Ostatnimi dniami moja poranna rutyna uległa nieoczekiwanej zmianie. Zamiast zostać wyrywaną z głębokiego snu przez Imeldę, która zwykle budziła współlokatorki bezceremonialnym odsłonięciem kotar, dzień rozpoczynałam od sięgnięcia do szuflady półki nocnej. Oglądałam fałszoskop, by sprawdzić, czy przez noc nie pojawiła się na nim żadna wiadomość.
Bez zmian. Ani przedwczoraj, ani wczoraj, ani dziś. Grawer na obręczy niezmiennie głosił „E. Scouldger".
Położyłam się na boku, żeby w razie czego ukryć się przed Imeldą, i obróciłam fałszoskop między palcami. Wcześniej nie doceniłam, jak piękny naprawdę był. Wykonany z zimnego, połyskującego metalu, solidny i utrzymany w eleganckich kolorach czerni i srebra. Im dłużej doceniałam zestawienie tych barw, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że musiały mieć jakiś związek z rodem Rowle. Poza fałszoskopem Corvus miał jeszcze eleganckie pióro, kieszonkowy zegarek i miotłę w tych samych kolorach. Może to coś związanego z rodzinną tradycją?
Dlaczego nie pisał? Może Ebenezer wymyślił kolejny genialny plan utrudniania mu życia albo Vulpecula dawała się we znaki? A może to ja powinnam odezwać się pierwsza?
Kiedy rozległ się gwałtowny szelest pościeli, schowałam fałszoskop pod kołdrę. Mimo że Imelda ledwo wstała, wyglądała wspaniale ze skórą zaróżowioną od snu, długimi blond włosami w urokliwym nieładzie, ubrana w ładny komplet piżamowy.
Machnięciem różdżki rozsunęła kotary, a chociaż pogoda za oknem nie dopisywała i tak oślepiło mnie skryte za chmurami słońce. Jak co rano reszta dziewczyn z dormitorium zawyła przeciągle, z pewnością w myślach przeklinając nadgorliwą Imeldę.
Otworzyła trzeszczące okno i odebrała od pohukującej radośnie sówki niewielki zwitek pergaminu. Usiadłam na łóżku, przeczuwając, czego mógł dotyczyć.
– Wando – powiedziała cicho, przeciągając się z gracją niczym kotka. Stęknęła przeciągle, z satysfakcją. – Profesor O'Brien oczekuje cię po śniadaniu w swoim gabinecie… Widziałaś gdzieś Fileta?
– Nie, od wczoraj nie…
– Hm, może znów poszedł polować na kury Hagrida.
Przy Knedlu? Życzyłam Filetowi powodzenia.
Padłam z powrotem na łóżko, nie mając najmniejszej ochoty na konfrontację z ciocią. Nastawienia nie zmieniłam nawet godzinę później, gdy w Wielkiej Sali zasiadłam do posiłku, zamierzając przeciągnąć go w nieskończoność. Ziewnęłam, odbierając list od szkolnej sowy. Dla bezpieczeństwa odsunęłam od siebie wszystko, co mogłabym w nieuwadze rozlać, i rozerwałam kopertę.
– Ukochany nie odpuszcza, co? – wymamrotał Cassius, przeżuwając tosta z serem.
– Czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię? – warknęłam, zdecydowanie nie w humorze na słowne przepychanki i to z samego rana. – Mówiłam ci już, że Gniewko nie jest żadnym moim ukochanym. Przyjaźnimy się.
– On o tym wie?
– On tak, ale ty chyba się nie połapałeś.
Cassius zaniemówił, a Arlo zakrztusił się sokiem dyniowym, nawet Imelda zachichotała pod nosem. Z poczuciem satysfakcji obdarzyłam Cassiusa kąśliwym uśmieszkiem. Ostatnimi czasy irytował mnie ponad miarę, szukając okazji, by pałętać się wkoło jak zagubiony szczeniak, wiecznie wiedziony tym samym motywem przewodnim.
Piekielnie droga Gruntildo Winkybunion,
Dobra, dobra, żartuję. Do Gruntildy ci jeszcze trochę brakuje, ale to nie zmienia faktu, że nie mogłaś gorzej dobrać do siebie fikcyjnej czarownicy. Ranni specjalizowała się w magii lodu, a Ty? Z tym temperamentem i nazwiskiem nadawałabyś się prędzej na Yennefer. Być może przed tym, jak podcięła sobie żyły.
Gdybym miała Gniewka w zasięgu rąk, drugi raz nie śmiałby porównać mnie do zielonej, długonosej Gruntinldy i garbatej Yennefer!
Niby rozumiem, dlaczego nie wyjawiłaś nikomu powodu, dla którego tak późno zaczęłaś naukę czarów-marów, ale czy jest sens okłamywać znajomych? Przemilcz rodzinne kwestie i bądź z nimi szczera. Takie rzeczy wychodzą na wierzch w najmniej dogodnych momentach, o czym przekonała się Twoja matka. Podejrzewam, że z konsekwencjami kłamstw Abrakadabra (czy to prawdziwe zaklęcie?) Ci nie pomoże.
Przemilczenie rodzinnych kwestii było niemożliwe, jako że stanowiły fundamenty całej historii. Bez nich reszta nie miałaby najmniejszego sensu. Co miałam powiedzieć przyjaciołom? „Ej, mimo ciotki mugolaczki przez siedemnaście lat myślałam, że jestem mugolką, tydzień charłaczą, a teraz magicznie zostałam czarownicą!" Kto uwierzyłby w taką historię bez zadania niewygodnych pytań? Nikt o zdrowych zmysłach.
Mimo wszystko słowa Gniewka sprawiły, że wbrew wszelkiemu rozsądkowi zatęskniłam za domem. Nie za rodzicami, a Polską, w której dotychczas prowadzone życie może i nie należało do normalnych, ale było tysiąckroć mniej skomplikowane niż tutejsze.
