Eskel leżał na wznak z rękami zaplecionymi za głową. Słuchał burzy, która świszczała w gontach, i rozmyślał o tym, co właściwie tu robi. Myślał o Wszeborze. Za nią tu przyjechał, a przecież nie wiedział, czy nadal tu jest. Może nie znalazła sobie miejsca i poszła dalej w świat. Może umarła, na zarazę albo od potwora. Może weszła pod czyjś dach i nosiła w brzuchu dzieciaka. A może – i to wydawało mu się najbardziej prawdopodobne – była tuż obok, gdzieś zaraz za rogiem, ale dawno o nim zapomniała, bo za długo namyślał się nad powrotem.

Eskel westchnął ciężko i usiadł na sienniku. Spojrzeniem wyłowił z mroku oparte o ścianę miecze. Dwa lata z kawałkiem wałęsał się po szlaku, zabijając jednego potwora za drugim, zanim znużyło go to na tyle, by zawrócić w stronę morza. Dwa lata z kawałkiem potrzebował, żeby zrozumieć, że nie ma w tym wszystkim żadnego celu. Kaer Morhen było pustą kupą walących się kamieni. Jego bracia rozeszli się po świecie za swoimi sprawami. Im bardziej zastanawiał się nad tym, dokąd pójść albo gdzie wrócić, tym częściej myślał o chacie nad morzem i o kobiecie, która miała zapach rozmarynu i lawendy.

Podniósł się z łóżka i podszedł do małego okna. Burza wyła i świszczała w ciemności jak wściekła harpia. Zapach, który unosił się w powietrzu, był stalowy i zimny. "Może umarła", pomyślał wiedźmin nagle, kiedy grzmot na jedno mgnienie oka rozjaśnił czarne, skotłowane morze. "Może umarła, właśnie wczoraj, zabił ją potwór, i nie ma dla kogo tu siedzieć". Wsparł się ramieniem o występ pod oknem, drugą ręką potarł twarz. Mógł po prostu zapytać karczmarza, dowiedziałby się pewnie od razu, kim była kobieta, która osierociła wczoraj dziecko. Jak było jej na imię. Wmawiał sobie, że nie zapytał, bo nie chciał prowokować gadania, ale wiedział, że nie taka jest prawda.

Wrócił na łóżko i położył się na plecach. Spędził długie godziny, wpatrując się w belkowaną powałę i słuchając wilczego ujadania burzy. W głowie nie miał już ani jednej myśli. Kiedy burza wreszcie straciła oddech, przycichła, a na grzbiecie uśpionego, pochrapującego morza zamigotały pierwsze przebłyski świtu, Eskel wstał i zaczął się ubierać. Postanowił, że zanim wieś wstanie, pójdzie wytropić potwora, o którym mówił karczmarz. Jeśli znajdzie go wraz z jego wczorajszą zdobyczą, wszystkie pytania dostaną swoje odpowiedzi.

Zszedł cicho po stromych schodach, uchylił czerwone drzwi. Dziedziniec wsi, pełen kałuż, wyglądał, jakby ktoś potłukł na nim w złości całe mnóstwo lusterek. Chmury nad osadą przypominały owce z sinymi, wilgotnymi brzuchami. Kapała z nich drobna mżawka. Było cicho i pusto.

Wiedźmin skręcił za węgieł gospody, w stronę niewielkiej, obrośniętej winem stajni, w której poprzedniego wieczora zostawił Wojsiłka. Uchylił skrzypiące, niskie wrota. Stajnia pełna była cichego rżenia, sapania, szelestów i długich, niebieskawych cieni. W powietrzu unosił się kurz i słony zapach siana. Wiedźmin przystanął i zmrużył oczy. Przez chwilę wpatrywał się w półmrok i nasłuchiwał. Stajnia wydawała się pusta, ale taka nie była. Zmarszczył się i ruszył powoli przed siebie. W ostatniej przegrodzie zastał odwróconą do niego tyłem, zakapturzoną postać, która spokojnie gładziła jego konia po szyi. Obcy nie odwrócił się na dźwięk jego kroków. Wiedźmin chciał się odezwać, ale jego wzrok zatrzymał się na ręce przybysza. Tylko trzy palce gładziły koński kark.

