Rozdział 4
Dni zdawały się być nijakie i ponure. Różniły się od siebie tylko liczbą skreśleń w kalendarzu. Była to jedyna rzecz, która choć trochę podnosiła Harry'ego na duchu. Już niecały miesiąc dzielił go od powrotu do Hogwartu. Po tym, jak z nudów zaczął przeglądać Proroka Codziennego i natknął się na kilka nieprzyjemnych wzmianek o sobie, wiedział już, że może to nie być najłatwiejszy czas w jego życiu, lecz Hogwart – nawet pełen wrogich spojrzeń i szeptów – zawsze będzie dla niego bardziej przyjazny i znajomy niż dom Dursleyów.
Od czasu jego urodzin zachowanie ciotki nie uległo już jakimkolwiek zmianom. Wciąż patrzyła na niego nieprzychylnie, kiedy schodził do kuchni i wciąż uparcie milczała, dopóki nie opuścił pomieszczenia. Jego wuj z kolei to kompletnie inna sprawa. Najwyraźniej mężczyzna dostał awans w pracy i przynajmniej kilka razy dziennie musiał robić wywód na temat przyzwoitych ludzi, których umiejętności prowadzą prosto do sukcesu – dziwnym trafem temat ten zawsze był poruszany, gdy Harry był w pobliżu.
Westchnął na myśl swoich krewnych i z roztargnieniem potarł bliznę, która przypomniała o swoim istnieniu słabym bólem. Miał już powyżej uszu tych wakacji i z utęsknieniem wyczekiwał pierwszego września. Powoli zaczynał się godzić z faktem, że z przyjaciółmi spotka się dopiero w szkole. Zastanawiał się, czy będzie w stanie trzymać nerwy na wodzy i nie dać po sobie poznać, jak bardzo go zawiedli. Wiedział, że ma problemy z temperamentem – niejeden raz to udowodnił, choćby na lekcjach eliksirów – więc podejrzewał, że nie będzie to najbardziej udane spotkanie.
Szczerze mówiąc, powoli zaczął tracić ochotę na zobaczenie się z Ronem, Hermioną czy Syriuszem. Podejrzewał, że ma to coś wspólnego z tymi ciągłymi huśtawkami nastrojów, które sprawiały, że co jakiś czas zalewały go fale kompletnie niespodziewanych emocji. Zdarzało mu się budzić w środku nocy, niemal zgrzytając zębami z wściekłości. Czuł wtedy, że tylko resztki samokontroli – którą, wbrew powszechnej, opinii posiadał — powstrzymywały jego magię od rozbicia wszystkich delikatnych przedmiotów w pobliżu. Innym razem z kolei ogarniało go irracjonalne poczucie satysfakcji – tak silne, że wręcz nie mógł powstrzymać uśmiechu (nawet jeśli pisał akurat esej na lekcję eliksirów, co było dodatkowo dziwne).
No i zdarzały się dni takie jak ten, kiedy wszystko wokół zdawało się być stłumione i odległe. Nie miał wtedy na nic ochoty i dosłownie zmuszał się, by wstać z łóżka. Czasami przez fale otępienia przebijały się iskry irytacji spowodowane komentarzami Dudleya czy spojrzeniami wuja Vernona, lecz poza tym, raczej było mu wszystko jedno. Myśl o obojętności przyjaciół i ojca chrzestnego nie robiła mu żadnej różnicy. Z niechęcią myślał nawet o powrocie do Hogwartu, którego przecież nie mógł się doczekać!
Stany otępienia – bo tak właśnie w myślach nazywał je Harry – zdarzały się najczęściej i właściwie były ulgą po tym, jak rozsadzały go złość bądź euforia. Zazwyczaj kładł się wtedy na łóżku, nawet jeśli był to środek dnia, i, wsłuchując się w dźwięk kropli deszczu, poddawał się smętnym rozmyślaniom. Te prędzej czy później prowadziły do snu, który albo kończył się kolejną falą nieuzasadnionych uczuć, albo pobudką z imieniem Cedrika na ustach i sercem walącym w piersi tak mocno, że prawie mógł usłyszeć jego bicie.