Tym miłym akcentem przejdę do wizyty Twojej matki. Myślałem, że śnię: stała w progu uśmiechnięta od ucha do ucha jak aniołek, wciskała mi w ręce blachę z Twoim ulubionym ciastem, nawet pochwaliła moją fryzurę! Tak się składa, że od trzech miesięcy nie chciało mi się iść do fryzjera i wyglądam jak marna podróbka emo nastolatka z wczesnych lat dwutysięcznych, więc jak możesz sobie wyobrazić, raczej nie mówiła szczerze…
Miałam ochotę krzyknąć z frustracji. W innych okolicznościach komentarz Gniewka na temat jego włosów pewnie by mnie rozbawił, ale nie w tak bliskim towarzystwie tej przebrzydłej manipulantki. Przecież go nie cierpiała! Ledwo zmuszała się do witania się z nim, więc co nagle strzeliło jej do głowy, żeby nachodzić go w domu?
Jak już skończyła zachwycać się nad naszą bliską rozbiórki hacjendą i wypiła kawkę, przeszła do meritum. Prosiła mnie, żebym wyperswadował Ci z głowy ignorowanie ich (a w zasadzie jej, bo jak tak o tym pomyślę, to mówiła wyłącznie o sobie). Podobno nie odpisujesz. Pytała też, jak często utrzymujemy kontakt… Nie wyglądała na zadowoloną z odpowiedzi. Wiem, że masz swoje powody, żeby z nią nie rozmawiać, ale może powinnaś chociaż napisać do niej kilka słów? Nie zamierzam Cię do niczego namawiać, chociaż byłoby miło, gdybym nie musiał już znosić jej dziwnych prób przekupstwa. Co prawda ciasto upiekła piekielnie dobre, więc postanowiłem o niej wspomnieć.
PS: Bądź litościwa, Winkybunion.
Twoja matka wyważyłaby drzwi, gdybym nie wpuścił jej do środka.
Rzeźnik z Blaviken.
Zamknęłam oczy, starając się uspokoić. Gdybym wiedziała, w jaki sposób tworzy się wyjca, sporządziłabym go choćby w otoczeniu setek uczniów i pobiegła sprintem do sowiarni. Matka przekraczała wszelkie granice, próbowała podlizać się Gniewkowi i wymuszać na nim obietnice, dalej nie potrafiąc poszanować mojej potrzeby zachowania dystansu!
Miałam ochotę zmiąć list w dłoniach. Wcisnęłam go do kieszeni i zignorowałam zaalarmowane spojrzenia Arlo i Imeldy, zanim zerwałam się od stołu, bezwiednie podążając do gabinetu cioci. Przed opuszczeniem Wielkiej Sali usłyszałam zdziwione nawoływania Imeldy, ale puściłam je mimo uszu.
Przed dotarciem na odpowiednie piętro zdołałam rozchodzić lwią część targających mną emocji, co przyjęłam z ulgą. Nie chciałam wybuchnąć na niczemu winną ciocię. Zapukałam do drzwi i gdy wydobyło się zza nich mrukliwe „proszę", weszłam do gabinetu. Siedzącą za biurkiem Janę zasłaniały stosy rolek pergaminów. Gdzieś pośród nich musiało znajdować się kilka moich wypracowań, nad którymi spędzałam ostatnio godziny w bibliotece.
– Ach, już jesteś. Świetnie. – Wskazała na fioletowy fotel. – Doszły mnie słuchy, że w zeszły weekend wylądowałaś w skrzydle szpitalnym.
Z obawą potwierdziłam zdawkowym skinieniem głowy i usiadłam, splatając ręce na podołku.
– Czemu dowiedziałam się tego od pani Poppy, a nie od ciebie? Nawet Cassius nie chciał pisnąć słówka, jak zaczepiłam go po lekcji.
Zagryzłam wargi. Zamierzałam przygotować odpowiedź na to pytanie podczas śniadania, ale nie spodziewałam się, że dostanę tak wyprowadzający z równowagi list. W głowie miałam pustkę.
– To nic takiego – odparłam, wykręcając sobie palce.
– Śmiem twierdzić inaczej.
Jej ton głosu był pełen oczekiwania, więc wiedziałam, że ten temat rozmowy prędko się nie zakończy.
– Ech… Posprzeczałam się z kimś i to wszystko – powiedziałam.
Czy dobrze postąpiłam? Mnie samą oburzała myśl, że napadnięta pod sowiarnią Emma nie zgłosiła tego incydentu profesorowi Flitwickowi, a teraz robiłam dokładnie to samo.
– Oczekuję konkretów.
– Ciociu, to naprawdę głupie – jęknęłam błagalnie. – To nic takiego, zwykła idiotyczna sytuacja, do której wcale nie powinno dojść.
– Z tym się zgodzę. Nikt nie powinien przyprawiać mojej siostrzenicy o wstrząśnienie mózgu. – Przeszyła mnie tak intensywnym spojrzeniem, że z wrażenia cała zesztywniałam. – Dobrze. Zaufam ci, że nie miało to większego znaczenia, skoro tak się przy tym upierasz. Mimo wszystko rozważ to jeszcze, proszę. Możesz przyjść do mnie z każdą błahostką, a szczególnie chciałabym wiedzieć, gdyby ta sprzeczka miała cokolwiek wspólnego z incydentami mugolaków. Rozumiemy się?
Ta sprzeczka miała wszystko i zarazem nic wspólnego ze wspomnianymi incydentami, ale czułam niezrozumiały sprzeciw na myśl o wydaniu Vulpeculi. Owszem, Ebenezer był na miejscu, ale nie odezwał się nawet słowem, tylko obserwował całą sytuację z wyrazem uprzejmego zainteresowania. Nie zrobił nic a nic, żebym mogła skierować na niego uwagę kadry nauczycielskiej. Całe światło padłoby na Vulpeculę.
– Rozumiemy się – potwierdziłam bez entuzjazmu.
Nie wierzyłam w słowa Jany. Wcześniej wierciła mi dziurę w brzuchu odnośnie rozmowy z rodzicami, a teraz, kiedy nie odpisywałam na ich listy, na pewno informowała ich o moich poczynaniach w szkole. Cokolwiek powiem cioci, wróci to do nich jak bumerang, a jeszcze może strzelić im do głowy pomysł zabrania mnie z Hogwartu.
– Jak idą ci postępy w nauce? – spytała.
Pokrótce opowiedziałam, czym zajmowałam się przez ostatnie tygodnie. Pokazałam jej harmonogram nauki, który nosiłam ze sobą wszędzie, po łebkach przemknęłam temat eliksirów i odwróciłam od nich uwagę Jany, z dumą stwierdziwszy, że nadrobiłam już sporo materiału z historii magii. Mimo że mugolska historia wcale mnie nie pasjonowała, tę magiczną pochłaniałam z równą łatwością co czytanie dobrej serii z gatunku fantasy.
