustej planety? Czy wynajęto go do pozyskania stąd jakiejś technologii? Miało to sens, tutejsza cywilizacja wyglądała na dość zaawansowaną. Edge nie rozumiał jeszcze jednej rzeczy - dlaczego tamten atakował za pomocą chi kilkukrotnie? Takie natężenie musiało zabić wszystkich już za pierwszym razem, dalsze ataki były więc bezcelowe.
Krocząc wśród szarych gruzów niegdyś pięknego - prawdopodobnie zbudowanego ze stali i szkła - miasta, Neev-jin ostrożnie zbliżał się do właściciela sporej energii. Teraz, w spoczynku, nie było w tej energii nic nietypowego, ot, zwyczajna, charakterystyczna dla tego wymiaru ki. Dość wysoka, trzeba przyznać, mimo iż po części tłumiona. Dlatego właśnie postanowił nie rzucać się na oślep. Niby był znacznie potężniejszy, ale teraz, zmęczony dwudziestopięciogodzinnym wysiłkiem związanym z możliwie najszybszą podróżą, nie był do końca pewien czy jego ciało nie zawiedzie go w krytycznym momencie. Dodatkowo nie spał porządnie od wielu dni, co z pewnością nie poprawiało sytuacji.
Ostrożnie, tłumiąc swoją ki, zbliżał do zgliszcz budynku, gdzie wyczuwał źródło energii. Miasto, w którym się znajdował było najwyraźniej głównym celem ataku. Eksplozja chi zrównała z ziemią znaczną jego część, zaś towarzyszące jej promiowanie, obce dla tutejszych istot żywych, dokonało reszty dzieła zniszczenia. Zapewne miasta po drugiej stronie globu stały w stanie niemal nienaruszonym, ale ziały pustką równie mocno jak te ruiny tutaj. Puste budynki, puste naziemne i powietrzne pojazdy (te ostatnie także, oczywiście, uziemione), porozrzucane wszędzie syntetyczne ubrania - tylko tyle zostało z tutejszych mieszkańców, ich spraw i ich myśli.
Zabójca nie ruszał się, jego ki nadal tkwiła w tym samym miejscu, tuż za następną ścianą. Edge wziął głęboki oddech, nastawił się psychicznie na ewentualną walkę i postąpił dwa ostatnie kroki, by tamten wreszcie znalazł się w jego zasiegu wzroku.
To, co zobaczył było zupełnie odmienne od tego czego się spodziewał - ujrzał wkuloną w róg na pół zburzonego muru rudowłosą dziewczynkę, odzianą w postrzępiony, niegdyś zapewne kremowy, brudny szpitalny fartuch, spod którego prześwitywała podrapana w wielu miejscach skóra o jasnofioletowym odcieniu. Edge nie znał się na dzieciach, ale na jego oko miała może z siedem lat. Sytuacja tak go zaskoczyła, że zamarł, nie wiedząc zupełnie co zrobić czy powiedzieć. Na jego widok dziewczynka jęknęła ze strachu, jeszcze bardziej przyciskając się do ściany, zapewne gdyby mogła, wtopiłaby się w nią całkowicie.
- Spo... - zaczął Edge, odchrząknął, gdyż odwykł ostatnio od mówienia. - Spokojnie, nic ci nie zrobię... - Zamilkł. Co właściwie powienien powiedzieć? Co się powinno mówić w takich sytuacjach? Jego głos brzmiał, jak zwykle, nieprzyjemnie i ochryple, po raz pierwszy mu to przeszkadzało. - Nic ci nie grozi, spokojnie - starał się mówić jak najłagodniej.
Nie poskutkowało, nerwowo kręcąc głową nadal próbowała wpełznąć tyłem w ścianę, szlochając. Z oczu ciekły jej łzy. Neev-jinowi zrobiło się jej szkoda. Westchnął głośno.
- Posłuchaj. Nic ci nie zrobię, chcę tylko... - W tym momencie zrobił krok do przodu. To był błąd, bo dziewczynka spanikowała.
- NIEEEE! - pisnęła przeciągle, zasłaniając się rękami, Edge poczuł nagły wzrost i zmianę sygnatury jej ki. Zareagował odruchowo, tak jak go uczono na szkoleniu, wytworzył wokół siebie kulistą osłonę chi odpowiedniego rodzaju i mocy. Ułamek sekundy później wszystko zalane zostało białym światłem energetycznej eksplozji, której moc aż wstrząsnęła sferą ochronną Neev-jina.
Sekundy później, kiedy kurz i dym opadły zauważył, iż z ruin i gruzów nic już nie zostało. Na ich miejscu widniał duży, głęboki krater, nad którym on się unosił i pośrodku którego leżała nieprzytomna sprawczyni całego zamieszania. No tak... zaskoczony jej wyglądem prawie zapomniał, że była przecież bezpośrednim powodem zagłady tej planety. Jakim cudem dziecko mogło dysponować tak dużą energią? Dodatkowo, najwyraźniej, nie potrafiła jej kontrolować. Odetchnął głęboko, próbując ogarnąć sytuację. Ta tutaj na pewno nie spełniała warunków "podobnego do niego wojownika", raczej też nic nie wiedziała o fuzji. Tak więc nie miał na tej planecie absolutnie nic do roboty.
Poleciał jeszcze w mniej zniszczoną część miasta, szukając czegoś do jedzenia. Znalazł coś, co wyglądało na pakowane słodycze. Spróbował - zupełnie nie miało smaku. Obrzydliwe... martwe. Cóż, mógł się tego spodziewać, w końcu to też było organiczne. Zawiedzie się dziewczyna szukając czegoś jadalnego, ale to nie był już jego problem. Na szczęście, sam miał jeszcze sporo prowiantu. Uniósł się w powietrze, koncentrując energię potrzebną do stworzenia sfery podróżniczej. Zdryfował nieco na ubocze, więc teraz przynajmniej zdąży się wyspać zanim doleci do następnej planety, którą miał na oku. Otoczył się półprzezroczystą, błekitną kulą i ruszył, ale nie uleciał daleko.
Cholera...
Obudziła się kiedy rozpalił ognisko. Zapach czarnego dymu trochę drażnił nozdrza, ale to dlatego, iż nie udało mu się znaleźć żadnego drewna i na podpałkę wrzucił jakieś sztuczne tworzywa. Kiedy tylko go zobaczyła drgnęła, chcąc chyba uciekać, jednak nie zrobiła tego. Wydawała się bardziej zdziwiona niż przestraszona. Zapewne swoją rolę odegrał też głód, bo na ognisku, niezależnie od tego jak bardzo śmierdziało, podgrzewał zdobyty jakiś czas wcześniej rybny filet o wzbogaconych wartościach odżywczych. Były lekkie i pożywne, więc zapakował ich sobie dużo, jednostajne jedzenie mu nie przeszkadzało.
Spojrzał na nią uważnie, siedząc przy ognisku i obracając, nadziany na metalowy pręt, filet nad ogniem i starając się przy tym wygladać jak ktoś, kto dokładnie wie co robi. Czuł się wyjątkowo głupio i bardzo cieszył, że nikt go nie widzi.
- Ty żyjesz - powiedziała niespodziewanie - nie zniknąłeś.
Zdziwił się, ale nie dał tego po sobie poznać.
- Żyję - przyznał. - A więc wiesz, że wszyscy tutaj zginęli? - upewnił się.
Kiwnęła głową.
- Wszyscy umarli... oni... zniknęli kiedy ja... kiedy ja... - Nie potrafiła znaleźć słów. - Zostały tylko ich ubrania. Nie żyją, prawda? - zapytała z wyczuwalną w głosie nadzieją na to, że być może nie ma racji.
- Nie żyją - przyznał, a kiedy nadal wpatrywała się w niego, dodał: - Mnie twoja moc nie zabije, nie działa na mnie, bo mam taką samą - wyjaśnił możliwie prosto, mając nadzieję, że ona zrozumie.
Skinęła głową, przenosząc wzrok na rybę, po czym głośno przełknęła ślinę.
- Jesteś głodna? Poczęstuj się. - Wyciągnął w jej stronę pręt z jedzeniem.
Drgnęła niepewnie.
- Ale... jedzenie...
Zrozumiał, że musiała już próbować coś jeść po zagładzie tego świata.
- Aaa, nie martw się, to moje jedzenie, nie jest stąd. W tutejszym dosłownie zabiłaś wszystkie składniki odżywcze - uśmiechnął się, ale zaraz tego pożałował bo znów się przestraszyła. Co jednak mógł poradzić, że natura obdarzyła go takim, a nie innym wyglądem? Westchnął i ponownie podał jej rybę. - No dalej, zjedz, wiem że jesteś głodna.
Niepewnie sięgnęła po filet, oparzyła się, ale nie powstrzymało to jej w najmniejszym stopniu. Dość łapczywie wgryzła się we wzbogacony chemicznie produkt. Edge chciał powiedzieć coś w rodzaju "nie jedz tak szybko bo się zakrztusisz", ale słowa nie przeszły mu przez gardło. Był, do cholery, wojownikiem, a nie jakąś niańką.
- Mam na imię Edge - powiedział, żeby przerwać milczenie. - A ty?
Przez chwilę milczała, jakby próbując sobie przypomnieć.
- Dabre - powiedziała wreszcie. - Czy ty... Czy ty jesteś z tej planety? Nie wyglądasz jak ja.
- Nie, nie jestem z tej planety. Jestem z... bardzo daleka. Na planecie nikogo już nie ma. - Z czystej ciekawości chciał ją zapytać o jej moc, ale w gruncie rzeczy mu to wisiało. Zresztą, pewnie i tak nic by nie wiedziała. - Jak ryba? - zapytał kiedy milczenie się przedłużało.
- Dobra. Masz... masz może jeszcze?
Zmarszczył lekko brwi. Taka porcja wystarczała jemu na cały dzień funkcjonowania. Musiała być bardzo głodna, a może jej rasa miała inny metabolizm? A może, cholera, dzieci w tym wieku dużo jedzą bo jeszcze rosną? Nie miał zielonego pojęcia, nic więc nie powiedział, tylko odpakował kolejnego fileta i zaczął go podgrzewać.
- Nie znałam jeszcze nikogo z innej planety - powiedziała, pogryzając drugą rybę. - Profesor Kovan mówił mi kiedyś, że nie ma żadnych kosmitów, żadnych innych zamiesz... zamieszkałych planet, tylko nasza. Ale ja wiedziałam, że są, gwiazdy mi to mówiły.
Nic dziwnego, pomyślał, mając ki na tym poziomie nie mogła nie mieć szczątkowej chociaż możliwości wyczuwania cudzych energii, nawet na duże odległości. To by jednak oznaczało iż jej rasa nie miała zbytniego uzdolnienia w kwestii ki, inaczej nie byłaby w stanie bez koncentracji wychwycić tak odległych sygnałów ze względu na swoisty "szum energetyczny" swojego świata. Skoro zaś pochodziła z takiej rasy, to tym bardziej dziwny był jej wysoki poziom mocy.
- Tak, jest dużo innych planet i kosmitów, bardzo dużo. - Zamyślił się. - Nie możesz tu zostać, nie przeżyjesz sama, trzeba cię odstawić na jakąś zamieszkałą planetę. Najlepiej by było gdyby ktoś z twoich rasy żył na innym świecie, ale z tego co mówisz wychodzi, że nie dokonaliście kontaktu z inną cywilizacją. Z tego wynika, że jesteś ostatnią przedstawicielką swojego gatunku. Nie ma już nikogo podobnego do ciebie, jesteś sama - pomyślał na głos.
- A... czy... nie możemy lecieć na twoją planetę? - zapytała niepewnie.
- Na... moją? - zdziwił się. Zaskoczyło go to pytanie i minęła dłuższa chwila zanim odpowiedział. - Nie możemy, bo... widzisz, ja też jestem sam. Nie mam swojej planety.
Pokiwała głową ze zrozumieniem, a wtedy Edge uświadomił sobie, że bardzo dziwnie się mu z nią rozmawia. Co prawda nigdy nie miał do czynienia z dziećmi, ale miał wrażenie, że to nie tylko o to chodzi. Jakiś instynkt podpowiadał mu, że ona zrozumie znacznie więcej niż móżna by sądzić. W jej oczach dostrzegał błysk inteligencji, który niemal go przerażał. Niemal, bo była - bądź co bądź - tylko dzieckiem.
- Czy ty... czy ty też zniszczyłeś swoją planetę?
Sam nie wiedząc czemu pokiwał głową.
- Tak, zniszczyłem ją, dawno temu. Zginęli wtedy wszyscy moi przyjaciele, wszyscy których znałem.
O dziwo, przyjęła to dość naturalnie.
- Ja nie miałam przyjaciół, oni nie pozwalali mi wychodzić. Lubiłam profesora Satvina i on mnie też. Przynosił mi owoce, chociaż to było wbrew regulaminowi. - Zamrugała nerwowo i skuliła się. - Myślisz, że moglibyśmy znaleźć owoce gdzieś tutaj? Były dobre.
- Raczej nie.
Zastanawiał się nad wyjęciem trzeciego fileta, bo sam nic nie zjadł, ale nie wiedział ile czasu tu spędzi. Musiał nauczyć ją panować nad energią, by mógł ją odstawić na jakąś planetę bez ryzyka, że kiedy się przestraszy, obróci wszystkich w proch. Zresztą nie był naprawdę głodny, raczej chciało mu się spać.
- Opowiedz mi o twojej planecie - poprosiła.