Po powrocie ze swojego spaceru całkiem stracił energię do czegokolwiek. Nie zdjąwszy nawet przemoczonych ubrań, padł na łóżko jak długi i kolejne godziny właściwie upłynęły mu na niczym. Mgliście zastanawiał się nad odrobieniem reszty prac domowych – wuj i ciotka, poza rzucaniem kąśliwych uwag i nieprzychylnych spojrzeń – kompletnie ignorowali jego istnienie i nie zbliżali się do jego pokoju, więc mógłby to spokojnie zrobić bez obawy, że zostanie nakryty. Podniesienie się z łóżka okazało się jednak zbyt dużym wysiłkiem i kiedy ostatecznie zdecydował się go podjąć, za oknem było już całkiem ciemno, a jego przemoczone ciuchy prawie zdążyły wyschnąć (choć mokre plamy na pościeli były już kompletnie inną sprawą).
Zrobił kilka kroków w kierunku biurka i przeciągnął się, czując, że całe jego ciało zdrętwiało od tak długiego bezruchu. Rozejrzał się do pokoju w poszukiwaniu czegoś do zrobienia. Nie do końca przekonywała go wizja odrobienia prac domowych, których zresztą i tak był bliski skończenia. Po raz pierwszy w życiu pożałował, że nie podziela miłości Hermiony do książek. Czego jak czego, ale ich było pełno w starym pokoju na rzeczy Dudleya. Rzucił okiem na półki, lecz kilka pierwszych tytułów sugerujących ckliwe romanse skutecznie zniechęciło go do dalszego szukania lektury. Parsknął na myśl, że pewnie większość książek należy do ciotki Petunii. Jakoś nie mógł jej sobie wyobrazić, czytającej miłosne historie.
Ostatecznie jego spojrzenie padło na Hedwigę, która obserwowała go czujnie. Ostatnio pogoda nie sprzyjała polowaniu, więc siedziała ona w klatce, która mimo wszystko była otwarta, gdyby sowa jednak nabrała nagłej ochoty na wycieczkę. Harry podejrzewał, że ponura aura odbija się i na zwierzęciu, które już nie podlatywało, by usiąść mu na kolanach czy pieszczotliwie dziobnąć go po uchu, jak to miało w zwyczaju.
Wyciągnął rękę w jej stronę, chcąc pogłaskać jej białe, miękkie pióra. Wtedy się to stało. Przeraźliwy, głośny dźwięk, o który Harry w życiu by jej posądził, dzikie machnięcie piór i nagle dziób zacisnął się mocno na jego palcu.
Kompletnie zszokowany odskoczył do tyłu i przyciągnął obolałą dłoń do piersi. To jednak nie uspokoiło Hedwigii, która nagle wyleciała z klatki i – wciąż wydając z siebie przerażone odgłosy – zaczęła krążyć po pokoju jak oszalała w poszukiwaniu wyjścia.
— Chłopcze! Ucisz tego piekielnego ptaka! — zagrzmiał głos wuja Vernona z sąsiedniego pokoju. Najwyraźniej mężczyzna szykował się, by pójść spać. Harry'emu pozostawało się cieszyć, że nie przerwał snu mężczyzny.
Chwilę trwało, nim otrząsnął się z szoku. Zdezorientowany i urażony podszedł do okna, by otworzyć je na oścież. Hedwiga natychmiast skorzystała z okazji i wyleciała bez chwili wahania. Harry patrzył za nią z narastającą złością i nagle trzasnął oknem z całą siłą, tak, że aż huknęło. Spodziewał się usłyszeć na korytarzu kroki niezadowolonego wuja, lecz pomyślał buntowniczo, że chętnie stawiłby mu teraz czoła.
Przez krótki moment zastawiał się, czy to znów jeden z tych niekontrolowanych napływów emocji, lecz myśl ta szybko została zastąpiona innymi i poszła w niepamięć.
— Świetnie! — warknął, padając znów na łóżko. — Durny ptak!
Uniósł zranioną rękę do oczu i zobaczył stróżkę krwi, która zdążyła już poplamić mu koszulkę. Bolało jak diabli, choć w porównaniu z wieloma innymi urazami, jakich doznał w swoim życiu, nie była to żadna wielka rana.