- Wszebora. – Wiedźmin usłyszał własny głos, chropowaty, szorstki, jakby od miesiąca nie miał w ustach ani łyka wody. Odwróciła się do niego, ściągnęła kaptur. Odgarnęła z czoła jasne kosmyki włosów. Jasne oczy spojrzały na niego bystro i przenikliwie.

- Eskel. - Skinęła mu głową, bez uśmiechu, bez choćby drobnej oznaki poruszenia. Przeniosła wzrok z powrotem na konia, znów wyciągnęła rękę, by pogładzić go po pysku. Wojsiłek zarżał cicho, zastrzygł uszami. Wszebora patrzyła na niego w zamyśleniu.

Znów mnie koń ostrzegł o tobie, wiedźminie – mruknęła chrypliwie. - Syn garbarza leciał wczoraj, nim burza zeszła, koło mojej chaty. Posłyszałam, jak gadał, że we wsi obcy jakiś, na konisku takim, że hej, a ślipia u niego jak u kota. To i przyszłam zobaczyć. Jest koń. I ty jesteś.

Spojrzała mu w oczy. Jej spojrzenie było badawcze – zawsze takie było – ale nie wyczekujące. Nie wyglądała na spiętą ani zawstydzoną, ani na oburzoną, ani na rozgoryczoną, ani na wzruszoną. Patrzyła na niego spokojnie, niemal obojętnie, jakby jego obecność tutaj była czymś naturalnym i spodziewanym. Wytrąciło go to z równowagi, bo akurat na to nie miał przygotowanej odpowiedzi, choć kiedy myślał o tym dużo później, dotarło do niego, że to było jedyne, czego mógł po niej oczekiwać. Wiedziała, że on wróci, na długo przed tym, jak on sam o tym zdecydował. Być może wiedziała już w momencie, kiedy wyjeżdżał. Nie mógł jej poruszyć czymś, co od początku było dla niej oczywiste.

Długo stali naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy i milcząc. Przyglądał się jej. Wyglądała spokojnie i zdrowo, tylko jasnych piegów miała jakby więcej, jej włosy też były jaśniejsze, niż pamiętał. Poza tym wszystko było tak samo. Ona była taka sama. W końcu Eskel, tknięty impulsem, sięgnął po jej dłoń i na chwilę na tyle długą, by coś znaczyła, przycisnął do niej wargi. Na jej skórze nadal czuł rozmaryn i lawendę, ale zapach już nie był ten sam. Było w nim coś nowego, wietrznego i słonego. Nieruchome spojrzenie Wszebory drgnęło. Eskel niemal się uśmiechnął.

Wszebora odchrząknęła, odgarnęła za ucho kosmyk włosów, przekrzywiła lekko głowę.

- Chodź, zjesz z nami – powiedziała cicho, chrypliwie, mijając go. Wyszedł za nią w słońce.

Dziewczyna, którą zeżarł potwór, była pomocnicą miejscowej zielarki. Kiedy ją znalazł na skale u wejścia do obmywanej falami groty, wciąż ściskała w ręce wiklinowy koszyk. Drugą rękę, a razem z nią kawałek piersi i głowę, pożarła bestia. Wiedźmin ukucnął przy tym, co zostało z ciała, i przez chwilę uważnie się przyglądał. Potem wstał i westchnął.

Dla niego dobra wiadomość była taka, że dziewczynę najprawdopodobniej rozszarpała zwykła baba wodna, niezbyt groźna i nieuciążliwa do zabicia. Dla zmarłej dziewczyny zła wiadomość brzmiała natomiast tak, że zielarka, która ją uczyła, najwyraźniej gówno wiedziała o ziołach. Gdyby było inaczej, pewnie by jej powiedziała, że po niedośpian, który dziewczyna miała w wiklinowym koszyku, wcale nie trzeba włazić do jakiejś podmytej przez morze groty. To samo zielsko rosło kępami na klifach.

