Klejnoty królowej Elżbiety
By La Perla Negra
Rozdział 2
Wieczorem po zachodzie słońca wyruszyli. Shanti, Blade i Fletcher usadowili się w szalupie i popłynęli do brzegu. Musieli przebyć spory kawałek, gdyż przy miejscu, w którym cumowała Aurora, wybrzeże naszpikowane było skałami ostrymi jak brzytwa, wystającymi spod wody, a ponad nimi wznosił się klif. Próba wydostania się tą drogą na brzeg byłaby równoznaczna z samobójstwem. Gdy dotarli do piaszczystej plaży, wyciągnęli łódkę na bezpieczną odległość, aby morze jej nie zabrało.
- Mam nadzieję, że nikt się tu przypadkiem nie napatoczy – powiedział Blade, wrzucając wiosła do środka łodzi – bo nie mamy jak jej ukryć.
- Jest noc. Zresztą tą ścieżką nikt nie chodzi – stwierdził z lekceważeniem Fletcher.
- Jesteś pewien? – zapytała z niedowierzaniem Shanti, wpatrując się w mężczyznę.
- Tak – padła z jego ust krótka odpowiedź.
Fletcher odwrócił się do nich plecami i ruszył pod górę, wdrapując się po wydmie w stronę traktu.
Dziewczyna machnęła ręką i poszła za nim.
- Po co komu droga, którą nikt nie chodzi?
Fletcher zatrzymał się raptownie. Shanti, która tego nie zauważyła w ciemności, wpadła wprost na niego. Złapał ją i zatkał jej usta dłonią. Przez chwilę wpatrywał się przed siebie, jakby próbował prześwietlić czarne okowy nocy, i przysłuchiwał się każdemu dźwiękowi, który mogło wyłowić jego ucho. Blade, podążający za nimi, zamarł w bezruchu, perfekcyjnie odczytując intencje Fletchera. Jednak wokół nic się nie poruszyło, a słychać było jedynie szum morskich fal.
- Bądź cicho, głupia dziewucho – szepnął Fletcher.
- Usłyszałeś coś? – zapytał również szeptem Blade.
- Nie nazywaj mnie więcej dziewuchą – wysyczała Shanti.
- Będę, jeśli nie zaczniesz się zachowywać, jak należy.
- Gdybyś normalnie odpowiedział na moje pytanie, a nie zbywał byle czym, to nie doszłoby do takiej sytuacji. Nie uważasz?
Mężczyzna zacisnął pięści.
- A więc dowiedz się, że tą ścieżką nikt nie chodzi, bo prowadzi do domu Kassandry Pearl. Tutejsi mieszkańcy uważają, że jest czarownicą. Spaliliby ją na stosie, gdyby się tak nie bali.
- Boją się? Ale czego? – dociekał Blade.
- Blade, a myślałem, że wychowaliśmy cię na porządnego pirata – zachrypiał Fletcher. – Jak to czego się lękają – piekła. W dzisiejszych czasach nikt nie ma czystego sumienia. Wolą się nie narażać na wieczne potępienie. Czasem chciałbym, żeby Bóg, jeżeli istnieje, wziął w obroty tych wszystkich cholernych świętoszków i przysmażał im pięty w niebie. To by była dopiero zabawa, co? Myśleli, że w niebie czeka ich raj, a tu nie ma zmiłuj…
Blade chrząknął znacząco.
- Co? – stwierdził nieprzytomnie Fletcher, spoglądając na Blade'a. – A tak. Tak. Kassandra Pearl. No więc - nie wiem.
Shanti założyła ręce na piersi i popatrzyła na Fletchera wzrokiem, który sugerował, że ma spore wątpliwości co do zdrowia psychicznego mężczyzny. Blade parsknął śmiechem, nie tyle widząc, co wyczuwając i wyobrażając sobie minę Shanti.
- Czego nie wiesz? – wycedziła dziewczyna.
- Jak to czego?! Tego, czy jest czarownicą. Prawdę mówiąc, niewiele mnie to interesowało.
- A więc znasz ją? – kontynuowała zdawkowym tonem.
- Poznaliśmy się – bąknął Fletcher.
- Może już pójdziemy, nie mamy wiele czasu – oznajmił Blade i wziął pod rękę Shanti, która już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, i kontynuował wędrówkę przez wydmę. Za nimi poczłapał Fletcher.
Blade'owi nie za bardzo uśmiechało się wysłuchiwanie opowieści o romansach starego mężczyzny, choćby jego kochankami były same damy dworu, włączając w to królową. Poza tym znał Shanti i wiedział, że nie przepuści żadnej okazji, by odkryć jakieś niechlubne tajemnice Fletchera. A zważywszy na to, że Fletcher wolałby umrzeć niż pisnąć choć słówko, zapewne straciliby pół nocy na czcze gadanie i nie dowiedzieliby się nic na temat Crackpeekera. Za co oczywiście oberwałby od kapitana nikt inny tylko on sam.
