Witajcie po dłuższej przerwie! : )
Mamy nowy rok, poprawiłam poprzednie części, więc śmiało możemy ruszać z następną, tym razem ostatnią. Rozdziały będą, zgodnie z tradycją, nieregularne, aczkolwiek chciałabym się wyrobić do grudnia. W międzyczasie z pewnością będę skrobać na brudno inne tłumaczenie, żeby – po skończonej sadze – opublikować kolejne opowiadanie. Liczę na wasze wsparcie, komentarze, konstruktywne uwagi oraz mocno zaciśnięte kciuki.
Przyznam, że długo się wahałam, który z proponowanych tytułów wybrać. Zadecydowała ilość waszych głosów oraz prostota przekazu oryginału.
„Albus Potter i Wewnętrzna Wojna" nie są zakończeniem serii, gdyż doczekacie się także miniatur, które są uzupełnieniem do kanonu Vekina. Zdecydowanie rozjaśnią kilka kwestii, które dotąd pozostawały tajemnicą oraz pomogą poukładać wam historię w głowach. Mam nadzieję, że z chęcią do nich zajrzycie : )
Serdecznie zapraszam! : )
[2023]
Enjoy
HARRY POTTER
FANFICTION
[Next Generation]
ALBUS POTTER I WEWNĘTRZNA WOJNA
TOM SIÓDMY
Przekład: Glenka, 2023
Oryginał: „Albus Potter and the War Within" Vekin87, 2014
Pairing: ASP / OC
PEŁNE STRESZCZENIE:
Czarodziejski świat jest podzielony, a wojna, będąca wynikiem upadku Zjednoczonego Ministerstwa, na nowo rozgorzała. Kiedy przywódcy pokroju Warrena Waddleswortha zostali zapomniani, w społeczeństwie potworzyły się nowe frakcje renegatów, walczące między sobą o terytorium, kontrolę, a nawet odpowiedzialność. Jedność bezpowrotnie straciła znaczenie.
Niezrażony porażką na wyspie, Prawa Ręka Śmierci wciąż sieje spustoszenie, pragnąc wskrzesić swą nieumarłą armię. Wykorzystując wewnętrzne rozróby, zamierza uderzyć w najlepszym dla siebie momencie – kiedy czarodziejski świat jest najsłabszy, ale zanim to zrobi, pewien młody mężczyzna ustanowi swoje priorytety.
Zmuszony do zbyt szybkiego dorastania, Albus Potter jest przekonany, że ma bezpośredni wpływ na przebieg wojny. Z początku zmotywowany chęcią odebrania Darvy'emu artefaktów niemoralności i ostatecznego zakończenia przelewu krwi, wkracza na wyboistą ścieżkę zrujnowanego świata, gdzie, aby przetrwać, zmuszony jest do wykorzystywania wszystkich umiejętności, których nauczył się pod okiem Sancticusa Fairharta. Pomiędzy tworzeniem prowizorycznych sojuszy, uzyskiwaniem informacji od byłych członków Diablego Aliansu i skradaniem się przez niebezpieczne ulice, chce zadać przeciwnikowi ostateczny cios. Podczas gdy jego śladem niezmordowanie podąża ojciec z grupą wiernych sobie ludzi, Albus na każdym kroku walczy z wyrzutami sumienia. Wkrótce też zdaje sobie sprawę, że aby zakończyć konflikt, potrzebne są ofiary, a nieważne, jaką formę przybierze wojna, są rzeczy ważniejsze od wygranej.
Disclaimer: This story is based on characters and situations created and owned by JK Rowling, various publishers including but not limited to Bloomsbury Books, Scholastic Books and Raincoast Books, and Warner Bros., Inc.
No money is being made and no copyright or trademark infringement is intended.
Alternative Universe Story.
1. OSTATNIE POŻEGNANIE FAIRHARTA
Gdy szedł, suche liście szeleściły mu pod stopami, a każde strzelanie gałązki stanowiło miłą odmianę dla szumiącego w uszach wiatru. Marcowy chłód nie stanowił żadnej anomalii pogodowej, ani nie budził niepokoju, ale był przejmujący; ostro smagał po twarzy i sprawiał, że skóra miejscami pobolewała. Wbrew wszystkiemu, surowa pogoda była doskonałym motorem napędowym, gdyż popychała go do przodu. Zaczaiwszy się w krzakach, w końcu dotarł do celu swojej podróży.
W momencie zamroczyły go wspomnienia. Umysł wypełniły mu obrazy drzew i różnorodnych cieni, zaś nozdrza zapach natury. Widok, który go przywitał, był daleki od wyimaginowanego, znacznie bardziej okazały, aniżeli zapamiętał. Mimowolnie przyrównał się do maleńkiego punkciku na tle imponującej budowli, ledwo widocznej plamki na malarskim płótnie, powoli zanikającego cienia…
Chociaż budynek był stary, mały i w gruncie rzeczy ciasny, Albus dobrze zaznajomił się z wnętrzem i pobliską okolicą. Gdy przedzierał się przez jeżyny, co jakiś czas zatrzymywany przez luźno wiszący pasek torby, zahaczający o krzewy, chatka wydawała się wyciągać ku niemu niewidzialne ramiona. Widok koił nerwy oraz uspokajał zmartwione serce, chociaż nie widział w tym przyczyny. Może przez wzgląd na minione wydarzenia dom nabrał symbolizmu? Jakby nie patrzeć, jego życie automatycznie podzieliło się na dwa etapy, które rozdzielały na przed atakiem na hogwardzki ekspres oraz po nauce magii w chacie. Kłębiące się w głowie wspomnienia starego życia wciąż były wyraźne, bogate w szczegóły i żywe, jakby wszystkie miały miejsce zaledwie wczoraj. W duchu przeżywał na nowo każdy, nawet najmniej znaczący moment – długie rozmowy z bratem, walka na poduszki z wujkiem Ronem, oglądanie meczu mamy, odczuwanie lęku wysokości, grymasy Scorpiusa i chichoty Morrisona, słodkie pocałunki Mirry… Wspomnienia z pobytu w chatce były znacznie krótsze i bardziej prymitywne, w gruncie rzeczy przyziemne. Migawki rozpłynęły się w powietrzu, nim wyszedł z gęstego lasku. Ot, początek nowej drogi.