— Po prostu świetnie — powtórzył, lecz jednocześnie poczuł, że nagle cała złość go opuszcza i na jej miejsce zwinnie wślizguje się obojętność, co czyniło jego wypowiedź pozbawioną energii i zrezygnowaną.
Przez chwilę nasłuchiwał uważnie, lecz zdawało się, że wuj Vernon ma całkiem dobry humor i uznał, że jeden trzask jest znośną ceną w zamian za uciszenie „tego piekielnego ptaka". Harry odetchnął z ulgą i pozwolił swojemu ciału na rozluźnienie, czując, jak ogarnia go senność.
Kuchnia powoli opustoszała, lecz James nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Patrzył przed siebie pustym wzrokiem, czując narastające mdłości. W głowie mu szumiało i jak echo obijało się po niej jedno zdanie.
Lily nie żyje.
Lily nie żyje.
Lily nie żyje.
Lily nie żyje.
Nie zauważył, że ktoś machnięciem różdżki usunął liny, które przytwierdzały go do krzesła, lecz jego dłoń automatycznie powędrowała w kierunku obrączki. Lodowato zimna. Czemu wcześniej nie zwrócił na to uwagi? Czarodziejskie pierścionki zawsze rozgrzewały się, kiedy druga połówka była w niebezpieczeństwie, a kiedy robiła się tak zimna, mogło to znaczyć tylko jedno...
Nie, to niemożliwe! Nie Lily! Nie jego cudowna, piękna Lily! Matka jego syna, powód, dla którego nigdy nie stracił wiary w słuszność walki, kobieta, która zmieniła go na lepsze. Nie mógł w to uwierzyć! Ona nie mogła być martwa! Jej imię po prostu nie mogło być użyte w jednym zdaniu z tym strasznym słowem!
Gdzieś w kącie jego umysłu czaił się zdrowy rozsądek, który był w stanie dodać dwa do dwóch. Voldemort, jego syczący, okrutny głos, Lily biegnąca z Harrym na górę, jej nagrobek na cmentarzu. W tym wszystkim nie pasowała tylko jedna rzecz. On sam. Jeśli Lily umarła, to dlaczego on był żywy? Stanął mu tamtej nocy na drodze, pamiętał zielone światło i strach, jakiego jeszcze w życiu nie czuł. Ostre uderzenie w pierś, irracjonalna myśl tuż przed nim, że już nigdy nie pójdzie z Syriuszem na mecz quidditcha. Mecz quidditcha, do diabła! To była jego ostatnia myśl! Miał ochotę roześmiać się histerycznie, ale za bardzo bał się, że śmiech zamieni się w szloch. Nie chciał płakać przed tymi ludźmi. Przed tym nowym, zimnym Dumbledore'em, który przystanął w progu drzwi i wpatrywał się w niego z zamyśleniem. Przed rudowłosym małżeństwem, które wymieniało między sobą spojrzenia i szeptało o czymś gorliwie, co jakiś czas spoglądając w jego stronę. Przed Remusem, który niby wciąż był tą samą osobą, ale który wyglądał zupełnie inaczej, w którym nawet oczy się zmieniły.
Mgliście zarejestrował, że rudowłosa kobieta podeszła do Lupina i powiedziała coś przyciszonym głosem, po czym wszyscy oprócz Lunatyka opuścili kuchnię. Jego stary przyjaciel stanął tuż obok niego i, patrząc na wiekową, połataną szatę, James był w stanie uwierzyć, że to naprawdę jego Remus. A potem rzucił okiem na jego twarz i poczuł się, jakby ktoś kopnął go w brzuch. Skąd te zmarszczki? Kiedy w jego włosach zaczęły pojawiać się siwe pasma? Kim, do diabła, był ten człowiek?! Ci wszyscy ludzie?! Czyżby to było piekło? Czym tak bardzo zawinił światu, że ten postanowił zesłać go do tej karykaturalnej rzeczywistości?! I dlaczego odebrał mu Lily?! To musiał być zły sen! Uszczypnie się i obudzi w Dolinie Godryka, z ramionami owiniętymi wokół ciepłego ciała żony, a z pokoju obok usłyszy płacz, który tym razem przyjmie z radością!
