Od autora: By uleczyć serce i duszę, trzeba czasu. Ale nie każdemu jest on dany…


Rozdział 5. Wysłannik


Victoria wiedziała, że nie musi odwiedzać gospody. Pilar i jej pomocnice radziły sobie już całkiem sprawnie z gotowaniem i doglądaniem gości. Jednak kiedy następnego ranka Diego i don Alejandro zaczęli szykować się do wyjazdu do Los Angeles, ruszyła z nimi. Nie chciała, by Diego był tylko z ojcem, gdy znów spotka mieszkańców pueblo. Wiedziała, że w jakiś sposób wszystko się odwróciło, bo jeszcze parę tygodni wcześniej to ona potrzebowała go obok siebie, by móc wejść do gospody, a teraz to jej obecność miała dodawać mu otuchy.

Po rozmowie w bibliotece i względnie dobrze przespanej nocy Diego wyglądał na znacznie spokojniejszego. Być może coś z tego, co powiedział mu ojciec, dodało mu otuchy, może zdecydował się zaufać temu, co mówiła mu żona, a może to uwaga Felipe sprawiła, że przestał się zadręczać. Albo przynajmniej zdecydował, że spróbuje zrozumieć, czemu ludzie w Los Angeles traktują go tak, a nie inaczej.

Mieli szczęście. Pierwszym caballero, jakiego spotkali w drzwiach gospody, był don Esteban. Starszy mężczyzna uśmiechnął się szeroko na ich widok, ale zaraz po powitaniu zwrócił się do Diego.

– Jak się czujecie? – W jego głosie była nieskrywana troska. – Zniknęliście ostatnio tak gwałtownie…

– Wybaczcie ten afront. – Diego pochylił głowę z nieudawaną skruchą. – Nie powinienem był tak was opuszczać.

Caballero poklepał młodego de la Vegę po ramieniu.

– To my powinniśmy byli pamiętać, że nigdy nie uważaliście broni za dobry argument w dyskusjach – powiedział. – Zapomnieliśmy, że to nigdy nie jest łatwe.

– To?

– Gdy skrzyżujesz szpady inaczej niż w ćwiczeniu. Czas zaciera takie nieprzyjemne wspomnienia, więc wybaczcie starym ludziom tę niepamięć, don Diego i pozwólcie, że was zaproszę na szklaneczkę wina. Chciałbym, żebyście dokończyli te wyjaśnienia o nawadnianiu.

– Ach, Archimedesa? – Diego wyraźnie odetchnął z ulgą.

Victoria także odetchnęła. Zainteresowanie i troska don Estebana była dokładnie tym, o czym poprzedniego dnia mówił don Alejandro. Także wspomnienie o greckim uczonym musiało uspokoić jej męża, odwracając jego uwagę od dręczących obaw i kierując ją na problemy całego Los Angeles, bo już po chwili przy stole toczyła się ożywiona dyskusja. Diego tłumaczył, liczył, kreślił figury na stole, objaśniając starszemu mężczyźnie jakieś pominięte poprzednio kwestie. Był tym tak pochłonięty, że chyba nawet nie zauważył, że wokół stołu zebrało się więcej gości słuchających zaimprowizowanego wykładu z historii, fizyki i melioracji. Doña de la Vega, uspokojona, wycofała się cicho i zniknęła w kuchennych drzwiach.

Przedpołudnie mijało leniwie. Diego skończył swoje wyjaśnienia i zajął się notatkami do kolejnego wydania Guardiana. Tego dnia nie było dyliżansu, a nieliczni obecni w gospodzie goście spędzali czas w swoich pokojach. Przynajmniej jeden, jak twierdziła Pilar, był tu już od dwóch dni i chciał zostać jeszcze na następne dwa. Opisała go jako młodego mężczyznę, bardzo eleganckiego i uprzejmego, a Victoria przypomniała sobie, że ten człowiek zjawił się zaraz po tym, jak Diego umknął z gospody po tamtej niefortunnej rozmowie z don Tomaso. Był też w gospodzie poprzedniego dnia i gdyby nie jego szybka reakcja, czwórka desperados zdołałaby wedrzeć się do wnętrza.

Gdy tuż przed sjestą Victoria wyjrzała na werandę, zobaczyła, że zjawił się Mendoza, ale zamiast wejść do środka, siedzi przy pustym stole. To była szansa, jaką mogła wykorzystać dla Diego. Odwróciła się i pośpieszyła do kuchni, by zamienić kilka słów z Pilar, a potem ze swoim mężem.