- Hmm... - Przez chwilę zupełnie nie wiedział od czego zacząć, ale nagle coś go tknęło, a słowa przypłynęły właściwie same: - Moja planeta? Była zielona, bardzo zielona, wszędzie były pola i drzewa - z jakiegoś powodu mówił o Racca-sei, może dlatego, że tam zaczął się ciąg wydarzeń, który doprawdził go tutaj? - a żeby dotrzeć z jednego domu do drugiego trzeba było iść wiele godzin. To nikomu nie przeszkadzało, bo wszyscy potrafiliśmy latać. - Zmyślał na bieżąco, sam ledwo zdając sobie z tego sprawę. - Nie mieliśmy tam takich dużych budynków jak wy. W nocy zbieraliśmy się w grupy i obserwowaliśmy gwiazdy, rozmawialiśmy z nimi tak jak ty, a one nam odpowiadały... - wyrwał się z zamyślenia, zauważając, że Dabre zasnęła. Jakoś dziwnie się czuł, ale zwalił to na fakt, iż nie spał od dawna. Zgasił ognisko i położył się na twardej ziemi, wsłuchując się w ciszę. Na całe szczęście akurat na tej szerokości geograficznej było lato, więc nie groziło im przemarznięcie...
- Niestety, zna pan realia, potrzebujemy natychmiastowych efektów jeśli projekt ma nadal otrzymywać dofinansowanie.
- To nie jest możliwe. Nie zakończyliśmy jeszcze fazy przygotowawczej, nie możemy przejść do kolejnej...
- Nie będę panu mówił co ma pan robić, profesorze, ale proszę nas zrozumieć. Płacimy panu już prawie osiem lat, a nadal nie mamy z tego żadnego zysku. Musi się pan zastanowić nad tym co zrobi pan bez naszych pieniędzy i bez swojego projektu.
- Co? Jak to bez projektu. Nie możecie mi go odebrać!
- Formalnie należy do nas. Niektórzy pańscy... koledzy po fachu uważają, że wprowadza pan kolejne etapy badań zbyt wolno. Twierdzą też, że traktuje pan pracę zbyt osobiście i emocjonalnie. Wielu z nich chętnie przejęłoby prace.
- Więc proszę ich zatrudnić! Mam panu przypomnieć dlaczego wybraliście właśnie mnie, mimo tego że oni obiecywali efekty w pięć, sześć lat? Poza tym, sądzicie, że Da... że obiekt zaakceptuje teraz innego opiekuna?
- Tak... Tak, ma pan rację, profesorze, proszę się nie denerwować. Nie mamy zamiaru oddawać nikomu pańskiego projektu, ale niestety grozi panu odcięcie funduszy. Jeśli to się stanie, projekt trzeba będzie... anulować.
- Co to znaczy?
- Niech się pan domyśli, to pan jest tu geniuszem.
- Wy... nie możecie tego zrobić. Przecież to jest dziecko! To tylko dziecko!
- To nie jest dziecko, profesorze. To broń. My ją stworzyliśmy i my ją zniszczymy, jeśli zajdzie taka potrzeba. A zajdzie, jeśli broń nie będzie nam już potrzebna. Nie możemy przecież ryzykować, że wpadnie w niepowołane ręce, rozumie nas pan przecież.
- Ale...
- Nie ma żadnego "ale". Aby dofinansowanie zostało utrzymano na dotychczasowym poziomie będziemy potrzebowali wymiernych efektów w dwa miesiące. Czy uważa pan, że zmieści się w tym terminie?
- Dwa miesiące! Oszaleliście! Czy wiecie czym grozi w tej sprawie nadmierny pośpiech? Nie zdajecie sobie sprawy...
- Profesorze! Zadałem panu proste pytanie. Czy zmieści się pan w tym terminie?
- Ale... Ja... Wy... Tak... wszystko będzie gotowe na czas.
- Dziękuję. Do widzenia, życzę miłego dnia.
Dabre drgnęła i obudziła się. Zamrugała i nerowo rozejrzała po okolicy, jednak nikogo nie dostrzegła.
- Edge... - powiedziała cicho, wstając. - Edge...
Nigdzie nie było śladu niebieskiego olbrzyma, ani wczorajszego ogniska. Czy to mógł być tylko sen?
- Edge... Gdzie jesteś? - Z oczu pociekły jej łzy. - EEEEEEEDGE! - zawyła przeciągle. - Edge! Gdzie jesteś!
Neev-jin, dosłyszawszy jej krzyk, błyskawicznie zjawił się na środku krateru, gdzie wczoraj jedli kolację, cały czas gotów do aktywacji osłony przeciw zabójczej chi.
- Edge! - Dziewczynka dostrzegłszy niebieskiego olbrzyma rzuciła się na niego i przytuliła. Ze względu na różnicę wzrostu przyczepiła się zaledwie do prawej nogi, ale najwyraźniej jej to nie przeszkadzało. - Edge... - wypłakała. - Nie odchodź. Nie chcę być sama. Powiedz, że sobie nie pójdziesz, obiecaj mi. Nie chcę już być sama...
Miał dziwne wrażenie, że ona wcale nie mówi tylko o tych ostatnich dwóch dniach, spędzonych samotnie na planecie. Przyklęknął obok niej i spojrzał na ubrudzoną, załzawioną twarz.
- Obiecuję ci, że nigdzie nie pójdę. Nie będziesz już sama. Obiecuję. Zaopiekuję się tobą.
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się, po raz pierwszy. Uwierzyła mu.
Bo mówił prawdę.
- Edge... nauczysz mnie latać?
- Słucham? - spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Chcę umieć latać, tak jak wszyscy na twojej planecie. Mogę się nauczyć?
Z trudem powstrzymał się od uśmiechu, pamietając że to dla patrzących na niego przykry widok.
- Oczywiście, że cię nauczę.
Nauka posługiwania się ki poszła Dabre z górki. Nic dziwnego, jej energia niemal sama chciała wyskakiwać na zewnątrz wątłego ciałka, więc nie było problemu z tym, żeby odnalazła ją w sobie. Edge nauczył jej używania niewielkiej cząstki mocy, akurat tyle by mogła swobodnie latać i panować nad ki kiedy zachodziła taka potrzeba. W sumie chodziło tylko o to, by w chwilach silnego stresu nie eksplodowała obcą dla tego wymiaru energią. Nie widział sensu uczyć jej więcej, gdyż nie czuł się dobrym nauczycielem. Poza tym nie miała przecież toczyć pojedynków na śmierć i życie...
Z nim, czyli jak długo? W pewnym sensie obiecał jej, że będzie mogła z nim zostać. Mógł co prawda złamać obietnicę i po prostu sobie polecieć... ale chyba nie potrafił.
Pewnego dnia, kiedy Edge uznał, że dość dobrze już opanowała posługiwanie się ki i kiedy zaczęły się im kończyć wzbogacone filety, po prostu odlecieli z tamtej planety. Dabre nie bała się lotu w błękitnej energetycznej sferze, wiedziała, że póki Edge jest blisko nic jej nie grozi. Nareszcie była bezpieczna.
IIIB - Powód, by zabić
- Zabiję go, kurwa, zabiję jak nic. KURWA! - Hammer nie znajdował słów, którymi mógłby wyrazić wypełniające go uczucia. Był wściekły i zawiedziony, ale te dwa określenia nie oddają w pełni stanu w jakim się znajdował. Był wściekły i zawiedziony do granic możliwości, a co najgorsze, mógł za to winić wyłącznie siebie.
- Spokojnie - głos Malleta zdawał się być chłodny, ale i on zaledwie tłumił targające nim emocje. - Wszyscy go zabijemy. Zrobimy to wspólnie, prawda Maul? - Nie otrzymał odpowiedzi. - Maul! - powtórzył ostrzej.
Trzeci z wojowników nic nie powiedział, skinął tylko głową. Trudno powiedzieć czy on także był zderwowany. Nawet jeśli, to po mistrzowsku udawało mu się to ukryć.
A trzeba przyznać, że mieli powód żeby się wściekać. Dosłownie przed kilkoma chwilami ich ojczysta planeta przestała istnieć, a stało się to, bo popełnili błąd. Nie docenili przeciwnika. Przeciwnika, którego powinni przecież znać jak własną kieszeń - ich własnego nauczyciela i mentora. Okazało się jednak, że było zupełnie nie tak jak powinno - on potrafił przejrzeć ich na wylot, zaś oni zupełnie nie byli w stanie przewidzieć jego ruchów. Lewitowali teraz, oniemiali i sfrustrowani, a on stojąc kilkanaście matrów niżej na ziemi, patrzył im w oczy bez cienia strachu czy respektu. Triumfował.
- Przesadziłeś, Dao - powiedział Mallet. - Mów co chcesz, ale tym razem po prostu przesadziłeś.
- Przesadziłem? - powtórzył tamten. Był, niemłodym już (dyplomatycznie mówiąc), acz krzepkim mężczyzną o siwych włosach i tego samego koloru brodzie. Nosił szary strój będący czymś pomiędzy pancerzem, a galowym mundurem. - Nie uważam żebym przesadził. To raczej wam zawsze brakowało zdecydowania...
- Zamknij się, pierdolony kutafonie! - ryknął na niego Hammer. - Rozwaliłeś Blunt-sei! Swoją własną planetę! Jak... jak... - znów nie potrafił znaleźć słów. - Cholera jasna! Zabiję cię!
- Ależ ty klniesz... - Dao był wyraźnie zdegustowany. - A myślałem, że udało mi się cię tego oduczyć.
- Jakie to ma, kurwa, znaczenie, czy klnę! Wiesz co zrobiłeś!
- Wiem co zrobiłem - powiedział zdecydowanie starszy wojownik. - I zrobiłbym to ponownie. A może zaprzeczycie, że szykowaliście tu na mnie pułapkę?
Nie zaprzeczyli - miał rację.
- Myślicie, że nie wiem co się kroiło na Blunt? Że nie wiem jaki wy mieliście w tym udział?
- To nie ma w tej chwili absolutnie żadnego znaczenia - przerwał mu Mallet.
- Wręcz przeciwnie, to ma ogromne znaczenie. Nawet teraz nosicie przecież stroje mojej szkoły. - Faktycznie, ich ubrania były niemal identyczne z jego, tyle że każdy w innym kolorze. - Doprawdy, idealny ubiór na dzień, w którym macie mnie zabić!
Mallet nie od razu odpowiedział, a zanim to zrobił uśmiechnął się.
- Wiesz, właściwie wszystko jest teraz nawet bardziej po naszej myśli niż wcześniej.
- Co? - zdziwił się Hammer. - O czym ty do cholery mówisz?
- Sam pomyśl. Jest zupełnie tak jak przed godziną, tyle, że nie ma już całej planety pretendentów do władzy. Teraz komos należy tylko do nas.
Hammer uśmiechnął się i zachichotał nerwowo.
- Rzeczywiście - roześmiał się głośno. - Widzisz, Dao, nawet nie chcąc tego pomagasz nam, naprawdę idealny z ciebie mentor!
Dao nic nie powiedział, tylko drgnął i nagle zniknął ze swojego miejsca. Ułamek sekundy po tym, miejsce w którym stał przeszyte zostało przez nogę potężnie zbudowanego Maula, milczącego jak dotąd, trzeciego z uczniów Dao odzianego, dla odmiany, na niebiesko).
- Uważaj! - krzyknął Maul do skołowanego nieco nagłą akcją Hammera. - Za tobą!
Ubrany w czerwony strój wojownik odwrócił się i... nie zdążył zrobić nic więcej. Trafiony potężną bombą prosto w twarz poleciał bezwładnie w kierunku ziemi. Dao jednakże nie widział już jego zderzenia z gruntem, zajęty był blokowaniem zamaszystego kopnięcia Malleta. Zatrzymał nogę najlepszego ze swoich uczniów przedramieniem i uderzył go krótko, z łokcia, w twarz. Chciał jeszcze poprawić, ale wcześniej do walki włączył się Maul, posyłając szybka falę ki prosto w swego nauczyciela i atakując, kiedy ten wykonał unik. Zapewne udałoby mu się zaskoczyć Dao, gdyby nie był on ze czterdzieści razy bardziej doświadczony. Kopnięcie przeszyło zaledwie widmo. Maul od razu rzucił się tył, odruchowo stawiając blok. To był błąd, bo to nie on został zaatakowany tylko wygrzebujący się właśnie z ziemi Hammer, który bezpośrednio oberwał potężnym ki-blastem. Eksplozja rzuciła go gdzieś bezwładnie.
Maula zdenerwowało to nieco, wystrzelił w Dao kilka szybkich pocisków, próbując tym zyskać trochę czasu na znalezienie wzrokiem Malleta, ale ten właśnie w tym momencie dopadał do ich mentora. Niedobrze - w ogóle nie byli zgrani, a to źle wróżyło. Maul, będąc realistą, wiedział że pojedynczo żaden z nich nie dorównuje starszemu wojownikowi.
Przekonał się o tym właśnie Mallet, który bardzo się zdziwił, gdy jego potężny prawy sierpowy został zablokowany bez większego wysiłku. Głupi wyraz twarzy, Dao starł mu silną, żółtą falą ki, którą wystrzelił z bliskiej odległości prosto w głowę swego ulubionego ucznia. Mallet złapał się za twarz i zawył, a Dao poprawił mu jeszcze kopniakiem w krocze, co na jakiś czas wyłączyło ubranego na żółto wojownika z akcji. Niestety wymagało też chwili, którą to doskonale wykorzystał Maul - zaatakował od tyłu i unieruchomił swego mentora klasycznym chwytem.
