Witajcie po przerwie! Mam nadzieję, że wszyscy porządnie wypoczęliście : )
Nie przedłużając, zapraszam do nowego rozdziału!
12. Toksyczny Kamieniołom
Gdyby nie towarzysząca mu przytulność i poczucie bezpieczeństwa, z pewnością uznałby nocne wydarzenia za piękny sen.
Świadomość ponownego spotkania z przyjaciółmi paradoksalnie przynosiła ukojenie i dawała powód do szczerego uśmiechu, którego dotąd brakowało mu podczas wykonywania misji. Leżąc z głową zakopaną w miękkim posłaniu, z szeroko rozrzuconymi rękoma i nogami, przejechał językiem po poranionym podniebieniu i wnętrzu policzek, nieprzyjemnie bolesnych skutkach celnie wymierzonego kopniaka. Szczęśliwie, biorąc pod uwagę zniechęcającą przyszłość, nie skończy samotnie.
Przewrócił się na plecy i z głupkowatym uśmieszkiem na twarzy poświęcił chwilę na rozejrzeniu się po wnętrzu miejsca, w którym spędził noc. Wciąż był w namiocie, aczkolwiek szybko zdał sobie sprawę, że w zbyt małym, aby pomieścił trzech nastoletnich chłopców, najprawdopodobniej wyprodukowanym przez mugolskie dłonie, a następnie powiększonym przy pomocy odpowiednich zaklęć. Zrobiony był z jednolitego czarnego materiału, a wypełniony kocami i pościelami, na które wcześniej upadł. Wielobarwne pierzyny, których kolory można było rozróżnić dzięki wpadającemu do namiotu światłu, wyściełały cały spód – razem tworzyły specyficzną mozaikę, bowiem zostały naprędce złączone, gdy przyjaciele podwędzili je ze swoich domów.
Przetarłszy oczy, wyściubił głowę na zewnątrz i poprzez z początku oślepiające słońce zobaczył całkiem zabawną scenę. Morrison zasnął na dworze z głową opartą o drewniany stołeczek, a podczas drzemki prychał i oblizywał wargi. Siedzący kilka stóp dalej ze skrzyżowanymi nogami, w pobliżu wygaszonego ogniska, Scorpius ze skupieniem korzystał ze sposobności i machał różdżką, wystrzeliwując maleńkie niebieskie kulki wprost w jego rozdziawione usta.
– Co robisz? – zagaił, gdy kuleczka nie trafiła celu i odbiła się od nosa.
– Chcę pobić mój rekord – odpowiedział blondyn, a potem się doń odwrócił, wyraźnie zaskoczony, najwyraźniej pojmując, kto zadał pytanie. – Wstałeś! – podsumował z entuzjazmem.
– Oczywiście. – Albus się przeciągnął i rozejrzał po okolicy, która, pomimo migoczących wokół obozowiska zaklęć maskujących, wciąż była opustoszała. Pomarańczowa poświata, otulająca miasteczko w południe, najprawdopodobniej stanowiła stały element panoramy, bowiem nadal była widoczna. Światło dzienne ukazało osadę w innej perspektywie, zdecydowanie przejrzystej, dzięki czemu pozostałości po zniszczonych domostwach stały się bardziej widoczne. Z tej odległości chłopiec mógł dostrzec niemalże wszystkie szczegóły, a mianowicie ułamane bądź wybrzuszone okiennice, rozrzucone wokół nogi od stołów i krzeseł, wyszczerbione wazony oraz ukruszone kawałeczki, które niegdyś zapewne tworzyły klosze najróżniejszych lamp – przedmioty wystawały ze skupisk gruzu, jakby zdeterminowane, aby zwrócić czyjąś uwagę.
– W końcu wyglądasz na wypoczętego. – Scorpius wrócił do wyczarowywania kuleczek. Szczęście mu nie dopisało, gdyż pocisk przeleciał nad głową Morrisona. – Cholercia, znów pudło…
– Jak długo spałem? – Usiadł obok.
– Całkiem długo. Jestem pewien, że jest już po południu.
– Coś przegapiłem? – zapytał, przygnębiony. Teraz gdy odpoczął i zregenerował siły, zdał sobie sprawę, że postąpił bardzo samolubnie. Nie patrząc na przyjaciół, zrezygnował z roli strażnika, chociaż powinien nalegać na swoją wartę.
– Nieszczególnie, obiecuję. W godzinach nocnych przeszło tędy kilka osób, ale nikt nadzwyczajny. Obaj jesteśmy wypoczęci – odpowiedział w lekceważący sposób Malfoy, zupełnie jakby czytając mu w myślach. – Szczerze mówiąc, właśnie ucinałem sobie trzygodzinną drzemkę…
Albus przytaknął i spojrzał na Morrisona, który wciąż głęboko spał, a nawet zaczął mamrotać pod nosem. Chciał to skomentować, ale zanim zdążył otworzyć usta, Scorpius ponownie zabrał głos, od razu kierując rozmowę na stresujące tory.
– Powinieneś wiedzieć, że sporo o tobie rozmawialiśmy w nocy. W pewnych kwestiach doszliśmy też do porozumienia.
– Zdążyłem się domyślić – podsumował, przygotowując się na najgorsze.
– Cóż, słuchaj uważnie, bo nie zamierzam powtarzać – po pierwsze i najważniejsze, jeszcze z ciebie nie zrezygnowaliśmy.
– Wiem. – Uśmiechnął się serdecznie.
Malfoy pokręcił głową.
– Nie mówię o kontynuowaniu poszukiwań, bo z tego też nie zrezygnowaliśmy, a o tym, co dzieje się z tym umysłem. Rozumiem, że nie widzisz sposobu na powstrzymanie obłędu, ale razem z Morrisonem nie mamy ochoty użerać się z prawdziwym szaleńcem. Oczywiście, pomożemy zakończyć tę wojnę, ale powiedzmy sobie wprost: upewnimy się, że potem będziesz żył długo i szczęśliwie.