Chałupka nie była pierwszym przystankiem, gdzie się na chwilę zatrzymał, ponieważ tuż po ucieczce z domu niemal instynktownie wziął na celownik Hogwart. Oczywiście, nie przekroczył progu zamku, ani nie naruszył okolicznego terenu, bo wiedział, że uniemożliwiłaby mu to potężna bariera antyaportacyjna; zamiast tego, rozbił obóz na niedużym wzniesieniu, skąd wciąż widział dodającą mu otuchy majestatycznie górującą szkołę. Zupełnie bez sensu było koczowanie na dworze dłużej niż noc i marnotrawienie czasu na gapienie się na pozbawione życia mury, bo całkiem szybko zaakceptował fakt, iż Hogwart rzeczywiście został zamknięty. Chociaż na niebie wciąż widział migające światełka, w głębi duszy wiedział, że wnętrze jest wyludnione, zaś szkoła stała się kawałkiem historii stłumionym przez kapryśny świat. Drugim przystankiem, na który się zdecydował, było Hogsmeade, bo z logicznego punktu widzenia wydawało się odpowiednim miejscem do zbudowania strategii. W wiosce obserwował i pochłaniał czarodziejskie konwenanse, które wypłynęły na światło dzienne po destrukcji Zjednoczonego Ministerstwa. Zbieranie informacji okazało się wyjątkowym doświadczeniem – znajomym, aczkolwiek niespójnym, jakby wyśnionym. Świat się zmienił, mimo że normalnie wchodził z ludźmi w interakcje i robił zakupy. Albus znacząco uszczuplił zawartość swojej sakiewki i spędził kilka nocy w gospodzie, gdzie poświęcał całe dnie na uważnym podsłuchiwaniu rozmów, obserwowaniu otoczenia oraz nauce tego, czego chcieli mu oszczędzić najbliżsi.
Społeczeństwo rzeczywiście było rozbite – nie truchlało ze strachu, ani nie grzeszyło odwagą, ale egzystowało w strasznym napięciu, a przez to mogło wybuchnąć w każdej chwili. Ludzie nie szeptali w gospodzie, a głośno się spierali na temat własnej lojalności. Niektórzy wciąż wspierali Wybawczy Alians Różdżek i działania Warrena Waddleswortha, inni chcieli powrotu starego Ministerstwa Magii, a jeszcze inni zatracili się w anarchii. Rozłam powodował rozróby i wszczynał bójki. Zewsząd słychać też było pomruki na temat Sebastiana Darvy'ego – „Prawej Ręki Śmierci". Ludzie mówili, że znów zszedł do podziemi, znalazł doskonałą kryjówkę, zaś Diabli Alians, wcześniej pod jego absolutnym dowództwem, teraz się podzielił na kilkanaście mniejszych grup, podobnych do tych renegackich. Szczerze powiedziawszy, Albus nie był pewien, ile dokładnie dni spędził, ukrywając się na widoku, ale gdy w końcu aportował się w okolice drewnianej chaty – w miejsce, gdzie mógł zastosować nabytą wiedzę w praktyce i zdecydować, co dalej – zaczął się trząść. Nie wiedział, czy to z nadmiaru emocji, czy podniecenia, ale kiedy przezwyciężył zimno, a kropla potu spłynęła mu po dłoni, tej, w której trzymał cały swój dobytek, wróciły do niego przedśmiertne słowa Fairharta.
W chacie jest srebrne pudełko.
Albus nie zapomniał. Odkąd opuścił wyspę, codziennie roztrząsał tę wskazówkę. Szukał ukrytego w niej znaczenia, zagadki do rozwikłania, aż w końcu zrozumiał, że jego wysiłki są daremne, bo nauczyciel powiedział mu wszystko, co miał do przekazania. Ochłonąwszy po ucieczce z wyspy, przypomniał sobie, że w domku rzeczywiście było srebrne pudło, o którym nawet nie myślał, gdy uczył się maskowania i nowych zaklęć. Teraz, stanąwszy przed drzwiami, praktycznie przed celem swojej podróży, niemal pękał z zaintrygowania. Nie powiedział tego ani tacie, Mirze, ani Scorpiusowi, czy Morrisonowi, ale szaleńczo się łudził, że to Fairhart go prowadził.
Często dumał, co jest ukryte w skrzynce. Najpierw pomyślał o potężnej magicznej broni, która pomogłaby przeciwstawić się wszystkim zagrożeniom skrywanym przez wyspę. Nie wzięli jej ze sobą w podróż przez wzgląd na ostrożność, bo gdyby zdarzył się wypadek i zginęliby w więzieniu, lepiej, żeby szkatułka była w bezpiecznym miejscu, ukryta przed niewłaściwymi i żądnymi władzy ludźmi. Spekulował również na temat zastosowania domniemanej broni i doszedł do wniosku, że może stworzono ją do zniwelowania działania czarnomagicznych artefaktów, które posiadał Darvy, a przynajmniej dwóch, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Fango Wilde przejął Nikczemną Księgę. Wyobrażenie, że pudło skrywa w sobie klucz do zwycięstwa, było naprawdę cudowne, ale jednocześnie wiedział, że zbyt piękne, aby okazało się prawdziwe.
Niemniej jednak w skrzyni może być pewnego rodzaju narzędzie – nieszczególnie potężne, nijak mające się do mocy różdżki, ale wciąż bardzo przydatne. Fairhart nie mógł przewidzieć, że zginie na wyspie, ale zawsze stawiał na taktykę i kierował się rozumem, więc zostawił w domu coś na wszelki wypadek, ot zmyślne zabezpieczenie. Nie wiedział, jak mogłoby to narzędzie wyglądać, ani na jakich zasadach działać, ale mimo wszystko, idea zapuściła mu w głowie korzenie. Wkrótce tajemnica zostanie rozwiana.
Otworzył drzwi, drugą dłonią trzymając za pasek torby. Nie zastanawiał się nad trywialnymi aspektami swojej eskapady – opuszczał dom w pośpiechu i z zamroczonym umysłem – ale na szczęście, był całkiem dobrze przygotowany przynajmniej do wtopienia się w tłum. Miał na sobie ciemną bluzę z długimi rękawami i znoszone jeansy, więc idealnie się wpasował w panującą w domku ciemnicę. Gdy wziął głęboki oddech, niemal zachłysnął się kurzem. Wyciągnąwszy różdżkę, wymówił inkantację.