- Hammer! - wydarł się, do wstającego ponownie wojownika. - Teraz!
Hammer, poparzony i poraniony na całym ciele - powierzchownie co prawda - odbił się od ziemi i w sekundę znalazł przy obu lewitujących wojownikach. Dao próbował wyrwać się z uścisku, ale kiepsko mu to szło - Maul był najsilniejszym przedstawicielem ich rasy.
- No i co teraz powiesz? - drwił odziany w czerwony strój Hammer. - Już nie jesteś taki pewny siebie, co?
- Zamknij się i atakuj! - ryknął na niego Maul, ale było za późno. Dao w tym momencie wystrzelił z oczu dwa promienie, które precyzyjnie ugodziły Hammera w twarz.
- Zły chwyt - powiedział jeszcze i zanim jego ubrany na niebiesko uczeń zdążył się porządnie zdziwić, starszy wojownik machnął do tyłu głową, uderzając go w podbródek, następnie poprawił łokciem w żebra dzięki czemu wreszcie zdołał się wyrwać. Od razu odpowiednio to wykorzystał, posyłając potężny ładunek ki prosto w powracającego do rzeczywistości Hammera, który oberwał bezpośrednio i dymiąc, poleciał znów w kierunku podłoża. Ułamek sekundy później Dao jęknął z bólu, staranowany niemałą masą Maula - najwyraźniej niedocenianie jego odporności było dużym błędem. Ubrany na niebiesko uderzył potężnie z lewej, posyłając swego mentora w poziomy lot nad ziemią. Po kilkunastu metrach lotu Dao nadział się na nogę Malleta, który zdążył w międzyczasie dojść do siebie i teraz pracował na swoją reputację najlepszego z uczniów siwowłosego wojownika. Jego mocnym punktem była technika, co pokazał w tej chwili, uderzając kilka razy precyzyjnie w żołądek i twarz. Ciosom jednakże brakowało odpowiedniego impetu - Dao wytrzymał je i skontrował potężnym prawym prostym, który trafił Malleta w szyję. Młody wojownik charknął, zakrztusił się i nie pomyślał nawet o obronie przed kolejnym atakiem, mentor chwycił go za przedramię i rzucił prosto w nadlatującego od tyłu Maula. Ten, zupełnie bez skrupułów, odbił partnera szerokim machnięciem. Mimo to stracił Dao na moment z oczu, co ten od razu wykorzystał, układając dłonie do swojego firmowego ataku.
- Shi-ro-i-Ka-na! - wypowiedział formułę, koncentrując w dłoniach białą kulę ki, ale jego odziany na niebiesko uczeń w porę zorientował się co się dzieje.
- A-o-i-Ka-na! - rozpoczął wykonywanie swojej własnej wersji tej techniki. Obaj wojownicy wyrzucili przed siebie dłonie jednocześnie, ale ku zdziwieniu Maula, tylko z jego dłoni wystrzelił strumień błękitnej energii, który przeszył sylwetkę jego nauczyciela na wylot. Rozmyła się ona jeszcze przed końcem ataku, zaś prawdziwy Dao, nadal ze skoncentrowaną w dłoniach energią pojawił się tuż obok swego potężnie zbudowanego ucznia, tyle że jakiś metr wyżej, i zasadził mu z kopa prosto w twarz, a kiedy Maula na ułamek sekundy zamroczyło, poprawił mu jeszcze Shiroikaną. Trafił bezpośrednio, fala ki pchnęła odzianego w niebieski strój wojownika w grunt, a po zetknięciu z nim eksplodowała zalewając okolicę białym blaskiem i rozrzucając wszędzie mniejsze i większe fragmenty podłoża.
Dao odetchnął głęboko, robiąc sobie moment przerwy. Od dłuższej chwili, niemal od samego rozpoczęcia walki, coś nie dawało mu spokoju i teraz miał wreszcie okazję by upewnić się w swoich domniemaniach. Chwila koncentracji potwierdziła jego obawy - wyglądało na to, że walka, która toczył była dopiero początkiem emocji tego dnia. Uśmiechnął się w duchu - lubił kiedy dużo się działo.
Z zamyślenia wyrwał go powrót na pole bitwy Malleta, który, otoczony silną aurą, szarżował na niego takoż bohatersko jak głupio. Dao wyskoczył mu naprzeciw, wykorzystał impet ucznia na swoją korzyść i po prostu w odpowiednim momencie wyprowadził krótkie kopnięcie. Trafił w mostek, pozbawiając Malleta oddechu i chęci do dalszej walki. Postanowił nie tracić więcej czasu - skoncentrował w mięśniach potężny ładunek ki, na pół sekundy otoczyła go intensywna fioletowa aura, w którym to czasie zadał swemu uczniowi dokładnie trzy silne i precyzyjne ciosy. Po jednym w żołądek, twarz i kark. To ostatnie uderzenie zgruchotało Malletowi kręgi szyjne, a on sam opadł martwy na ziemię. Dao skupił się jeszcze na ki Maula, ale jej nie wyczuł - widocznie najodporniejszy z jego wychowanków nie był dość odporny by wytrzymać bezpośrednie trafienie Shiroikany. Zresztą, mało kto był...
Starszy wojownik wylądował gdzieś na skraju krateru, który powstał po jego firmowym ataku, strzelił raz czy dwa z karku i rozluźnił nieco napięte mięśnie. Gdyby ktoś był obok niego, mógłby mu zapewne wytłumaczyć, że jego radość zwycięstwa jest jeszcze przedwczesna. Niestety, był sam i nie mógł widzieć jak od tyłu zakrada się do niego zapomniany najwyraźniej Hammer.
Kiedy tylko odziany w strzępy czerwonego stroju uczeń znalazł się w odległości, z której wiedział już że nie spudłuje (czyli jakichś dwudziestu metrów), skumulował w sobie całą pozostałą mu ki i wystrzelił ją w jednym potężnym ataku, prosto w plecy swego mentora. Dao nawet nie drgnął i zostałby zapewne trafiony bezpośrednio gdyby nie fakt, że ktoś go zasłonił.
- Co? - krzyknął z niedowierzaniem Hammer. - A kim ty do kurwy nedzy jesteś!
W odpowiedzi cienki promień ki przeszył jego klatkę piersiową, a on sam upadł i już nigdy nie wstał. Dao tymczasem nie odwracał się, cały czas stojąc tyłem do swego wybawcy i całej sytuacji.
- Wiedziałeś, że on tam jest prawda? - doszedł go nieprzyjemny, ochrypły głos.
- Wiedziałem.
- Wiedziałeś też, że ja tu jestem. - Tym razem było to stwierdzenie, nie pytanie. - A... a gdybym cię nie zasłonił?
Dao uśmiechnął się zanim odpowiedział.
- Wtedy musiałbym cię zabić.
- Rozumiem. - Z tonu głosu dało się wyczuć, że ten drugi także się uśmiecha. - Jak długo będziemy tak stać tyłem do siebie i rozmawiać?
- To już zależy od ciebie - odparł siwowłosy, odwracając się. To samo zrobił jego rozmówca. Był potężny, nie tylko szeroki w barach, ale i bardzo wysoki. Jego skóra miała niebieski kolor, co jednak nie zdziwiło Dao, bo on sam na przykład miał bladopomarańczową, a widział już w życiu osobników najróżniejszych barw. Jeszcze jedno było w nima charakterystyczne, był niesamowicie paskudny z gęby, szczególnie teraz, kiedy się uśmiechał. Siwowłosy uważnie staksował go wzrokiem.
- Zatrzymałeś Akaikanę Hammera, a nie masz nawet zadrapania. Imponujące.
- Mów mi Edge. Ty w sumie też jesteś całkiem niezły...
- "Jak na takiego staruszka", prawda? - dokończył za niego Dao, dość sucho. - Ale może dość na razie tych uprzejmości... mogę wiedzieć co cię tu sprowadza?
- Cóż... Jeśli mam być szczery, to zmierzałem na jedną pobliską planetę, ale kiedy mijałem tę tutaj, eksplodowała...
- Tak, ja ją zniszczyłem. - Dao nawet nie drgnęła brew. - A po ci była?
Edge trochę się speszył, ale odpowiedział:
- Właściwie to szukam pewnego wojownika... cóż... ogólnie szukam potężnych wojowników. Planeta, którą rozwaliłeś była pod tym względem dość obiecująca...
- Pocieszę cię, że jestem silniejszy od każdej z ofiar... mówisz, że szukasz wojowników... ale chyba nie po to żeby ich spisać do jakiegoś międzyplanetarnego katalogu? Jak już jakiegoś znajdziesz, to co?
Neev-jina zaczęły drażnić te pytania.
- Może teraz ty mi na coś odpowiesz? Dlaczego zniszczyłeś tamten świat? Dla zabawy? Na zlecenie?
- Na nic ci nie odpowiem, póki nie dowiem się po co tu naprawdę przylecieliście. Tak, tak - potwierdził, widząc na twarzy Edge'a zdziwienie. - Wyczułem też twojego towarzysza. Jeśli planujesz mnie zagadać, tak by on mógł zaatakować znienacka to się przeliczyłeś.
Niebieski olbrzym zrobił w tym momencie tak głupią minę, że jak nic mógłby służyć za przykład brakującego ogniwa w ewolucji każdego humanoidalnego gatunku. Po jakiejś sekundzie zdziwienia niespodziewanie roześmiał się na cały głos. Rechotał tak przez dobre trzydzieści sekund - z całą pewnością nie śmiał się tak od bardzo dawna... być może nawet nigdy. Tym razem to Dao się zdziwił, a kiedy Neev zobaczył wyraz jego twarzy, znów dopadł go atak brechtawki i udało mu się opanować dopiero po dłuższej chwili.
- Co w tym aż takiego śmiesznego? - Dao wydawał się opanowany jak zwykle, ale ktoś uważny dosłyszałby teraz w jego głosie tłumioną agresję.
- Wybacz... - Edge ocierał łzy z kącików oczu. - Wyobraziłem sobie po prostu ten atak znienacka... i siebie zagadującego kogoś żeby z nim wygrać... Wybacz - powtórzył - nie mogłem się powstrzymać. Ale już jestem spokojny... Dabre! Możesz się pokazać! - krzyknął w kierunku najbliższego wzgórza, zza którego po chwili wybiegła nieduża, niespełna ośmioletnia dziewczynka. W krótką chwilę pokonała dzielący ich dystans i przykleiła się do błękitnego olbrzyma, który był dosłownie dwa razy wyższy od niej. - To jest właśnie mój partner-skrytobójca - powiedział Neev-jin z uśmiechem. - Dabre, to jest... Eee... mówiłeś, że jak się nazywasz?
- Nie mówiłem - uśmiechnął się siwowłosy - Ale wygląda na to, że mogę ci powiedzieć, w końcu nie codziennie spotyka się legendę.
- Jak to "legendę"?
- Tak to... już od jakiegoś czasu dochodziły mnie słuchy o jakimś niesamowicie potężnym wojowniku, który w towarzystwie dziecka podróżuje z planety na planetę i nie ma sobie równych wśród nikogo. Sądziłem, że to jakaś bzdura pokroju opowieści o Umierających Gwiazdach, ale widzę, że jednak nie... A odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie, na imię mi Dao.
- No więc, Dao, skoro już masz nas oboje na widoku to może powiesz mi wreszcie dlaczego zniszczyłeś tamtą planetę?
Stary wojownik uśmiechnął się smutno.
- Dobrze, powiem, ale ostrzegam, to dość długa historia, bo muszę zacząć od początku. Lepiej usiądźcie.
I opowiedział im wszystko. O tym jak jego planeta została pewnego dnia zaatakowana przez tak zwanych "kosmitów" i jakim szokiem było to dla ich społeczności, zupełnie nieświadomej istnienia we wszechświecie innych gatunków. Najeźdźcy zostali pokonani, choć kosztem wielu wojowników. Opowiedział o tym jak bóg ich planety wezwał jego i kilku innych do siebie, by trenować ich na wypadek kolejnych najazdów i o tym jak kolejny atak nastąpił. Także tym razem został odparty, co z kolei wyprowadziło z równowagi niejakiego Hyouna, przywódcę agresywnych kosmitów, który ubzdurał sobie, że Dao i inni wojownicy stanowią dla niego zagrożenie i przybył na planetę gdzie Edge, Dao i Dabre teraz się znajdowali by przejąć sekrety tutejszych mieszkańców, znanych z magicznych uzdolnień, co miało uczynić go niezwyciężonym. Dao opowiedział o walce jaką z nim stoczył, jak zwyciężył, ale poświęcił przy tym własne życie.
- Co masz na myśli - zdziwił się Edge.