Albus westchnął z melancholią, ponieważ również się nie poddał, a przynajmniej nie do końca. Roztrzaskanie fiolek z eliksirem było miażdżącym ciosem, zaś rozmowa z Aresem na temat nieuchronnego losu wciąż przysparzała mu zmartwień. Zjawa jasno sugerowała, że zniszczenie artefaktu nie wystarczy, żeby zachować równowagę psychiczną, ponieważ Smocza Różdżka była tylko przedmiotem. Gdy się przeanalizuje wszystkie te informacje, pytanie nasuwa się automatycznie – w jaki sposób można zniszczyć coś również w wymiarze duchowym…?
– W porządku, rozumiem – stwierdził. – Chciałem was po prostu przygotować na najgorsze. Naprawdę czuję, że nie mamy dużo czasu.
Scorpius westchnął, ale odwrócił wzrok.
– Znajdziemy rozwiązanie, bo jesteśmy w tym dobrzy.
Jakby na zawołanie, Morrison spróbował się obrócić na drugi bok, ale kiedy poruszył głową, ta spadła z krzesełka, przez co się wybudził i wytrzeszczył oczy.
– Sosiedzieje…? – rzucił w przestrzeń. – Psy znowu coś przewróciły…?
To bezsensowne stwierdzenie wystarczyło, żeby brunet wybuchnął śmiechem, czym zwrócił na siebie uwagę. Vincent omiótł przyjaciół wciąż zaspanym wzrokiem, po czym potarł twarz.
– Znowu śniłeś, że byłeś u Mel? – Uśmiechnął się chytrze Malfoy.
Morrison poczochrał włosy, wściekle mrugając.
– Ano, ale byliśmy pod wodą… – odpowiedział, kiedy trochę oprzytomniał, drapiąc się w zamyśleniu po brodzie.
– Super. Albus się obudził, więc najpierw proponuję śniadanie, a potem spakowanie rzeczy i wymarsz. – Scorpius wstał.
– Spoko, brzmi nieźle.
– Co z Melonie…? – zapytał brunet, szczerze zaciekawiony. Nie wiedział, dlaczego wcześniej wyleciała mu z głowy. Jakby nie patrzeć, dziewczyna Morrisona była równie zrozpaczona czmychnięciem swojego chłopaka, jak jego rodzina, a może nawet bardziej.
– Ciężko stwierdzić. Ostatnio niewiele ze sobą rozmawialiśmy.
– Nie zerwaliście, prawda?
– A gdzie tam. – Uśmiechnął się Morrison. – Troszkę się pokłóciliśmy, kiedy jej powiedziałem, że ruszam w pościg. Uwierz, że szybko zapomni.
– Yhym…
Albus odwrócił wzrok, skupiając się na drugim przyjacielu, który zabierał się za przygotowanie posiłku. Gdy zobaczył ogień w palenisku, zaburczało mu w brzuchu.
– Spokojnie, to nic wielkiego. – Uśmiechnął się Scorpius. – Nie spodziewaj się wykwintnego dania, bo ugotuję tylko fasolkę.
– Super. – Usiadł obok. – Skąd wzięliście namiot?
– Podwędziłem od Mike'a, który uwielbia biwakować – powiedział Vincent. – Facet ma pokaźną kolekcję, więc nawet nie zauważy brakującego.
– Trochę go zmodernizowaliśmy. Nie wzięliśmy za dużo rzeczy, bo od czasu do czasu wpadaliśmy do domu – kontynuował blondyn, postawiwszy garnek na ogniu.
– Ano, teraz to niemożliwe. – Morrison usiadł naprzeciwko nich. – Czy w Kamieniołomie jest zajazd, w którym moglibyśmy się zatrzymać? Albo tawerna z pokojami na piętrze?
Chociaż pytanie było wyraźnie skierowane do Malfoya, Albus poczuł się w obowiązku odpowiedzieć.
– Ciężko stwierdzić – podsumował, przyznając się do niewiedzy. – Nie mamy też żadnej pewności, czy znajdziemy w Kakos Sebastiana Darvy'ego, niemniej jednak to najlepszy trop, jakim dysponuję.
– Ciekawa wskazówka. Co nasz cel ma wspólnego z Toksycznym Kamieniołomem?
– Ares twierdzi, że się tam urodził – odparł i poczochrał włosy, zaś w obozowisku zapadła cisza – to powiązanie sprawiło, że przestępcze miasteczko zyskało na złowrogości. Wyczuwając nastroje przyjaciół, szybko wyskoczył z propozycją. – Jeżeli nie chcecie, możemy spróbować czegoś innego…
Scorpius uniósł dłoń.
– Co trochę przerażające, ale jesteś naszym przywódcą, zaś trop jest po prostu tropem. Oczywiście, wolałbym, żeby Darvy przyszedł na świat gdzieś na tropikalnej, całkiem przyjemnej wyspie, ale nie zmienimy przeszłości, prawda? Odwiedziłem Kakos lata temu, więc może osada zmieniła się na lepsze.
W głosie kolegi pobrzmiewała fałszywa wesołość i brunet potrzebował chwili, aby wychwycić sarkastyczną nutę – mimo to postanowił nie wdawać się w niepotrzebną dyskusję. Nim minęło kilka minut, ugotowana fasolka wylądowała w trzech wyczarowanych z powietrza miskach, a potem w ciszy przystąpili do posiłku. Albus najszybciej ze wszystkich pochłonął swoją porcję, co świadczyło o wygłodnieniu; pokonał w wyścigu nawet Morrisona.
Relatywnie rzecz biorąc, strawa była satysfakcjonująca, a gdy zaczęli się pakować, nie mając za wiele do zrobienia, postanowił wrócić do wczorajszego tematu.
– Czy wiecie, co się wydarzyło w Mottley…? – zapytał, a kiedy przyciągnął uwagę, dodał: – To znaczy w miasteczku, gdzie odnalazłem Fango Wilde'a i wpadłem na…
– Mniej więcej, aczkolwiek mój ojciec nie wdawał się w szczegóły. – Scorpius wzruszył ramionami. – Usłyszeliśmy, że w osadzie doszło do większego starcia, podczas którego zostałeś wypatrzony. Wtedy też dowiedzieliśmy się, dokąd zmierzasz.