– Lumos!
Zaklęcie oświetliło pomieszczenie, niszczejące ściany i popękaną podłogę. Mrok nie ułatwiał sprawy, a że ranek miał nadejść dopiero za kilka godzin, kroki stawiał z największą ostrożnością. Mimowolnie się skulił, gdy dostrzegł nadjedzoną przez mole kanapę, na której wcześniej spał; przechodząc obok, gwałtownie wciągnął powietrze. Kiedy wszedł do sąsiedniego pokoju, zrozumiał, że różdżka nie była mu potrzebna. Otwarte okno wpuszczało do środka światło księżyca, a widok, który go zastał, sprawił, że sapnął. Przez pokój przeszedł jakby huragan.
Zjednoczone Ministerstwo, wywnioskował. Zbierając do kupy wydarzenia sprzed wyspy, przypomniał sobie zwiedzanie Lambshire – wycieczkę, która bezpośrednio poprzedzała podróż przez morze. W miasteczku mieli nieprzyjemność z oddziałem aurorów i renegatów, a Fairhart powiedział, że kryjówka została spalona. Miał rację. Stare i zniszczone książki, na które wcześniej Albus zwrócił uwagę, leżały porozrzucane na całej podłodze, a kociołek, w którym Sancticus warzył eliksiry, został przewrócony podczas przeszukiwania. Z ponurą satysfakcją ślizgon zarejestrował, że psy Waddleswortha niczego nie znalazły, ponieważ, prawdę powiedziawszy, w domku było naprawdę niewiele – podczas szkolenia żyli właściwie tylko przy pomocy różdżek. Jedyną rzeczą, która mogła wzbudzić zainteresowanie renegatów, było…
– Srebrne pudło!
Odkąd odzyskał przytomność, mielił te słowa w głowie kilkadziesiąt razy, że aż stracił rachubę w ich liczeniu, więc rozejrzał się wokół dziko. Wzrokiem przeszukiwał pokój, widząc niemalże rozmazaną plamę, aż wypatrzył stojącą w kącie nietkniętą szafkę, a potem odnalazł skrzynię – leżała tam, gdzie zawsze, na podłodze, oparta o ścianę.
Szczęśliwie, nie została zbezczeszczona w trakcie przeszukiwania, a nad nią nadal wisiał kawałek prostokątnego materiału. Te dwie rzeczy tworzyły spójną całość, jakby zastygłą w bezruchu, ot dwa solidne, wryte w ziemię i nieruszone przez burze kamienie. Natychmiast podszedł do pudła i przykucnął, po czym przesunął po nim dłońmi. Było chłodne i wykonane z bliżej nieokreślonego metalu, trochę mniejsze, niż mu się z początku wydawało. Automatycznie zadał sobie pytanie, jakim cudem Fairhart zdołał wcisnąć do środka tak wartościowy przedmiot i czemu jest on nieduży. Postanowił podnieść znalezisko i przyjrzeć się mu z bliska, ale okazało się to niemożliwe.
Zmotywowany, chwycił skrzynię za boki z zamiarem potrząśnięcia, ale w momencie przeszył go straszliwy ból w krzyżu. Zacisnąwszy zęby, ponownie spróbował oderwać pudło od ściany, znów nadaremnie. Zdeterminowany, wyciągnął różdżkę.
Adlevio! – pomyślał, wykonując odpowiedni ruch nadgarstkiem. Urok piórkowy zadziałał poprawnie, więc zabrał się do działania.
Kasetka nie drgnęła nawet o cal, ale za to zmieniła formę. Pokój natychmiast zalało niebieskie światło, znacząco rozszerzając jego pole widzenia. Albus wbił wzrok w cztery ogniki, które pojawiły się nad skrzyneczką, zafascynowany zdumiewającym pokazem magii, a potem dostrzegł, że przybrały one zaokrąglony kształt. Kiedy dotknął pierwszego po lewej stronie, światełko zamigotało i zamieniło się w znacznie mniejszą prostą linię.
Natychmiast zrozumiał, z czym ma do czynienia – to były liczby. Nad kufrem nie unosiły się prawdziwe ogniki, a zera, które po dotknięciu stawały się jedynkami. Aby sprawdzić swoją teorię, dwukrotnie kliknął trzecie światełko i uśmiechnął się, gdy zobaczył dwójkę. Chcąc wypróbować możliwości, stukał w liczby do skutku, a gdy dojechał do dziewiątki, licznik się wyzerował.
Wstał i potarł nasadę nosa. Kiedy wcześniej widział pudło, przyrównał go do sejfu – pojemnika, w którym przechowywane są cenne rzeczy. Najprawdopodobniej trafił w sedno, ale to nijak poprawiło jego sytuację. Jakąkolwiek skrywał w sobie tajemnicę, szyfr z pewnością był trudny do złamania. Pomyślał o najpotężniejszych zaklęciach, jakie znał – uroku niszczącym, wyczarowującym ogień, szeregu destrukcyjnych klątw – ale niemalże natychmiast odrzucił te pomysły. Sejf był własnością Sancticusa Fairharta, który był od niego sto razy lepszym czarodziejem i z pewnością zabezpieczył kasetkę na cztery spusty, włamanie więc odpadało. Żeby otworzyć skrzynię bez wprowadzenia kodu, Albus potrzebowałby pomocy naprawdę utalentowanego maga, choćby swojego taty, ale nie zamierzał się z nim kontaktować. Gdy w poszukiwaniu natchnienia rozejrzał się po pokoju, zrozumiał, że najprawdopodobniej nie był pierwszym, który zmierzył się z zabezpieczeniami sejfu i zawiódł. Istniała przecież możliwość, że Zjednoczone Ministerstwo pokusiło się o dokładniejsze, a nie ino powierzchowne przeszukanie mieszkania poszukiwanego zdrajcy, i natknęło się na podejrzanie przyklejoną do ściany srebrną skrzynię o gładkich obrzeżach, którą spróbowało otworzyć. Jeżeli zawiódł cały oddział, Albus nie miał co uciekać się do użycia brutalnej siły. Po głębszym zastanowieniu doszedł też do wniosku, że bałagan, który po sobie pozostawili, mógł być oznaką dziecinnego napadu złości – sfrustrowani własną nieudolnością, zdemolowali wszystko wokół.