Gdy Pilar wyszła z kuchni z tacą w dłoniach, Victoria szturchnęła Diego, by ruszył za nią do drzwi.

– Sierżancie, przyniosłam dla was obiad. – Kobieta nachyliła się nad stołem.

– Ale… – Mendoza zawahał się na moment, jednak widok pełnego talerza natychmiast przykuł jego uwagę.

Don Diego już zapłacił – przerwała mu Pilar, stawiając potrawę i natychmiast odeszła.

Don Diego? – Sierżant rozejrzał się dookoła i gdy zobaczył młodego de la Vegę w drzwiach gospody, uśmiechnął się szeroko. – Gracias, don Diego! – oznajmił jeszcze, nim zajął się jedzeniem.

Talerz pustoszał w tempie zdumiewającym nawet dla kogoś, kto znał apetyt Mendozy. Diego podszedł powoli i postawił na stole dzbanek z winem. Sierżant podniósł na niego pełne wdzięczności spojrzenie.

Gracias, don Diego – wykrztusił ponownie między jednym kęsem a drugim. – Nie miałem już ani centavo na wino…

– Czemu, sierżancie? – Młody de la Vega usiadł z drugiej strony stołu, jeszcze wahając się, czy sama jego obecność nie odbierze żołnierzowi apetytu, ale Mendoza tylko uśmiechnął się z wdzięcznością, zajęty opróżnianiem talerza.

Victoria, która w międzyczasie podeszła do drzwi gospody, pokiwała tylko głową i zniknęła we wnętrzu. Na odchodnym posłała jeszcze mężowi dodający otuchy uśmiech.

– A kto może mi wypłacić żołd? – odpowiedział wreszcie sierżant żałosnym tonem. – Nie mogę przecież wziąć pieniędzy z kasy pueblo, bo by to była kradzież, don Diego. A to, co miałem, już mi się skończyło…

– A inni żołnierze?

– Też już nic nie mają. – Mendoza przełknął ostatni kęs i wytarł usta serwetką. Wyprostował się za stołem, starając odzyskać postawę godną kogoś, kto dowodzi garnizonem, ale zaraz zwiesił ciężko ramiona. – Nie wiem, jak to rozwiązać, don Diego – poskarżył się. – Wysłałem do gubernatora wiadomość, że alcalde nie żyje i że przejąłem dowodzenie, a on nic mi nie odpisał. Poprzednim razem wszystko było wiadomo, a teraz nie wiem, czy mam zbierać podatek, wypłacać żołd, czy może ktoś przybędzie…

Diego mimowolnie odetchnął z ulgą. Mendoza mówił i zachowywał się tak samo, jak niegdyś, jakby sam poczęstunek sprawił, że zapomniał o wszystkich swoich obawach wobec tego nowego, odmienionego Diego de la Vegi.

Zaraz jednak uwagę caballero zwrócił wjazd do pueblo i widoczna za nim droga.

– Chyba ktoś przybędzie, sierżancie – powiedział powoli. – Chyba właśnie przybył.

Bramę pueblo mijał niewielki oddział lansjerów. Jechali skróconym galopem, wyprostowani, pewni siebie i dumni tak, jak tylko mogli być członkowie elitarnego oddziału, świadomi swej przewagi nad każdym, kogo napotkają na swojej drodze. Srebrzyste hełmy lśniły jasno w południowym słońcu, biel mundurów, nieskalana na pierwszy rzut oka mimo przebytych mil, była świadectwem bojowej sprawności i dyscypliny przybyszy, zapewne nieporównanie większej niż żołnierzy, którzy stacjonowali w garnizonie Los Angeles.

Na placu wybuchło zamieszanie, bo lansjerzy nie zwolnili nawet na moment, jakby niebaczni na to, że ludzie muszą przed nimi uciekać. Kilku z nich wjechało w bramę garnizonu, wpychając do środka stojących tam żołnierzy, inni rozjechali się po obrzeżach placu z muszkietami gotowymi do strzału. Uciekający z placu nagle się zatrzymali, bo nieoczekiwanie w zaułkach pojawili się kolejni lansjerzy, też uzbrojeni i gotowi do walki, zaganiając ich z powrotem na środek pueblo. Co poniektórzy z mieszkańców, zdumieni i przestraszeni, unosili już ręce w uniwersalnym geście poddania. Ich reakcja nie dziwiła Diego. Szybkość i gwałtowność, z jaką goście zajęli pueblo budziła niepokój.

