"Idzie na deszcz", pomyślał wiedźmin, patrząc w niebo. Od brzegu lasu aż po widoczne w oddali klify rozciągała się gładka, jednolicie granatowa chmura. W cieniu tej nasiąkłej wodą chmury wszystko wydawało się mieć ten sam kolor. Piasek był stalowoszary i fale, które go obmywały, też były szare.

Dopiero daleko na horyzoncie ciemna płachta chmur strzępiła się i urywała. Poza jej krawędzią blade światło tworzyło kurtynę, która dzieliła plażę na dwie części – jasną i ciemną. Tam, gdzie sięgały promienie słońca, na piasku widać było obłe kształty chat. Z tej odległości wyglądały jak wyrzucone na piasek szarobrązowe skorupiaki.

Wiedźmin poczuł na policzku ukłucie deszczu. Naciągnął głębiej kaptur peleryny i lekko trącił konia piętami. Od sosen na klifie szedł szorstki, chrapliwy szelest wiatru. "Burza", pomyślał.

Mewy, które jeszcze przed chwilą kołowały mu nad głową z zaczepnymi wrzaskami, chyba też wyczuły zbliżający się sztorm, bo jedna po drugiej zniknęły nad klifami. Morze pociemniało i zrobiło się mrukliwe. Koń wiedźmina zarżał i zatupał, kiedy pienista, poderwana nagle fala chlupnęła o jego pęciny. Wiatr szumiał coraz głośniej i kołysał gałęziami drzew na klifach. Zapowiadał się solidny sztorm.

Wiedźmin patrzył na chaty, nad którymi wciąż jeszcze wisiała plama bladego słonecznego światła. Mógł popędzić konia, wyprzedzić burzę i znaleźć się w suchej i ciepłej gospodzie, zanim na dobre lunie. Mimo to jechał powoli. Pozwalał, by na razie drobny, ale ostry deszcz kłuł go w twarz i ręce, a wzmagający się wiatr szarpał pelerynę. Był chmurny i zamyślony.

Kiedy dotarł do osady, krople deszczu, które rozpryskiwały się na piasku, były już duże i ciężkie. Czarna chmura pęczniała od wody, zwieszając się coraz niżej nad plażą, i coraz bardziej przeciekała. We wsi było gwarno. Ludzie spieszyli się, by zwinąć robotę, zanim przyjdzie ulewa. Wiedźmin zsiadł z konia, bo w harmidrze, który wrzał wokół, i tak nie dałoby się przejechać. Przystanął i się rozejrzał.

Kilku mężczyzn krzątało się w przystani. Ze szczekliwymi okrzykami wciągali na piasek łodzie, zwijali żagle, wynosili na pomost wiadra pełne ryb i zwinięte sieci. Między ich nogami plątał się mały, kosmaty kundel, ujadając donośnie, jak gdyby dyrygował robotą. Wokół wiedźmina śmignęło stadko rozgadanych dziewcząt z naręczami i koszami prania w ramionach. Jedna czy dwie błysnęły do niego uśmiechami. Pod nogami przebiegła mu z wrzaskiem gromada dzieci podobna do nastroszonych, umorusanych kurczaków. Gdzieś pomiędzy nimi zaplątały się zresztą ze dwie kury. Zewsząd rozlegały się nawoływania, gwizdy, stuki, beki i ryki zwierząt, śmiechy, przekleństwa i krzyki. Wiedźmin pociągnął konia naprzód, ku głównemu dziedzińcowi osady. Od strony morza poniosło się niskie tąpnięcie grzmotu. Jasnowłosy chłopak, który mijał właśnie wiedźmina z naręczem kosmatych skór na ramieniu, przystanął, spojrzał ku przystani, na wzbierające z rykiem fale.

- Oj, niespokojna dziś matuchna, niespokojna! Zrobi nam w nocy bal! - rzucił w przestrzeń, nie wiadomo, czy do siebie, czy do obcego, zaśmiał się, zarzucił skóry wyżej na ramię i chciał odejść, ale wiedźmin go powstrzymał.