Usiadł po turecku na zakurzonej podłodze i pogrążył się w myślach. Czy był sens próbować? Sięgnął wstecz pamięcią, żeby przypomnieć sobie chwilę, podczas której Sancticus wspominał o sekwencji liczb, o czymkolwiek, co mogłoby mu pomóc, ale nadaremnie. Niezależnie od tego, czy kombinacja była przypadkowa, czy specjalnie zaprojektowana, wiedział, że czeka go długa rozkmina.
Oparłszy się o ścianę, spróbował sobie przypomnieć ostatnie słowa Fairharta. Ciężko mu było zwrócić uwagę na szczegóły, bo wszystko rozegrało się naprawdę szybko i nie sprzyjało koncentracji. Wyraźnie pamiętał, że sapnął „San", a wtedy mężczyzna się odwrócił i nie zdążył nawet skończyć zdania, kiedy siluety przystąpiły do ataku. Wspomniał o srebrnym pudełku, to oczywiste. Zaczął też mówić o otwarciu, ale skutecznie mu przerwano. Ślizgon z ciężkim sercem zrozumiał, że Sancticus nie mógł przewidzieć, ile dokładnie czasu mu pozostało, a więc nie ważył swych słów. Jakąkolwiek kluczową informację chciał mu przekazać, ta zniknęła na zawsze. Wyobraziwszy sobie powiewającą Zasłonę, usłyszał triumfujący śmiech Darvy'ego i się wzdrygnął. Jednym ruchem zrzucił swoją torbę na ziemię, a potem wziął głęboki oddech, chcąc się odciąć od najgorszego…
Myśl. Czy trudził się na nic? Wiele zależało od otworzenia sejfu w bezpieczny sposób, zwłaszcza że jego zawartość była naprawdę cenna. Liczby, powtórzył w głowie. Liczby są kluczem. Jakie wystukać?
Szyfr musiał mieć osobisty wydźwięk. Wszystkie lekcje, których udzielił mu Fairhart, łączyło jedno – personalny charakter. Najgorsze, że nie chodziło o zwyczajne tropienie, a osoba, która wyznaczyła mu tę misję, była bardzo tajemnicza i miała masę skomplikowanych sekretów, znacznie więcej aniżeli przeciętny czarodziej. Znał Sancticusa – miał nadzieję, że wystarczająco – więc w końcu rozwiąże problem. Może szyfrem będzie data czyichś urodzin…?
Natychmiast pomyślał o Idzie Blackwood. Wciąż się krzywił, gdy główkował nad zawiłościami ich relacji. Cokolwiek łączyło ją z Fairhartem, na zawsze zniknęło, ale może pozostawiło po sobie ślad? Niefortunnie się złożyło, że żyli w złej komitywie, więc nie wiedział, kiedy przyszła na świat. Wtem dopadły go wyrzuty sumienia. Czy wiedział, kiedy Sancticus miał urodziny…? Czy na pewno dobrze znał tego człowieka…?
Może kodem rzeczywiście jest przypadkowa sekwencja liczb. Łudził się, bo w rzeczywistości nie miał lepszego pomysłu. Odwrócił się do sejfu i zaczął losowo naciskać na światełka, w gruncie rzeczy bez ładu i składu. 5–3–3–6. Cisza. 3–1–2–5. Cisza.
To trochę potrwa, podsumował, ze świstem wypuszczając powietrze. W momencie pożałował, że nie nauczył się żadnego przydatnego zaklęcia do wykonywania podobnie żmudnych prac. Z drugiej strony, jeżeli Zjednoczone Ministerstwo zawiodło również na polu magicznym, on też nie osiągnie sukcesu.
Szyfr musiał mieć osobisty wydźwięk.
Coś nieprzyjemnego osiadło mu na żołądku. Zagłębianie się w prywatne życie Fairharta sprawiało, że stawał się wrażliwszy i nic nie wskazywało, aby w przyszłości było inaczej. Niemniej jednak potrzebował kodu. Musiał spojrzeć dalej, spróbować szczęścia w czasach sprzed śmierci Blackwood. Hm, może szyfr jest związany z Wybawczym Aliansem Różdżek?
Kiedy Sancticus dołączył do Waddleswortha? Działalnością renegacką zajmował się przez większość swojego życia, więc czy rok, w którym podjął decyzję, naprawdę był tak istotny? Nie, chwila, moment. Z pewnością nie chodziło o Alians, bo przecież Fairhart nienawidził czasu, który w nim spędził. Nie chciałby, aby Waddlesworth zbrukał sejf.
Coś zaskoczyło mu w głowie. Sancticus wybrałby przyjemniejsze wspomnienie. Co wolałby przywoływać? Kombinacje liczb były używane do identyfikacji wielu rzeczy, ale które sprawiłyby mu najwięcej radości? Cóż, biorąc pod uwagę ważne albusowe daty, miał czternaście lat, kiedy po raz pierwszy pocałował Mirrę, zaś Morrisona spotkał pierwszego września. Gdyby się bardziej zastanowił, dla rodziny i Scorpiusa też znalazłby odpowiednie daty…
Sam. Samantha. Zanim przyszło zrozumienie, prawie wypowiedział to imię na głos. Mugolka, której nigdy nie spotkał – biedna kobieta, której wyjawienie śmierci było ostatecznym ciosem dla Fairharta.
Cóż, mieliśmy się pobrać czwartego maja.
Albus gwałtownie się zaczerwienił. Sancticus miał się ożenić z Samanthą. Dzień planowanego ślubu to data ze szczęśliwych czasów.
Zdecydowanie nie wykombinuje nic lepszego. Trzęsąc się z podniecenia, nie mogąc do końca sobie zaufać, zaczął wystukiwać szyfr. Jak naprawdę dobrze znał Fairharta…?
0–4–0–5.
Mimo że dźwięk był cichy i rozchodził się po zdemolowanym pomieszczeniu, choć w szybę stukały targane wiatrem gałęzie, kliknięcie brzmiało niczym gong.