Eskel wyciągnął z pochwy srebrny miecz i powoli wszedł do jaskini. W środku cuchnęło wilgocią, mułem i zgniłym mięsem. Wiedźmin przystanął i zmrużył oczy. Podniósł z ziemi kamień i rzucił go lekko w głąb groty. W odpowiedzi na hałas w mroku błysnęły perłowozielone ślepia, coś ślisko jęknęło. Na sekundę zapadła cisza, a potem w jego stronę jak bicz wystrzelił zielonkawy, chropowaty ozór. Wiedźmin uchylił się, złapał jęzor wolną ręką i gwałtownie szarpnął ku sobie. Z ciemności wyskoczyło na niego oślizgłe, szarozielone stworzenie. Z wściekłym wizgiem rozpostarlo czarne od krwi szpony i zaczęło nimi chłostać w powietrzu. Wiedźmin puścił siekący dziko ozór, który natychmiast spróbował go chlasnąć i owinąć się wokół trzewi. Cofnął się, nakreślił w powietrzu Igni. We wnętrzu jaskini zrobiło się jasno. W pomarańczowej łunie ognia zalśniły wilgotne cielsko potwora, klinga miecza i szeroko otwarte oczy martwej dziewczyny, której głowa leżała w gnieździe poczwary jak na poduszce. Potwór zapiszczał, cofnął się na widok płomieni. Wiedźmin chwycił miecz oburącz i ciął silnie z góry. Bryznęła mulista, zielona jucha. Potwór zawył jeszcze bardziej przenikliwie, wstrząsnął się i rzygnął czarnym, żrącym śluzem. Eskel uskoczył w bok, cofnął ostrze, zamierzył się znowu. W tym samym momencie poczwara rzuciła się naprzód, rozkładając szponiaste łapy jak do uścisku. Miecz świsnął krótko i dziki wizg potwora przeszedł w gulgot, a potem ucichł zupełnie. Wiedźmin opuścił miecz. Przez chwilę stał nad martwym cielskiem poczwary, uspokajając oddech, a potem wyciągnął zza paska nóż i kucnął. Po chwili podniósł się, trzymając oderżnięty łeb za oślizgłe, splątane kłaki. Spojrzał przelotnie ku leżu potwora i zastanowił się przez chwilę, czy nie zabrać obu głów, ale ostatecznie zostawił dziewczynę tam, gdzie była. Zamiast tego, samemu nie wiedząc do końca po co, zabrał z jej koszyka niedośpian. Ruszył z powrotem w stronę wsi.

Zapłata za potwora nie była sowita, ale przynajmniej była. Przywódca wsi, łysy jegomość o gęstej, kasztanoworudej brodzie i wielkich jak bochny ciemnego chleba rękach, przyjął wiedźmina z jowialną otwartością i bez ceregieli. Wziął od niego ociekający glutami zielonej juchy łeb poczwary, obejrzał go ciekawie i zagwizdał z uznaniem, jakby miał w rękach wyjątkowo dorodną zwierzynę. Potem wsadził łeb z powrotem do wora i spojrzał na wiedźmina.

- Ile za tę zarazę chcecie? - zapytał, mrużąc w zamyśleniu oczy. Eskel wzruszył nieznacznie ramionami.

- Wezmę, ile dacie.

Starszy wsi wydał z siebie coś pomiędzy chrząknięciem a śmiechem, zastanawiał się jeszcze przez chwilę, skrobiąc się po policzku grubymi palcami, w końcu podszedł do skrzyni ustawionej w kącie izby, grzebał i przewracał w niej dłuższą chwilę. Eskel czekał cierpliwie. W końcu gospodarz wrócił do wiedźmina i wetknął mu w rękę małą sakiewkę, która nie była ani obraźliwie lekka, ani zachęcająco ciężka. Po prostu pobrzękiwało w niej trochę monet.

Starszy wsi rozłożył ręce.

- Lichy pieniądz wam daję, wiedźminie, ale musi starczyć.

Eskel schował trzos za pazuchę, skinął lekko głową.

- W porządku. Wystarczy.

Starszy wsi odpowiedział skinieniem, zaplótł ramiona na wydatnym brzuszysku. Znów przez chwilę się namyślał.

- Może w gorzale chociaż zrównam, czego nie staje w monecie, hę? Napijemy się? - Wskazał za siebie, na ustawiony w kącie izby stół, na którym stały słusznych rozmiarów gąsior i resztki wieczerzy. Eskel znów skinął głową.

- Czemu nie – mruknął bez żadnego szczególnego wyrazu.