– Kiedy rozmawiałeś z tatą, walki się zakończyły?
– Owszem, najprawdopodobniej tuż przed spotkaniem.
– Czy wspominał o…?
– Nikt nie został ranny – ani twój ojciec, ani wuj, ani ciotka. – Malfoy machnął ręką. – Ojciec wspominał, że spróbuje zbić twoją rodzinę z tropu…
– Czy słyszałeś cokolwiek o Eckleyu…? – drążył. – Bo tak jakby… zostawiłem go nieprzytomnego na ulicy…
Morrison rzucił mu rozbawione spojrzenie, zaś Scorpius niemal pęknął z dumy – najwyraźniej ta informacja złagodziła poczucie zdrady ślizgońskiej przyjaźni.
– Żadnych wieści, ale jestem przekonany, że doszedł do siebie. Tata z pewnością nie ukrywałby przede mną równie ważnych spraw, zwłaszcza że niedawno uczył go w szkole.
Albus przytaknął.
– Jak się tutaj znaleźliście?
– Aportacja w nieznane miejsce jest możliwa, ale wyjątkowo trudna i wymaga solidnej wiedzy na temat miasteczka. Kiedy poznaliśmy nazwę osady, przejrzeliśmy kilka map i opracowaliśmy przybliżony plan okolicy – wytłumaczył blondyn. – Nie zapominaj też, że Morrison jest cudownym dzieckiem – dodał, próbując podrapać przyjaciela za uszami, jakby był posłusznym psem.
Chłopak się roześmiał i odepchnął dłoń.
– Cóż, prawie się udało. W obliczeniach byłem niedokładny, ale aportowaliśmy się wystarczająco blisko – mniej więcej milę na południe stąd, więc się przespacerowaliśmy.
– Zapamiętaliście drogę? – zapytał brunet, kiedy spakowali swój dobytek.
– No, piąte przez dziesiąte.
– Czy w związku z tym jesteśmy gotowi? – Scorpius wciąż machał różdżką. – Chciałbym dezaktywować zaklęcia ochronne.
Albus po raz ostatni przeczesał wzrokiem obozowisko ze smutną myślą, że naprawdę niewiele mógł tutaj pozostawić. Wygnieciony na wszystkie możliwe sposoby list Sancticusa był jedyną sentymentalną rzeczą, jaką wziął, zaś ze względów praktycznych miał aż dwie różdżki. Wtem uzmysłowił sobie, że oręż Aresa okazał się przydatny.
– W porządku. Miejcie oczy szeroko otwarte, a różdżki w pogotowiu – podsumował Malfoy. W momencie bariery opadły, zaś chłopcy się spięli. Miasteczko wyglądało dokładnie tak samo, jak wcześniej, ale uczucie było zupełnie inne, ponieważ pozbawieni roztoczonych wokół czarów ochronnych, pozostawali na widoku, co potęgowała pora dnia i słońce.
– Jak daleko jesteśmy od punktu wyjściowego…? – zapytał z wahaniem brunet, automatycznie ściszając głos.
– Całkiem niedaleko, najwyżej dwadzieścia minut – odpowiedział równie cicho Morrison.
– To nie zwalnia nas z ostrożności. Idziemy powoli i uważnie stawiamy kroki – dodał Scorpius, wyciągnąwszy przed siebie oręż. – Jeżeli dopisze nam szczęścia, ci bezdomni jeszcze trochę pośpią.
Na wzmiankę o Diablich Dezerterach Albus wrócił wspomnieniami do wydarzeń wczorajszej nocy, zwłaszcza niezdecydowania i labilnej natury grupy. Nie chciał zdradzać przyjaciołom szczegółów podsłuchanej rozmowy, ale był zaintrygowany kilkoma kwestiami.
– Co z Waddlesworthem? – zapytał wszem wobec i wycelował różdżką w bok; stała czujność nie zaszkodzi.
Morrison ograniczył się do pogardliwego parsknięcia, a Scorpius, zgodnie z przewidywaniami, pospieszył z wyjaśnieniami.
– Szczerze mówię, naprawdę niewiele. Muszę przyznać, że nieczęsto przeglądaliśmy PROROKA CODZIENNEGO, ale z zaufanego źródła wiem, że po fiasku Zjednoczonego Ministerstwa stał się kimś w rodzaju ducha.
– No, robi konkurencję Krwawemu Baronowi. – Vincent uniósł brew. – Jest chodzącym wrakiem i nie zabiera głosu w sprawie Diablego Aliansu, porażki na wyspie, czy czegokolwiek innego.
– Skąd to zainteresowanie?
– Och, bez powodu – odpowiedział i nie skłamał. – Zwyczajnie usłyszałem kilka nowinek i byłem ciekawy prawdy. Najbardziej zaintrygowała mnie śmierć Młota.
– Cóż, to najprawdopodobniej istotna składowa jego upadku – podsumował Scorpius, obejrzawszy się przez ramię.
– To akurat było do przewidzenia. Facet ciągle wszczynał bójki i skakał ludziom do gardeł – dodał Morrison. – W końcu dostał za swoje.
– Właśnie, raczej stracił wszystkich zaufanych ludzi. Wybawczy Alians Różdżek nie został rozwiązany, jednak jest zdecydowanie mniej liczny. Całkiem możliwe, że stracił ponad połowę członków, zwłaszcza biorąc pod uwagę te nowo powstałe grupy…
Albus skinął głową, zadowolony z potwierdzenia faktów, a jednocześnie z mieszanymi uczuciami. Nie mógł powiedzieć o Warrenie Waddlesworthcie niczego dobrego, w zasadzie od pewnego czasu uważał go za odrażającego, ale nie sposób było zaprzeczyć, że stanowił żywe przypomnienie o niszczycielskiej sile władzy, przeważnie w mrocznych, niesprzyjających dobrobytowi czasach. I pomyśleć, że jeszcze niedawno, zanim wziął sprawy we własne ręce, pokładał w nim nadzieje. Gdy Waddlesworth kandydował na Ministra Magii, Wybawczy Alians Różdżek był dosłownie wszędzie – w rządowych instytucjach, przestrzeni publicznej, w szkole i głowach obywateli. Patrząc na to z perspektywy czasu, popularyzacja Aliansu wydawała się po prostu śmieszna…
– Co zaszło między tobą a Fango Wilde'em? – Scorpius odbił piłeczkę, a brunet drgnął, bo stracił poczucie czasu, zagubiony we własnych myślach.