- Macie tu gospodę? - zapytał cicho, spoglądając na chłopaka spod kaptura. Młodzik przystanął w pół kroku, odwrócił się, z ciekawością zmierzył przybysza wzrokiem. Wyłowił spod kaptura żółte, kocie ślepia, które patrzyły na niego z ponurym znużeniem, uśmiechnął się pod nastroszonym wąsem.

- A jest! - rzucił wesoło. - Prosto idźcie, bracie, za placem belkowana chata będzie. Czerwone drzwi. Pewnikiem znajdziecie. - Chłopak znów spojrzał w stronę morza, na spienione, wściekłe fale, które grzmociły w pomost i bujały zacumowanymi łodziami. Uśmiechnął się znowu. - Ale ja to bym się spieszył, bo jak z tego chmurzyska grzmotnie, to do równonocy galotów nie dosuszycie! Bywajcie! - Zaśmiał się, machnął szeroko ręką na pożegnanie, poprawił stos skór na ramieniu i odszedł żwawym krokiem.

Wiedźmin ruszył we wskazanym kierunku. Karczma okazała się nisko sklepioną izbą z kamienną posadzką i ścianami z ciemnego, chropowatego drewna. Kiedy wiedźmin wszedł, za oknami zrobiło się już niemal czarno, więc jedynym źródłem światła było szerokie palenisko. Płonące w nim drwa napełniały salę cierpką wonią igliwia i soli. Przy ławach nie było nikogo. Wiedźmin ściągnął kaptur i podszedł do szynkwasu. Stał za nim niski, żylasty człowieczek z wywiniętym ekstrawagancko wąsem i schludnie zaczesanymi włosami. Bystre spojrzenie żółtozielonych oczu karczmarza spoczęło na nowym gościu.

- Akuratnie żeście wyprzedzili burzę, co? - zagadnął niskim, skrzypliwym głosem, uśmiechając się lekko pod wąsem.

Wiedźmin przysiadł na stołku, sięgnął do zapięcia peleryny i rzucił ciężkie od wody okrycie na sąsiedni zydel. Podniósł wzrok na karczmarza.

- Daj mi piwa – mruknął.

Przez drobną chwilę patrzyli sobie w oczy. W końcu karczmarz znów lekko się uśmiechnął, skinął głową, zarzucił sobie ścierkę na ramię i zakrzątnął się za szynkwasem. Wnet przed wiedźminem stanął wysoki, pękaty, parujący kufel. Piwo okazało się bardzo ciemne i bardzo mocne. Karczmarz wsparł się łokciem o szynkwas i przyglądał się gościowi spod oka.

- Wiedźmin, co? - zapytał, ale nie było w tym pytaniu napastliwości ani wzgardy, tylko obojętna ciekawość. Wiedźmin odstawił kufel na blat, otarł wargi ręką w skórzanej rękawicy, skinął głową.

- Za robotą? - spytał karczmarz znowu. Podniósł żylastą, poznaczoną tatuażami rękę i pogładził się po wąsach, nie przestając mierzyć przybysza wzrokiem. Wiedźmin spojrzał na niego z ukosa.

- A jest tu robota dla wiedźmina?

Karczmarz wzruszył lekko ramionami, wskazał skąpym gestem na drzwi, za którymi szalała burza.

- A jakże, chyba akuratnie żeście utrafili – stwierdził obojętnie. - Ledwo wczoraj będzie, jak glonowata poczwara jakaś babę pono zeżarła. - Karczmarz skrzywił się z niesmakiem, pokręcił głową. - Baby to i nie żal, jak akuratnie głupia na tyle, żeby leźć gadzinie w leże. Tylko dzicioka, co go ostawiła, szkoda.

Wiedźmin długo nie odpowiadał. Wpatrywał się chmurnie w swój kufel, jakby się nad czymś zamyślił, a potem nagle wychylił resztę piwa jednym dużym haustem i z brzękiem odstawił naczynie na stół. Otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał na karczmarza.

- Macie tu kawałek jakiegoś siennika? - zapytał.

Gospodarz skinął głową i znów uśmiechnął się pod wąsem.

- Jużci, kawałek siennika. Obrażał mi będzie gospodę psubrat jeden. Chodź, zmorobijco, pokażę ci, jak się godzi gości przyjmować. - Machnął na wiedźmina ręką i ruszył w głąb izby.