Gospodarz uśmiechnął się z zadowoleniem, siadł za ławą, hojnie rozlał okowitę do szklanic i postawił jedną przed wiedźminem. Eskel usiadł naprzeciw, wziął naczynie, wychylił. Kiwnął głową z uznaniem. Gospodarz wypił swój kielich jednym haustem, nalał znowu, wypił, z hukiem odstawił kufel na blat i mruknął z zadowoleniem, ocierając usta wierzchem sękatej ręki.

- Wiedźminy twarde kompany do gorzały, to wam trza oddać. Zrzygasz się prędzej niż takiego przepijesz, skurczysyny jedne – powiedział wesoło. - Chociaż jeśli o mnie idzie, to bez urazy, panie wiedźmin, ale bym z chęcią przepił za to, cobyście za często do nas nie zjeżdżali.

Eskel przez chwilę milczał. Napił się gorzały, odstawił szklanicę na blat, spojrzał gospodarzowi w oczy i powiedział spokojnie:

- Na waszym miejscu bym za to nie pił.

Starszy wsi zmarszczył się, przechylił ku wiedźminowi przez blat.

- A to dla jakiej przyczyny?

- Bo macie jeszcze robotę dla wiedźmina – odpowiedział cicho.

Starszy wsi się nachmurzył.

- Znaczy się co mi chcecie powiedzieć? Że więcej tej zarazy łazi mi wokół sioła?

Wiedźmin skinął głową.

- Utopce macie w zatoczce na południe od wsi. Jak się ich nie wybije, zeżrą wam prędzej czy później rybaka albo dwóch. Na klifach słyszałem syreny. W grotach znajdą się pewnie jeszcze ze dwie czy trzy baby wodne. Jeżeli lubicie swoje zielarki i nie chcecie, żeby im potwory urywały głowy, to trzeba się ich pozbyć – wyliczył spokojnie.

Gospodarz słuchał, zmarszczony i zasępiony. W końcu westchnął ciężko, odchylił się na krześle.

- Nie mam monety, żeby ci za tą robotę jeszcze zapłacić, wiedźminie. Może inaczej dojdziemy do ładu, hę? Co byś se zawołał za te potworzyska, co?

Eskel milczał przez chwilę. W końcu powiedział cicho:

- Spokoju.

Gospodarz uniósł brwi, wydał z siebie szczekliwe parsknięcie.

- Jakże to?

Eskel wypił resztę gorzały, odstawił kufel na blat. Przez moment w milczeniu ważył słowa. W końcu odezwał się cicho:

- Zabiję dla was te potwory, ale w zamian chcę tu w spokoju osiąść.

Teraz to gospodarz milczał przez dłuższą chwilę, spoglądał na wiedźmina spod zmarszczonych brwi, w zamyśleniu szarpał swą postrzępioną brodę. W końcu powtórzył powoli:

- Osiąść tu chcecie. W spokoju.

Wiedźmin skinął głową.

- Zgadza się. Macie coś przeciwko?

Gospodarz zasępił się na moment, namyślił się, a potem wybuchnął krótkim, tubalnym śmiechem.

- A gdzie tam, siedźcie se. Zdziwiony żem tylko, jak wam prawdę rzeknąć, panie wiedźmin. Słyszało się nieraz, że wiedźmaki to zawsze a zawsze na szlaku. Ale każdemu trza w końcu własnej strzechy nad głową, co?

Wiedźmin nie odpowiedział. Skinął tylko głową, dopił swoją gorzałę i podniósł się zza stołu. Gospodarz poszedł jego śladem. Przez chwilę patrzyli na siebie uważnie, w milczeniu. W ciemnych oczach starszego wsi błyskały wesołe, jowialne iskierki. Żółte ślepia wiedźmina były poważne.

Eskel podszedł do drzwi chaty, podniósł swoje miecze, raz jeszcze odwrócił się do gospodarza.

- Dajcie mi słowo – zażądał cicho. - Że będzie spokój.

Mężczyzna wyciągnął do niego bochniastą rękę.

- Masz słowo, wiedźminie. Nikt cię tu nie zgnębi, póki moja wola cośkolwiek znaczy. Jakże cię w ogóle wołają?

- Eskel.

Uścisk ręki był twardy i szczery. Eskel poczuł się spokojny. Wydawało się, że tym razem nic nie zapowiada pożogi i wycia psów. Wiedźmin znów wyszedł w słońce.