Przeszli przez polanę i dotarli do drogi, prowadzącej do owianego złą sławą domostwa Kassandry Pearl. Shanti spojrzała w tamtą stronę i zadrżała, gdy powiew wiatru poruszył liśćmi, leżącymi na ziemi. Blade instynktownie objął ją ramieniem, myśląc, że to z powodu zimna. Dziewczyna już miała mu się wyrwać, ale przypomniała sobie o upływającym czasie i postanowiła nie wszczynać kolejnych kłótni.
- Dokąd pójdziemy? – zapytała Fletchera. – Znaczy, gdzie mamy szansę niepostrzeżenie dowiedzieć się interesujących nas informacji?
- Niepostrzeżenie co? – zaśmiał się mężczyzna.
- To chyba jasne, co? – sparodiowała Fletchera. – Co nam to da, jak się dowiemy, kiedy wypływa Crackpeeker, jeżeli wszyscy na Isla Negra zdadzą sobie sprawę, że piraci cumują w zatoce niedaleko Fort Blake?
- Z wiekiem robisz się coraz bardziej nieznośna. Ale przynajmniej jesteś przebiegła jak kotka – odchrząknął i splunął przed siebie. – Oczywiście, że odwiedzimy Hispaniolę. To najlepsze miejsce na tej wyspie. Przynajmniej dla pirata.
- Czyli z pewnością równie plugawe, co ty – oświadczyła Shanti. – To znakomicie. Znajdziemy tam dokładnie to, co trzeba – gwar, rum i mnóstwo szubrawców, którym te dwie rzeczy wystarczą, aby wyśpiewali nam, co chcemy, i nazajutrz nie pamiętali tego, jak się nazywają. No, a nas tym bardziej. Więc prowadź!
Ruszyli w stronę portu pod osłoną nocy. Niebo zasnute było ciężkimi chmurami. Co jakiś czas pomiędzy nimi przedzierała się tarcza księżyca. Prawie równy owal odbijał światło słoneczne i oświetlał stoki gór srebrzystymi promieniami. Trójka wędrowców, okryta płaszczami podróżnymi, przemierzała szlak, ciągnący się wzdłuż wybrzeża w stronę portu. Po drodze mijali domy. W jednych paliło się wątłe światło, sączące się z paleniska. Inne pogrążone były w ciemnościach.
Wreszcie dotarli na miejsce.
Hispaniola mieściła się w pobliżu przystani, jednak nie przy głównej ulicy, biegnącej przez miasto, ale przy jednym z tych ciemnych i obskurnych zaułków, jakich pełno w każdym porcie. Sama karczma była drewniana, zbudowana z grubych ciosanych pali. Gdy doszli w pobliże gospody, Shanti stwierdziła, że w środku musi panować spory zgiełk, gdyż z dala słychać było muzykę, przerywaną okrzykami i chichotami, której wtórowały niewyszkolone głosy mężczyzn, wyraźnie zalanych w trupa.
Zanim weszli, Fletcher odwrócił się do nich.
- Dobra. Jesteśmy na miejscu. Pamiętajcie, żeby czegoś nie palnąć głupio. To się tyczy głównie ciebie – wskazał na Shanti.
Dziewczyna prychnęła jak nastroszona kotka.
- I kto to mówi? – powiedziała ze złością. – Ja nigdy nie opowiadałam po dwóch kuflach rumu o tym, jak się spuściłam w gacie, gdy dorwali mnie strażnicy w lochach Fort Royal. Zresztą nieważne. Przepuść mnie.
Wyrwała się Blade'owi, ściągnęła z głowy kaptur, minęła Fletchera i weszła do środka. Gdy otworzyła drzwi karczmy zalało ją jasne światło, które na chwilę ją oślepiło. Całą drogę przebyli w ciemnościach, a oświetlało ich jedynie światło księżyca, więc jej oczy nie przywykły do jasności. Gdy już odzyskała wzrok, rozejrzała się po sali. Wewnątrz było bardzo tłoczno. Udało się jej jednak wypatrzyć wolny stolik pośrodku pomieszczenia, na lewo od drzwi. A raczej prawie wolny, gdyż pod blatem stolika leżał stary i brudny (i pewnie cuchnący, pomyślała Shanti) człeczyna, pijany do nieprzytomności.
Wślizgnęła się przez drzwi, podeszła do stolika i usiadła. Gdy przechodziła między stolikami obróciło się za nią parę głów, ale w ogólnym rozgardiaszu praktycznie nikt nie zwrócił uwagi na nowego przybysza. Poczuła, że Blade i Fletcher podążyli za nią jak duchy. Fletcher zamówił trzy kufle piwa. Dla niepoznaki – oznajmił, przynosząc je do stolika. Co nie przeszkadzało mu głośno narzekać na smak piwa i jego właściwości.
- Ohyda i nawet porządnie nie rozgrzewa – żalił się. – Jak można to pić, smakuje jak siki. Mówcie, co chcecie, ale nie ma lepszego trunku nad rum pira… - urwał nagle, gdyż o mało co się nie zdradził.
- A czy my twierdziliśmy kiedykolwiek co innego? – odparł Blade.
Podczas gdy jej dwaj towarzysze pogrążyli się w sprzeczce na temat różnych alkoholi, Shanti lustrowała tłum, zapełniający Hispaniolę. Szukała wzrokiem kogoś, kto wyglądałby na w miarę trzeźwego (jeszcze) i posiadającego potrzebne jej informacje. Wcale nie obraziłaby się, gdyby natknęła się na marynarza, służącego na Margaret.