Niemożliwe…
Wilgotnymi dłońmi złapał pudło za boki i podniósł pokrywę. Wciąż nie mogąc uwierzyć we własne szczęście, z rozjarzonymi oczami zajrzał do środka. Zawartość sejfu nie była magicznie pomniejszona, ale to żaden problem. Najważniejsze, że rozwiązał tajemnicę kodu i w nagrodę otrzymał artefakt o ogromnej mocy, niezbędny do wygrania wojny. Nie wiedząc kiedy, szczerze się uśmiechnął.
Wtem zamrugał, zrozumiawszy, że ukryty w skrzyni przedmiot wyglądał znajomo. Stworzony ze szkła na kształt miniaturowej piramidy, był zakurzony i nieużywany. Im bardziej wgapiał się w obiekt, tym większa go ogarniała panika. Kiedy przeanalizował go od a do z, musiał pogodzić się z bolesnym rozczarowaniem. Sancticus ukrył w sejfie ukradziony z Ministerstwa Namiar.
Zamknął go najprawdopodobniej z dwóch powodów – aby upewnił się, że nie zostaną na wyspie wyśledzeni oraz żeby go zirytować. Albus spodziewał się broni, a otrzymał swój Namiar. Czy będzie miał z niego jakikolwiek pożytek…? Nawet jeżeli wciąż działa, czy jest sens go wypróbowywać…?
Gotując się ze złości, odłożył piramidkę na bok. Kontrast wcześniejszego podniecenia z obecną frustracją był niewyobrażalny i sprawił, że całkowicie opadł z sił. Odrętwiały, popatrzył na puste pudełko z odrazą, Nigdy wcześniej nie darzył Fairharta takim niesmakiem, a to z pewnością o czymś świadczy.
Niczego nie odkryłem, uświadomił sobie z goryczą. Broń, którą widział oczami wyobraźni, była wyimaginowana. Nie zostawiono mu żadnych wskazówek, ani narzędzi, którymi mógłby się posłużyć. Tkwił w chacie sam ze swoimi myślami.
Wtem stało się coś dziwnego – serce mocniej mu zabiło. To naprawdę dziwaczne, kiedy ciało robi jedno, a umysł drugie. W trakcie wewnętrznej miotaniny jego oczy zarejestrowały fakt, że skrzynia nie była zupełnie pusta. Na spodzie coś odstawało, więc sięgnął po to ręką, Materiał był gładki, ale nie metaliczny ani chłodny; w dotyku przypominał… pergamin.
Natychmiast się rozpogodził, a na twarzy zagościł mu uśmiech, najprawdopodobniej odrobinę szaleńczy. Ośmielony odkryciem, z ostrożnością zaczął podnosić niezwiązany zwój, bo obawiał się, że przypadkowo naderwie stronicę. Uczucie było niesamowite. Pergamin sprawiał wrażenie grubego, czyli zapewne był cały zapisany.
W istocie. Gdy ślizgon wreszcie opróżnił kufer, zobaczył, że papier złożony był kilkukrotnie. Sancticus się postarał, bowiem pismo, choć na pierwszy rzut oka pospieszne, dało się odczytać. Podsunąwszy list pod światło księżyca, z głośno bijącym sercem zabrał się za lekturę.
Albusie.
W jakże niecodziennych okolicznościach się znajdujesz. Jeżeli czytasz ten list, jedno jest pewne – niepodważalnie nie żyję. Zdecydowałem się jednak zostawić coś po sobie, abyś poznał przynajmniej odrobinę prawdy. Najdziwniejsze, że robię to niemal po ciemku, podczas gdy ty śpisz w pokoju obok.
Wkrótce wyruszymy do Lambshire i pomyłki będą niedopuszczalne. Azkaban jest na wyciągnięcie ręki, o wiele bliżej, niż się spodziewasz. Nie przelewam tych słów na pergamin, aby podkreślić wagę naszej misji, a z nadzieją, że osiągniemy zamierzony cel. Kiedy w grę angażowany jest czynnik ludzki, przyszłość staje się niepewna. Przyznam, że ciężko mi powstrzymać natłok myśli, bo rozmyślam nad twoją obecną sytuacją. Może, chociaż połowicznie, wywiązaliśmy się z naszego obowiązku i czytasz to, będąc o krok bliżej upadku tyranii Sebastiana Darvy'ego. Istnieje też prawdopodobieństwo, że otworzyłeś sejf cały posiniaczony, bądź zakrwawiony, zdruzgotany i ze złamanym duchem walki, splątany łańcuchem straszliwej porażki. Scenariusz, w którym zanurzasz się ze śmiechem w lekturze, a ja z naprzeciwka obserwuję twoje reakcje, jest najbardziej wątpliwy. Możesz też w ogóle nie czytać listu, chociaż myślenie o tej opcji strasznie mnie zasmuca. Naprawdę mam szczery zamiar utrzymać cię na wyspie przy życiu i nie mogę sobie wyobrazić gorszej porażki, aniżeli utraty partnera. Wiedz, że wtedy i mnie czeka koniec.
Zapewne zastanawiasz się nad celem tych dywagacji, skoro spędziliśmy razem całkiem sporo czasu. Część faktów może wydawać ci się zaskakująca, a nawet pachnieć zdradą. Uważam jednak, że niektórych rzeczy nie warto mówić, dopóki nie nabiorą sensu. Jeżeli wróciłeś z Azkabanu – z ojcem lub bez, pokonany bądź nie, ze mną lub samotnie – powinieneś poznać prawdę.