To nie była wizyta. To był atak.

Drzwi gabinetu alcalde otworzyły się z trzaskiem i Diego poderwał się ze swego miejsca za stołem. Żołnierze w białym mundurze wyprowadzili na plac don Tomaso i pociągnęli go w stronę studni, gdzie zatrzymało się kilku z nowoprzybyłych. Jedyny w oddziale jeździec z odkrytą głową, gładko uczesany blondyn z insygniami porucznika, wyszarpnął pistolet i wystrzelił w powietrze.

Zapanowała cisza.

– W imieniu Jego Królewskiej Mości Króla Ferdynanda VII oznajmiam, że pueblo zwane Los Angeles znajduje się od tej chwili pod prawem wojennym! – oznajmił donośnie. – Wszelkie próby sprzeciwu, użycia broni, czy opuszczenia terytorium będą uznane za bunt i karane przez sąd wojskowy!

Ludzie stłoczeni na placu wydawali się kulić.

– Stan taki – ciągnął porucznik – utrzymany będzie do czasu zakończenia śledztwa przez wysłannika królewskiego, jego ekscelencję pułkownika Gilberto Risendo!

– A czego to śledztwo dotyczy? – Don Tomaso spróbował wyszarpnąć ramię z uścisku żołnierza. Bezskutecznie. Lansjer tylko wzmocnił chwyt i caballero niemal zgiął się w pół, by ulżyć wykręconej ręce.

– Waszych machlojek, alcalde! – odparł porucznik.

– Nie jestem alcalde! – zaprotestował don Tomaso.

– Doprawdy? – Mężczyzna nachylił się w swoim siodle w stronę caballero.

Diego był już w połowie drogi przez plac do przybysza, gdy za jego plecami ktoś zawołał.

– On mówi prawdę, Hidalgo!

Młody de la Vega obejrzał się, zaskoczony rozkazującym tonem obcego.

Na schodach werandy stał jeden z gości gospody. Wysoki, elegancko ubrany młody mężczyzna o ciemnych, falujących włosach, ten sam, który poprzedniego dnia bronił wraz z innymi gospody przed desperados i wahał się, czy nie strzelić do Zorro. Gdy spostrzegł, że przyciągnął uwagę zebranych, ruszył nieśpiesznie w stronę dowódcy lansjerów.

– Zdążyłem się dowiedzieć, że tutejszy alcalde już od parunastu dni leży na cmentarzu – oświadczył. – Ten człowiek jest jednym z miejscowych caballeros. Uwolnić go!

– Rozkaz, pułkowniku!

Żołnierze trzymający don Tomaso puścili go. Poczerwieniały z gniewu mężczyzna wyprostował się, ale nim otworzył usta, pułkownik Risendo odezwał się znowu.

– Ani słowa, señor! – oznajmił tak lodowatym tonem, że caballero zamarł. – Ani słowa. Przejęcie biura alcalde do jakiego się posunęliście wraz z innymi caballeros może być uznane za akt buntu czy zdrady. Nie radzę wam sprawdzać, jaki wydałbym w tej sprawie wyrok!

– Buntu? – zapytał głośno Diego. – Na jakiej podstawie? Mamy zobowiązania wobec gubernatora…

Chłodne, niebieskie oczy pułkownika zlustrowały go od stóp do głów.

– Wy jesteście Diego de la Vega, jak słyszałem – stwierdził. – Nie radzę się wam wtrącać, skoro to wy odpowiadacie za nieobecność alcalde!

Młody de la Vega zawahał się. Nazwisko i twarz tego pułkownika były mu w jakiś sposób znajome, ale nawet gdyby przybysz był całkowicie obcy, to sposób, w jaki jego ludzie opanowali pueblo, oznaczał tylko jedno. Królewski wysłannik był niebezpiecznym człowiekiem i groźbą dla każdego mieszkańca Los Angeles. A jeśli to on był tamtym żołnierzem w Madrycie… Diego poczuł znajomy dreszcz zagrożenia i wiedział już, że powinien był milczeć i jak najszybciej zniknąć z pueblo.

Jednak na unik było już za późno i w tej chwili mógł zrobić tylko to, co przez lata powtarzał w podobnych sytuacjach. Uniósł dłonie w pokojowym geście, by zatrzeć wrażenie po swoim pierwszym pytaniu i uśmiechnął się ugodowo, tak, jak zawsze się uśmiechał do Luisa Ramone czy Ignacio de Soto.