Wtem jej oczom ukazał się widok, który sprawił, że na chwilę oniemiała. Zacisnęła powieki i otworzyła je ponownie, żeby sprawdzić, czy aby na pewno nie śni. Jednak nie miała omamów. Kilka stolików dalej, w głębi karczmy, siedział mężczyzna, którego nie widziała już od dwóch lat. A może od trzech – zastanowiła się – czas jest jak twarz odbita w wodzie, raz zwalnia, raz przyśpiesza. Kto by za nim nadążył? W każdym razie najważniejsze było to, że nie spodziewała się go ujrzeć już nigdy w swoim życiu.
Siedział przy stoliku z jakimś podstarzałym mężczyzną. Oboje pochylali głowy w swoją stronę i szeptali do siebie gorączkowo. Wydało się to Shanti dziwne. No bo kto mógłby ich tu podsłuchać w tym gwarze?
Przyjrzała się uważniej mężczyźnie. Nic się nie zmienił, odkąd go ostatnio widziała, pomyślała z rozczuleniem. Te same nieposkromione czarne kosmyki z grzywką opadającą na oczy, to samo przeszywające spojrzenie niebieskich oczu i wreszcie te same wydatne usta, które zdawały się prosić o nieprzerwane pocałunki, jeszcze i jeszcze. Jedyną różnicą, jaką dostrzegła Shanti, był zmieniony kształt nosa. Jakby trochę przekrzywiony. Cóż, być może ktoś mu złamał nos przez ten czas, który upłynął od ich ostatniego spotkania. Zawsze byłeś niepokorną duszą, nieprawdaż? – zwróciła się w myślach do mężczyzny.
Morgan. Cały Morgan. Taki, jakiego go zapamiętała, gdy odchodził. Z czym, prawdę mówiąc, nigdy się nie pogodziła.
Siedział teraz zaledwie parę metrów od niej, nie wiedząc o tym. Całkowicie pogrążony w tłumaczeniu czegoś temu staremu mężczyźnie, który słuchał go jak zaczarowany.
Strumień wspomnień przeleciał jak strzała przez głowę Shanti. Ona i Morgan obejmujący się w kajucie. Znów oni pływający razem w rozlewisku wodospadu na jakiejś wyspie. Morgan prowadzący ją za rękę po plaży. Ona składająca na jego zimnych ustach pocałunek słony od jej własnych łez.
To ostatnie wspomnienie powróciło do niej szczególnie wyraźnie i przejrzyście. Zacisnęła wargi, założyła ręce na piersi i podniosła się od stolika. Zanim Blade lub Fletcher zdołali zareagować, przebyła odległość dzielącą dwa stoliki i dosiadła się do Morgana i jego towarzysza.
Przy takim rozwoju sytuacji Blade i Fletcher nie mogli nic zrobić, więc postanowili nie wtrącać się, przynajmniej dopóki okoliczności nie będą tego wymagały. Blade, który od razu poznał Morgana, poczuł nieprzyjemny skurcz w sercu. Fletcher natomiast wyglądał, jakby zobaczył ducha, bowiem zbladł jak ściana. Następnie oparł się czołem o blat stolika i schował głowę w ramionach.
Morgan był tak zajęty rozmową z Rogerem, że początkowo nie spostrzegł nawet osoby, która dosiadła się do ich stolika. Dopiero gdy jego kamrat przestał zwracać uwagę na to, co on mówi, i wpatrywał się w coś ponad jego głową, marszcząc czoło, dostrzegł nowego gościa przy stoliku. W pierwszym odruchu pomyślał, że któraś z kobiet Jenkinsa ma do niego interes. Jednak po wyrazie tych dużych brązowych oczu, z których trudno było wyczytać cokolwiek, zrozumiał, że zna ich właścicielkę.
- Do diabła, to nie możesz być ty – wykrzyknął.
Dziewczyna uniosła rękę i przez chwilę wpatrywała się w swoje paznokcie, jakby chciała ocenić, czy są równo obcięte. Po czym podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Dostrzegł smutek w jej oczach.
- Nie umarłam i nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, aby cię nawiedzać jako duch w zatęchłych gospodach, jeśli o to ci chodzi. Chodź z drugiej strony, gdyby się tak zastanowić, to propozycja warta rozpatrzenia – powiedziała Shanti z diabelską iskrą w oku, siląc się na obojętny ton.
- A jednak to ty – westchnął Morgan. – Takiej impertynencji i sarkazmu nie da się podrobić. Żadna kobieta, którą spotkałem – zwrócił się do towarzysza – nie …
- Doprawdy? – wysyczała Shanti.
Mężczyzna z miejsca przerwał swój wywód.
Jego kompan przez całą tą wymianę zdań podążał wzrokiem od dziewczyny do Morgana. Wydawał się być lekko zdezorientowany zaistniałą sytuacją, ale również świetnie się przy tym bawił, sądząc po kącikach ust, które co rusz drgały znacząco.