– Hm…? – mruknął pod nosem. – Sporo się wydarzyło, ale… to prywatna sprawa i zahacza o Santicusa – dodał kulawo.
– W porządku, rozumiem.
Cisza, która zapadła między chłopcami trochę Albusowi ciążyła, bowiem marazm nijak pasował do ich grupy. Wspaniale było znów mieć przyjaciół po swojej stronie, ot cudowne wsparcie, zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Gdy pracował w pojedynkę, zrobili naprawdę wiele, by ponownie połączyć siły i jego przekroczyli wszelkie oczekiwania. Kiedy tak przemierzali miasteczko we trójkę, wyczuleni na najmniejszy ruch i pogrążeni we własnych myślach, czuł się komfortowo, o wiele bardziej, aniżeli w przeciągu ostatnich tygodni.
Mimo to dążyli do zupełnie różnych rzeczy. Scorpius i Morrison z pewnością chcieli pokonać Sebastiana Darvy'ego, ale najprawdopodobniej nie zaszliby tak daleko, gdyby nie postanowili go odnaleźć. Chociaż to misja, do której zachęcał go Sancticus, podjął się zadania z własnej inicjatywy. Pragnął powstrzymać szaleńca, raz na zawsze zakończyć wojnę, wykorzenić zło, które trawiło czarodziejski świat oraz, o ile to możliwe, ocalić swój umysł.
Chociaż przemierzał osadę z przyjaciółmi, po raz pierwszy, odkąd się poznali – mimo wszystkich kłopotów, w jakie ich dotąd wpakował – robił za przywódcę grupy oraz, co więcej, był obarczony odpowiedzialnością. Nie miało to nic wspólnego z talentem, charakterem, zaradnością życiową, czy też osobistymi zasługami – po prostu z pomocą wiernych towarzyszy wykonywał swą pracę. To uczucie znacząco różniło się od partnerowania Sancticusowi, aczkolwiek ekspresja koleżeństwa była podobna. Gdy współpracował z Fairhartem, stanowili razem parę dwóch czarodziejów, którzy owszem, mieli wspólne zainteresowania, ale bywały momenty, kiedy preferowali inne wyniki, zwłaszcza że San poniekąd razem z nim przeżywał drugą młodość. W przypadku ślizgonów było inaczej. Lata przyjaźni spowodowały, że mimo wielkiego ryzyka, wciąż podejmowali inicjatywę i liczyli, że nie wyprowadzi ich na manowce.
Czy miało to wpływ na priorytety? Naturalnie, bezpieczeństwo przyjaciół zawsze było najważniejsze, ale przed momentem uświadomił sobie, że w dziecięcej naiwności porównuje się do braci Eckleyów i deliberuje na temat korelacji zdrowia swoich sojuszników z szansami na powodzenie zadania i zakończenie wojny. Co zrobi, gdy któryś z chłopaków zostanie ranny? Jak postąpi, kiedy w końcu stanie naprzeciw Darvy'ego, a przyjaciele będą potrzebowali pomocy? Czy aby zakończyć z powodzeniem misję, po tym wszystkim, z czego zrezygnował, zdoła podjąć właściwą decyzję…?
Czy to naprawdę takie trudne…?
Słowa zostały mu wyszeptane wprost do ucha, a towarzyszyło im uczucie dłoni ściskającej ramię. Wycelowawszy różdżką, natychmiast się odwrócił, w samą porę, aby zobaczyć szyderczy uśmiech i parę pozłacanych oczu rozpływających się w powietrzu.
– Co się dzieje? – Ślizgoni również się odwrócili.
– Nic, jest w porządku – odpowiedział po chwili wahania, a potem potarł miejsce, gdzie został niby dotknięty. – Usiadł na mnie robak – dodał kulawo, gwoli wyjaśnienia, ponieważ przyjaciele wciąż patrzyli na niego z zainteresowaniem.
Morrison się zaśmiał.
– Okej. – Scorpius, chociaż nie uwierzył w sprzedaną historyjkę, postanowił nie naciskać. – Cóż, zaraz za rogiem powinien być nasz punkt ewakuacyjny. Okolica wygląda na spokojną, prawda?
– Zdecydowanie. – Uśmiechnął się Vincent, a Albus, pomimo dręczących go myśli, był naprawdę pod wrażeniem umiejętności nawigacyjnych towarzysza.
Obszar, na którym się znaleźli, na pierwszy rzut oka w niczym nie odstawał od reszty miasteczka, ale po bliższej obserwacji można było wysunąć kilka wniosków. Nieliczne kupki gruzu i drewnianych belek, niegdysiejsze domostwa, ustąpiły miejsca większym hołdom, jakby dawnym zakładom pracy, strukturom biurowym, lokalom gastronomicznym, czy innym podobnym budynkom, ot zamierzchłym składowym niezbędnym do normalnego funkcjonowania społeczeństwa. Ziemia również dawała do myślenia, bowiem polna dróżka, którą tutaj przybyli, prawie zanikła, co jasno sugerowało, że powolnym krokiem opuszczali zrujnowane osiedle mieszkaniowe.
– Stąd przyszliście? – zapytał.
– Mniej więcej – odpowiedział Morrison, a potem machnął dłonią, aby wskazać właściwe miejsce, aczkolwiek ciężko było je zlokalizować.