Wkrótce wyjaśnię złożoność twojego znaczenia i wagę więzienia, ale najpierw muszę wytłumaczyć kłamstwa, których się dopuściłem. Cóż, prawdę powiedziawszy, to bardziej drobne przemilczenia, aniżeli rażące łgarstwa, mające na celu zabezpieczenie planu, złagodzenie niesionego brzmienia oraz uproszczenie sprawy. Z perspektywy czasu wiem, że popełniłem błąd. Wyruszamy do Azkabanu, żeby zwrócić twemu ojcu wolność i znacznie osłabić przeciwnika. Zapewne zauważyłeś, że jestem nastawiony głównie na odzyskanie Nikczemnej Księgi. Gdy wypytywałeś mnie o jej magiczne właściwości i wagę, odpowiadałem bardzo ogólnikowo. Nie chciałem cię wówczas przytłaczać zbyt dużą ilością informacji, ale zrozumiałem, że największym obciążeniem dla determinacji jest nieobarczanie odpowiedzialnością. Księga jest istotna, bo reprezentuje wiedzę – wiedzę, której jeszcze nie posiadłem. Gdy omawialiśmy nasze plany, wyznałem, że zamierzam zniszczyć trzy niemoralności, dające Darvy'emu moc, ale w rzeczywistości wszystko zależy od przechwycenia pierwszego. Smocza Różdżka i Zasłona Skazańca są tajemniczymi artefaktami o trudnej do przestudiowania niebywałej magicznej mocy, nawet dla mnie. Prawie wszystkie lektury, które widziałeś na moich półkach, odnoszą się do Nikczemnej Księgi, bo jest ona najbardziej niebezpieczną bronią, jaką można władać. Mam szczerą nadzieję, że nie wrócimy – albo ty – z pustymi rękoma. Mówiłem też, że Księgę należy zniszczyć, ale najpierw trzeba z niej skorzystać. Wiem, że sobie poradzisz, Albusie.
Musisz dowiedzieć się wszystkiego na temat Smoczej Różdżki. Kiedy wykonasz to zadanie, zniszczysz Nikczemną Księgę. Tomiszcza w domu zawierają informacje, w jaki sposób skutecznie zneutralizować ten szczególny rodzaj magii. Liczę, że odnajdziesz odpowiednie adnotacje. Wiem, że się powtarzam, ale to bardzo istotne. Zniszcz Księgę, dopiero kiedy dowiesz się, jak zniszczyć Smoczą Różdżkę i Zasłonę Skazańca.
Stwierdzenie, żebyś nie dał się zmylić, może sprawiać wrażenie idiotycznego, ale jest prawdziwe. Wiesz, jak ważne jest zdobycie wiedzy na temat niemoralności, dlatego też zapewne jesteś zdekoncentrowany. Myślisz, że zmarnowałem czas, innymi słowami ciągle powtarzając dokładnie to samo. Niemniej jednak musisz wszystko zapamiętać, stąd moja troska. Wnioski wysnułem na podstawie twojego wyznania, Albusie. Zaledwie kilka godzin temu zapytałeś mnie, dlaczego przytrafiają ci się dziwaczne rzeczy – czemu słyszysz głosy, czemu twoje oczy przybierają złotą barwę, czemu czasem czujesz przypływ mocy, niewątpliwie o niegodziwym charakterze i z wątpliwego źródła. Jeżeli wróciłeś z Azkabanu, twoja ciekawość niewątpliwie się pogłębiła. Spekuluję, że i tam doświadczyłeś tych niecodziennych rzeczy, a to z kolei pomogło ci dojrzeć do prawdy.
Mniemam, że część z tego, co ci zaraz przekażę, to nowe informacje. Od dłuższego czasu jesteś właścicielem Smoczej Różdżki, Albusie. Badania, które przeprowadziłem, nie były powierzchowne, zbadałem temat od podszewki, a to, co odkryłem, wydaje się nieuporządkowane i chaotyczne. Chociaż niektórzy mogą uznać ten mętlik za oznakę braku pomyślunku, jestem przekonany, że to dowód na coś znacznie gorszego. Różdżka jest niekompletnym produktem, co oznacza, że jest przewrotna – wytworzyła własną naturę i sprytnie się dostosowuje do gospodarza. Uważam, że w momencie, gdy się jej przeciwstawiłeś, podzieliła swe moce. Jeżeli mówiłeś prawdę, powstrzymałeś mordercze zapędy, kiedy stanąłeś przed możliwością zabicia Reginalda Aresa. Wewnętrzny konflikt stworzył idealne warunki dla rozłamu. Myślę, że gdy weń celowałeś, była gotowa do uznania, ale że kryterium jest niejasne, rozdzieliła prawo własności na dwoje. Ares był niezwykle potężnym czarodziejem, więc Smocza Różdżka użyczyła mu swej mocy – nie mam żadnych wątpliwości, że był on pierwszym, który przywołał te makabryczne stworzenia. W tobie zaś, po dogłębnym przeanalizowaniu charakteru, Różdżka dostrzegła inne, godne pochwały cechy. Niektórzy czarodzieje są w pewien sposób wyjątkowi, jedni bardziej, inni mniej. Niektórzy nie potrzebują dodatkowej iskry. Usidliłeś Smoczą Różdżkę, kiedy odmówiłeś jej namowom. Cenienie wartości ludzkiego życia, choć czasem rozum i logika nakazują inaczej, jest naprawdę niesamowitym wyczynem. Zaintrygowałeś Różdżkę rzeczą, której nigdy wcześniej nie widziała. Nie mogę sobie nawet wyobrazić sytuacji, w której ktoś ma podobną możliwość, a z niej dobrowolnie nie korzysta, zwłaszcza biorąc pod uwagę swój cel. Smocza Różdżka, chociaż z natury nikczemna, za wszelką cenę chce utrzymać właściciela przy życiu.
Zastanów się, proszę, kiedy konkretnie doświadczasz tych nagłych przypływów mocy. Czy jesteś wówczas w pełni władz umysłowych? Mało prawdopodobne. Prawdę powiedziawszy, twoją najbardziej zdumiewającą cechą charakteru jest pakowanie się w niebezpieczne i głupie sytuacje z przyświecającą ideą ograniczenia szkód. Jestem przekonany, że zostawałeś obdarzony mocą nie wtedy, gdy sam potrzebowałeś pomocy, a kiedy zagrożeni byli twoi bliscy. To nieznane Różdżce uczucie, ogromna empatia, stanowi doskonały kanał przepływowy. Gdy nad twoimi przyjaciółmi i rodziną wisi niebezpieczeństwo, zostajesz wzmocniony, a przez połączenie przepływa współczucie. Miłosierdzie jest twoją największą siłą, Albusie.