Po kąśliwej uwadze Shanti przy stoliku zapadła cisza, jeśli nie liczyć hałasu, jaki wypełniał cała Hispaniolę. Żadne z nich nie zdawało się mieć ochoty jej przerywać. Morgan założył ręce na piersi, odchylił się na krześle i przypatrywał się w milczeniu dziewczynie. Shanti uczyniła dokładnie to samo. W końcu Morgan rozejrzał się po sali i dostrzegł Blade'a, który w tym samym momencie spojrzał na niego spod byka. Jednak to wystarczyło, by powróciły wspomnienia lat spędzonych na Aurorze.
Zaciągnął się na służbę do Krwawego Bena kilka lat po tym jak zmarli jego rodzice. Wtedy to poczuł palącą go nienawiść po raz pierwszy. Nie byli dobrymi rodzicami, oj nie. Ojciec upijał się regularnie, a matka dbała o niego tyle co o stopień, o który zawsze się potrącasz. Mimo to wiedział w jakiś zupełnie nierealny, wręcz transcendentny, sposób, że go kochali. Na swój sposób, ale jednak. Pewnego dnia gubernator zapragnął ich ziemi, ale nie zgodzili się jej sprzedać. Kilka dni później Morgan obudził się i znalazł ich z poderżniętymi gardłami. Był pewien, choć nie było dowodów, że to robota ludzi gubernatora. I nienawiść zapłonęła w jego sercu krwawą poświatą. Poprzysiągł im zemstę. Ale czy miał jakiś wybór? Czy ktokolwiek z nas ma w swoim życiu jakiś wybór? Może wyłącznie udajemy, że jest tak w istocie, gdy tak naprawdę przeznaczenie popycha nas w sobie tylko znanym kierunku. Mówią, że bogini Fortuna ma przewiązane oczy. Przez te wszystkie lata Morgan był skłonny przyznać im rację. Swoją młodość spędził na ulicy. Ta z kolei zahartowała go i nauczyła wykorzystywać sytuacje w każdy możliwy sposób. I w ten sposób trafił na Aurorę.
Zawsze się dziwił, dlaczego nigdy nie mógł zaprzyjaźnić się z Blade'em. Oboje byli tak podobni w swoich celach. Ich historie łączyła tragiczna śmierć rodziców z ręki tych samych ludzi. Tych samych, bo po wysłuchaniu opowieści Blade'a stwierdził, że za morderstwem jego rodziców mógł stać tylko kapitan Flynn i jego ludzie. Teraz już wiedział, czemu nie dana była im przyjaźń. A raczej pozory przyjaźni, ponieważ Morgan nie mógł nikomu zaoferować więcej. Prawie nikomu. Albo może mu się tak tylko wydawało. Już nie. Przyjaźń opiera się na zaufaniu. On był z niego wyzuty jak wyciśnięta gąbka. Nareszcie zrozumiał tę barierę, która ich oddzielała, gdy zobaczył jak Blade patrzy na Shanti.
Shanti – jego słoneczko w życiu wypełnionym mrokiem.
Jedną z nauk, jakie pobrał, żyjąc na ulicy, było uwodzenie. Świadomy swojego uroku żerował na naiwności młodych dziewczyn. Przybywszy na statek, nie mógł przepuścić takiego wyzwania, jakim była córka kapitana, co dodawało sprawie dodatkowego dreszczyku emocji. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że nie będzie się musiał wysilać, gdyż dziewczyna zapałała do niego uczuciem, jak tylko pojawił się na statku jako członek załogi. Stał się więc dla niej nieprzystępny. Na przekór wszystkiemu. W efekcie po niedługim czasie cała załoga naśmiewała się z Shanti. Była wtedy jeszcze bardzo młoda, ale coś w jej charakterze przykuwało jego uwagę. Nie pociągała go jak inne dziewczyny, z którymi się spotykał. Tamte uruchamiały w nim zwierzęcy magnetyzm swoją urodą bądź kocimi ruchami. Jednak żadna z nich nie sprawiła, żeby drgnęło mu serce. W końcu stwierdził, że nie jest już w stanie nikogo pokochać. Nigdy więcej. Tylko czy on kiedykolwiek darzył kogoś jakimś uczuciem? Miał spore wątpliwości co do tego. Natomiast Shanti przyciągała go swoim zachowaniem. Podobno przeciwieństwa się przyciągają. W ich przypadku to była gówno prawda. Albo właśnie dlatego to było intensywne i krótkie. Ale co to było? On sam nie potrafił sobie na to pytanie odpowiedzieć. Kiedyś myślał, że wie, ale obecnie niczego już nie był pewien, a najmniej samego siebie.