– Cóż, najważniejsze, że mieliśmy szczęście – podsumował blondyn, mówiąc normalnym tonem. – Na drodze nie napotkaliśmy żadnych kłopotów.
– Jeszcze trochę przed nami. – Uśmiechnął się Vincent.
Scorpius obrzucił go wyczekującym i jednocześnie popędzającym spojrzeniem. Albus zachował neutralność, zbyt zaaferowany tym, co przyniesie mu Toksyczny Kamieniołom; miał bowiem dziwaczne przeczucie, że gdy już się aportują, ciężko im będzie stamtąd wrócić.
– Okej, chodźcie bliżej – powiedział blondyn. – Bez duszenia, stary – dodał, zirytowany, kiedy Morrison, nie grzesząc delikatnością, zarzucił mu rękę na szyję i przygarnął do niedźwiedziego uścisku.
– A weź, próbuję tylko złapać równowagę…
– Czy dokładnie wiesz, dokąd nas zabierasz…? – Zanim zadał pytanie, Albus złapał Scorpiusa za ramię. Nabranie pewności było rozsądnym posunięciem. – Hm, wylądujemy gdzieś poza miastem, czy w zaułku…?
– Zwiedziłem Kamieniołom w dzieciństwie. Równie dobrze możemy skończyć wbici w ścianę – odpowiedział kumpel.
– Spodziewacie się zaklęć blokujących? – Vincent zmarszczył brwi.
– Hm, wtedy zostaniemy po prostu odepchnięci…
– Szczerze wątpię – podsumował, rozważając temat. – Z tego, co słyszałem o Kakos wynika, że dobrze jest mieć przygotowaną zawczasu drogę ucieczki. Co więcej, nikt nie nakłada czarów zabezpieczających na konkretne miejsca, chyba że w grę wchodzi własność prywatna.
– Obyś miał rację – powiedział Scorpius, zaś Morrison skinął głową. Wszyscy się spięli i zamknęli oczy. – Okej, pozwólcie mi się skoncentrować. Skoczycie ze mną na trzy. Uwaga, raz, dwa, trzy…
Albus obrócił się razem z przyjaciółmi, z trudem zachowując równowagę, bo Vincent podskoczył ze znacznie większą siłą, przez co można było odnieść wrażenie, że to on wyznacza kierunek. W trakcie podróży przymknął oczy, choć nie miało to żadnego znaczenia – zewsząd otaczała go nieprzenikniona czerń oraz uczucie bycia ściskanym, zredukowania do najdrobniejszych cząsteczek. Towarzyszące aportacji doznania są naprawdę niesamowite – mimo pomieszania z poplątaniem wciąż czuł, że zaciska palce na ramieniu przyjaciela.
Wtem uderzył stopami o twardy grunt, a potem się poślizgnął.
– Łoooł! – krzyknął, ale został złapany, zanim upadł. Ślizgoni stanęli na wysokości zadania, bowiem wciąż był asekurowany przez Scorpiusa, a na ratunek pospieszył mu Morrison.
Gdy się odwrócił, by obejrzeć okolicę, od razu zauważył, że wokół nie było za wiele do obserwowania, a w dodatku wylądował przechylony pod kątem. Dopiero kiedy zerknął w dół, zdał sobie sprawę, że skończyli na szczycie budynku, a poślizgnął się na dachówkach.
– Co do…?
– Wybacz – powiedział z zakłopotaniem blondyn.
Albus spróbował ocenić odległość do ziemi – gdyby spadł, nie poleciałby daleko. Znajdowali się na szczycie kamiennej chałupki o trójkątnym zadaszeniu, które wymuszało walkę o zachowanie równowagi.
– Najwyraźniej miasteczko trochę się rozwinęło od tamtego… – Malfoy poślizgnął się, zanim skończył zdanie, ale od upadku uratowało go silne ramię Morrisona.
– Ejże!
Usłyszawszy wołanie, chłopcy zerknęli w dół, gdzie zobaczyli starszego, wyraźnie wzburzonego mężczyznę z siwiejącą brodą, która skrywała mu większą część twarzy; obszerny płaszcz z kolei nie w pełni zakrywał drewnianą laskę, której używał do podparcia.
– Tak…? – Albus wymienił porozumiewawcze spojrzenie z przyjaciółmi.
– Nie powinno was tam być!
– Och, doprawdy? Byłem święcie przekonany, że skorzystamy tu z toalety. – W głosie Vincenta pobrzmiewała charakterystyczna, sarkastyczna nuta.
– Spokojnie, jedynie wykonujemy swoją pracę – odpowiedział, nie chcąc sprawiać problemów zaledwie kilka sekund po aportacji.
– Ano, naprawiamy dach. – Scorpius również przyjął tę strategię. Na dowód niewinności uniósł też ręce w powietrze.
Staruszek parsknął w niedowierzaniu, ale nie drążył tematu – po prostu potrząsnął kościstymi dłońmi i odszedł w przeciwną stronę. Gdy tylko zniknął z pola widzenia, Albus zebrał się na odwagę i zeskoczył; wylądował na uliczce całe piętnaście stóp niżej bez najmniejszego zadrapania. Chwilę później usłyszał dwa ciężkie tupoty stóp i wiedział, że koledzy poszli za jego przykładem. Kiedy się wyprostował, po raz pierwszy ujrzał Toksyczny Kamieniołom w pełnej krasie.
Nie był pewien, czego oczekiwał, ale uznał, że właśnie czegoś podobnego – sceneria jakby została wyrwana z jednej z mroczniejszych opowieści. Kakos było ciasnawym, archaicznym miasteczkiem, z brudnymi uliczkami i wszystkimi innymi oznakami starzejącego się społeczeństwa. Ścieżka, na której wylądowali, była wyłożona sklepami, ale nie tradycyjnymi i spopularyzowanymi, z fantazyjnymi, zachęcającymi do przeglądania wnętrzami, a raczej straganami z wyłożonymi na zewnątrz towarami, gdzie sprzedawcy po prostu nawoływali kupców. Z lewej strony stało stoisko rzeźnika, a trochę dalej, co interesujące, kowala.