Uważam, że Sebastian Darvy wiedział o tym splocie. Istnieje, co prawda, szereg różnorakich powodów o podłożu psychologicznym, dlaczego pragnął śmierci brata, ale sądzę, że kierował się głównie własnym zyskiem. Liczył, że otrzyma moc, którą dzierżył Ares, niemniej jednak się przeliczył. Szukając najłatwiejszego rozwiązania, nie zadał sobie nawet trudu, aby rozeznać się w magicznych właściwościach Smoczej Różdżki. W momencie śmierci drugiego właściciela ta wyczuła, że została zwolniona ze wcześniejszych zobowiązań i właśnie dlatego to ty odziedziczyłeś całą schedę, podczas gdy Darvy został z namiastką władzy. Z początku może ci się to wydawać niezrozumiałe, zwłaszcza jeżeli pomyślisz o rzeczach, których dokonuje twój przeciwnik, ale chciałbym, żebyś zrozumiał, że Darvy musiał się uciekać do alternatywnych metod stworzenia armii nieumartych, bowiem Smocza Różdżka służy mu z umiarem – głównie z powodu wcześniejszych połączeń z Aresem. Stworzenia, które przyzywa, nijak są mu wierne; są posłuszne, bo ma nad nimi fizyczną przewagę. Jesteś prawowitym właścicielem Smoczej Różdżki, bo zostałeś prawdziwie wybrany. Z tego miejsca muszę cię przeprosić, Albusie. Znów cię okłamałem. Powiedziałem, że potrzebuję na wyspie partnera, bo chciałem wykorzystać twoje talenty. Mimo że jesteś utalentowanym młodym czarodziejem, wciąż się rozwijasz i nie oczekuję, że będziesz przydatny na polu, którego nie zgłębiasz. Zależało mi na twoim towarzystwie, ponieważ głęboko wierzyłem, że będziesz działał na te stworzenia niczym naturalna bariera ochronna. Wiem, że dokonasz wielkich rzeczy, a to, czy ich dożyję, nie ma większego znaczenia. Chcę skonfrontować się z Darvym. Chcę zobaczyć was w akcji. Chcę, żebyście oboje poznali prawdę.
Niestety, muszę milczeć, dopóki nie wrócimy z wyprawy. To istny paradoks, ale czymże jest w porównaniu do innych dziwactw. Jestem zmartwiony kolejnym oświadczeniem, bo boję się, że nigdy mi nie wybaczysz. Specjalnie opóźniałem wytłumaczenie ci sedna sprawy, szczerze przekonany, że ujawnienie wszystkich informacji sprawiło, że moc została ci odebrana.
Jesteś prawowitym właścicielem Smoczej Różdżki, dopóki jest ona intrygowana przez twoją skomplikowaną heurystykę. Możesz słyszeć głosy, bo wciąż jest między wami połączenie, możesz kontrolować te stworzenia, bo jesteś ich panem, ale Różdżka zaprzestanie ci pomagać. Kiedy poznałeś przyczyny pozłacanej wizji, nie powstrzymasz się od jej nadużywania. Gdy w akcie desperacji bezwiednie prosiłeś o wsparcie, Różdżka z radością odpowiadała na twoje wołania, ale teraz, gdy stałeś się świadomy możliwości, gdy zaczniesz nią manipulować, przestaniesz wzbudzać zainteresowanie. Jeżeli Darvy nie został jeszcze pokonany, a wciąż chcesz go powstrzymać, będziesz musiał znaleźć alternatywną drogę, aniżeli użycie Smoczej Różdżki.
Najprawdopodobniej zastanawiasz się, czemu pozbawiłem cię rozwiązania problemu i jednocześnie najlepszej broni, ale prawdę powiedziawszy, ta moc jest niczym laska – stanowi podporę dla destrukcyjnej siły. Uwierz, że dobrze poznałem to uczucie. Gdy przystąpiłem do Wybawczego Aliansu Różdżek, nigdy nie byłem silniejszy, zwłaszcza kiedy zabijałem. Owszem, byłem efektywniejszym czarodziejem, ale nie znaczy, że lepszym. Miarą człowieka nie są bowiem umiejętności, a siła woli, by oprzeć się pokusom. Smocza Różdżka nie wartościowała twoich kompetencji w kierunku aktów destrukcji, więc ty również nie powinieneś.
Śmiało, możesz mnie znienawidzić – po sposobie, w jaki spędziłem życie, nie będę się usprawiedliwiał, bo zasługuję na jawną pogardę. Należałoby wkrótce zakończyć list, a odkładanie tego momentu w czasie jest symbolem mojej zapłaty za popełnione grzechy. Nie żebrzę o współczucie, ani nie chcę budzić litości, kiedy oświadczam, że niczego w życiu nie dokonałem. Wszyscy, których kochałem, odeszli – Sam, Caleb, Ida. Nawet przyjaźń z Fango Wilde'em plami moją pamięć. Zostawiam po sobie głównie mgliste, pełne rozgoryczenia wspomnienia. Uległem wirusowi żalu i rozprzestrzeniłem go wokół. Czas, który spędziłem w Wybawczym Aliansie Różdżek będzie mnie prześladował do końca życia, bo nie sposób go odczarować. Ważne, aby nie poddać się wyrzutom sumienia i patrzeć w przyszłość, bo przecież walczymy o następny dzień. Obowiązkiem życia jest zapewnienie sobie ciągłości, a po śmierci możemy to zrobić tylko poprzez innych. Jedyne talenty, jakie kiedykolwiek posiadłem, samolubnie wykorzystywałem w niewłaściwym celu. Błagam, nie popełniaj podobnych do moich błędów. Nie wiem, czy podążasz własną ścieżką, czy zamierzasz kontynuować rozpoczętą misję. Nie jestem jednak na tyle bezduszny, by obarczyć cię moim dziedzictwem. Nie kontroluję twoich poczynań, bo każda decyzja, którą teraz podejmiesz, należy tylko i wyłącznie do ciebie. Co prawda, zostawiłem ci schemat i potrzebne narzędzia, ale masz swobodę działania, więc możesz spokojnie zawrócić. Obawiam się, że pozostawiam świat na skraju zagłady, ale jest wielu, którzy mogą temu zapobiec. Głęboko wierzę, że jesteś jednym z bohaterów, Albusie.