- Po prostu... zginąłem. Tutejsi mieszkańcy nie wiedzą co prawda jak uczynić kogoś niezwyciężonym, ale rzeczywiście potrafią bardzo wiele. Przywrócili mnie do życia. Od tamtego czasu nasz i ich lud żyją... żyły w wielkiej przyjaźni. Pomagaliśmy sobie wielokrotnie, co często nam lub im ratowało życie. Po śmierci Hyouna pojawiło się bardzo wielu wojowników, którzy chcieli się ze mną zmierzyć, sprawdzić czy rzeczywiście jestem tak potężny jak mówiły pogłoski. To była swojego rodzaju reakcja łańcuchowa. Im więcej ich przybywało tym silniejszy się stawałem, a to z kolei wywoływało nowe ataki. Ostatecznie moje imię stało się na tyle rozpoznawalne, że naszą planetę omijano z daleka i mieliśmy wreszcie spokój. Kilkukrotnie jeszcze pomogłem bogu naszej galaktyki, poznałem go w zaświatach - dodał wyjaśniająco, widząc zdziwienie na twarzy Edge'a - w rozwiązaniu kilku problemów, ale ogólnie wyglądało, że wszystko jest już w porządku. Na swojej planecie znalazłem wielu naśladowników, wkrótce zaroiło się tam od potężnych wojwoników. Zaczęło im wszystkim być na naszym świecie ciasno. Coraz częściej pojawiały się głosy mówiące, że tak potężna rasa jak nasza powinna mieć we wszechświecie dominującą rolę. Zaczęli się stawać tacy sami jak ci, z którymi walczyłem przez całe życie. Próbowałem oponować, ale właściwie wszyscy byli przeciw mnie. Mimo to, nie mogli mnie po prostu zignorować, bo w pojedynkę nikt nie mógł się ze mną mierzyć. Zastawili na mnie pułapkę, tutaj. Wiedzieli, że będę chciał przede wszystkim ostrzec przyjaciół i sąsiadów zarazem, bo to ich upatrzyli sobie na pierwszą zdobycz. No to wpadłem w ich pułapkę, ale wcześniej wykończyłem wszystkich, którzy mogliby z tego mieć jakąś satysfakcję.
Na tym urwał. Edge jeszcze przez jakiś czas milczał, a potem zapytał prosto z mostu:
- Co zamierzasz teraz zrobić?
- Najpierw wytłumaczę tutejszym co się dokładnie stało. Sądzę, że nawet nie wiedzą o tej walce, nie są zbyt uzdolnieni w kwestii ki. Potem... sam nie wiem. Przypuszczam, że mógłbym tu zostać.
- Mógłbyś, ale czy chcesz?
- Chyba nie rozumiem...
- Wiesz, ja widzę, że jesteś już stary - na to Dao nieznacznie się skrzywił - ale czy to znaczy, że masz tu tkwić i czekać aż śmierć się o ciebie upomni?
- Sugerujesz, że powinienem sam jej poszukać?
- Tak... - Edge na chwilę się zatrzymał. - To znaczy nie! Nie to chciałem powiedzieć...
- Wiem co chciałeś powiedzieć, a przynajmniej się domyślam - mruknął Dao. - Wiesz, w ogóle nie masz wyczucia - dodał jeszcze, na co Edge tylko bezradnie rozłożył ręce. - Chyba jednak przyznam ci rację, faktycznie zamiast tu siedzieć mógłbym wykorzystać czas jaki mi pozostał i trochę pozwiedzać... Do zaświatów mi się nie spieszy, sądzę, że tym razem nie wysłaliby mnie do nieba - uśmiechnął się.
- Powiedz mi jeszcze jedno... - Edge przypomniał sobie. - Jak właściwie udało ci się tu tak szybko przemieścić po zniszczeniu tamtego świata, bo przecież nie zaatakowałeś go stąd?
- Kiedyś ci wyjaśnię... Ale jeszcze nie teraz.
- Jak chcesz. - Edge nie miał trudności z powstrzymaniem ciekawości, Dao w końcu i tak powiedział o sobie znacznie więcej niż sam się dowiedział o Neev-jinie. - W takim razie możemy chyba ruszyć w stronę tutejszych. Ty im wszystko wyjaśnisz, a ja i Dabre przy okazji zbierzemy trochę prowiantu. Nie wyobrażasz sobie ile ona potrafi zjeść...
- Ruszcie przodem. Jak powiecie, że to ja was przysyłam to dostaniecie wszystko czego chcecie. Ja zaraz tam dotrę.
- Ale... - Edge miał jakieś wątpliwości, ale powstrzymał pytanie. - Dobrze. Chodźmy, Dabre.
Olbrzym i dziewczynka unieśli się w powietrze i po chwili zniknęli z widoku. Dao jeszcze przez moment patrzył za nimi, po czym trzema niewielkimi ki-pociskami wybił trzy stosunkowo płytkie dziury w ziemi. Ułożenie w nich Maula, Malleta i Hammera i przysypanie ich zwłok warstwą ziemi zajęło mu kilka minut. Znacznie dłużej próbował podnieść się z kolan i opanować łzy, które zupełnie nie chciały przestać napływać do jego oczu. Tego dnia pogrzebał wszystko co kiedykolwiek posiadał. Swój świat, swoich uczniów i - jeszcze do niedawna - przyjaciół. Najgorszy zaś był z tego wszystkiego fakt, że za swoją sytuację nie mógł winić absolutnie nikogo, a co za tym idzie, nie miał się na kim mścić. Nie istniał już żaden cel, który trzymałby go przy życiu... żaden poza faktem, iż jako ludobójca nie mógł liczyć na żadne względy u władcy zaświatów, więc po prostu lepiej dla niego było żyć niż umrzeć...
Tylko tyle.
Wkrótce potem dołączył do Dabre i Edge'a. Mieszkańcy planety przyjęli opowieść Dao ze spokojem. Zaproponowali mu oczywiście by został, wśród nich, ale odmówił. Następnego dnia cała trójka ruszyła w gwiazdy.
IIIC - Powód, by nie zabijać
Minęły dobre dwa miesiące wspólnej podróży, w czasie których Edge, Dabre i Dao odwiedzili kilkanaście światów, na żadnym jednak nie znajdując nic co mogłoby przybliżyć Neev-jina do jego celu. Nie spotkali ani Caulifa, ani nikogo potrafiącego posługiwać się chi. Edge szukał także wyzwań, które pozwoliłyby mu się wzmocnić, ale nie trafił na żadnego wojownika o zbliżonym do siebie poziomie. Na jednym ze światów mógł co prawda zmierzyć się z całą grupą nieco słabszych od siebie żołnierzy, ale musiałby ich sprowokować zagrażając ich planecie, a tego nie chciał... zwłaszcza że wcale nie był pewien zwycięstwa. Pozostawały mu sparingi z Dao, który jednak - i tak słabszy - nie dawał z siebie wszystkiego, nadal nie mając do Neev-jina pełnego zaufania i po prostu obawiając się go. Moc jego towarzysza przekraczała znacznie jego oczekiwania. Edge zdążył się w tym czasie zorientować, że chi była dla starszego wojownika zupełnie obca. Ostrzegł go przed, możliwym przecież, atakiem u Dabre, ale nie był pewien czy siwowłosy mu uwierzył.
Podróżowali więc dalej, coraz bardziej oddalając się od znanej Dao części wszechświata. Jedynymi zaletami całego tego upływu czasu było to iż z wolna nabierali do siebie nawzajem zaufania i z dnia na dzień lepiej dogadywali. Dało się też zaobserwować stopniowy wzrost umiejętności Dabre, zwłaszcza od kiedy starszy wojownik pomagał jej w treningach - był znacznie lepszym pedagogiem od Edge'a.
- To tyle - powiedział pewnego dnia Dao. - To krańce znanej mi przestrzeni, granica galaktyki, w której mieszkałem całe życie. Wkraczamy w obszar z którego znam tylko plotki i legendy.
- Legendy... - zamyślił się Edge. - Czy to stąd pochodzi plotka o Umierających Gwiazdach?
- O kim? A, oni... Tak właściwie to nie wiem gdzie o tym słyszałem, na takie pogłoski po prostu czasem się trafia.
- To znaczy na jakie?
- Wiesz, każdy wyobraża sobie, że gdzieś tam we wszechświecie żyje ktoś od niego potężniejszy. Sam często tak robiłem... teraz już nie muszę, bo spotkałem ciebie. - Uśmiechnął się. - Wracając do tematu, Umierające Gwiazdy to ponoć grupa niezwykle potężnych ki-wojowników, z którymi nikt nie może się równać. Rozumiesz, tacy super-bohaterowie wśród super-bohaterów. - Roześmiał się. - Nie wydaje mi się, żeby oni naprawdę istnieli.
- Hmm... - mruknął w odpowiedzi Edge, po raz kolejny próbując zlokalizować jakąś potężniejszą energię na którejś z pobliskich planet. Mógł wyczuwać ki na ogromne odległości, ale musiał skupiać się na określonym kierunku i kiedy nie wiedział czego szuka, cały proces przypominał próby odnalezienia igły na całym kontynencie siana. Sytuację dodatkowo utrudniał fakt, iż ten wszechświat był znacznie większy i gęściej wypełniony planetami niż jego własny.
- Wiesz, Edge... - zaczął Dao tonem jakby coś sobie przypomniał - skoro interesują cię legendy to możemy sprawdzić tę historię o Zabójcy Bogów.
- Słucham? - zaciekawił się Neev-jin.
- Obiło mi się to o uszy dobre kilka lat temu. Ponoć pewien wojownik, kiedyś, z jakiegoś powodu rzucił wyzwanie Królowi Światów, władcy galaktyki i zwyciężył, zabijając przy tym paru mniej znaczących bogów.
- I ty wiesz gdzie go szukać?
- Tak mi się wydaje... wiem przynajmniej skąd przybył ten, który mi o tym opowiedział.
- A więc prowadź.
- Mam rozumieć, że wyzywa mnie pan - Cathan Zabójca Bogów położył nacisk na ostatnie słowo - mimo iż doskonale wie pan kim jestem?
Edge spojrzał prosto w jego jednolicie błękitne oczy i nic nie powiedział. Cathan siedział na bogato zdobionym tronie. Był wysokim (choć niższym od Neev-jina) postawnym mężczyzną o krótkich, kruczoczarnych włosach i łagodnie zielonkawej skórze. Nosił się po królewsku, co nie było dziwne zważywszy iż Edge znajdował się aktualnie w jego sali tronowej. Jego strój był utrzymany w jasnych kolorach, a dopełniała go peleryna barwy morskiej zieleni.
Dao i Dabre nie było z nim. Kiedy już po sporych trudnościach odnaleźli planetę Zabójcy Bogów okazała się ona siedliskiem wielu nieprzyjemnie wysokich ki. Na tyle wysokich, iż Edge zastanawiał się czy w ogóle tu przylatywać. Wreszcie uznał, że straci ogromną szansę jeśli tego nie zrobi, ale nie miał zamiaru stawiać na szali także życia przyjaciół. Po przybyciu tutaj okazało się, iż do Cathana dotrzeć jest niezwykle trudno. Nie chciał zwracać na siebie zbytniej uwagi, więc nie zrobił standardowej rozróby na ulicach, co mogłoby zapewne wywabić króla z jego twierdzy. Po kilku spędzonych tu dniach dowiedział się o obowiązujacym na planecie prawie, które pozwalało każdemu wyzwać władcę na pojedynek i w przypadku zwycięstwa samemu przejąć tron. Władza go nie interesowała, ale wyzwanie było idealnym pretekstem by dostać się do Cathana. Nie zajęło to wiele czasu, gdyż innych chętnych po prostu nie było - powszechnie wiadomo było, że z pojedynków z królem nie uchodziło się z życiem.
Oczywiście od razu rozpoznano go jako przybysza z innej planety. Władca sądził, iż Edge rzucił mu nie wiedząc z kim ma do czynienia, ale kiedy nazwany został "Zabójcą Bogów" uświadomił sobie, że się myli.
Właśnie w takiej sytuacji się teraz znajdowali.
- Tak - powiedział po dłuższej chwili Edge. - Jak najbardziej wiem kim jesteś, czuję też potęgę twojej ki i jestem zupełnie pewien, że mogę cię pokonać.
Spokojny ton z jakim zostały wypowiedziane te słowa zirytował Cathana.
- Jesteś w takim razie głupcem i zaraz ci to udowodnię - syknął złowrogo. - Będziesz skamlał o litość kiedy z tobą skończę.
Edge uśmiechnął się niewyraźnie. Już jakiś czas minął od poprzedniego dobrego mordobicia w jakim brał udział i w całym ciele aż czuł mrowienie na samą myśl o walce, jednak postanowił się opanować. Tym razem nie da się ponieść. Przybył tu w pewnym celu i nie mógł tego schrzanić.
- Tak naprawdę, to nie chcę z tobą walczyć - powiedział. - Wręcz przeciwnie, przybyłem tu prosić cię o pomoc.
Cathan zmrużył oczy i rozejrzał się po wypełnionej wojownikami sali, większość należała do jego rasy, choć zdarzali się też różnoracy kosmici.
- Prosić mnie o pomoc? - zadrwił. - Coś tak nagle spuściłeś z tonu, wojowniku... wybacz, zapomniałem jak masz na imię?
- Edge... - odruchowo powiedział Neev-jin zanim zdołał ugryźć się w język. Tamten na pewno to pamiętał, po prostu chciał zrobić z niego idiotę.
- No więc... panie Edge... - Cathan wstał - coś mi się wydaje, że pan kłamie. Uświadomił pan sobie, że nie ma pan żadnych szans i próbuje się teraz jakoś wykręcić. Jest pan więc nie tylko kłamcą, ale i tchórzem. Jeszcze przed chwilą mówił pan, że może mnie pokonać, czy może się przesłyszałem? - Tym razem Edge nie odpowiedział. - Bo jeśli tylko się przesłyszałem, to proszę, może pan odejść... Ale! - zaakcentował nagle. - Jeśli faktycznie pan to powiedział to będzie pan musiał poprzeć słowa czynami.
Edge, który już z trudem nad sobą panował, nagle całkowicie się uspokoił. Cathan wyraźnie odstawiał jakąś szopkę dla swoich poddanych... Neev-jin poczuł niesmak. To miał być wojownik? Zabójca Bogów? Brzydziłby się samą myślą o fuzji z kimś takim. Momentalnie ogarnęło go uczucie, iż nie chce tu dłużej przebywać.