– A zaklęcia?
– Tu już nie jest tak kolorowo – burknęłam, chowając planer do torby. – Nie jest źle, ale początki zawsze są trudne.
– Nie we wszystkim można być ekspertem. Jedni łapią zaklęcia w lot, drudzy teorię. To coś zupełnie normalnego.
– Niby tak, ale myślałam, że będzie szło mi lepiej. Nigdy nie miałam większych problemów z nauką…
– Póki trzymasz się harmonogramu, nie mamy czym się martwić. Możemy zorganizować ci dodatkowe lekcje praktyczne z profesorem Flitwickiem, ze mną albo, jeśli wolisz, zawsze możesz poprosić Imeldę o pomoc. Co o tym myślisz?
– Och, ja… Chyba na razie wolę uczyć się sama. Kiedy coś zacznie sprawiać mi trudności, najwyżej cię o tym poinformuję.
Ciocia pokiwała głową w zamyśleniu.
– Dobrze. A co z lataniem? Nie jest to oczywiście przedmiot, ale wszyscy pierwszoroczni biorą udział w zajęciach z panią Hooch do czasu, aż potrafią jako tako zapanować nad miotłą – stwierdziła rzeczowo i zanim zdążyłam wymyślić odpowiedź, dodała: – Może Cassius mógłby ci z tym pomóc?
– Cassius?
– Tak. Zauważyłam, że spędzacie ostatnio razem sporo czasu. Raczej nie miałby nic przeciwko, ale w razie gdyby zamierzał marudzić, zawsze mogę wysłać mu liścik.
Po moim trupie.
– Wolę panią Hooch.
– Nikt o zdrowych zmysłach nie woli pani Hooch… Wando, co się dzieje? – Przydzieliła mi dłuższy moment na odpowiedź, ale nie potrafiłam wydusić z siebie żadnego sensownego usprawiedliwienia. – Nie powiedziałaś im, tak?
Spuściłam głowę.
– Nie masz się czego wstydzić.
– Nie wstydzę się – odparłam, chociaż nie wiedziałam, czy to do końca prawda. Mimo wszystko było mi głupio, gdy nie potrafiłam przy Corvusie rzucić Depulso. – Po prostu… Gdybym im powiedziała, zadawaliby pytania, zastanawialiby się, jak do tego doszło. Nie mam ochoty o tym myśleć, a co dopiero rozmawiać.
Ciocia opadła na oparcie zdobionego profesorskiego krzesła.
– Czy naprawdę jest w tym coś takiego złego? – dopytałam, uciekając wzrokiem po całym gabinecie, byleby nie spojrzeć Janie w oczy. – To prywatna sprawa dotycząca okropnych decyzji, które podjęli za mnie rodzice… Nadgonię pięć lat materiału, a jak przyjdzie czas egzaminów powiem, że różnice w sposobie nauczania między Polską a Wielką Brytanią były na tyle duże, że nie zdołałam się wystarczająco przygotować do owutemów. Może to nieprawda, ale przynajmniej nie będę musiała nikomu mówić o tym, co zrobili mi rodzice.
Ciocia trwała w ciszy przez długi moment, zamyślona. Raz po raz tworzyła piramidkę z palców, wpatrzona we mnie czujnym spojrzeniem.
– Skoro tak zdecydowałaś… – powiedziała tonem wskazującym, że nie zamierzała się ze mną kłócić. – Obawiam się tylko, że to zbyt duży sekret, żeby siedemnastolatka mogła sobie z nim samotnie poradzić. Powinnaś mieć kogoś, z kim możesz o tym porozmawiać.
– Mam Gniewka, wymieniamy listy. To mi wystarczy.
Ciocia nie wyglądała na przekonaną.
– Dobrze. Wybór należy do ciebie, ale i tak nie widzę powodu, dla którego miałabyś się obawiać lekcji z Cassiusem. Niedługo stuknie mi czterdziestka, a ja dalej nie potrafię utrzymać się na miotle dłużej niż dziesięć sekund – wyjaśniła z sentymentalnym uśmiechem. – Latanie na miotle to jego druga natura, na pewno chętnie cię pouczy. Więc jak?
Miałam go po dziurki w nosie, ale nie zamierzałam tłumaczyć się z tego wszystkiego cioci. Gdybym ponownie odrzuciła tę samą ofertę, pewnie podobnie do matki drążyłaby, dlaczego go unikałam.
– No dobrze, jakoś to przeżyję – zgodziłam się z ciężkim sercem.
– Zuch dziewczyna. – Naprędce sięgnęła po pióro zakopane wśród rolek pergaminu i sporządziła notatkę, którą przekazała sowie. Mały ptak wyleciał przez uchylone okno. – Nie będę cię tu już dłużej trzymać.
Chociaż prawie że wstałam, powstrzymało mnie poczucie niedokończonej sprawy. O Vulpeculi nie zamierzałam pisnąć słówka, ale kto bronił mi wybadać teren?
– Mogłabym cię o coś spytać? – mruknęłam, a ciocia przyzwoliła skinieniem głowy, wracając do oceniania wypracowań. – O ucznia.
Wydała z siebie zaciekawiony pomruk.
– Zależy, czego dotyczy to pytanie. Jestem twoją ciotką, ale też profesorką i nie powinnam plotkować o swoich podopiecznych, pamiętaj o tym. A teraz, co chcesz o nim wiedzieć?
O nim? Nie miałam pojęcia, skąd wpadło jej do głowy, że chciałam spytać o chłopaka.
– Co? Nie chciałam pytać o Corvusa.
– Tak się składa, że sądziłam, że spytasz o Cassiusa – zachichotała. W jej oliwkowych oczach zatańczyły buńczuczne iskierki przyprawiające mnie o pieczenie policzków. – Jest takie powiedzenie, głodnemu chleb na myśli.
– Ciociu, proszę. Wcale o nich nie chodzi…
Spuściła roześmiany wzrok z powrotem na wypracowania.
– No to o kogo?
– O Ebenezera.
Na moment pióro w ręce cioci zamarło, gdy pisała komentarz do zaznaczonego na czerwono fragmentu wypracowania. Skrobanie stalówki po pergaminie wznowiło się.