Pewnego wieczoru znalazł Shanti w ciemnym kącie. Płakała. Morgan był w szoku. Nigdy dotąd nie widział, żeby płakała. Co najgorsze, nie mógł sobie przypomnieć czym ją zbył tamtego dnia. Co wprawiło ją w taki stan? Nie zastanawiając się, co robi, przysiadł się do niej i ją objął. Wtulając głowę w jej długie włosy, czuł ich zapach słonego morskiego wiatru. I wtedy coś w nim pękło. I rozlało się, wypełniając ciepłem serce. Nie wiedząc kiedy, już całował jej czoło, nos, szyję i wreszcie usta. Ona z początku była zbyt zaskoczona, żeby zareagować. Ale w końcu poddała się uczuciu, które wypełniało jej serce. Oddawała pocałunki najpierw delikatnie, drżącymi ustami, z czasem coraz mocniej. Co jej się w nim podobało? Czasem pytał sam siebie. Odpowiedziała mu z właściwą jej rozbrajającą szczerością. Obdartus z podejrzaną przeszłością – nie ma lepszego sposobu, aby doprowadzić ojca do rozstroju nerwowego. I zawsze, gdy to mówiła, śmiała się perliście, gdyż sama była piratem, a nie panną na wydaniu z dobrego angielskiego domu. Morganowi wydawało się, że będzie mógł słuchać tego śmiechu przez wieczność.
Jednak to, co dobre, nigdy nie trwa wiecznie. Ciągłe utarczki słowne z Benem. Do tego zdał sobie sprawę, że kapitan Aurory nie jest zainteresowany wymierzaniem sprawiedliwości. Grabili i łupili, ale nigdy nie zauważył w jego oczach błysku satysfakcji. Nie znalazł na statku możliwości pomszczenia rodziców, więc postanowił odejść. Nie był w stanie powiedzieć, czy rzeczywiście cierpiał przez rozstanie z Shanti. Zaczął powoli przypuszczać, że wymyślił to uczucie względem dziewczyny, gdyż potrzebował ciepła i bezpieczeństwa, by zebrać siły na nową krucjatę przeciw Millingtonowi.
Potrzebował pieniędzy. Nie od dziś wiadomo, że złoto to władza. I właśnie dlatego siedział dzisiaj w tej zapadłej dziurze.
- A więc żyjesz! – odezwał się w końcu, rozkładając ręce. – Nie przypuszczałbym.
Roger, siedzący obok, odchrząknął znacząco. Morgan nie zareagował.
- Będziemy się tak dalej droczyć, czy powiesz wreszcie coś normalnego? – zapytała.
- Na przykład?
- Na przykład, że cieszysz się, że mnie widzisz i że nigdy mnie nie zapomniałeś.
- Mógłbym, ale jaki w tym sens? Nie jesteś i nigdy nie byłaś dziewczyną, z którą można bawić się w takie gierki.
- Mogłam się zmienić.
- Ja widzę to w twoich oczach.
- Coś jeszcze w nich widzisz?
Morgan spojrzał na nią poważnie. Wcześniej wypili z Rogerem trochę rumu, więc zastanawiał się, na ile postrzegana przez niego rzeczywistość odpowiada prawdzie.
Nachylił się nad stolikiem w kierunku Shanti i wyszeptał, tak żeby jedynie ona mogła go usłyszeć:
- Nigdy o mnie nie zapomniałaś. Tak jak ja o tobie.
Dziewczyna wciągnęła gwałtownie powietrze.
- Może załatwisz w końcu sprawę ze swoim towarzyszem.
- Dlaczego miałbym cię w nią wciągać?
- Może dlatego, że masz dług do spłacenia.
Morgan przyjrzał się jej uważnie, po czym wskazał kciukiem na Blade'a i Fletchera.
- A jeśli się okaże warta twojego zainteresowania, to będziesz miała ich na karku.
- Tak sądzisz?
Morgan zaśmiał się.
- Może mi jeszcze powiesz, że porzucisz twoją ukochaną łajbę?
- To tylko statek. Poza tym jestem już dużą dziewczynką. Znasz mnie. Zresztą oni mnie śmiertelnie nużą.
- I nie boisz się kapitana? – zapytał z ironią.
Była szybka. Złapała go za koszulę i pociągnęła do siebie.
- Gdybym się go bała, to czy myślisz, że bym cię pokochała?
Wpiła się wargami w jego wargi tak mocno, że aż mu dech zaparło.
Blade już się podnosił, ale przytrzymał go Fletcher.
- Idioto, nie wychylaj się. Chcesz bójki? Dobrze. Ale wtedy wszyscy się dowiedzą kim jesteśmy. Zresztą – grymas uśmiechu wykrzywił mu twarz – jak byś nie zauważył to ona go pocałowała, a nie on ją.
Blade zacisnął zęby i pięści, ale nic nie powiedział.
Shanti oderwała się od Morgana i popchnęła go mocno tą samą ręką, którą trzymała go za koszulę, tak że o mało co nie upadł na ziemię razem z krzesłem. Rzuciła okiem na stolik, na którym stały prawie opróżnione kufle z rumem.
- Rusz się i przynieś mi coś do picia. Coś zdatnego do picia.
- Dla ciebie wszystko, cukiereczku – stwierdził zjadliwie Morgan. Podniósł się i odwrócił w stronę szynkwasu.
- Nazwij mnie tak jeszcze raz, to wylądujesz w łajnie z obciętymi jajami – powiedziała Shanti, uśmiechając się promiennie.
Morgan wzruszył ramionami i odszedł.
- Jesteś agresywna. Lubię takie – odezwał się towarzysz Morgana, odsłaniając w uśmiechu krzywe zęby.