- Mógłbym - powiedział beznamiętnie - ale naprawdę szkoda na to fatygi. Wyraźnie się pomyliłem przybywając tutaj... Wybacz Zabójco Bogów, ale w tym momencie cię opuszczę. Obyśmy się więcej nie spotkali. - Odwrócił się i skierował ku wyjściu.
Krew w żyłach Cathana zawrzała, udało mu się zachować pozory spokoju, choć na skroni ujawniła mu się wyraźna żyła sugerująca iż jest wściekły.
- Zatrzymać go! - rozkazał, wskazując Edge'a gestem tak agresywnym, że aż zafalowała mu peleryna. Nie minęło pięć sekund, a rozkaz został spełniony. Dwóch cathanopodobnych osiłków chwyciło Neev-jina za ręce, osadzając go w miejscu.
- Puśćcie mnie... - powiedział spokojnie olbrzym, ale oni oczywiście nie posłuchali.
- Jeśli sądzisz, że możesz sobie tu przyjść, obrazić mnie i odejść to się bardzo grubo mylisz - powiedział zimno Cathan. - Chyba nie zda...
- Nie obraziłem cię - przerwał mu Edge. - Pozwól mi odejść... albo sam wyjdę.
Cathan jednak nie rozważał nawet jego słów. Ten gość to miał tupet, jak śmiał wtrącić mu się w środek zdania?
- Jak uważacie, panowie? - zwrócił się tych, którzy zatrzymali Neev-jina. - Pozwolimy mu odejść?
Tamci tylko paskudnie się uśmiechnęli i w tym momencie Edge stracił reztki cierpliwości. Z całej siły targnął prawą ręką, a nieprzygotowany na to, znacznie mniejszy i słabszy od niego wojownik Cathana stracił oparcie i pchnięty siłą odśrodkową poleciał w powietrze niczym piłka do rugby, uderzając ostatecznie o ścianę. Neev-jin wykorzystał fakt iż ramię ma już wolne i zdzielił drugiego ze swych "opiekunów" w twarz, cios wbił tamtemu nos do środka czaszki. Następnie posłał w stojacą z lewej grupę wojowników silny chi-blast, zmiatając kilku naraz (użył chi dla lepszego efektu - żaden z trafionych nie przeżył) i tworząc dużą wyrwę w konstrukcji twierdzy Cathana.
Właściciel pałacu wyraźnie się zdenerwował, utworzył na dłoni kulę ki i rzucił nią w Edge'a, który odbił ją lewą ręką - przeliczył się jednak, kula poleciała co prawda w ścianę, trafiając wcześniej wbitego tam pierwszego z przytrzymujących, ale Neev-jinem także rzuciło o glebę - z Cathanem wyraźnie należało się liczyć. Poderwał się od razu, ale tylko na sekundę, gdyż po spotkaniu z kolanem tutejszego króla przebił dwie kamienne ściany i wylądował na placu przez budynkiem. Wstał powoli, językiem dotykając obluzowanego zęba. Powiedzieć że był wściekły było zdecydowanie za mało.
- Dobra - mruknął pod nosem, uznając że może jednak ostry pojedynek dobrze mu zrobi - chrzanić to, zabiję sukinsyna.
Zgodnie z powiedzeniem "o wilku mowa" tutejszy władca wyleciał (sam - wszyscy wiedzieli że do jego walk nie należy się wtrącać) wyleciał nagle z pałacu - niszcząc przy okazji wrota - wylądował kilkanaście metrów przed Edge'em i po szerokim zamachu posłał w niego z obu rąk dużego, nieregularnego ki-blasta. Neev-jin był za stary na coś takiego, po prostu wyskoczył w górę. Pocisk jego przeciwnika trafił w plac, tworząc w nim dużą, choć płaską, trójkątną wyrwę. Tymczasem sam Cathan też już był w powietrzu, a ściślej mówiąc - tuż za Edgem, uderzając go splecionymi dłońmi w kark.
Trafił zaledwie w widmo, prawdziwy przeciwnik znajdował się tuż za nim. Zabójca Bogów jednak też nie był amatorem, wyczuł intencje Neev-jina i obrócił się, zamaszyście kopiąc z lewej. Ponownie dał się nabrać na Zanzoken i naprawdę cudem uniknął realnego ataku. Lecący z góry ki-blast otarł się tylko o jego nogę, uszkadzając ubranie i przypalając skórę. Cathan skontrował z łokcia za siebie, bo tam właśnie wyczuł materializującą się ki Edge'a. Trafił w klatkę piersiową, nie naruszając żeber, ale skutecznie wybijając przeciwnikowi powietrze z prawego płuca. Neev-jin jakoś wytrwał i nie pozostał dłużny. Machnął mu z lewej piąchy w szczękę, kalecząc sobie skórę o przydługi kieł. Lekko zamroczony ciosem Cathan nie miał szans obronić się przed hakiem w brzuch, po którym zrobił wielkie oczy i niemal wydalił ostatni posiłek. Edge poprawił mu jeszcze z zamaszystego kopa w twarz i Cathan ocknął się dopiero kilka sekund później w ruinach budynku, w który trafił z celnością godną pozazdroszczenia. Wstał, splunął krwią i skoncentrował ki, uwalniając impuls, który oczyścił z gruzu teren dookoła niego. Zrozumiał, że trafił na poważnego przeciwnika i choć nadal czuł swoją przewagę, to miał świadomość, że była ona niewielka.
Słońce zachodziło już nad miastem, które jeszcze przed zapadnięciem nocy miało się zmienić w wielkie zgliszcza.
Cathan przyspieszył, gwałtownie skracając dystans i zasadzając Edge'owi błyskawiczną serię ciosów w twarz i korpus - był szybszy i wiedział jak wykorzystać to na swoją korzyść. Odsunął się nagle o pół metra i z szerokiego zamachu przywalił przeciwnikowi kantem dłoni w szyję, na dłuższą chwilę pozbawiając go odechu, po czym chwycił oszołomionego Neev-jina za rękę i rzucił nim pionowo w dół, jednocześnie zaczynając ostrzał Renzoku Energy Dan. Edge uderzył o ziemię, wbijając się na jakiś metr (po części zdołał wyhamować), ale zdążył tylko unieść się na łokciach kiedy trafił go pierwszy pocisk. Sekundy później zakryła go chmura kurzu i pyłu i tylko dlatego uszedł z tej sytuacji z życiem (bo na pewno nie dzięki swojej tarczy ki, poddała się ona po którymś z kolei silnym trafieniu). Pozbawiony kontaktu wzrokowego z przeciwnikiem Cathan nie trafił kilka razy, co dało Edge'owi czas na stworzenie osłony, w której uniósł się w powietrze. Na ten widok Zabójca Bogów od razu przerwał atak. Na jego czole widać było kilka kropel potu - władował w Renzoku sporo energii, ale chyba było warto, bo Edge znacznie przy tym ucierpiał. Cathan, nie tracąc czasu, strzelił dużym ki-blastem, który trafił w kulistą osłonę, po chwili zmagań przebił ją i eksplodował wewnątrz. Neev-jin wyleciał z chmury dymu i spadł na ziemię, odzyskując wtedy przytomność. Od razu przetoczył się pół metra w prawo, co zapobiegło zmiażdżeniu jego głowy. Noga Cathana uderzyła w grunt, wbijając się na dobre kilkadziesiąt centymetrów i unieruchamiając swojego właściciela na moment. To wystarczyło Edge'owi, by, po przerzuceniu na dłoniach całego ciała, podciąć przeciwnika i sprowadzić go do parteru. Sam od razu poderwał się i strzelił w leżącego Zabójceę Bogów potężną, choć chaotyczną falą ki. Błękitnooki, dymiąc, wyleciał z eksplozji, wpadł do nierównej wyrwy, którą stworzył wcześniej jego własny pocisk i przetoczył się jeszcze kilkukrotnie, nim wreszcie znieruchomiał. Zaklął brzydko, czując w ustach smak krwi.
Przez moment sądził, że już się nie podniesie, ale przeszło mu kiedy tylko zobaczył lecący w swoją stronę żółty ki-blast. Odbił się od ziemi i od razu tego pożałował, bo straciwszy z oczu przeciwnika mógł się w ten sposób łatwo narazić na ciosy.
Miał rację...
Edge uderzył go z łokcia w plecy, aż coś chrupnęło. Na całe szczęście dla Cathana nie był to kręgosłup, tylko jedno z żeber (ale i tak bolało). Król planety, pchnięty siłą ciosu, poleciał ponownie w kierunku zmasakrowanego chodnika, ale tym razem wyhamował tuż nad nim, impulsem ki tak potężnym, że stworzył - w miejscu świeżej wyrwy po ki-blaście Neev-jina - znacznie szerszy i głębszy krater. Dysząc ciężko odzyskiwał wysokość, specjalnie nie lecąc zbyt szybko by zdobyć nieco czasu. Musiał coś szybko wymyślić. Taka bezmyślna nawalanka nie wychodziła mu na zdrowie - Edge był silniejszy i bardzo odporny (pewnie ze względu na nieprzeciętny wzrost i masę). Cathan przewyższał go szybkością, miał więc przewagę w walce typu "bij & uciekaj", ale w ten sposób mógł sobie stukać Edge'a po klacie do usranej śmierci... koniecznie potrzebował jakiegoś planu i to szybko.
Można było odnieść wrażenie, że na nic ciekawego nie wpadł, gdyż rzucił się na przeciwnika pozornie bardzo bezmyślnie. Neev-jin wyliczył czas i kopnął szeroko dokładnie w chwili gdy Cathan znalazł się w zasięgu jego nogi. Przeszył widmo. Zbyt stary na taki numer odwrócił się błyskawicznie i uderzył na odlew z prawej, ale ponownie trafił efekt Zanzoken. Zabójca Bogów zjawił się nad nim i uderzył poziomo potężnym sierpowym. Edge uniknął, schylając się i kopnął do tyłu trafiając centralnie w klatę i rozwiewając kolejne widmo.
"Jakim cudem zdołał tak szybko zastosować Zanzoken?" - przeleciało przez głowę niebieskiemu olbrzymowi. Wykonał dziki, chaotyczny unik, który miał na celu odsunąć go z miejsca gdzie się znajdował i nie oberwać kolejnym atakiem. Manewr był udany, ale oczekiwany cios nie nadszedł, Cathan czekał dokładnie na ten moment. Teraz Edge nie miał szans uniknąć niczego, więc król planety wyciągnał przed siebie prawą dłoń wykrzyknął:
- ICHINISAN-DAN!
W plecy Edge'a uderzył niewielki, szybki pocisk ki na sekundę oszałamiając olbrzymiego wojownika, co zapobiegło jego unikowi przed drugim, znacznie większym okrągłym ki-blastem - zdołał tylko częściowo odwrócić się i zasłonić lewą ręką. Pocisk pchnął go w dół, eksplodując dość silnie przy zetknięciu z gruntem. Eksplozja nie zdążyła jeszcze przebrzmieć kiedy Cathan dołożył tam jeszcze utworzoną nad głową metrowej średnicy kulę energii. Tym razem wybuch aż wstrząsnął okolicą, sama kula ognia osiągnęła kilkadziesiąt metrów średnicy, a podmuch zmiótł większość nadto wystających z gruntu rzeczy w promieniu niemal kilometra, zakrywając wszystko na jakiś czas dymem i pyłem.
Cathan wylądował, znacznie osłabiony. To była jego najpotężniejsza technika, bardzo energożerna, a i wcześniejsze wykonane na pełnej prędkości skoki połączone z Zanzoken były wyczerpujące. Co gorsza, nadal wyczuwał energię przeciwnika, ale chyba nie była już na tyle wysoka, by Edge mógł mu jeszcze zagrozić.
Neev-jin jednak nie zamierzał się poddawać. Udało mu się wstać zanim jeszcze cały kurz rozwiał się, tak więc Cathan nie zobaczył go leżącego. Lewą rękę olbrzymi wojownik miał tak poparzoną i zakrwawioną, że ucieszyłby się, gdyby mu powiedziano iż w najbliższym czasie będzie mógł nią sobie chociaż podłubać w nosie.
Na razie miał jednak poważniejszy problem. Najwyraźniej Zabójca Bogów chciał zyskać sobie przydomek "Zabójcy Edge'a", bo wcale nie kwapił się by podejść i po przyjacielsku pogratulować mu dobrej walki. Z jego spojrzenia Neev-jin wyczytał iż król wolałby raczej wyrwać mu nogę albo coś w tym guście. Nogi Edge'a nie były może jakoś szczególnie ładne, ale on sam mimo to bardzo je lubił, więc - nie widząc już innego wyjścia - postanowił zacząć oszukiwać. Kiedy tylko Cathan ruszył w jego stronę (trochę chwiejnym krokiem, trzeba przyznać) Neev-jin wskazał go palcem i cienkim energetycznym promieniem przebił go na wylot w okolicach lewego obojczyka. Normalny atak ki o tym natężeniu nie miałby szans choćby drasnąć króla planety, ale Edge użył chi, więc ciało Zabójcy Bogów w ogóle nie stawiło oporu. On sam, zaskoczony, jęknął z bólu i złapał się za zaczynajacą krawić ranę. Olbrzym poprawił jeszcze dwukrotnie, przebijając mu prawe płuco i brzuch, Cathan padł.