– Pytałem, pułkowniku, o wasze zdanie – powiedział znacznie ciszej, lekko niepewnym głosem. Łagodny, uczony don Diego de la Vega chciał wyjaśnić zaistniałe nieporozumienie. – W jaki inny sposób mogliśmy poradzić sobie z administracją pueblo? Musieliśmy mieć dostęp do ksiąg podatkowych, by właściwie przygotować należności dla Monterey…

Risendo zerknął w stronę Mendozy, który szedł zaraz za Diego.

– No tak, gdy macie kogoś takiego za dowódcę garnizonu… – Usta drgnęły mu w pełnym niesmaku grymasie. – Sierżancie! Odmaszerować do garnizonu! Resztę dnia spędzicie w karcerze! Wasi ludzie też! Jesteście zawieszeni!

– A–ale… – zająknął się Mendoza.

– Odmaszerować, powiedziałem! Żadnych wart, żadnych patroli… Moi ludzie wjechali tu niezauważeni! Gdybyście byli alcalde, stanęlibyście przed plutonem egzekucyjnym za taką nieudolność i niedopełnienie obowiązków! Więc zejdźcie mi z oczu, nim każę was włóczyć końmi!

Dookoła ludzie sapnęli zszokowani. Pułkownik Risendo zręcznie wskoczył na obramowanie fontanny.

– Wracajcie do domów! – oznajmił. – Przybyłem tu, by poprowadzić śledztwo w sprawie śmierci kapitana Monsangre. Zapoznam się z raportami waszego alcalde, będę też was wzywał i zadawał pytania, a moi ludzie przejmą na ten czas patrole w okolicy, by zapewnić bezpieczeństwo pueblo. Gdy to skończę, dowiecie się, jaki będzie wyrok. Ci z was, którzy są niewinni, nie mają się czego obawiać.

– Wydacie wyrok? Tutaj? Nie w Monterey? – zapytał don Alejandro.

– Wy jesteście…

– Alejandro de la Vega.

– De la Vega… – Pułkownik przeciągnął nazwisko przyglądając się uważnie starszemu caballero. – Tak, tu usłyszycie wyroki – powiedział w końcu. – A teraz czas, bym zajął się tym, co mnie tutaj sprowadziło!

Odwrócił się i ruszył do garnizonu, otoczony przez biało umundurowanych lansjerów. Znieruchomiali ludzie w pueblo obserwowali, jak przybysze wprawnie zagarniają na dziedziniec tych z miejscowych żołnierzy, którzy wybiegli z koszar. Mendoza raz czy drugi obejrzał się jeszcze w stronę gospody, ale widok zacieśniającego się kręgu uzbrojonych gości musiał odebrać mu całą odwagę, bo przyspieszył kroku. Ostatni z oddziału pociągnęli za sobą skrzydła bramy i, po raz pierwszy od śmierci de Soto, garnizon został zamknięty.

– Mam nadzieję, że ten pułkownik… – zaczęła mówić Victoria.

– Mendozie chyba nic nie grozi – przerwał jej don Alejandro. – Nam również – podniósł głos. – Zachowajmy spokój, przyjaciele – powiedział dobitnie, obracając się do zebranych dookoła ludzi. – Zachowajmy spokój. Ten pułkownik przybył tu z zadaniem od gubernatora. Widać chce sprawdzić, co było kłamstwem w raporcie de Soto. Wszyscy wiemy, co się wydarzyło i możemy mu o tym opowiedzieć.

X X X

Plac pueblo tonie w słońcu. Niebo jest głęboko błękitne, budynki jarzą się bielą. Ludzie tłoczą się pod ścianami i na balkonach w różnobarwnej masie.

Długo na to czekałem, Diego – słyszy głos za swymi plecami.

De Soto jest w mundurze i z rękawicami w dłoni, tak uśmiechnięty i zadowolony, aż Diego przez moment czuje zdumienie, że widzi go bez dziury w twarzy.

Długo na to czekałem – powtarza alcalde i, pochylając się w tak znajomym, drwiącym ukłonie, wskazuje na stopnie ze zbielałych desek.

Diego szarpie się, widząc przed sobą rusztowanie szubienicy, ale coś trzyma go za ramiona. Nie może się cofnąć. Wyrywa się, ale musi iść po schodach, w górę. Chce krzyczeć, ale coś zaciska mu gardło. Widzi ojca i Felipe, związanych, pod strażą. Obok Monsangre przytrzymuje Victorię, jedna dłoń kapitana niknie gdzieś pod jej bluzką, a druga we włosach.