– O rany. – Morrison spojrzał na Scorpiusa. – Chyba przeniosłeś nas w przeszłość, stary.
Albus w pełni popierał żart sytuacyjny, ponieważ wyglądało na to, że aportowali się do wcześniejszej epoki historycznej. Gdy spojrzał w dal, dostrzegał nawet troszkę zardzewiałą, ale najprawdopodobniej działającą dzwonnicę.
Zanim przewiercił wszystko wzrokiem, skupił się na doznaniach słuchowych. Malfoy arportował ich w sam środek czegoś, co można nazwać targowiskiem, które pod wieloma aspektami przypominało Śmiertelny Nokturn – była to szemrana i podejrzana miejscówka, gdzie ubrani na czarno czarodzieje, ukrywali swe twarze przed natarczywym wzrokiem przechodniów pod zarzuconymi na głowę szerokimi kapturami. Handlowi towarzyszyła charakterystyczna atmosfera nieufności, ściszone, zachrypnięte głosy i bardzo rzadkie, pełne zawziętości wrzaski. Wszechobecny ścisk powodował duszności, wzmacniał uczucie klaustrofobii i podsycał agresywność, bowiem ludzie wpadali na siebie i nie przepraszali za nieuwagę. Co więcej, mógł przysiąc, że jeden z awanturników próbował go okraść, przechodząc obok.
– Wynośmy się stąd – powiedział do przyjaciół, patrząc na pracę rozłożonego na straganie po lewej stronie szewca – niesympatycznie wyglądający mężczyzna z wydatnym podbródkiem powoli machał różdżką nad pojedynczym brązowym butem, najprawdopodobniej go naprawiając.
– Gdzie pójdziemy? – Morrison zmarszczył brwi.
– Gdziekolwiek, ale opuśćmy targowisko – odparł i całą trójką automatycznie odwrócili się w drugą stronę. Kiedy przedzierali się poprzez tłum, zdał sobie sprawę, że w Toksycznym Kamieniołomie najbardziej niepokojący był unoszący się w powietrzu zapach, zdecydowanie gorszy od targowej atmosfery.
Aż dziwne, że wcześniej go nie wyczuł. Kakos nie cieszyło oczu kolorytem barw, podobnie co Struckton, zaś architektura wręcz kipiała odcieniami szarości i czerni. Utrzymujący się nad miasteczkiem odór zdawał się definiować ten obszar, zwłaszcza wyrazistością, ale na szczęście nie gryzł w nos, utrudniając oddychanie, a drażnił zmysły i łaskotał. Wokół pachniało specyficznym rodzajem stęchlizny, która towarzyszy warzeniu co poniektórych eliksirów, a rozpoznał ją najprawdopodobniej przez ostatnią styczność z miksturami. Zapach nie przynależał do konkretnego wywaru, ale do całej gamy. Najwidoczniej nazwa Toksycznego Kamieniołomu nie wzięła się z niczego.
– Też to czuję – zagaił Scorpius, zobaczywszy, że marszczy nos.
– Normalnie jakbym siedział na kanapie w domu mojej ciotki – dodał Morrison, ale został uciszony ostrzejszym spojrzeniem.
Gdy w końcu przedarli się przez tłum, Albus zobaczył kilka nieprzyjemnych widoków. Niedaleko nich, oparty o ścianę budynku, stał zabandażowany mężczyzna, który w swej nieuwadze strącił długim płaszczem bliżej niezidentyfikowany jasnozielony eliksir; fiolka roztrzaskała się o wybrukowaną ulicę. Nieco dalej zaś przebiegała boso kobieta, tuląc do piersi płaczące niemowlę.
– Uwaga! – Morrison gwałtownie się zatrzymał i wyciągnął przed siebie ręce, przez co reszta zrobiła dokładnie to samo.
– Co…? – zaczął, ale urwał, zobaczywszy, że wszyscy się zatrzymali, zaś alejką jechał powóz ciągnięty przez dwa ciemnobrązowe konie.
– Nieprawdopodobne – mruknął pod nosem Scorpius, a brunet w duchu podzielił jego zdanie. Jak bardzo zacofany był Toksyczny Kamieniołom…?
Może to decyzja społeczeństwa, pomyślał. Może zachowanie starych przyzwyczajeń w ostatecznym rozrachunku nie było porażką, a kwestią podtrzymania tradycji? Szczerze powiedziawszy, od momentu przybycia do miasteczka utwierdzał się w przekonaniu, że to miejsce nigdy nie było obszarem regulowanym przez Ministerstwo Magii. Jak twierdził Ares, Kakos stanowiło prawdziwy raj dla różnorakich przestępców, poczynając od złodziei, a kończąc na mordercach, ponieważ pod wieloma względami osada została odcięta od reszty czarodziejskiego świata. Czy społeczeństwo naprawdę wolało wrócić do czasów średniowiecza, ale zachować przy tym swą niezależność i bezprawie…?
– Myślicie, że mieszkają tu również mugole? – zapytał Morrison, wciąż patrząc na przemarsz koni.
– Wątpię – odpowiedział.
– Interesujące, doprawdy – powiedział z sarkazmem Scorpius. – Byłem święcie przekonany, że Hogsmeade jest jedynym całkowicie czarodziejskim miasteczkiem w Wielkiej Brytanii…
– Jestem pewien, że Kamieniołom nie jest brany pod uwagę w podobnych statystykach. – Brunet zmarszczył brwi. – Chodźmy, powinniśmy znaleźć miejsce na nocleg.
– Hm, a musimy? – Idąc przez ulicę, Vincent sprawiał wrażenie zdenerwowanego. – Nie moglibyśmy po prostu znowu pobawić się w kemping? – zapytał i wskazał na niesiony na plecach bagaż. – Jakoś niespecjalnie mam ochotę spać w pobliżu podejrzanych opryszków…
– Uważam, że rozbicie namiotu na całkiem ruchliwej uliczce nie jest dobrym pomysłem. Co gorsza, wzbudzimy tym niemałe zainteresowanie. – Malfoy pokręcił głową, artykułując myśli Albusa. – Znajdźmy jakąś gospodę. Nie bądź dzieckiem, stary. – Uśmiechnął się przebiegle.