– Pan Rosier to zdolny młody czarodziej, Wando. Zdecydowanie utalentowany i wszechstronny, zapasjonowany Salazarem Slytherinem… Ulubieniec profesora Slughorna – powiedziała, a w ostatnim komentarzu pobrzmiewała ledwo dostrzegalna nuta zdegustowania. – Czemu pytasz? To on wysłał cię do skrzydła szpitalnego?
– Nie. – Dla odmiany nie kłamałam, więc udało mi się zabrzmieć pewnie. W gruncie rzeczy Ebenezer nie wyjął nawet różdżki. – Wydaje się trochę dziwny, nie uważasz?
– Określiłabym go mianem… ukierunkowanego.
– Ukierunkowany? Poważnie?
– Nie mogę nic zrobić do czasu, aż nie powiesz wprost, kto na ciebie napadł.
– To nie on. Po prostu… Słyszałam, że jest jednym z tych, co uważają się za lepszych z powodu czystości krwi. – Wstałam z fotela. – A mimo tego tak go chwalisz.
– Jestem profesorką. Nie w mojej gestii leży ocenianie uczniów na podstawie ich światopoglądów, tylko umiejętności. Zresztą, nie on jeden, wszyscy z czystokrwistych rodzin mają podobne opinie – powiedziała obojętnie, energicznie skrobiąc stalówką po pergaminie.
– Nie wszyscy.
– Tak, pan Rowle zdaje się należeć do nielicznych wyjątków.
Z tej perspektywy nie widziałam jej twarzy, ale przeczuwałam, że ciocia znów się uśmiechała. Czy naprawdę byłam aż tak przewidywalna? Może gdyby nie wcześniejsza pomyłka…
Zamierzałam się pożegnać, gdy śnieżnobiała sowa wleciała przez uchylone okno i z gracją wylądowała na żerdzi ustawionej koło biurka. Jana odwiązała zwitek pergaminu i uniosła palec na znak, żebym czekała.
– Profesor Slughorn chciałby zobaczyć cię w swoim gabinecie – powiedziała.
– W jakiej sprawie?
– Już informował mnie, że eliksiry nie są twoją mocną stroną, ale najwyraźniej jest jeszcze gorzej… – Przesuwała wzrokiem po treści. Przesuwała. I przesuwała. Boże, czy on napisał tam esej?! – Horacy jest skłonny opuścić dla ciebie finał złotego kociołka!
– Złotego kociołka? – spytałam, nerwowo wykręcając sobie palce za plecami. Konfrontacja z profesorem Slughornem napawała mnie takim strachem, że wolałabym zostać zamknięta w sali sam na sam z Ebenezerem.
– Mistrzostwa świata w warzeniu eliksirów! Na gacie Merlina, dlaczego nie mówiłaś, że idzie ci u niego tak paskudnie?
– Ja… Wcale nie było aż tak źle…
Moc spojrzenia cioci niemal zmiotła mnie z powierzchni ziemi, więc czym prędzej pożegnałam się i pognałam do lochów. Czego chciał profesor Slughorn? Zaproponuje mi dodatkowe zajęcia praktyczne albo urządzi bezlitosną pogadankę? Musiało być naprawdę źle, wręcz tragicznie, skoro opuszczał dla mnie mistrzostwa świata! Co jeśli to moja ostatnia szansa na podciągnięcie stopni?
– Wando! Tak się składa, że dostałem liścik od profesor O'Brien…
Przymknęłam oczy, modląc się o cierpliwość. Kiedy je otworzyłam, pochylony w przód Cassius opierał się o nogi Ronalda Weasleya.
– Tak? – mruknęłam bez większego zainteresowania, przystając przy posągu złotego trio. Dłonie wciąż trzęsły mi się ze stresu spowodowanego eliksirami.
– Podobno nie jesteś zbyt dobra z ujeżdżania miotły. Mogę to zmienić.
Wydałam z siebie pełne zażenowania prychnięcie, ale w duchu niechętnie przyznałam, że Cassius odrobinę rozładował napięcie.
– Czy naprawdę istnieje w tej szkole, nie, na tym świecie dziewczyna, na którą zadziałałby ten kompromitujący tekst?
Cassius poświęcił chwilę na pełną dramaturgii myśl.
– Tak, w tej szkole na pewno.
– To jej poszukaj.
– Ależ Wando, to polecenie profesor O'Brien! – jęknął, chwytając mnie za rękę, gdy chciałam go wyminąć. Dłoń miał ciepłą i przyjemnie miękką, choć nie bez wyczuwalnych zgrubień pęcherzy, zapewne od latania na miotle. – A tak na poważnie, teraz mam czas.
– Ale ja nie mam. – Gdy zobaczyłam jego pytające, lekko zawiedzione spojrzenie, dodałam: – Profesor Slughorn pilnie po mnie posłał. Pogadamy potem.
Cassius ułożył usta w kształt smutnej podkówki i przytaknął. Ani się obejrzałam, minęłam dwie kamienne pochodnie w kształcie węży i pewnym krokiem zbliżałam się do punktu docelowego, gdy ponownie minęłam znajomy portret. Tym razem hrabia Fairfax nie spał, a strzepywał niewidzialny pyłek z krwistoczerwonej atłasowej peleryny.
– Dzień dobry – wypaliłam bez zastanowienia, kiedy nasze spojrzenia się spotkały.
– Witam. – Zadarł nosa, dając mi do zrozumienia, że odpowiedział z łaską. Dopiero po chwili zorientował się, że nie byłam przypadkową uczennicą. – Ach, to ty. Kompanka tej… perswazyjnej pannicy.
Nerwowo przestąpiłam z nogi na nogę, podczas gdy hrabia westchnął ostentacyjnie, poprawiając blond loczek.
– Kogo tym razem mam obserwować?
– Och, ja nie…
Zamilkłam raptownie, a coś zaświtało mi w głowie. Czy Fairfax naprawdę był skłonny przyjąć polecenia od całej naszej czwórki, nie tylko Imeldy? To otwierało sporo możliwości: na przykład mogłabym odwołać obserwowanie Corvusa, ale to miałoby swoje konsekwencje. Imelda na pewno dowiedziałaby się, kto za tym stał.
– W sumie… mógłby pan dodatkowo przyjrzeć się Ebenezerowi Rosier, to taki wysoki, czarnoskóry Ślizgon z siódmego roku.