Możesz uznać to za dziwaczne wymysły, ale nie chcę, żebyś mnie opłakiwał. Śmierć będzie moim wyzwoleniem, nie dlatego, że nienawidziłem swojego życia, a dlatego, że skończyło się zbyt wcześnie. Nie specjalizuję się we wróżbiarstwie, ale czuję, że zginę na wyspie. Jestem spokojny, pisząc ten list. Jestem spokojny, bo czy tego chcesz, czy nie, napawasz mnie dumą. Te słowa mogą dla ciebie znaczyć mniej niż pergamin, który właśnie studiujesz, ale dla mnie są wszystkim. To, czy czarodziejski świat kiedykolwiek się dowie o naszym przedsięwzięciu, jest nieistotne. Najważniejsze, że nie uchylaliśmy się od odpowiedzialności. Spędziwszy z tobą trochę czasu, wypełniła mnie obietnica lepszego jutra. Mam wielkie szczęście, że zanim zginąłem, zdążyłem się dowiedzieć o możliwości koegzystencji ludzi mojego pokroju z twoimi. Nie uważam się za potwora, bo jest nim Sebastian Darvy, ale żałuję, że odrzuciłem swe szczęście i przez długi czas go nie szukałem, nie miałem wystarczająco siły. Ciężko powiedzieć, gdzie się teraz znalazłem. Magia, choć potężna, ma ograniczenia i niemożliwym jest ujrzenie piękna zaświatów za życia, o ile takowe naprawdę istnieje. Liczę jednak, że po śmierci trafiłem do wspaniałego miejsca, gdzie spędzę wieczność z ukochanymi. Nie czuję wstydu z powodu niepewności, ponieważ kurczowo trzymam się nadziei, że nauczyłem cię więcej, niż tylko praktycznych umiejętności i kilku przydatnych zaklęć. Liczę, że dobrze zrozumiałeś pojęcie ulotności i wiesz, w jaki sposób należy pielęgnować życie. Widzę w tobie przyjaciela, Albusie, i odchodzę z nadzieją, że uczucie jest odwzajemnione. Obyś był szczęśliwy, niezależnie od tego, co przyniesie przyszłość. Życzę ci, że kiedy usiądziesz za biurkiem, aby spisać swoje ostatnie słowa, chwycisz za pióro z lekkim sercem, a list napiszesz z łatwością.
Nie miałem okazji zobaczyć, jak mój syn dorasta, ale gdybym miał taką możliwość, chciałbym, by był podobny do ciebie. Oczywiście, nie we wszystkim, bo to doświadczenia sprawiają, że jesteśmy sobą i kształtują nasz charakter. Zbliżając się do końca listu, mam nadzieję, że wkrótce po raz pierwszy obejmę syna; chciałbym mu wiele powiedzieć. I liczę, że pewnego dnia – nie za szybko, naturalnie – będzie mógł cię poznać, bo z pewnością będziesz bohaterem moich opowieści.
Żegnaj, Albusie. Bez względu na to, w jakim stanie jest teraz świat, obyś nigdy nie utracił nadziei.
Twój przyjaciel,
Sancticus Fairhart.
Gotując się od środka, chłopiec zacisnął dłonie na grubym pergaminie. Prawda bolała, ale przynosiła również ulgę, a najbardziej niepokoił go sposób, w jaki Fairhart pozostawił mu ostatnią wiadomość. To był pełen wątpliwości list. Treść, którą ubrał w słowa, stanowiła przestrogę i radę, ostatnie, pełne nadziei pożegnanie. Albus nie mógł znieść tego, że czuje rozczarowanie. Spodziewał się, że mentor mu pomoże, nawet nie podejrzewając, że już to zrobił. Zachowywał się nie w porządku, chociaż Sancticus był jego przyjacielem – nie traktował go podmiotowo, a przedmiotowo, gdyż w ostatnim czasie myślał o nim tylko jako o środku do osiągnięcia większego celu. Nie sądził, że kiedyś dojdzie do czegoś podobnego, ale chciał zaniechać wysiłku.
Gdy wstał z podłogi, niemal zalał się łzami. Wypuścił z dłoni pergamin, aczkolwiek zanim stanął na nogi, przeczytał go jeszcze raz. Wszystko zostało mu odebrane. Tajemnicza broń, moc, na którą liczył, na zawsze przepadła, ot tak po prostu. Jakimikolwiek Fairhart kierował się motywami, skutecznie odebrał mu najważniejsze. W pośpiechu opuścił rodzinną rezydencję, wiedząc, że w bliżej niezidentyfikowany sposób jest powiązany ze Smoczą Różdżką; naiwnie wierzył, że w końcu zdobędzie nad nią kontrolę. Teraz wszystko przepadło. Czuł się niczym wpuszczony na arenę wojownik, gdzie strażnik na wejściu odebrał mu cały potrzebny ekwipunek. Sancticus nie tylko pozbawił go broni, ale również uświadomił mu nierealność wykonania zadania. Plan skończył się na Azkabanie, gdyż Fairhart spodziewał się umrzeć. W koncepcji liczył na pozyskanie Nikczemnej Księgi, ale nawet to okazało się iluzoryczne. Ciężar gorzkiej porażki natychmiast przytłoczył Albusa, niemal wgniatając go w ziemię, a mimo to wciąż stał twardo na nogach.
Wtem krzyknął. Rozdzierający uszy wrzask prawie zagłuszył wściekłe wycie wiatru. Chatka była pusta, więc głos poniósł się echem po pustych pokojach, jakby w wyrazie szyderstwa dla dziecięcego pokazu bezsilności. Opadł na kolana, niezdolny do zaakceptowania porażki. Sięgnął w dół i chwycił pierwszą rzecz, którą napotkał dłońmi – maleńką szklaną piramidkę, a potem w desperackiej próbie wyładowania nerwów obrócił się wokół własnej osi, aby znaleźć najodpowiedniejsze miejsce na rzut. Namiar był bezużyteczny, więc równie dobrze mógł się go pozbyć. Niestety, podczas chaotycznego obrotu kopnął pudło i stłukł sobie duży palec u nogi. Ból sprawił, że warknął ze złości i automatycznie wypuścił piramidę z ręki.
Namiar rozbił się o róg sejfu. Usłyszawszy odgłos tłuczonego szkła, Albus zupełnie się rozkleił. Zwinął się w pozycji embrionalnej, a potem zaczął hiperwentylować. W myślach przeklinał własną głupotę, wijąc się na podłodze. Nienawidził czuć się opuszczonym przez los…
– Przestań! – zagrzmiał surowy głos, a ślizgon natychmiast zamarł i, wytrzeszczywszy oczy, wbił wzrok w ścianę. – Skończ z hańbieniem mojego imienia dziecinnym lamentem!