Kontynuowali marsz, wypatrując charakterystycznego szyldu. To naprawdę fascynujące, ale pomimo swojej natury i wpisanego w nią nieodłącznego niebezpieczeństwa, Kakos było w pewnym sensie funkcjonującym społeczeństwem – nie powinni mieć więc większego problemu ze znalezieniem wolnego pokoju z wyżywieniem, ot swego rodzaju bazy operacyjnej. Oczywiście, palił się do roboty. Im szybciej się zadomowią, tym prędzej wyruszą na poszukiwania…
Na myśl o wadze Toksycznego Kamieniołomu przeszły go dreszcze. Czy Darvy naprawdę ukrywał się w Kakos? Czy zabarykadował się we własnym domu, licząc na wcześniejszą anonimowość, o której właśnie rozmawiali?
– To miejsce wygląda nieźle – powiedział Scorpius i wszyscy odwrócili się, żeby zobaczyć, o czym mówi.
W końcu wybrnęli z chaosu dzielnicy targowej, dzięki czemu znaleźli się na raczej spokojnej, troszkę spadzistej ulicy prowadzącej do masywnego budynku, najprawdopodobniej karczmy.
– Kwatery. – Morrison przeczytał informacje z poodbijanego szyldu. – Cóż, dobra reklama jest dźwignią handlu, prawda?
– Wolę coś podobnego, niż dać się zaskoczyć w namiocie. – Nie tracąc czasu, Malfoy wyznaczył kierunek. Albus zakańczał pochód, ponieważ co chwilę oglądał się przez ramię. Z niewyjaśnionego powodu brak zebranych wokół gospody ludzi był równie dezorientujący, co poprzednie zbiorowisko.
Wbrew oczekiwaniom, lokal był prosty i niepozorny. Oczywiście, był większy od wszystkich innych, ale brakowało mu tradycyjnych znaków rozpoznawczych, może z wyjątkiem kamiennego komina wydmuchującego szary dym; w kolorze przypominał resztę. To zdumiewające, że Scorpius go wypatrzył.
W przeciwieństwie do widoku z zewnątrz wnętrze było dziwacznie znajome – przypominało Dziurawy Kocioł, aczkolwiek panowała w nim ponura atmosfera, tworzona głównie przez klientów. Główną część parkietu zdobiły okrągłe stoły, wszystkie zajęte, ale niewiele przez więcej niż jedną osobę. Wielu czarodziejów zupełnie bez krępacji wyciągało zza pazuchy własne fiolki i doprawiało sobie drinki.
– W czym mogę pomóc? – odezwał się zachrypnięty głos, a brunet podskoczył w miejscu, gdy zza lady wyłonił się barman. Miał długi siwe włosy, a wokół ust mnóstwo blizn – nawet i bez nich wyglądałby nieprzyjemnie.
– Ile za nocleg? – Malfoy przejął inicjatywę.
– Ile pokoi?
– Jeden dla trzech osób. – Scorpius wskazał ręką na swoich przyjaciół. Albus nie drgnął nawet o minimetr, zaś Morrison uśmiechnął się niewinnie.
– Wciąż trzy galeony za noc za każdego z was. – Czarodziej się skrzywił.
Brunet wstrzymał oddech, zmrożony co cna. Naturalnie, wiedział, że nie ma przy sobie zbyt dużo kosztowności, ale zupełnie zapomniał, jak ważną rolę odegrają w misji pieniądze. Na nieszczęście, w Legowisku zostawił oszczędności, które zabrał z domu. Nie miał tam, co prawda, za wiele, ale ostatecznie liczył się każdy knut…
Zanim zdążył porządnie spanikować, sytuacja została opanowana, bowiem blondyn wyciągnął z kieszeni sakiewkę i zapłacił za pierwszą noc. Karczmarz wręcz wyrwał mu należność z rąk, po czym się odwrócił.
– Idę po klucze – mruknął pod nosem, a potem zniknął z pola widzenia.
– Dzięki. – Albus odwrócił się do przyjaciela, uprzednio przełknąwszy gulę w gardle. – Jestem twoim dłużnikiem…
– Spokojnie, stary. Złoto nie będzie wiele warte, gdy Darvy zwycięży.
Wypowiedziane przez Scorpiusa słowa wywołały poruszenie wśród stołujących w karczmie klientów. Wcześniej co poniektórzy rozmawiali ściszonymi głosami, prawie szeptem, a teraz, ci co siedzieli najbliżej kontuaru zamilkli i nadstawili uszu, aby nabrać pewności, że się nie przesłyszeli. Zauważając pomyłkę, Malfoy gwałtownie się zarumienił, zakaszlał, aby ukryć zakłopotanie, a potem naciągnął na głowę kaptur, chcąc uniknąć natarczywego wzroku.
– Chyba powinniśmy bardziej uważać na to, co mówimy – powiedział pod nosem brunet.
– Ano, zdecydowanie…
– Skąd w ogóle wytrzasnąłeś tyle złota, stary? – zagaił Morrison, jakby chcąc zmienić temat. – Nie zrozum mnie źle, bo jestem ci naprawdę wdzięczny, ale po prostu mnie zaciekawiłeś.
– W zeszłym roku tata miał stałą pracę i comiesięczną pensję, a prawdę powiedziawszy, nie wydawał pieniędzy na pierdoły. Uznałem, że skoro z nich nie korzysta, mogę wziąć… coś na kształt pożyczki bez oprocentowania. W podróż wziąłem też własne oszczędności, więc…
Chociaż w spokoju kontynuowali rozmowę o misyjnych funduszach, Albus wykorzystał ten czas, żeby rozejrzeć się po otoczeniu. Wspomnienie Sebastiana Darvy'ego było sporym błędem i mogli przepłacić to spektakularnym fiaskiem, ponieważ w gospodzie równie dobrze mogli przesiadywać znudzeni życiem na odludziu członkowie Diablego Aliansu. Czy to możliwe, że zostali rozpoznani, zanim przystąpili do inwigilacji miasteczka…?