Edge, dysząc jak parowóz, podszedł do niego, ciekawy czy jego przeciwnik żyje. Żył.
- Nie... - Zabójca Bogów kaszlnął - nie sądź... kurwa... nie sądź, że będę cię błagał o litość.
Edge stał tylko, próbując uspokoić oddech i patrząc na leżącego Cathana, któremu z ust sączyła się strużka wymieszanej ze śliną krwi. Król był zbyt osłabiony, by zrobić cokolwiek, musiał mieć ogromną siłę woli, skoro udało mu się w ogóle zachować przytomność. Niebieski olbrzym spoglądał tak przez chwilę, po czym odwrócił się i zaczął oddalać.
- Do... dokąd idziesz... - charknął Cathan - nie możesz... zabij mnie... zabij mnie, słyszysz? Zaaabij mnieee! - ryknął niesamowicie głośnio jak na swój stan. - Zrób to... albo ja... zabiję ciebie... znajdę cię, słyszysz mnie? Znajdę cię i zabiję...
Ostatniego zdania Edge jednak nie słyszał, był zbyt wysoko. Moblizując energię, którą jeszcze posiadał dotarł na orbitę, gdzie stworzył sferę podróżniczą. Ostatkiem przytomności posłał ją jeszcze we właściwym kierunku - tam gdzie zostawił Dao i Dabre.
W uszach dźwięczały mu słowa "zabiję cię". Nie bał się, ale dziwnym było wrażenie usłyszeć to tak, na własne uszy. Jeszcze niedawno sam przekazał podobną groźbę imperatorowi. Czy teraz z mściciela miał sam się stać obiektem czyjejś zemsty?
Jak do tego doszło?
Wtedy po raz pierwszy zastanowił się nad tym, ile jeszcze będzie musiało się zmienić zanim on zdoła wykonać swoje zadanie, ale do głębszych przemyśleń nie doszedł, bo zasnął, a kiedy kilka dni później obudził się - już o tym nie pamiętał.
- Nieźle ci natłukł - Dao skwitował próby Edge'a w rozruszaniu lewej ręki. Olbrzym krzywił się z bólu, zginając i prostując łokieć, musiało minąć jeszcze trochę czasu zanim odzyska pełnię władzy w kończynie. - A mówiłeś że nie lecisz tam walczyć.
- Tak jakoś wyszło... To on mnie zaatakował, musiałem się bronić. - Neev-jin, stojąc na nierównym skalistym podłożu, spojrzał na starszego wojownika. - Dlaczego właściwie się przed tobą tłumaczę? Po prostu skończyło się walką i tyle. Przeżyłem, więc zapomnijmy o tym.
- Lepiej nie robić sobie zbyt dużej ilości wrogów, bo możemy tego później mocno żałować. Poza tym to na pewno zwróci na nas, a właściwie na ciebie uwagę, ten cały Cathan jest tu dość rozpoznawalny.
- Chrzanić go... Możemy zmienić temat?
- Dobra. - Dao wzruszył ramionami i mrużąc oczy spojrzał na zachodzące słońce, którego światło było nieco rozproszone przez rzadkawą tu atmosferę. - Dabre nauczyła się Zanzoken kiedy cię nie było.
- Naprawdę? Robisz szybkie postępy - zwrócił się do dziewczynki - jak tak dalej pójdzie wkrótce nam dorównasz.
- Dao bardzo dobrze wszystko tłumaczy. - Uśmiechnęła się, zadowolona z pochwały.
- Może i tak, ale muszę przyznać, że jesteś moją najzdolniejszą uczennicą. - Powiedziawszy to Dao nagle spochmurniał, jakby coś mu się przypomniało. Nie uszło to uwadze Edge'a.
- Dabre, możesz pokazać jak ci idzie ten Zanzoken? - poprosił. Młodej "wojowniczce" nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Błyskawicznie znalazła się w powietrzu dematerializując i pojawiając się w różnych miejscach, zostawiając po sobie na tle grantowego nieba znikające po chwili sylwetki. - Coś nie tak, Dao? Dopadły cię wspomnienia z twojej planety?
- Co? - zdziwił się jego przyjaciel. - Nie, nie, nic z tych rzeczy. Martwi mnie trochę Dabre. Uczy się zbyt szybko... nie wiem, może to cecha jej rasy, ale... jakoś nie wydaje mi się. Poza tym kiedy używa ki mam takie wrażenie...
- Jakby coś w sobie kryła, jakąś dziwną moc - dopowiedział Neev-jin. - Masz rację. Ostrzegałem cię przecież kiedy się poznaliśmy.
- Sądziłem, że masz na myśli to iż ma bardzo duży potencjał ki.
- Hmm, nie... Skąd miałbym to wiedzieć?
- O, to da się dostrzec. Myślałem, że ty też to potrafisz, ale najwyraźniej nie. Mam nad tobą przynajmniej tę jedną przewagę... Oboje macie bardzo duże możliwości.
- Oboje?
- To ty nic nie wiesz? Wykorzystujesz tylko część swojego potencjału. Sądziłem, że zdajesz sobie z tego sprawę, zważywszy z jakim zacięciem szukasz kolejnych wyzwań.
Edge zamyślił się.
- Opowiadasz ciekawe rzeczy. Myślisz, że mógłbyś nauczyć mnie tej zdolności dostrzegania... potencjału wojownika?
- Nie sądzę - Dao rozłożył ręce w geście bezradności - to sprawa instynktu. Jedni to mają, drudzy nie, przykro mi. Dokończ raczej to co mówiłeś o mocy Dabre.
- Racja... widzisz, ona dysponuje innym rodzajem energii niż zwykła ki. To właśnie ta "nietypowa moc", o której mówiłem ci, że szukam wojownika posługującego się nią. Ta energia bardzo rzadko występuje... - ugryzł się w język, cudem nie mówiąc "w waszym" albo "w tym wszechświecie" - we wszechświecie. Dlatego jest bardzo groźna... hmm... wyobraź sobie walkę kogoś kto nie posiada ki z kimś kto ma ją opanowaną na naszym poziomie.
- Rozumiem. - Dao przez chwilę milczał. - Ty także masz tę "moc", prawda?
Neev-jin potwierdził w milczeniu, nie kontynuując tematu gdyż w tym momencie Dabre wylądowała naprzeciwko nich, wyraźnie oczekując pochwały swoich zdolności.
- Bardzo dobrze. Kilka razy straciłem cię nawet z oczu - nie zawiódł jej nadziei Edge. Nie kłamał, faktycznie kilkukrotnie nie potrafił określić gdzie była, ale zwalał to na brak koncentracji spowodowany jednoczesną rozmową z Dao. - Teraz, jeśli wybaczycie, jeszcze trochę odpocznę. Nadal wszystko mnie boli.
Minęło jeszcze trochę czasu zanim Edge był w stanie normalnie funkcjonować. Po walce z Cathanem czuł się jakby pewniejszy siebie, może nawet trochę silniejszy... Mimo to zdawał sobie doskonale sprawę, że do ciągłego podnoszenia swoich umiejętności potrzebował będzie regularnych walk z porównywalnymi przeciwnikami, a o takich nie było łatwo. Na planetę Zabójcy Bogów nie mógł wrócić - pewnie jej władca wysłałby na niego wszystko co tylko dałoby radę wystrzelić ki-blasta i choć mylił się bardzo, to nie mógł tego wiedzieć. W dalszą podróż ruszył więc trochę zniechęcony. Nie wiedział, że szukając kłopotów sam także jest przez nie intensywnie poszukiwany - miał się o tym przekonać już wkrótce.
IIID - Powód, by umrzeć
Jeden z setek identycznych światów o warunkach ledwo zdolnych do podtrzymania życia, grawitacji zbyt słabej, by utrzymać gęstą atmosferę, a co za tym idzie dać warunki do ewolucji prymitywnych mikroorganizmów, których jedynym sensem życia było przemieniać dwutlenek węgla w tlen. Idealne miejsce, by ktoś taki jak Edge i jego towarzysze mogli odpocząć w podróży od jednej zamieszkanej planety do drugiej - praktycznie nigdy nie odwiedzane przez nikogo dawały poczucie izolacji i względnego bezpieczeństwa. Na szczęście jako ki-wojownicy nie musieli się martwić o rzeczy takie jak ubogi skład powietrza czy różnorakie wirusy i inne dronoustroje tylko czyhające na zdrowe, żywe komórki do pożarcia. Byliby właściwie samowystarczalni, gdyby nie jeden fakt...
- Jedzenie się nam kończy - rzucił Dao. - Będziemy musieli wkrótce znaleźć jakąś cywilizację i zebrać zapasy.
- Ciekawe czy tym razem też zaczną nam znosić owoce i inne żarcie - uśmiechnął się Edge, blokując jedną dłonią ciosy atakującej zaciekle Dabre. - Dobrze by było, całkiem nieźle smakowały.
- Chyba uznali cię za jakiegoś swojego boga albo...
- Albo mieli już do czynienia z takimi jak my i... - uniknął kopnięcia z półborotu, które jak nic urwałoby mu głowę... może tylko przetrąciło kark... no, na pewno przynajmniej poczułby je... gdyby się skupił - ...nauczyli się, że warto ich przyjmować gościnnie.
- No właśnie... - Dao skupił uwagę. - Najbliższy zamieszkały świat jest o jakąś godzinę lotu.
- Tak? AU! - krzyknął, bo jego "przeciwniczka" przypadkiem trafiła go w oko. - Dobra, wygrałaś, poddaję się - pogłaskał ją po głowie w ojcowskim geście. - Hmm, kilku z nich jest całkiem silnych, lepiej chyba będzie jeśli polecę tam sam. Gdyby wywiązała się walka mogliby skrzywdzić Dabre.
- Jak chcesz... - Dao sam nie był pewien dlaczego nie nauczył jeszcze Edge'a techniki teleportacji, którą sam miał opanowaną. Należałoby to chyba tłumaczyć faktem, że obawiał się, iż to dałoby jego przyjacielowi zbyt wielkie możliwości. Jak dotąd nie spotkali nikogo kto dałby radę pokonać olbrzymiego wojownika i umożliwienie mu swobodnego poruszania się po całym komosie mogłoby, teoretycznie, oznaczać koniec tego wszechświata. Edge jak na razie nie przejawiał specjalnie niszczycielskich zapędów, ale nie zdradził też Dao prawdziwego celu swoich poszukiwań, więc dawny uczeń bogów wolał na razie utrzymać chociaż tę jedną wątłą przewagę jaką posiadał. Na wszelki wypadek.
Jeszcze w trakcie lotu między planetami Edge stracił "namiar" na te trzy najsilniejsze na planecie ki, co jednak nie miało specjalnie znaczenia, bo i tak nie stanowiły dla niego żadnego zagrożenia. Lądując wyczuł zbliżający się komitet powitalny. Było ich dwóch, a mocą dorównywali mniej więcej zwykłym Saiyanom, chociaż, jak się okazało po chwili, nie do końca, gdyż tutejsi wojownicy nosili mechaniczne, zewnętrzne pancerze, wspomagające ich ki i służące jako stroje ochronne. Były białe i zasłaniały wszystko, łącznie z twarzami, więc wyglądali identycznie. Edge, lądując na nowych planetach, zawsze wybierał tereny oddalone od miast, tak by w wypadku ewentualnej konfrontacji nie ucierpiał nikt postronny. Podobnie było i w tym wypadku, więc spotkał się z nimi nad jakąś pustynią.
- Podaj swoją tożsamość i cel przybycia - rozległ się donośny, choć nieco zniekształcony głos jednego z nich. Najwyraźniej pancerze miały wbudowane głośniki, lub coś w tym rodzaju. Edge domyślał się, że za ewentualny prowiant będą pewnie żądać jakiejś zapłaty, więc postanowił to rozegrać innym sposobem. Strzelił w jednego z nich ki-blastem na tyle mocnym, by tamten po trafieniu poleciał prosto w kierunku gruntu i tam zniknął w malowniczej eksplozji, która wzbiła w powietrze mnóstwo piachu. Ten rodzaj powitania był dość popularny w całym wszechświecie i zwykle wywoływał u drugiej strony jedną z dwóch reakcji - atak szału połączony z rzuceniem się na "witającego" lub atak paniki, któremu towarzyszyła zmasowana ucieczka w różnych kierunkach. Jednak tym razem Neev-jina czekało niemałe zaskoczenie, gdyż drugi z obrońców na ten widok najzwyczajniej w świecie się mu pokłonił.
- Jak najmocniej proszę o wybaczenie, powinienem się od razu domyślić - przepraszał, jak się wydawało, z głębi serca. - Oczywiście, doszły nas pogłoski, ale wszystkie niepotwierdzone... Nie wiedzieliśmy też, kiedy... oczywiście, czujemy się zaszczyceni... Jeszcze raz proszę o wybaczenie, gdybym wiedział nigdy bym nie śmiał... Z największą przyjemnością wskażę drogę do stolicy, gdyby był pan tak uprzejmy udać się za mną. - Z tymi słowy odwrócił się i zaczął powoli lecieć w stronę z której przybył.