– Tak, zdaje się, że takiego kojarzę – przytaknął dostojnie Fairfax, chwytając poły peleryny. – Nad wyraz elegancki młody panicz.
– Racja. – Mimo antypatii nie mogłam się nie zgodzić z tym opisem. – Mógłby pan też nasłuchiwać, czy przypadkiem nie wspomina czegoś o liście?
– Jakiej znowuż liście?
– Gdybym cokolwiek o niej wiedziała, nie prosiłabym pana o pomoc – odparłam ze zniecierpliwieniem, na co hrabia przytaknął bez entuzjazmu. – Dziękuję.
Wznowiłam wędrówkę po lochach i gdy wyszłam zza rogu na ostatniej prostej, z oddali widziałam otwarte drzwi do gabinetu profesora Slughorna. Kamienne ściany niosły echo jego donośnego śmiechu. Pewnie rozmawiał z innym nauczycielem, więc niespiesznie dotarłam do celu i przystanęłam z boku pod ścianą, nie chcąc wpraszać się na siłę. Myliłam się.
– Wyśmienite wypracowanie, panie Rowle – stwierdził z zadowoleniem profesor Slughorn. – Takie ocenia się z prawdziwą przyjemnością, a nawet powiedziałbym ulgą, kiedy są poprzedzone pozbawionymi sensu wypocinami na temat magicznych właściwości esencji z belladonny…
Corvus zaśmiał się cicho, uprzejmie, ale powiedziałabym, że raczej nieszczerze. Mnie natomiast oblał zimny pot, jako że jeszcze w środę sama pisałam o tej esencji.
– Kto pana tak torturuje, profesorze? – odezwał się trzeci sztucznie pochlebny głos, zdecydowanie znajomy, ale nie potrafiłam od razu przypisać go do odpowiedniej osoby.
– Och, nie powinienem mówić… – Horacy zachichotał sugestywnie, żeby po budującej napięcie chwili dodać: – Może kojarzycie tę, hm… Walerię? Siostrzenicę profesor O'Brien?
Poderwałam się, jakby ktoś chlusnął mi w twarz z wiadra wody. Walerię?!
– Wandę – automatycznie poprawił go Corvus, ale w jego głosie zabrzmiało wahanie.
Profesor Slughorn westchnął równie ostentacyjnie co hrabia Fairfax.
– Racja, przepraszam. Cóż mogę rzec, dziewczyna jest sympatyczna, ale wzdrygam się za każdym razem, kiedy widzę, co zmajstrowała w kociołku… Oczywiście chciałbym, żeby zostało to między nami – dodał pośpiesznie, na co odpowiedziały mu dwa ciche pomruki. – Odnośnie spotkania Klubu Ślimaka…
Czekałam, aż goście wyjdą, ale nie zanosiło się na to. Kiedy pozbierałam się po bezlitosnej serii dźgnięć prosto w dogorywającą dumę, zdecydowałam, że lepiej dłużej nie zwlekać z konfrontacją. Wparowałam do środka, witając się butnie, a trzy postacie – każda z inną miną – zwróciły w moją stronę.
Profesor Slughorn w pierwszej chwili wyglądał na zaskoczonego, w drugiej już zrozumiał, że byłam „Walerią", po którą wcześniej posłał sowę. Corvus stał przed biurkiem z rękami splecionymi za plecami i spoglądał na mnie przez ramię lekko spłoszony, choć nie bez ledwo zauważalnego drgnienia wargi. Natomiast na twarzy dostojnie usadowionego na fotelu Ebenezera pojawił się grymas wstrętu, szybko zastąpiony przez udawaną obojętność.
– Chciał pan ze mną porozmawiać – powiedziałam, gdy w gabinecie zapadła martwa cisza.
Profesor Slughorn ożywił się, wychodząc zza biurka, ale wcale nie podekscytowało go moje przybycie. Popatrzył po chłopakach, gładząc kozią bródkę i efektownie przeciągając milczenie.
– Moi drodzy, mógłbym was prosić o drobną przysługę?
– Oczywiście – odparł Ebenezer, dźwięcznie akcentując każdą sylabę, a zesztywniały Corvus niepewnie skinął głową.
– Tak się składa, że planowałem dziś uczestnictwo w finale przyznania złotego kociołka, ale zamierzałem poświęcić się dla dobra panny Piekielnik. Wy dwaj jesteście moimi najlepszymi uczniami, a jej przydałaby się odrobina korepetycji z eliksirów… Czy któryś z was byłby skłonny poratować starego druha i podjąć się tego zadania?
Połknęłam język. Żaden z nich się nie zgodzi. Ebenezer z wiadomych względów: po co miałby marnować cenny czas na pomoc szlamie w nauce? Corvus natomiast nie przyjmie tej propozycji z racji na obecność swojego wroga w gabinecie Slughorna. Może gdybyśmy byli tu sami…
– W czym trzeba jej pomóc, profesorze?
Serce zamarło mi w piersi, a Corvusowi opadła szczęka.
– Och, na dziś wystarczy eliksir zapomnienia, Ebenezerze! – ucieszył się Slughorn, gładząc na brzuchu napięty do granic możliwości materiał kamizelki. – Możecie skorzystać z pracowni, jeśli bardziej ci to odpowiada.
– Ale… ale… – mamrotałam. Musiałam coś powiedzieć, coś, cokolwiek!
– Spokojnie, Wale… Wando, pod okiem tego uzdolnionego młodego człowieka wreszcie uda ci się uwarzyć zadowalający eliksir – powiedział pokrzepiająco Slughorn. Klasnął w dłonie z entuzjazmem. – Dziękuję ci, Ebenezerze. No, idźcie, później zdam wam obu relację z ceremonii!
Szeroko uśmiechnięty profesor odprowadził naszą trójkę do drzwi, a mnie musiał lekko pchnąć, gdy z oszołomienia przystanęłam w progu, kurczowo ściskając w rękach pasek od torby. Zamykany zaklęciem zamek szczęknął, rozległo się też buchnięcie płomieni kominka, które uświadomiło mi, że bezpowrotnie straciliśmy bezpieczeństwo z powodu obecności Slughorna.
– Ty chyba nie potrzebujesz korepetycji, Rowle. – Ebenezer przystanął u mojego boku i odruchowo postąpiłam o krok w tył, wpadając na drzwi.
– Nie – odparł sucho zdezorientowany Corvus.
– To po co tu jeszcze stoisz?