- Nie przypominam sobie, abym prosiła kogokolwiek o weryfikacje mojej osobowości. A już zwłaszcza takiego…
- Shanti, zrób mi przysługę – powiedział Morgan, który wrócił już z pełnymi kuflami i postawił je na blacie – i stul pysk. Jak to dobrze powspominać stare czasy – powiedział obojętnie, ale w środku czuł, jakby się gotował.
Nie miał wątpliwości, że sprawiła to obecność dziewczyny. Nie widział jej tyle czasu, ale czuł się przy niej pewniej. Jej niespodziewane pojawienie się wyzwoliło emocje, które chował w sobie przez lata. Zaskoczyło go to. Nie sądził bowiem, że mogło się coś jeszcze z nich ostać. Zatrzęsły mu się ręce, więc pochwycił kufel z rumem i wypił spory łyk, aby to ukryć. Ostatnimi czasy pijał coraz częściej. Miał nadzieję, że to nie spuścizna odziedziczona po ojcu, tylko reakcja na coraz gorsze położenie. Dlatego właśnie chwytał się wszelkich sposobów, aby odbić się od dna. I dlatego też tu przyszedł i wiedział dokładnie, co ma zrobić. Wtem nagle pojawia się ona i oznajmia, że pójdzie z nim, choć nawet nie wiedziała w co się pakuje. Ale skąd miałaby wiedzieć, prawda? Powiedziała, że ucieknie ze statku. Czy ośmieliłaby się? – Morgan zastanawiał się w myślach. Uśmiechnął się do siebie w duchu. Tak, ośmieliłaby się. Do wszystkich diabłów, oczywiście, że tak. To pewne jak cholera.
Morgan z pewnym zdumieniem zauważył, że czuje się szczęśliwy na myśl o tym wszystkim. Rozważył spokojnie całość sytuacji i podjął decyzję.
Dopił resztę rumu, odstawił kufel i spojrzał na Rogera.
- Przyszedł czas, abym wyjaśnił w końcu, po co tu jestem – zerknął na Shanti i odetchnął głęboko, po czym skierował wzrok z powrotem na towarzysza. Zignorował jego zdumione spojrzenie i ciągnął dalej. – Nie przyszedłem przecież do tej zawszonej dziury, aby napić się rumu.
- A to dla mnie nowość – odezwała się dziewczyna.
- Oddaj mi mapę, a wyjdziesz stąd w nienaruszonym stanie – Morgan zwrócił się do Rogera. Z jego głosu zniknęła nuta przyjaźni, a oczy spoglądały groźnie i zdecydowanie.
- Mapę? – powtórzył mężczyzna , zdezorientowanym tonem. Patrzył przy tym ze zdziwieniem na Morgana, jednak nie zdołał ukryć strachu w głosie.
- To taki świstek papieru z wyrysowanym na nim planem jakiegoś miejsca – stwierdził Morgan bez śladu uśmiechu.
- Nie żartuj sobie Morgan. Nie mam pojęcia o czym pieprzysz – warknął Roger.
- Owszem wiesz. I to bardzo dobrze. Oddaj ją, a pozwolę ci odejść w jednym kawałku. Nie żartuję – powiedział Morgan z groźnym błyskiem w oku.
- Lepiej go posłuchaj. Wiem, co mówię. Gdy widziałam ostatnim razem, jak ktoś mu stanął na drodze, to ta osoba skończyła z dziurą w brzuchu wielkości pięści – wtrąciła Shanti.
Roger zawahał się, a następnie wykonał ruch, jakby miał zamiar wstać od stolika. Dłoń Morgana błyskawicznie znalazła się na jego ramieniu. Opadł więc z powrotem na krzesło. Shanti dostrzegła błysk stali, gdy Morgan wyjął coś z kieszeni i przytknął to do brzucha mężczyzny pod blatem stolika.
Źrenice Rogera rozszerzyły się ze strachu, gdy poczuł chłód noża, który trzymał Morgan. Shanti zauważyła jak bardzo napięte były mięśnie obu mężczyzn, kiedy wpatrywali się w siebie z nienawiścią.
- Nie jestem mordercą, Roger. A przynajmniej nie sprawia mi to przyjemności. Dotrzymam słowa i puszczę cię wolno, ale pod jednym warunkiem – oddasz mi mapę – wysyczał Morgan.
- Skąd o niej wiesz? – zapytał Roger hardo, mimo że mówienie sprawiało mu kłopot, gdyż starał się nie oddychać zbyt głęboko, żeby nie nadziać się na nóż, który wbijał mu się w brzuch.
- Nie wiesz, że po wypiciu za dużej ilości rumu rozwiązuje się język i wyjawia różne sekrety? – spytał Morgan. – Byłem wtedy w Tortudze, gdy opowiadałeś po pijaku o swoim ukrytym skarbie. Nikt oczywiście ci nie uwierzył, bo każdy tam twierdzi, że jest co najmniej kapitanem, ale ja postanowiłem zaryzykować.
- A więc bierz ją – odburknął Roger cały czerwony na twarzy. Trudno było orzec czy przez rum, przez wściekłość, czy wreszcie przez upał panujący w karczmie. Najpewniej przez wszystko po trochu.
- Nie. Sam mi ją dasz – powiedział Morgan.