Edge prawie nic z tego nie zrozumiał, ale stanowiło to na tyle znaczny odchył od znanej mu normy, że postanowił dowiedzieć się o co właściwie chodzi. Podążył więc za swym przewodnikiem, który - widać było - z trudem powstrzymywał się od ciągłego zerkania na niego w trakcie lotu. Po kilku minutach milczenia dotarli do jakiegoś skupiska tutejszej cywilizacji - zapewne właśnie stolicy. Pustynne miasto wyglądało dość ciekawie, wyraźne oznaki zaawansowania technologicznego mieszały się tu z naleciałościami tradycji życia w kraju piasku i słońca - leżało oczywiście nad rzeką. Trwał chyba jakiś dzień targowy, gdyż ulice wypełnione były rożnokolorowymi osobnikami przekrzykujacymi się nawzajem. Mieszkańcy planety byli generalnie dość chudzi, ich skóra miała brązowawą barwę, a włosy były jasne i rzadkie. Wyróżniali się też brakiem nosów - nozdrza mieli umieszczone bezpośrednio w twarzach.
Nad tłumem od czasu do czasu przelatywały dwusobowe patrole wojowników identycznych do prowadzącego Edge'a. Poza nimi nikt inny nie unosił się w powietrzu. Neev-jin widywał już takie światy - technologia, zapewne kupowana od jakichś kosmitów, była w nich zarezerwowana dla wyższych sfer, które za jej pomocą skuteczniej wyzyskiwały resztę ludności, dzięki czemu były w stanie płacić (najczęściej jakimś odpowiednio cennym surowcem mineralnym) tym właśnie kosmitom za kolejne gadżety i przy okazji same żyć w luksusie. Najwięcej, jak zwykle, zyskiwali dostawcy sprzętu - najprawdopobniej przestarzałego i zupełnie im zbędnego.
Przewodnik bez wahania poprowadził go do czegoś, co - sugerując się wielkością i ilością ozdobników - wyglądało na jakiś pałac. Przed wejściem stał dość pokaźny tłum, ale prowadzący Neev-jina po prostu roztrącił wszytskich na boki jednym Kiaiho, zapewne zabijając przy tym kilka osób. Stojący przed budynkiem strażnicy (także w charakterystycznych białych pancerzach) nie zareagowali. Edge został zaproszony do środka, a z bełkotu towarzyszącego mu wojownika zdołał wychwycić, że prowadzony jest przed oblicze jakiejś "rady", co miało przynajmniej ten plus, że stanowiło miłą odmianę od wszelkiego rodzaju królów, lordów, cesarzy, imperatorów, premierów i prezydentów spotykanych masowo na różnych planetach. Zwłaszcza do imperatorów Edge był jakby uprzedzony...
Jego przewodnik, kompletnie ignorując zadawane mu zewsząd pytania zdecydowanie prowadził w głąb budynku, zatrzymał się dopiero gdy dwóch osobników odzianych w identyczne co on sam mechaniczne zbroje, zagrodziło mu drogę przed jakimiś drzwiami.
- Przejście! - warknął na nich. - Prowadzę przedstawiciela Umierających Gwiazd!
Rozstąpili się momentalnie, wojownik otworzył drzwi i gestem zachęcił Edge'a do wejścia. Totalnie skołowany Neev-jin niemal bez udziału woli znalazł się w pomieszczeniu rady. Towarzyszący mu wojownik także wpakował się do środka.
Rada przedstawiała dość... intrygujący widok. Była to szóstka niemal kompletnie już zasuszonych staruszków siedząca na ozdobnych krzesłach wokół zastawionego różnorakimi butelkami i bardziej suchym prowiantem - zapewne zakąskami - okrągłego stołu. Jedno miejsce pozostało wolne, co sugerowało że rada nie występuje aktualnie w kompletnym składzie.
Minęła dobra chwila zanim seniorzy zorientowali się, że ktoś wszedł do pomieszczenia. Powoli, jeden po drugim, spojrzeli w kierunku Edge'a i towarzyszącego mu wojownika, który zdążył w tym czasie zdjąć hełm. Wyglądał zupełnie jak tutejsi których Neev-jin widział w mieście, ale wydawał się nieco lepiej odżywiony.
- O co chodzi... - zaczął jeden ze starców, przerywając na moment, by spojrzeć na insygnia umieszczone na pancerzu wojownika - ...poruczniku? Kim jest ten osobnik? Dlaczego przerywasz posiedzenie Wielkiej Rady?
- Najmocniej przepraszam - odrzekł porucznik z wyraźnym sarkazmem w głosie - ale uważam, że mam bardzo ważny powód by przerwać. Przyprowadzam bowiem przedstawiciela Umierających Gwiazd.
Na sali zapanowało nerwowe poruszenie, dwóch czy trzech członków rady wymieniło szeptem jakieś uwagi.
- Umierające Gwiazdy? - zapytał wreszcie najgrubszy z radnych. - Czy jesteś tego pewien?
Wojownik na te słowa spojrzał wymownie na Edge'a, jakby w obawie, że ten zacznie w tym momencie strzelać na prawo i lewo ki-blastami. Chociaż może nie tyle "w obawie" co raczej "w nadziei". Zawiódł się srodze, bowiem Edge nie tylko nie zaatakował, ale nie zrobił kompletnie nic innego. Po prostu stał, czekając na rozwój sytuacji, pamiętając cały czas o tych kilku ki znacznie potężniejszych od reszty. Nie znajdowały się tu w pałacu, więc skoro nie należały do jakiejś elitarnej straży, to do kogo?
- Tak, jestem pewien - powiedział wreszcie porucznik. - Zgodnie z opisem mieli oni dysponować niewyobrażalną mocą, a tak właśnie jest w przypadku naszego gościa. Mój partner, który niebacznie go zaatakował został zmieciony w krótką chwilę.
To stwierdzenie wywołało kolejne poruszenie i po krótkiej wymianie zdań wszyscy radni zwlekli się ze swoich krzeseł i pokłonili Edge'owi, niektórzy z wyraźnym trudem.
- Prosimy o wybaczenie - odezwał się ten sam co na początku - nie spodziewaliśmy się waszej wizyty tak szybko. Mieliśmy bardzo niejasne informacje, plotki zaledwie... - Gestem odesłał porucznika, który pokłonił się niechętnie i wyszedł. - To dla nas zaszczyt powitać cię na Yellav-sei. Nazywam się Niev i jestem przewodniczącym Wielkiej Rady. Czy jesteś, panie, sam? Słyszeliśmy raczej o trójce czy czwórce...
- Sam - potwierdził Edge, wypowiadając pierwsze słowo na tej planecie. - Te plotki... kto wam je przekazał?
- Gwiezdni kupcy, z którymi handlujemy, panie. Odwiedzają wiele planet, doszły ich słuchy, że jesteście teraz w tej części galaktyki. - Słowa starca potwierdzały domysły Edge'a w kwestii panujących na planecie stosunków.
- Co dokładnie mówili?
- Nie mieli dokładnych informacji - odpowiedział tamten, przepraszającym tonem. - Wspominali, że podróżujecie we trójkę lub czwórkę...
- Wspominali o dwóch mężczyznach i dziecku - wtrącił inny ze starców. Niev skarcił go za to spojrzeniem i mówił dalej:
- To prawda, nie wspominali kim miałby być ten czwarty, nie byli nawet pewni czy istnieje...
- Nie istnieje - zaprzeczył Edge w zamyśleniu. Wyglądało na to, że on, Dao i Dabre swoimi podróżami i innymi incydentami doprowadzili do wskrzeszenia kolejnej legendy. Brano ich za Umierające Gwiazdy o których Dao wspominał. W głowie Edge'a momentalnie uformował się plan, który on sam uznał za dość sprytny. - Oczywiście wiecie po co przybyłem... - powiedział poważnie.
- Oczywiście - pokłonił się tamten. - Możesz żądać czego tylko zechcesz, panie. Każde życzenie zostanie spełnione możliwie najszybciej, o ile oczywiście jego spełnienie będzie w naszej mocy. - Starzec wyraźnie się spocił, ale nie było w tym nic dziwnego. Bał się, bo zgodnie z tym co powiedzieli mu gwiezdni kupcy Umierające Gwiazdy mogły w jednej chwili obrócić ich świat w pył. Wierzył im, bo sami kupcy, mimo iż posiadali siły w porównaniu do których wojownicy tej planety byli niczym ziarnka piasku na wietrze, opowiadali o Gwiazdach ze strachem.
Edge uśmiechnął się najmilej jak potrafił i przedstawił swoje żądania.
Lecąc z powrotem na planetę, gdzie zostawił Dao i Dabre, zastanawiał się jakie będą mieć miny kiedy zobaczą ile jedzenia i jakie udało mu się zdobyć i że przy okazji zdobył hermetyczny i dość wygodny w transporcie, bo w postaci sporego plecaka, pojemnik do transportu prowiantu.
Jego euforia nie trwała długo, bo do momentu gdy zorientował się, że z powierzchni pustego świata docierają do niego nie dwa sygnały ki, lecz pięć. Momentalnie się spocił i choć po sekundzie zorientował się, że Dao i Dabre żyją - ich energie stały się trochę słabsze, ale wyraźne - to wcale nie poprawiło mu to nastroju. Pozostałe trzy ki były tymi samymi, które jeszcze niedawno wykrył na pustynnej Yellav-sei. Przeklął sam siebie za to, iż nie wpadł na to, że mogły nie należeć do rdzennych mieszkańców i że wbrew początkowej ostrożności później o nich zapomniał. Przyspieszył lot sfery podróżniczej, w duchu mówiąc sobie, że sytuacja wcale nie jest tragiczna. Tamci niekoniecznie musieli być wrogo nastawieni, a nawet jeśli, to ich moc była wyraźnie słabsza od jego własnej.
Dotarł do mniej więcej połowy drogi, kiedy wydarzyła się kolejna niespodziewana rzecz. Na dość znacznie już oddalonej Yellav-sei nagle na ułamek sekundy ujawniła się duża ki, po czym planeta po prostu eksplodowała. Edge poczuł gwałtowny skok energii towarzyszący wybuchowi, a potem nie czuł już nic - wszystkie żywe istoty musiały zginąć. Nie... nie wszystkie... coś przetrwało. Neev-jina wyraźnie dobiegał pojedynczy sygnał energetyczny - najprawdopobniej należący do tego, kto zniszczył pustynny glob. Jego moc nie była specjalnie wysoka, ale... no właśnie "ale". Ta ki była jakaś dziwna, w pewien sposób różna od wszystkich innych które do tej pory spotkał, choć nie była to "chi".
Kolejną zagadka pojawiła się bardzo szybko. Nietypowa energia zaczęła przemieszczać się w jego, a więc także planety na którą zamierzał, kierunku i - co było dość zaskakujące - poruszała się niezwykle szybko. Znacznie szybciej niż potrafiła jego sfera. Edge zmusił się do dodatkowego przyspieszenia, mając nadzieję, że zdoła dotrzeć do swoich towarzyszy zanim tamto coś go dogoni. Po kilkunastu minutach nerwów, wszedł w rzadką atmosferę bezimiennego świata, zlikwidował otaczajacą go błękitną kulę i - nareszcie - przyspieszył do maksimum. Wiedział, że ma tylko kilkadziesiąt sekund zanim tamto coś tu dotrze i choć ścigajaca go energia nadal nie była szczególnie wysoka to coś w głębi duszy mówiło mu, że wcale nie chce się z jej właścicielem spotkać twarzą w twarz.
Dao i Dabre znalazł, tak jak się spodziewał, nieprzytomnych ale żywych. Tak musiało być, skoro mieli służyć za przynętę. Tamci już na niego czekali. Było ich oczywiście trzech, czy raczej należałoby powiedzieć: trójka, bo nie potrafiłby określić płci każdego z nich. Najmniej problemów sprawiło rozpozanie drobnego młodzika o rudych włosach, on na pewno był mężczyzną, a ściślej - chłopcem. Nieco większe wątpliwości mógł budzić stojący obok znokautowanego Dao, bardzo wysoki i nieproporcjonalnie chudy osobnik wyglądający po prostu jak wielki szkielet obciągnięty skórą i uzupełniony dodatkowo o wyrastające gdzieniegdzie, między innymi z łokci i kolan, nieprzyjemne kolce. Gdyby Edge miał zgadywać to obstawiałby, że jest to jednak facet. Trzeci z osobników nie był "osobnikiem" w ścisłym znaczeniu tego słowa - z postury przypominał pająka, ale miał tylko pięć kończyn - dwie przednie, dwie tylne - wszystkie zakończone ostrymi pazurami - plus długi zbudowany z segmentów ogon. Krótką szyję wieńczyła bezwłosa, pozbawiona oczu głowa, nieco spłaszczona. Na widok Edge'a tylko pokazał zęby, które w jednej chwili mogły rozszarpać gardło Dabre.
- Kim jesteście? Czego od nas chcecie? - zapytał ich bez ogródek Neev-jin, bo choć "na oko" od każdego z osobna był silniejszy to mogli przecież ukrywać ki, a wtedy jego zwycięstwo byłoby mało prawdopodobne.
Niestety, nadzieje Edge'a na to, że ta trójka nie stała po tej samej stronie co właściciel ścigającej go energii legły w gruzach kiedy ten kościsty mu odpowiedział.
- Przeżyją, jeśli nie będziesz próbował niczego głupiego. - Nie musiał dodawać o co chodziło. Neev-jin domyślił się i po prostu zaczekał. Zaczekał nie tylko dlatego, by ocalić Dao i Dabre. Ucieczka nie miała przecież sensu, skoro ścigający był szybszy. Mógł zaatakować tych tutaj, może nawet wygrać (choć to zajęłoby mu zapewne trochę czasu), zabrać swoich towarzyszy i ruszyć w przeciwnym kierunku z maksymalną prędkością, ale to by po prostu nic nie dało.