Zagryzłam wargi, posyłając Ebenezerowi mordercze spojrzenie. Na twarzy Corvusa pojawił się przelotny grymas gniewu. Wyczekiwałam z utęsknieniem jego kontry, ale odszedł bez słowa. Pospiesznym krokiem przecinał korytarz, a gdyby wzrok mógł zabijać, padłby trupem już co najmniej dziesięć razy. Jak mógł tak po prostu zostawić mnie z Ebenezerem i nie zrobić dosłownie nic, żeby mi pomóc?
– Chodź.
Ebenezer skierował się do sali eliksirów. Serce waliło mi w piersi, a myśli pędziły łeb na szyję, nie pozwalając ruszyć się z miejsca. Wolałabym zostać sam na sam we Wrzeszczącej Chacie z wilkołakiem w trakcie pełni księżyca.
– Nie mam całego dnia – dobiegł mnie stłumiony odległością głos Ebenezera, który ani myślał się zatrzymać.
Nie potrafiłam wykrztusić słowa. Wyjęłam z kieszeni ciężejący fałszoskop, a zamiast nazwy wytwórcy na srebrnej obręczy dostrzegłam nową wiadomość:
„Nic ci nie zrobi, masz dwóch świadków. Bądź opanowana, nie daj się sprowokować."
Czy Corvus we wczesnym dzieciństwie wielokrotnie upadł na głowę? „Ej, Wando, wejdź do pieczary smoka, ale bądź opanowana, to pa!" Dziękuję za tak wyśmienitą poradę!
Z trudem przełknęłam ślinę. Drżącymi rękami schowałam fałszoskop i półbiegiem dogoniłam Ebenezera, a z każdym krokiem nogi bardziej odmawiały mi posłuszeństwa, jakbym zaraz miała wystawić się wilkowi na pożarcie.
Czekał na mnie pod klasą, wsparty ramieniem o kamienną ścianę. Stojącego w tej pozycji Corvusa opisałabym mianem niedbałego, natomiast każda komórka w ciele Ebenezera ociekała elegancją i poczuciem wyższości. Miałam stuprocentową pewność, że gdzieś w alternatywnym uniwersum istniał pochodzący z multimilionerskiej, mugolskiej rodziny Ebenezer, który podczas wyprawy w szwajcarskie alpy opowiadał, jak w wolnym czasie pluł na bezdomnych.
Tak, ten opis idealnie do niego pasował. Natomiast w tym uniwersum pluł na takich jak ja.
Otworzył drzwi zaklęciem i zaprosił gestem do środka. Czułam wewnętrzny sprzeciw na samą myśl o odwróceniu się do niego plecami, jednak nie miałam wielkiego pola manewru, chyba że zdecydowałabym się wejść do klasy tyłem.
– A więc nie radzisz sobie z eliksirów… – Na moment zabrzmiał, jakby zadawał pytanie i już chciałam odpowiedzieć, gdy wszedł mi w słowo: – Nic w tym zaskakującego. Gdyby tak dać mugolom składniki i przepis, nie uwarzyliby nic poza przyprawiającą o rozwolnienie herbatką.
– Przecież nie jestem mugolką – mruknęłam zbita z tropu, ale równocześnie zdenerwowana.
– Nie, za to jesteś szlamą. Niewielka różnica.
Zabrał się za wyciąganie składników z półki. Pragnęłam przemilczeć ten policzek, jednak nie potrafiłam się powstrzymać.
– Przypominam, że twoja dziewczyna cierpi na kompleks niższości w obecności Imeldy.
Z zimnym, nie sięgającym oczu uśmiechem odłożył pojemniczki i na blat pracowni.
– Czym są nic nie znaczące wyniki w nauce w porównaniu do pojedynku? – mruknął jakby od niechcenia. – Gdyby tylko Vulpecula chciała, posłałaby twoją drogą przyjaciółkę na dożywotnią intensywną terapię u Świętego Munga.
Skoro nawet on chętnie obsypywał komplementami Vulpeculę, w jego słowach musiało być więcej niż ziarnko prawdy. Widać naprawdę poszczęściło mi się pod sowiarnią, ale przez to zemsta za Knedla jawiła się w coraz bledszych kolorach.
Kipiący samozadowoleniem Ebenezer przygotował stanowisko do pracy. Nie wiedziałam, jak zamierzał poprowadzić korepetycje, ale nie mogłam oddać profesorowi Slughornowi eliksiru sporządzonego przez kogoś innego, więc podążyłam do szafki ze składnikami i wyjęłam to, czego potrzebowałam. W obawie przed powrotem do wysepki stałam tam dłużej, niż powinnam.
Rozstawiłam się stanowisko dalej, żeby zachować bezpieczną odległość i próbowałam rozpalić ogień pod kociołkiem. Chociaż nie byłam orłem z zaklęć, nigdy wcześniej nie sprawiało mi to problemu. Teraz jednak płomień błyskał raz po raz, by prędko i niezrozumiale się wygasić.
– Nie jesteś szczególnie bystra.
Podniosłam wzrok na dzierżącego różdżkę Ebenezera.
– O co ci chodzi? – powiedziałam z wyrzutem. – Po co zgodziłeś się dawać mi korepetycje, skoro nie pozwalasz mi nawet uwarzyć eliksiru?
– Ty nie będziesz niczego warzyć, a ja nie będę ci dawać żadnych korepetycji.
Kolejny na głowę upadł?
– Myślenie zdaje się sprawiać ci szczególną trudność – zawyrokował, mieszając w kociołku dwie świeżo dodane gałązki waleriany i kilka rozgniecionych jagód jarzębiny. – Pozwól więc, że ci to wyjaśnię. Nie będę cię niczego uczył, bo sztuki eliksirów nie da się nauczyć. Podstawowe przepisy wystarczy warzyć kropka w kropkę z instrukcjami z podręcznika, ale jak już wiemy, to też cię przerasta. Tak skrajnemu analfabetyzmowi nie da się zaradzić – mówił niewzruszenie, tym razem zmieniając kierunek mieszania długą chochlą, a ja słuchałam w osłupieniu. Nigdy w życiu nikt się do mnie nie odzywał w podobny sposób. – Uwarzę eliksir zapomnienia tak, żebyś dostała ocenę wyższą niż standardowy dla ciebie „troll", a ty grzecznie oddasz fiolkę temu staremu durniowi i powiesz, jak wspaniałym, cierpliwym i nieocenionym korepetytorem jestem.