- Zabierz wpierw ten nóż. Nie schylę się, gdy przyciskasz mi go do brzucha.
Morgan bez słowa odsunął rękę, w której trzymał ostrze. Mężczyzna schylił się i zdjął but ze swojej prawej nogi. Wyciągnął z niego zwitek papieru i podał Morganowi.
- I tak go nie znajdziesz.
- To się jeszcze okaże – stwierdził Morgan z szerokim uśmiechem i wstał od stolika. – Miło się było znów z tobą napić, stary druhu – rzekł, klepiąc go po plecach na pożegnanie. Nachylił się do niego i wymamrotał:
- Posiedzisz sobie jeszcze trochę w Hispanioli, jasne?
Morgan kiwnął głową, gdy mężczyzna nieznacznie przytaknął. Następnie wziął Shanti za rękę.
- Gotowa na poszukiwanie skarbów?
- Zawsze i wszędzie.
Pociągnął ją za sobą w stronę wyjścia. Szarpnęła się.
- Czekaj! Muszę się przecież ich pozbyć.
- No to na co czekasz?
Shanti przeszła przez karczmę i nachyliła się nad stolikiem, przy którym siedzieli Blade i Fletcher i w skupieniu się jej przyglądali. Morgan zauważył ze zdziwieniem, że Fletcher ma na głowie kaptur. Dziewczyna przez chwilę wyjaśniała coś swoim kompanom, a potem odwróciła się od nich i dołączyła do niego. Morgan dostrzegł, że gdy Blade odprowadzał ją wzrokiem, twarz wykrzywił mu grymas złości.
Gdy wyszli z karczmy, od razu otoczyła ich ciemność. Jedynie przez małe okienka gospody przesączało się światło. Niebo zasnute było chmurami. Wyraźnie zanosiło się na deszcz.
- Co im powiedziałaś? – zapytał Morgan z ciekawością.
- Że wybieram się z tobą na romantyczny spacer w świetle księżyca.
- Oczywiście, a ja jestem królową Elżbietą – odparł Morgan z sarkazmem.
- Więc powinieneś zawisnąć za skazanie Marii Stuart na ścięcie – prychnęła Shanti.
Morgan objął dziewczynę w pasie.
- Wolę cię pocałować niż zawisnąć na stryczku.
Shanti spróbowała się wyrwać.
- Puść mnie.
- Nie zrobię tego, póki mi nie powiesz co im powiedziałaś.
Dziewczyna westchnęła.
- Powiedziałam, że zaprowadzisz mnie do kogoś, kto wie, kiedy wypływa Margaret.
- A więc Krwawy Ben w końcu postanowił rzucić wyzwanie staremu Crackpeekerowi. No, no.
- Gdzie się zatrzymałeś? Chyba mi nie powiesz, że śpisz pod jakimś liściem, co? – zadrwiła Shanti. – Nie boisz się, że ten, od którego wziąłeś mapę, spróbuje cię znaleźć i poderżnąć ci gardło we śnie?
- Nie – odparł po prostu. - Chodź! Zaprowadzę cię – wyszeptał.
Poprowadził ją ciemną drogą w stronę skraju puszczy. Przez jakiś czas przedzierali się wśród listowia. Za sobą zostawili wszelkie zabudowania. Shanti zaczęła się zastanawiać, w którym momencie potknie się o wystający korzeń i złamie nogę, nic nie widząc w ciemnościach. Na trakcie księżyc oświetlał drogę. W puszczy wysokie drzewa prawie nie dopuszczały jego światła. Nagle Morgan zatrzymał się raptownie. Shanti wpadła wprost na niego. Złapał ją i podtrzymał, żeby mogła złapać równowagę. Zaklęła.
- Do trzech razy sztuka – wymamrotała.
- Co? – zapytał zdumiony Morgan.
- Nic – powiedziała zmieszana, uniosła głowę i spojrzała przed siebie.
Przed nią stała mała drewniana chatka. Właściwie to wyglądała jak szopa. Spróchniałe deski ledwo trzymały konstrukcję. Shanti miała wrażenie, że gdyby wiatr mocniej powiał, to krucha struktura załamałby się jak domek z kart.
- Hm, mówiąc śpisz pod liściem, miałam dokładnie coś takiego na myśli. Morgan, chyba nie myślisz, że wejdę tam i dam się pogrzebać żywcem, co?
- Prawdę mówiąc, tak właśnie myślałem. Ale tu też jest całkiem przyjemnie – stwierdził Morgan, rozglądając się wokoło. – Możesz tu przenocować.
Shanti zacisnęła usta.
- Widzisz, wiedziałem, że się zgodzisz – uśmiechnął się Morgan i zatoczył się.
- Za dużo wypiłeś – zawyrokowała dziewczyna.
Bez słowa pociągnął ją za rękę do chatki. Gdy weszli do środka, pierwszym odczuciem Shanti był mocny zapach stęchlizny. Morgan posunął się w ciemności w głąb izby i odpalił lampę. Wnętrze było prawie całkiem puste. Jedynie w rogu leżała sterta siana, gdzieniegdzie walały się popsute narzędzia, połamane deski i belki.