Poczuł, że czyjeś ręce pomagają mu podnieść się na nogi. Spojrzał na Lupina z dezorientacją, ale nie protestował. Chciał coś powiedzieć, przerwać ciszę, zadać któreś z pytań, jednak język odmówił mu posłuszeństwa, a gardło zdawało się niezdolne do wypuszczenia z siebie jakiegokolwiek dźwięku.
— Molly przygotuje ci pokój. Będziesz mógł się wykąpać i znajdziemy ci jakieś ciuchy.
Mężczyzna spróbował się uśmiechnąć, lecz wyszło to tak blado i nieudolnie, jakby próbował uśmiechnąć się do kogoś skazanego na pocałunek dementora. James nie opierał się, kiedy poprowadził go w kierunku schodów; czuł, że nie ma to sensu. Nic już nie miało sensu, jeśli Lily naprawdę nie żyła.
Jeszcze w Hogwarcie Syriusz był prawdziwym utrapieniem Remusa, kiedy przychodziło do prób budzenia go. Zazwyczaj to właśnie Black był powodem, dla którego spóźniali się na lekcje. Poranki były dla niego najgorszą częścią całego dnia. Kojarzyły mu się z dzieciństwem, kiedy budził go głos piskliwy głos Stworka, oznajmiający, że nadeszła pora śniadania. Poranki zawsze były początkiem kolejnego okropnego dnia i, choć w Hogwarcie wszystko się zmieniło, Syriusz nie mógł się pozbyć swojej awersji do nich.
Sam sen stanowił dla niego w dużej mierze ucieczkę. W snach nigdy nie widział zimnych spojrzeń matki, nie czuł zaklęć ojca, nie musiał patrzeć na pustą twarz Regulusa, który z wiekiem przejął mimikę ich rodzicielki. Sprawiało to, że tym nie chętniej wracał rano do rzeczywistości.
Przed Azkabanem Syriusz nigdy nie miał problemów ze snem. Zdarzały mu się koszmary, ale były to raczej zwykłe dziecięce lęki, normalne u wszystkich ludzi. Nie śnił o swoim dzieciństwie, nie śnił o błędach, które popełnił, nie śnił o okropieństwach wojny. Wiedział, że Remus i Lily mają z tym problemy, ale jego nigdy to nie dotyczyło. Sen zawsze był dla niego bezpieczną przystanią. Kładł się do łóżka i niemal natychmiast odpływał, by obudzić się rano świeżym i wypoczętym, bez wspomnień o czym śnił.
Wszystko zmieniło się po Azkabanie. Sen przestał być bezpieczny. Za każdym razem, kiedy zamykał oczy na zbyt długo, był pewien, że kiedy je otworzy, znów znajdzie się w swojej ciemnej, zimnej celi. Starał się więc trzymać wszystkich możliwie męczących zadań, by nie musieć leżeć w ciemnej sypialni aż do pojawienia się pierwszych promieni słonecznych w oczekiwaniu na sen, który nie miał nadejść. Zazwyczaj nie robiło to większej różnicy i tak nie udawało mu się zmrużyć oka, lecz były i dni, kiedy jego ciało, wycieńczone bezsennymi nocami, poddawało się Morfeuszowi.
Syriusz sam nie wiedział, co jest gorsze – bezsenność czy koszmary. Od swojej ucieczki nie przespał spokojnie ani jednej nocy. Każdy sen był teraz przesycony cieniami wspomnień; w jego koszmarach rozegrał się do tej pory niemal każdy możliwy scenariusz. Śnił już o ciemnej celi, do której tak bał się wrócić; w jej mroku coś się kryło, poruszało, szurając cicho o ściany i podłogę, powoli podpełzało w jego stronę i cofało się w ostatniej chwili, nim zdążył dostrzec, z czym ma do czynienia. Ciemność, tak charakterystyczna dla Azkabanu, uniemożliwiała mu wyraźne dostrzeżenie czegokolwiek.