Rzucił na ziemię zdobyty na Yellav-sei plecak i powoli zmienił położenie tak, by za plecami mieć jedno ze wniesień. Była to wątła zasłona jak na obecne tu poziomy mocy, ale zawsze jakaś.
Goniąca go ki znacznie spowolniła kiedy się zatrzymał. Najwyraźniej ten, kto go ścigał uznał, że nie ma już sensu się spieszyć - a może postanowił oszczędzić trochę energii. Neev-jin cierpliwie odczekał do momentu gdy tajemniczy ktoś wylądował kilkanaście metrów przed nim.
Pod względem wyglądu wydawał się względnie typowy, przynajmniej na tle obecnych w pobliżu "kościstego" i "ogoniastego". Był średniego wzrostu i mocnej budowy, miał dość krótkie czarne włosy i jasną, niemal białą skórę. Za ubranie służył mu czarny strój stylizowany na skórzany, oraz narzucony na to długi szary płaszcz z wysokim kołnierzem. Edge widział już setki istot, których wygląd robił znacznie większe wrażenie i tym bardziej nie potrafił wyjaśnić dlaczego zaczął się pocić gdy tamten stał przed nim i zwyczajnie taksował go wzrokiem.
Może właśnie przez ten wzrok?
Oczy bladoskórego błyszczały czerwienią, ale nie kolor czynił je tak wyjątkowymi. Jego świdrujące spojrzenie nie tylko zdawało się przeszywać na wylot wszystko na swojej drodze, lecz wyrażało także niezwykłą, wręcz niebezpieczną inteligencję. Wrażenie to było tak intensywne, że Edge momentalnie poczuł się zupełnie bezbronny - zupełnie jakby przed sekundą szczegółowo opisał czarnowłosemu wszystkie swoje słabe punkty. Wszelkie pytania jakie jeszcze przed momentem chciał zadać, uwięzły mu w gardle i za nic nie chciały z niego wyjść. Nieznajomy tymczasem ugiął nogi i uniósł lekko opuszczone do tej pory dłonie, jakby przygotowując się do ataku.
I zaatakował, choć tego już Neev-jin dokładnie nie widział. Jedynym co dostrzegł było kolano czerwonookiego z bardzo bliska. Ból poczuł dopiero ułamek sekundy później, próbując podnieść się z ziemi, gdzie rzuciło go uderzenie. Ręka na której się wspierał została jednak kopnięta i ponownie upadł, tym razem znacznie mniej boleśnie. Pamietając o starej zasadzie "leżysz - giniesz" poderwał się od razu na nogi i dzięki zdolności wyczuwania ki zdołał nawet w porę zasłonić przed zadanym z lewej ciosem. Przedramię drgnęło mu niepewnie w spotkaniu z pięścią tamtego, zaś kontra prawym prostym okazała się bardzo niecelna - bladoskóry zanurkował pod jego ręką i potężnym uderzeniem w żebra wybił powietrze z płuc, znów posyłając na ziemię. Edge z trudem opanował ból i kaszląc próbował odzyskać oddech i wstać. Jego wysiłki zostały przerwane brutalnym kopnięciem w twarz, po którym usta Neev-jina zalały się krwią z rozbitego nosa. Charknął i odruchowo odczołgał się w przeciwnym kierunku. Każdy otrzymany cios sprawiał mu podwójny ból - nie chodziło tylko o cierpienia fizyczne, ale także o efekt psychologiczny jaki wywierały. Przewaga jego przeciwnika była po prostu druzgocąca - nigdy wcześniej nic takiego Edge'a nie spotkało i mimo wyszkolenia zupełnie nie wiedział jak zareagować. Owszem, toczył już wyrównane pojedynki, choćby z Caulifem czy Cathanem, ale jeszcze nie spotkał nikogo, kto masakrowałby go, najwyraźniej, bez specjalnego wysiłku. Szokujące i to w bardzo nieprzyjemny sposób. Po raz pierwszy w życiu Neev-jin poczuł strach. To nie było zwykłe wywołane adrenaliną zdenerwowanie nachodzące go przed polowaniami na Scarr'gony, ani to osłupienie które ogarnęło go gdy został przytłoczony niesamowitą mocą Imperatora Bez Twarzy, ani też poczucie zagubienia jakie towarzyszyło mu na planecie Pełzaczy. To był najzwyklejszy we wszechświecie strach o własne życie.
- Żałosne... - usłyszał niski, pewny głos, najwyraźniej należący do jego oprawcy. - Spodziewałem się czegoś więcej po kimś kto pretenduje do miana Umierającej Gwiazdy.
Te słowa zdziwiły Neev-jina, ale nie zdołał zadać pytania, bo zakrztusił się śliną i krwią z rozbitych od pierwszego kopnięcia warg. Straciwszy zupełnie wolę walki nie próbował nawet wstać. Jego umysł powoli uświadamiał mu sytuację... Dwóch mężczyzn i dziecko... Dzieckiem musiał być rudowłosy chłopak. A więc nie chodziło o niego, Dao i Dabre.
- Jesteś słaby i powolny - kontynuował tamten obojętnym tonem. Edge nie miał siły oponować. Co zresztą mógł zrobić? Wyraźnie widział swój brak jakichkolwiek szans. - Podając się za jednego z nas popełniłeś ostatni błąd w swoim życiu. - Zabić ich - rozkazał, odwracając się do Neev-jina plecami.
- Nie! - jęknął Edge, podrywając się z nową motywacją. Ujrzał jak ten z ogonem unosi Dabre za szyję i zamachuje się na nią drugą ręką. - NIEEEE! - ryknął gwałtownie wyrzucając przed siebie prawą dłoń i posyłając w bezokiego stwora niesamowicie szybki ki-blast. Tamten zdążył się zaledwie zdziwić, gdy ćwierćmetrowej średnicy kula energii trafiła go bezpośrednio i nie tracąc nawet części impetu pchnęła w tył. Po kilkudziesięciu metrach pocisk i jego ofiara zderzyli się ze stosunkowo stromym wzgórzem, które sekundy później było już tylko wspomnieniem. Różnej wielkości fragmenty podłoża opadły na okolicę, a chmura pyłu, która powstała po eksplozji rozwiewała się dobrych kilkanaście sekund. Niedoszły zabójca Dabre przeżył, ale dało się to poznać tylko po fakcie, iż emanował jeszcze słabą ki, bo leżał w kompletnym bezruchu na samym środku sporego krateru.
Ten w płaszczu ponownie spojrzał na Edge'a, na jego twarzy pojawił się grymas, który mógł być zarówno wyrazem gniewu, jak i osobliwym uśmiechem.
- Może jednak jest w tobie więcej potencjału niż sądziłem - mruknął. - No dobra, pokaż na co cię stać! - Stanął w pozycji do walki.
- Zaraz się przekonasz! - odwarknął mu Edge, koncentrując w dłoni pocisk bardzo nieprzyjemnego rodzaju chi i rzucając nim w twarz tamtego. Eksplozja była na tyle silna, że aż sam musiał się cofnąć o dwa kroki, ale przynajmniej miał pewność, że tamten zainkasował właśnie ostatni w swoim życiu pocisk...
Niestety dla siebie, potwornie się mylił - gdy tylko jego przeciwnik stał się widoczny okazało się, że jest w zupełnie dobrym stanie. Owszem, miał trochę lekkich poparzeń i zadrapań oraz nieco nadpalone górne partie ubrania, ale nic poza tym. Neev-jin, zwykle przecież opanowany, na ten widok zrobił wielkie oczy i zamarł zupełnie.
- Widzę, że coś niecoś już umiesz - powiedział spokojnie, szczerząc godne drapieżnika uzębienie. - Ale to o wiele za mało, by konkurować ze mną - powiedział twardo, uginając lekko przedramiona i zaciskając pięści. Rozpoczął koncentrację energii, jednocześnie przestając ją tłumić, co robił do tej pory. Jego włosy i płaszcz wyraźnie zafalowały, gdy uaktywnił aurę ki. Podmuch tym wywołany odkształcił teren w promieniu kilkudziesięciu metrów i zachwiał się nieco gdy grunt uciekł mu spod stóp. Na czole Neev-jina znów pojawiły się krople potu. Nie chodziło już nawet o to, że ki, czy też chi, tamtego była ogromna... Ona w pewnym sensie płonęła. Istna burza energetyczna - coś zupełnie niespotykanego. Nawet moc Imperatora Bez Twarzy, mimo iż potężniejsza, nie dorównywała jej w intensywności, nawet w połowie.
Bladoskóry postąpił kilka kroków w kierunku Edge'a, coś mignęło i następnym co olbrzym pamiętał było to, jak ocknął się z zamroczenia z potwornym bólem głowy. Film urwał mu się tylko na krótką chwilę, na lewej stronie twarzy wyraźnie czuł ciekącą krew. Tamten, już bez skoncentrowanej aury, podszedł do niego i postawił mu stopę na gardle, przyciskając szyję Neev-jina do podłoża.
- Zrozumiałeś już w jak beznadziejnej sytuacji się znajdujesz? - zapytał. - Odpowiedz! - ryknął, wzmagając nacisk.
Edge chwycił jego nogę obiema dłońmi, ale nie był w stanie jej przesunąć nawet o milimetr.
- T-t-h-a-ak - wycharczał.
- Mam na imię Razor i dowodzę Umierającymi Gwiazdami - czarnowłosy mówił bardzo sppokojnie. - Od dzisiaj jesteś jednym z nas, będziesz wykonywał moje rozkazy. Przy najmniejszej próbie sprzeciwu, zginiesz. Rozumiemy się? Mrugnij na tak. Wyraźnie!
Edge, któremu ciemno już robiło się z braku powietrza zdołał jeszcze otworzyć szeroko oczy, a potem zacisnąć je z całej siły i ponownie otworzyć. Po sekundzie poczuł jak uciskająca go noga cofa się. Gwałtownie wciągnął powietrze i oczywiście dopadł go nagły atak kaszlu. Dłuższa chwila minęła zanim stanął o własnych siłach. Starł z twarzy pył i zaschniętą krew. Razor stał obok i obserwował go w milczeniu. Wreszcie odezwał się:
- Zabij tę dwójkę. - Wskazał nieprzytomnych Dao i Dabre.
- Co? - zapytał odruchowo Edge.
- Nie każ mi się powtarzać, bo bardzo tego nie lubię - wyjaśnił beznamiętnie jasnoskóry. - Zrób to.
Edge odetchnął kilkukrotnie głęboko, spojrzał na Dao, potem na Dabre i na końcu na Razora. Ogarnęło go dziwne uczucie.
- Nie... - odpowiedział.
- ZABIJ ICH! - ryknął tamten.
- Nie zrobię tego!
Razor, bez dalszych słów, wystrzelił w Edge'a szybki ki-blast z dość groźnego rodzaju chi. Neev-jin uniknął, przetaczając się na lewo i nim zdołał wstać, oberwał silnym kopnięciem z półobrotu przez co znów się przewrócił. Spodziewał się tego i, kontrolując upadek, w odpowiednim momencie wystrzelił w górę, unosząc się na dwadzieścia metrów w powietrze i bombardując podłoże serią ki-blastów. Poczuł jak przeciwnik materalizuje się za nim, więc najszybciej jak potrafił odwrócił się i chwycił go, unieruchamiając ręce. Razor mógł sobie mówić, że Edge był słaby, ale nie do końca miał rację. Pod względem czystej siły fizycznej istniała między nimi stosunkowo niewielka różnica i wyrwanie się z uścisku Neev-jina musiało jego przeciwnikowi zająć trochę czasu. Olbrzym zaczął koncentrować chi. Zdawał sobie sprawę z przepaści jaka dzieliła ich poziomy mocy. Miał tylko jedyną jedyną szansę - użyć całej energii w jednym momencie.
- Co... Co robisz! - krzyknął Razor. - Oszalałeś - bardziej stwierdził niż zapytał. - Jeśli to zrobisz, zginiesz - dodał już bez emocji.
- Nie tylko ja - odparł Edge na tyle spokojnie na ile potrafił. - Moja śmierć to niewielka cena...
Reakcja czarnowłosego na te słowa była dość nietypowa, mianowicie roześmiał się głośno... i szczerze.
- Rozumiem... - powiedział, przestając się wyrywać, czym nieco zdezorientował Neev-jina, który jednak przezornie nie zwalniał uścisku. Jeszcze tylko kilka sekund...
Ale Edge nie zdołał popełnić bohaterskiego samobójstwa i tym samym nikt nie dowiedział się czy uśmierciłoby ono także jego przeciwnika. Zapobiegła temu interwencja wysokiego, kościstego osobnika, który wcześniej pilnował nieprzytomnego Dao. Pojawił się on przy obu wojownikach i dwoma ciosami - w szyję i w krocze, odpowiednio przerwał akcję Neev-jina i pozbawił go możliwości obrony. Akcję dokończył Razor, który jednym silnym prostym pozbawił olbrzyma przytomności. Bezwładne ciało spadło na ziemię.
- Dobra robota, Foil - pochwalił wysokiego "szkieleta" czerwonooki.
- Co mam z nim zrobić?
- Nic. Dobij za to Spike'a - wskazał nadal nieprzytomnego stwora z ogonem. - Już sie nam nie przyda. - Nazwany Foilem skinął głową.
- A co ze staruchem i dzieciakiem? - zapytał jeszcze.
Razor nie odpowiedział, uśmiechnął się za to tak demonicznie, że kościsty od razu ruszył wykonać wydane polecenie i tego dnia nie odważył się już odezwać nie pytany.
Koniec części trzeciej