Z dyskrecją zaczął się przyglądać siedzącym tu czarodziejom. Topografia Toksycznego Kamieniołomu nijak się różniła od reszty Wielkiej Brytanii – grupę klientów stanowiła mieszanka ludzi różnych ras, gabarytów i przedziałów wiekowych, poczynając od młodych mężczyzn, a kończąc na starszej wiedźmie, która podgrzewała swojego drinka, machając dłonią nad kuflem. Większość ubrana była w obszerne ciemne szaty z kapturem i nikt nie miał przy sobie charakterystycznej czerwonej maski, ot jedynego znanego mu elementu identyfikacyjnego diabłów. Z drugiej strony wmieszanie się w tłum i skrywanie swej prawdziwej tożsamości, czy też przynależności do określonego kręgu z pewnością jest tutaj normą.
– Czemu jest innego koloru?
Albus nie wiedział, dlaczego zareagował na usłyszane pytanie. Zaintrygowany przebiegiem rozmowy, powoli spojrzał w lewo, gdzie zobaczył dwóch mężczyzn siedzących w rogu sali – zamiast pić, najwyraźniej dobijali targu.
– Skończ się czepiać, bo to ten sam, co poprzednio – odpowiedział klientowi sprzedawca, którego nawet zarzucony na głowę kaptur, nie zdołał ukryć długiego nosa.
– Ostatnim razem nie był niebieski. – Potencjalnym nabywcą był ciemnoskóry czarodziej o bystrych, ptasich oczach. – Jestem przekonany, że był bardziej zielonkawy.
– Hmm. – Handlarz w zamyśleniu podrapał się po brodzie. W końcu pstryknął palcami. – Och, przypomniałem sobie. Zamieniłem jeden składnik, bo nie mogłem zdobyć pięciornika.
– W takim razie podziękuję – powiedział klient z zamiarem zwrócenia towaru.
– Zastąpiłem go rdestem! Zobaczysz, będzie działał dokładnie tak samo. Jeżeli chcesz, weź na próbkę.
Ciemnoskóry zmrużył podejrzliwie oczy, ale odkorkował małą kolbkę i, rozejrzawszy się po sąsiadujących stolikach, wylał odrobinę na palec. Eliksir był całkowicie płynnej konsystencji, niczym syrop, przez co parę kropel wsiąknęło w drewniany blat. Po kilkusekundowej obserwacji mężczyzna włożył palec do ust, a następnie skinął głową.
– W porządku – powiedział, grzebiąc w kieszeniach.
– Co się dzieje? – zapytał ni stąd, ni zowąd Morrison, więc Albus odwrócił się w stronę przyjaciół, którzy patrzyli na niego z zainteresowaniem.
– Nic wielkiego – mruknął. – Obserwowałem kanciarstwo, ot facet w rogu został właśnie oszukany.
– Skąd wiesz?
– Widziałeś konsystencję tego paskudztwa? Nie wiem, jakie świństwo mu kanciarz wcisnął, ale z pewnością nie zastąpił pięciornika rdestem…
Vincent wzruszył ramionami, zaś Scorpius się uśmiechnął.
– Nie odbierz mnie przypadkiem źle, ale najprawdopodobniej tutaj wyrósłbyś na ludzi.
Brunet się skrzywił, nie bardzo wiedząc, co począć z tym stwierdzeniem. Od niezręcznej odpowiedzi uratował go powrót karczmarza, który oprócz kluczy, niósł również pióro i twardą podkładkę.
– Będę potrzebował twojego nazwiska. – Mężczyzna łypnął nieprzychylnym wzrokiem na Scorpiusa.
– Yy, Anifur – odparł chłopiec, a przyjaciele, choć zaskoczeni jego wyborem, pomyśleli, że naprawdę przekonująco je sprzedał.
– Pokój numer osiem. – Właściciel wskazał na schody na piętro, których wcześniej nie zauważyli, uprzednio zapisawszy nazwisko na kartce.
– Dziękuję – powiedział grzecznie blondyn, a kiedy nie zwrócono mu uprzejmości, po prostu wzruszył ramionami. – Idziemy? – zapytał.
Morrison westchnął.
– W porządku, ale pojedynczo. Te schody wyglądają, jakby miały się załamać pod większym ciężarem.
Albus w milczeniu wyraził zgodę i ustawił się na końcu kolejki. Z największą ostrożnością stawiał kroki, ponieważ każdy stopień straszliwie skrzypiał. Aby dotrzeć do pokoju musieli jeszcze pokonać wąski korytarz, wyłożony miękkim, na wpół zjedzonym przez mole dywanem. Gdy znaleźli się pod drzwiami, odetchnął z widoczną ulgą. Malfoy przez chwilę bawił się kluczami, a potem włożył je do zamka i przekręcił. W następnej sekundzie wpadli do kwatery, zaś Morrison musiał się przeciskać z uwagi na duży bagaż.
– Wygląda przytulnie – podsumował Scorpius, z trudem powstrzymując salwę śmiechu, gdyż umeblowanie pokoju ograniczało się do łóżka i małego stolika kawowego. Podłoga została wykonana z twardego rodzaju drewna i najwyraźniej stanowiła szlak przemarszowy dla rodziny pająków. – Cóż, powinniśmy się przygotować – kontynuował, ściągając z ramion lżejszą torbę. – Już jutro rozpoczniemy poszukiwania, prawda?
Chociaż miał wiele do powiedzenia, Albus skinął głową. Morrison z kolei szybko porzucił wszelkie pozory.
– Wyjaśnimy coś sobie, stary. Wiem, że powiedziałem, że będę za tobą podążał nawet na koniec świata i w ogóle, ale jednak muszę postawić jeden warunek.
– Jaki…? – zapytał brunet, przygotowany na najgorsze.
– Chcę spać na łóżku.