Nie wierzyłam, że te słowa naprawdę opuściły jego usta. Czerwieniłam się po koniuszki uszu ze zdeptaną dumą, sponiewierana i zmieszana z błotem.
– Języka w gębie zapomniałaś? Powtórz.
Serce zabiło mi szybciej w piersi, gdy usłyszałam nieznoszący sprzeciwu głos Ebenezera. Pochylony nad kociołkiem studiował kolor mikstury podczas dodawania do niej kropel z rzeki Lete, a z jego sylwetki emanowało coś niepokojącego, jednak nie na tyle, bym poszła po rozum do głowy.
– Nie.
– Nie?
– Nie – wychrypiałam przez ściśnięte gardło, z nerwów zaciskając ręce na blacie.
Nie wiem, czego się spodziewałam. Z jednej strony intuicja podpowiadała mi, że Corvus miał zupełną rację: Ebenezer nic mi nie zrobi, bo dwie osoby wiedziały, że miał mi dawać korepetycje. Gdyby nagle przytrafiło mi się coś dziwnego – na przykład wylądowałabym w skrzydle szpitalnym pozbawiona pamięci jak reszta mugolaków – miałabym oparcie w świadkach. Wyśledzenie sprawcy byłoby banalnie proste. Z drugiej strony z głosu Ebenezera bił chłód, a także nieustępliwość, które w razie sprzeciwu przywodziły na myśl wyłącznie czarne scenariusze.
– Dobrze – odparł łagodnie. – Zrobisz, co uznasz za słuszne.
Łagodnie? To moja trzecia w życiu interakcja z Ebenezerem, ale wiedziałam już, że stworzyłam oksymoron. Ten chłopak był definicją wilka w owczej skórze, nie miał nic wspólnego z łagodnością.
Przeszedł mnie dreszcz, gdy Ebenezer przelotnie spojrzał na mnie znad intensywnie parującego kociołka. W jego czarnych oczach tak szybko jak zabłysło, tak zgasło coś złowrogiego. W kieszeni odezwał się znajomy ciężar i z nerwów obskubałam zębami obolałe wnętrze policzków. Chwyciłam zbędne składniki na eliksir, które wcześniej sobie przygotowałam, i odniosłam je do gabloty. Niespiesznie odkładałam pojemniki na miejsce, ukradkiem wyciągając fałszoskop.
„Żyjesz?"
„Jeszcze."
Szybko schowałam go do kieszeni, zastanawiając się, czemu nie wydawał z siebie żadnych dźwięków. Corvus wspominał, że fałszoskopy nieustannie wariowały, gdy tylko Ebenezer postawił nogę w dormitorium. Może teraz naprawdę nie planował niczego złego i jestem bezpieczna?
– Przyznam, że ciekawiło mnie, czemu Rowle tak skrzętnie cię ukrywa.
Odwróciłam się powoli, napotykając niepokojąco rozbawione oblicze Ebenezera. Dlaczego nagle przyszedł mu na myśl Corvus i skąd wiedział, że potajemnie utrzymywaliśmy kontakt? Nawet jeśli zobaczył fałszoskop, nie mógł tak po prostu się domyślić, do czego służył i że miał związek z Corvusem.
– Długo zastanawiać się nie musiałem. – Nieśpiesznie mielił coś w moździerzu. – Wystarczy szklaneczka miodu pitnego i Slughornowi rozwiązuje się język.
Zaschło mi w gardle. Co ten stary pryk znów wypaplał?
– Może popełniłaś błąd… – kontynuował niemal dobrodusznie, delektując się dźwiękiem własnego głosu. – Może trzeba było zostać tam, skąd wypełzłaś, mała szlamo…
– Zamknij się.
Ebenezer odłożył moździerz na bok, jakby miał na to całe życie, i dostosował intensywność płomienia pod cynowym kociołkiem. Włożył ręce w kieszenie spodni i powoli skierował się ku mnie. Nie ruszyłam się z miejsca, chcąc udawać niewzruszoną, mimo że powinnam była trzymać język za zębami.
Stanął tak blisko, że czubki naszych butów się stykały. Co zamierzał zrobić, powiedzieć? Może w kieszeni miał różdżkę i zastanawiał się, czy warto ją wyciągnąć?
– Coś ci się pomyliło? – spytał, kiedy zadarłam głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Dopiero teraz fałszoskop w mojej kieszeni zaczął cicho buczeć.
Niewiele musiał robić, by mnie zastraszyć – wystarczała do tego czterdziestocentymetrowa różnica wzrostu i jego dobre zbudowanie. Z różdżką czy bez, nie miałam z nim szans, cokolwiek planował. Ręce drżały mi z nerwów, więc ukryłam to, splatając je razem.
– Zadałem ci pytanie.
Przyglądał mi się z odrazą, jakbym na jego oczach przeobraziła się w wyjątkowo odrażającego robala. W ten sam sposób patrzył na mnie w aptece, kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy. Nic nie zmieniło się od tego czasu – teraz też zawrzała mi krew w żyłach na widok tego spojrzenia.
– Nic mi się nie pomyliło – odparłam.
Ebenezer wydął usta i poruszył się. Mimowolnie wzdrygnęłam się, sądząc, że wyjął różdżkę, ale myliłam się. Poczułam dotyk na splecionych dłoniach – sunął paznokciem wzdłuż linii mojego palca wskazującego, a równocześnie uniósł drugą rękę, podobnie jak zrobił to kilka dni temu pod klasą historii magii Cassius, gdy chciał założyć mi kosmyk za ucho…
Krzyknęłam z bólu, kiedy Ebenezer gwałtownie chwycił mnie za garść włosów i szarpnął, równocześnie zakleszczając w uścisku oba moje nadgarstki. Ciągnął tak mocno, że aż wygięłam się do tyłu, a gdy spojrzałam mu w oczy, dostrzegłam w nich błysk satysfakcji i oczekiwanie.
– Więc?
Oddychałam ciężko, wiedząc, że nie miałam żadnej innej opcji ratunku. Mogłabym go kopnąć, ale czy naprawdę zrobiłoby to na nim jakiekolwiek wrażenie? A jeśli by zrobiło, co stałoby się potem?
– Pomyliło mi się – wymamrotałam, ciskając na niego gromy wzrokiem. Sądziłam, że jak przyznam mu rację, to mnie puści. Szarpnął mocniej, na co zagryzłam zęby.