- Skąd się tutaj wzięła ta szopa?
- Kto wie? Może ktoś wybudował ją dawno temu, a potem opuścił i wszystko wokoło zarosło. Zresztą kogo to obchodzi?
Podszedł do niej, objął ją w pasie i pocałował. Morgan nie sądził, że ma w sobie takie pokłady namiętności, jakie włożył w ten pocałunek. Shanti nie odsunęła się ani nie chciała mu się wyrwać. Przeciwnie, przylgnęła do niego jeszcze bardziej. Morgan czuł żar, płynący od jej ciała, i bicie jej serca. Popchnął ją lekko, tak że opierała się teraz plecami o ścianę. Zaczął całować ją po szyi i w międzyczasie rozpinał guziki jej kubraka.
- Morgan? – wyszeptała.
- Tak?
- Napiłabym się czegoś…- zaczęła.
- Tak, tak wiem. Czegoś zdatnego do picia – dokończył.
- Nie.
- Nie!? – zawołał, z zaskoczenia aż przestał ją całować.
- Czegoś … zimnego.
- Mam tylko rum, a jak trochę poczekasz, to może znajdzie się też trochę deszczówki – zaproponował.
- O czym ty pieprzysz? Deszcz nie padał tu od tygodni, co zresztą uchodzi tu za anomalię pogodową.
Popatrzył na nią z półprzymkniętymi oczami i cmoknął prosto w usta.
- Mówiąc poczekasz, miałem na myśli właśnie czekanie na deszcz.
- Pozostaje więc rum – westchnęła.
Morgan z niechęcią odsunął się od dziewczyny i podszedł do kupki siana, spod której wyjął dwie butelki rumu. Shanti zdążyła już usiąść na wąskim pniaku, który stał nieopodal. Morgan podał jej butelkę. Otworzyła ją i przechyliła, zamierzając się napić. Zawahała się i odjęła ją od ust, wpatrując się w Morgana.
- Nie pijesz?
Westchnął, po czym pociągnął spory łyk. Widząc to, Shanti również napiła się. Nie odzywając się do siebie, trwali tak przez chwilę, co rusz upijając trochę rumu. Każde zdawało się pogrążyć we własnych myślach. W końcu Shanti wstała z butelką w ręce i przysunęła się do niego. Odłożył swoją i ujął jej twarz w dłonie.
- Chyba ostatnio za dużo piję – odparł cicho. – Bo wydaje mi się, że znów się w tobie zakochałem.
Shanti zamachnęła się i z całej siły uderzyła go butelką w tył głowy. Morgan osunął się u jej stóp. Ku jej zdziwieniu butelka nie roztrzaskała się.
- Dobrze, że mi to wyznałeś teraz, bo po ślubie mogłoby być już za późno – powiedziała do nieprzytomnego mężczyzny. W jej głosie pobrzmiewała ironia i gorycz.
Butelkę z rumem wyrzuciła za siebie. Obróciła Morgana na plecy i przeszukała mu kieszenie. Znalazła mapę. Zbliżyła się w stronę światła. Wyjęła z kieszeni kawałek papieru. Rozejrzała się po izbie i dostrzegła kawałek zwęglonego patyka. Rozłożyła mapę przed sobą i zaczęła metodycznie ją przerysowywać. Z tyłu znajdował się dziwny napis, więc go też przepisała. Później zajmie się odszyfrowywaniem go. Gdy skończyła, schowała przerysowaną mapę do kieszeni, a oryginalną włożyła Morganowi tam, skąd ją wzięła. Założyła na siebie swój płaszcz podróżny i skierowała się do drzwi, zostawiając mężczyznę leżącego bezwładnie na środku chaty. Odwróciła się jeszcze w stronę Morgana, zanim otworzyła drzwi.
- Morgan, chyba nie sądziłeś, że po tym wszystkim, co mi zrobiłeś, uciekłabym z tobą gdziekolwiek. Że zrobiłabym z tobą cokolwiek. Prawdę mówiąc, już sam twój widok wywołuje we mnie mdłości. Dobranoc, mi amor. Śpij dobrze i nie śnij o mnie.
Otwarła drzwi i zniknęła w ciemności.
Notki odautorskie:
„Czas jest jak twarz odbita w wodzie" – powiedzenie z Mejis, Stephen King „Wilki z Calla. Mroczna wieża 5."
Fortuna – rzymska bogini losu i szczęścia.
Fort Royal – dawna nazwa Forte-de-France, głównego portu na Martynice.
Maria Stuart – królowa Szkocji; najbliższa żyjąca krewna Elżbiety I ze strony ojca; jako że była katoliczką musiała uciekać ze Szkocji, gdy wybuchło tam powstanie protestanckie, poprosiła Elżbietę o pomoc, ale zamiast tego została osadzona w więzieniu na prawie 20 lat; gdy wykryto spisek mający na celu zabicie Elżbiety i osadzenie Marii na tronie angielskim, została skazana przez Elżbietę na ścięcie (aczkolwiek niechętnie), ponoć kat musiał trzykrotnie uderzać toporem, żeby oddzielić jej głowę od ciała – a i tak po pierwszym uderzeniu skazana jeszcze żyła.