Śnił też o Regulusie, lecz nie takim, jakim go zapamiętał. Nigdy nie zobaczył ciała brata – bo ostatecznie też nigdy go nie odnaleziono – lecz po jego śmierci spędził wiele godzin na wyobrażaniu sobie, jaki los go spotkał. Raz więc jego brat pojawił się przemoczony do suchej nitki, z napuchniętą, siną twarzą i przekrwionymi oczami, które wyglądały, jakby miały zaraz wypaść. Innym razem zaś Syriusz patrzył, jak chłopak czołga się w jego stronę, trzymając się za ranę w brzuchu tak dużą, że nie tylko tryskała z niej krew, ale przez którą tylko cudem nie wypadały jego organy wewnętrzne. A ostatnio Regulus po prostu leżał przed nim – blady i nieruchomy, z oczami utkwionymi w jednym punkcie i z robakami wychodzącymi ze wszystkich otworów w jego ciele.
Kilka razy pojawił się też James – raz czy dwa z towarzyszącą mu Lily. Z tych snów zawsze budził się z krzykiem.
Ze wszystkich koszmarów przeważał jednak ten, w którym Syriusz był sam. Za każdym razem ten sam utarty schemat. Śnił już o tym tyle razy, że bez trudu byłby w stanie to opisać. Stoi w całkowitej ciemności. Gdzieś w tle słychać szum fal obijających się wściekle o brzeg i udręczone krzyki szaleńców. Czuje, że coś ociera się o niego i za każdym razem ogarnia go chłód i rozpacz – tak wielkie, że niemal się budzi. On sam również ma ochotę krzyczeć, ale nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu.
Kiedy się budzi, zachowuje milczenie, choć ma wrażenie, że krew w jego żyłach zamieniła się w lód. Zajmuje to dłuższą chwilę, nim uświadomi sobie, gdzie jest. A może raczej gdzie nie jest.
Syriusz nie sądził, by był w stanie zmusić się do rozmowy o tych snach z kimkolwiek, nawet Remusem, który miałby największą szansę zrozumieć. Zamiast szukać pocieszenia, zdecydował się więc radzić sobie samemu – tak jak to robił, kiedy był dzieckiem. Każdej nocy po koszmarze scenariusz wygląda tak samo: kiedy tylko jego serce się uspokaja i jest pewien, że nie dostanie kolejnego ataku paniki, wstaje z łóżka. Przegania z głowy wszelkie myśli na temat snu i starannie udaje, że nic się nie wydarzyło, starając się nie rozpamiętywać snów, które jednocześnie bywają wspomnieniami.
Tak jak powiedział Molly, zmienił przemoczone ciuchy i wrócił na dół, choć jego ponury nastrój pozostał bez zmian. Kobieta oczywiście nie odpuściła mu dwóch dokładek rosołu i kolejnego wykładu, choć tym razem odbył się on już tylko dla zasady. Z głosu kobiety zniknęła bowiem złość, a zostało jedynie zmęczenie i nuta współczucia, która budziła w nim irytację. Nie potrzebował tej przeklętej litości!
Skończył jeść najszybciej jak potrafił, nie przejmując się przy tym zachowaniem kultury obowiązującej przy stole. Dobrze pamiętał, jak James miał w zwyczaju wyśmiewać jego zawsze nienaganne maniery wpojone przez rodziców, których nienawidził, a których nie potrafił się wyzbyć. Cóż, zdawało się, że ten problem ma z głowy.
Zamknął za sobą drzwi do pokoju, lecz jedno spojrzenie na łóżko wystarczyło, by dotarło do niego, iż tej nocy nic nie wyjdzie ze snu. Przejechał dłonią po włosach i skrzywił się, czując ich szorstkość. Kolejna rzecz, którą odebrał mu Azkaban – wygląd, z którego zawsze był próżnie dumny. Teraz nie był nawet w stanie zmusić się, by spojrzeć w lustro.
Opadł na stojący w kącie fotel, całkowicie wyczerpany. Wbrew swoim przypuszczeniom poczuł, że nagle z całą mocą uderza w niego zmęczenie i kilka minut później spał już głębokim snem.
Obudził się dopiero kilka godzin później, kiedy na dworze robiło się już ciemno. A właściwie obudził go dźwięk stukania o szybę. Dźwięk, którego źródłem niewątpliwie był dziób sowy.