– Przepraszasz.
– Przepraszam – powiedziałam, skręcając się od środka, jakbym właśnie popełniła zbrodnię przeciwko samej sobie.
Ebenezer odepchnął mnie z impetem. Z cichym okrzykiem wpadłam na półkę, z której wyleciało mi na głowę kilka pojemniczków ze składnikami, posypało się też szkło z przeszklonej witryny. Gdy podniosłam się na drżących nogach, Ebenezer stał już nad kociołkiem, jak gdyby nigdy nic mieszając zawartość to w lewo, to w prawo.
Wyjęłam ostry odłamek szkła z piekącej dłoni.
– Prawie gotowe. Posprzątaj po nas – nakazał beznamiętnie.
Chociaż krew gotowała mi się w żyłach, wykonałam polecenie, a każdy wykonywany przeze mnie ruch spotykał się z gorącym sprzeciwem dumy. Z zagryzionymi zębami pozbierałam wszystko, co wyleciało ze schowka i niepewnie spojrzałam w kierunku wyspy kuchennej, na której Ebenezer warzył eliksir zapomnienia. Tam też leżały resztki niezużytych składników. Czy i je miał na myśli?
Wolałabym rzucić się smokowi na pożarcie, jednak obeszłam wyspę tak, żeby utrzymać jak największy dystans. Pozbierałam resztę pojemników oraz moździerz, a zmieszana z gniewem krew głośno szumiała mi w uszach, kiedy drżącymi rękoma zamknęłam witrynę, w której skrzydle trzeszczały resztki szyby.
Gdybym tylko umiała się bronić, gdybym nie uczyła się magii zaledwie od miesiąca…
– Reparo rzucić potrafisz, czy to też cię przerasta, szlamowaty matołku? – spytał spokojnie, w skupieniu przelewając zawartość chochli do szklanej buteleczki. Nie uronił ani kropli.
Potrafiłam. Przerabiałam je dwa tygodnie temu razem z Flitwickiem.
Przełknęłam obelgi, które raz po raz cisnęły mi się na usta. Po dobyciu różdżki spróbowałam naprawić szkody zaklęciem, jednak odłamki nie poderwały się do lotu. Bezowocnie ponowiłam próbę, przez co w głowie ponownie rozbrzmiały mi słowa „szlamowaty matołek".
Oblał mnie zimny pot, gdy usłyszałam za sobą odgłosy powolnych kroków. W odbiciu fragmentu szyby dostrzegłam za sobą pozbawioną głowy sylwetkę Ebenezera. Z sercem w gardle obserwowałam, jak postąpił o krok w bok, aby stanąć po mojej prawej stronie, jak wyciągał rękę… Mimowolnie zacisnęłam powieki, oczekując bólu, ale zamiast tego poczułam zdecydowany uścisk na dłoni. Ebenezer wykonał nią odpowiedni ruch, ten sam, który przerabiałam na zajęciach, i puścił.
Powietrze zeszło mi z płuc jak z przebitego balona, ale ciężar wcale nie spadł mi z serca. Dalej nad nim wisiał, jednak teraz dodatkowo każdą komórkę ciała wykręcało mi obrzydzenie.
– Jeszcze raz – nakazał.
– Reparo.
Kawałki potłuczonej szyby poderwały się w górę i wróciły na pierwotne miejsce w szklanym regale. Widziałam już całe odbicie lekko uśmiechniętego Ebenezera, który wyciągał w moim kierunku fiolkę z eliksirem. Porwałam ją tak szybko, jakbym spodziewała się kolejnego ataku, a na myśl o spojrzeniu mu w oczy grunt osuwał mi się spod nóg.
– A teraz podziękuj – powiedział.
Ledwo przełknęłam dławiącą mnie dumę. Wolałabym wrócić do domu, przyjąć przeprosiny rodziców i im wybaczyć. Wolałabym spędzić całą wieczność pod kontrolą matki, ale nie miałam wyjścia.
– Dziękuję… – wymamrotałam napastliwie, tak żeby nie miał wątpliwości, że wcale mnie nie złamał.
W czarnych oczach Ebenezera coś zabłysło, jakby był bliski podniesienia rzuconej rękawicy. Ostatecznie zadowolił go fakt otrzymania podziękowań, bo łaskawie powiedział:
– Możesz iść.
Nie chciałam dać mu satysfakcji, rzucając się ku wyjściu biegiem, ale i tak poruszałam się szybko, omijając nauczycielskie biurko, stanowiska pracy i szkolne ławki. Szarpnęłam za klamkę, jednak ta ani drgnęła. Obróciłam się z pretensją ku Ebenezerowi, który szedł w moją stronę niespiesznie jak wilk okrążający konającą ofiarę.
– Twój pies wygląda jak lis – stwierdził, przyglądając mi się z przechyloną głową, jakby patrzył na coś nieszczególnie interesującego.
– I co w związku z tym? – wydusiłam, wciąż zaciskając rękę na klamce tak mocno, że zbielały mi knykcie.
– Nic. Podobają mi się futra z lisa.
Przymknęłam oczy, siląc się na spokój. To kolejna gierka i nic więcej. Knedel był z Hagridem bezpieczny.
– Otwórz drzwi. – Szarpnęłam za nie z myślą, że zaraz popękają mi palce. Nie mogłam tu wytrzymać ani chwili dłużej, rozsadzało mnie od środka.
– Alohomora też mam cię nauczyć? – Kiedy się zbliżył, wycofałam się do kąta. Nie zniosłabym powtórki wrażeń. – Otworzę, kiedy powtórzysz.
– Co niby mam powtórzyć?
Ebenezer patrzył na mnie z miną, z której biły słowa „użyj mózgu, szlamo". Na ten widok w mojej głowie rozbrzmiał głos.
Języka w gębie zapomniałaś? Powtórz.
– Oddam eliksir profesorowi Slughornowi i powiem, jak wspaniałym… cierpliwym… i nieocenionym korepetytorem jesteś.
Wymówienie każdego z tych słów sprawiło mi trud. Na szczęście nie musiałam skupiać się na tym ani chwili dłużej – kiedy tylko dostrzegłam nieznaczny ruch różdżki, wybiegłam z klasy eliksirów, jak gdyby po piętach deptał mi sam diabeł.