Tornado rży nagle, wspina się na zadnie nogi gdzieś poza tłumem i Diego raz jeszcze próbuje się uwolnić. Jeśli tylko dopadnie barierki…

Ale nie może drgnąć z miejsca, szorstki sznur na szyi przytrzymuje go pod ramieniem szubienicy. Obok de Soto stoi ubrany w garnitur mężczyzna o ciemnych, falujących włosach. Pociąga za lewar.

Zapadnia szafotu usuwa się nagle spod stóp i ostatnim, co Diego słyszy, spadając, jest przeraźliwy krzyk Victorii.

Wstrząs.

Zagubienie. Ciemność. Szum w uszach. Chłód pod plecami.

Diego przez chwilę nie rozumiał, gdzie jest i co się dzieje. Łapał jedynie desperacko powietrze, słysząc tylko łomot pośpiesznie bijącego serca i oddech.

– Diego? Diego, co się stało?

Victoria była gdzieś w pobliżu, niepokoiła się o niego. Jednocześnie w jej głosie nie było przerażenia czy rozpaczy i chyba to pozwoliło młodemu caballero zrozumieć, że przed chwilą tylko śnił.

– Diego? – odezwała się znowu Victoria gdzieś nad jego głową. Za moment usłyszał szelest pościeli i klapnięcie bosych stóp. – Co się dzieje, Diego?

Okrążyła łóżko i przyklękła przy swoim mężu. Diego odetchnął raz jeszcze, głęboko, uspokajając zarówno oddech, jak i serce. Teraz już widział, że leży na podłodze obok łóżka, zaplątany w prześcieradło i koc. Musiał rzucać się w koszmarze.

Podźwignął się z trudem. Czuł, że ma wilgotne włosy, nocne powietrze nieprzyjemnie ziębiło mu spocone plecy. Victoria zapaliła świecę i wróciła, by pomóc mu wymotać się z pościeli. Gdy w końcu usiadł na brzegu łóżka, rozłożyła prześcieradło i koc, i wróciła pod przykrycie.

Diego oparł czoło na dłoniach.

– Co się stało, Diego? – Victoria powtórzyła pytanie. – Znów zły sen?

– Zły i głupi – odpowiedział. Usłyszał, jak jego żona wzdycha głęboko.

– Kiedy ja tak mówiłam, budziłam się przerażona do szpiku kości – zauważyła. – Połóż się.

Gdy usłuchał, przetoczyła się w pościeli, by go objąć i oparła policzek na jego ramieniu. W półmroku jej włosy przypominały rozlany atrament, a ciepło ciała odpędzało nieprzyjemny chłód. Czuł jej oddech na swojej skórze.

– Jestem tutaj – odezwała się cichym głosem. – Żyję. To był tylko zły sen

Diego zacieśnił na moment uścisk. Wiedział, do czego nawiązywała i wiedział, że chciała go uspokoić po prześnionym koszmarze, ale tym razem sen był inny.

Przez chwilę patrzył, jak światło świecy odbija się w obrączce na dłoni jego żony. Chciał powiedzieć jej, że się boi. Że martwi go, kim jest ten królewski wysłannik i do czego może doprowadzić jego śledztwo. Że wyśniony właśnie sen zrodził się z tego niepokoju.

Ale nie mógł. Nie, kiedy tak ufnie tuliła się do niego i próbowała go pocieszyć. Nie mógł jej powiedzieć, że spotkał już człowieka o takim samym nazwisku, jak królewski wysłannik. I że być może jest to ten sam człowiek. A jeśli tak, to to, że w jego śnie pułkownik pojawił się u boku de Soto, mogło być raczej przepowiednią przyszłego losu Diego de la Vegi niż senną ułudą.

Obrócił się więc do żony i pocałował ją, by rozproszyć ponure myśli wzajemną bliskością i czułością. Ale później, gdy znów zasnęła, leżał u jej boku wpatrując się w sufit. Trudno było mu nie pamiętać, że on i młody żołnierz nazwiskiem Gilberto Risendo brali udział w szermierczym turnieju. A Diego de la Vega, student madryckiego uniwersytetu, nie ukrywał wtedy, czego nauczył go sir Kendall.

I że tutaj w Los Angeles królewski wysłannik był poprzedniego dnia świadkiem ataku desperados i widział, jak Zorro rozbraja ostatniego ze swych przeciwników. Techniką wyuczoną od sir Edmunda.


CDN.