2. NAJWSPANIALSZY ELIKSIR
Serce Albusa zabiło szybciej. Skądś kojarzył ten głos…
– Wstawaj – powtórzył złośliwie nieznajomy.
Chłopiec jeszcze przez chwilę wiercił się na kolanach, dłońmi macając podłogę. Wtem natrafił na pokruszone ostre odłamki i dopiero wtedy zrozumiał, że jego Namiar rzeczywiście się roztrzaskał.
Nie poświęcił temu odkryciu więcej czasu, zaintrygowany znajomym głosem. Powoli podniósł się na nogi, a potem ujechał na szkle i musiał zrobić krok wstecz, aby utrzymać równowagę. Omiótłszy wzrokiem pokój, zlokalizował źródło dźwięku.
Opadła mu szczęka.
– To pan…? – burknął bezmyślnie, nadal wpatrzony w ścianę.
Severus Snape ewidentnie był rozgniewany.
– Niebywała spostrzegawczość, Potter.
Mężczyzna miał ziemistą karnację oraz skwaszoną minę. Wciąż miał tłuste, sięgające mu do ramion kruczoczarne włosy i wydatny haczykowaty nos, niewątpliwie swój znak rozpoznawalny. Wyglądał dokładnie tak samo, jak na portrecie zawieszonym w gabinecie pani dyrektor. Z racji tego, iż nigdy za nim nie przepadał, Albus trochę się wystraszył.
Gapienie się na obraz sprawiało, że bzikował. Odrealniony, poczuł dziwne pieczenie niewielkiego zadrapania na dłoni. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego rejestruje tak prozaiczne sprawy, jak drobne skaleczenie, skoro nie jest w stanie zrozumieć sytuacji, w której się znalazł.
To prawda, że Snape został uwieczniony na portrecie, ale nigdy wcześniej go tu nie widział. Wtem zauważył, że gdy zamierzał rzucić Namiarem, rozdarł prostokątne płótno, wcześniej wiszące nad srebrnym sejfem. Gdy materiał opadł na podłogę, ukazał Severusa Snape'a, byłego dyrektora Hogwartu, w pełnej krasie.
– Co pan tutaj robi…? – Ślizgon z trudem powstrzymał się od przetarcia oczu. Zamiast tego, po prostu zaczął wściekle mrugać. Na pewno nie miał zwidów…?
– Mógłbym zapytać o to samo – wycedził czarodziej, a potem sapnął z oburzenia, kiedy rozmówca zrobi krok naprzód i odgarnął na boki strzępy wiszącego materiału. Wycofawszy się, zmierzył go ponurym spojrzeniem.
– To chatka Fairharta – powiedział Albus, ignorując uszczypliwy komentarz.
– Więc tak się nazywa? Ten człowiek z odpychającą twarzą?
Chłopiec zacisnął dłonie w pięści.
– Co pan tutaj robi? – powtórzył z naciskiem.
– Wyszedłem zaczerpnąć świeżego powietrza. Jak myślisz, Potter? Zostałem tu powieszony, to oczywiste! Od dłuższego czasu zdobię tę ścianę. Zapewniam, że wbrew swojej woli. – Omiótł pokój zachmurzonym wzrokiem. – Chociaż przyznaję, że wystrój odpowiada moim upodobaniom…
– Kto pana powiesił? – zapytał, chociaż miał pewne podejrzenia.
– Twój drogi ojciec. Któż by inny?
Albus westchnął ciężko. Rozejrzawszy się po pokoju, dostrzegł przewrócone krzesło. Podniósł stołek, usiadł na nim i przeczesał dłonią włosy. Oczywiście, że Harry Potter. Chwila, przecież portret nie znalazł się tutaj tydzień temu. Gdy wytężył pamięć, przypomniał sobie, że przecież już wcześniej widział tę płachtę…
– Kiedy?
– Najprawdopodobniej wiele lat temu. – Snape nie był szczęśliwy. – Byłem całkiem zadowolony, mogąc poruszać się pomiędzy moimi dwoma światami – gabinetem dyrektora oraz biurem twojego ojca. Niefortunnie się złożyło, że drugi obraz przeniesiono.
– Czyli… był pan posłańcem – podsumował. – Z początku przekazywał pan informacje z Hogwartu, a potem pośredniczył w rozmowach z Sancticusem. – Właśnie w ten sposób tata komunikował się z Fairhartem, gdy ten „wrócił" do Wybawczego Aliansu Różdżek zaledwie kilka miesięcy przed sfingowaniem własnej śmierci. – Ciągle był pan zakryty?
– Naturalnie – odpowiedział cierpko mężczyzna. – Nie mogłem narzekać. Osłona była prawdziwym błogosławieństwem, wytchnieniem od szkolnego zgiełku i chaosu; była cudowną, nieprzepuszczającą światła barierą, kojącą i cichą, przynajmniej dopóki nie zacząłeś wyć wniebogłosy, chłopcze…
– Nie wyłem! – zaprzeczył i instynktownie przetarł załzawione oczy.
– W porządku, zatem umierałeś lub podnosiłeś alarm, wszystko jedno. Czemu się mazałeś? Gdzie twój ojciec, Potter?
Albus podrapał się po nosie. Musiał uspokoić nerwy, żeby przypadkiem nie poddać się sarkazmowi Snape'a. Miał wrażenie, że właśnie uderzył w niego rozpędzony pociąg. List od Sancticusa powalił go na kolana, rozgniewał do granic możliwości oraz uczynił nieszczęśliwym, zaś niespodziewana rozmowa z portretem, chociaż przygnębiająca, zdołała go otrzeźwić i przywrócić mu równowagę psychiczną.
– W bliżej nieokreślonym miejscu. Nie wie, przynajmniej teraz, gdzie jestem…
Snape uniósł brew.
– Niesłychane. Jaki ojciec, taki syn. Nie rozumiem jednak, dlaczego postanowiłeś lamentować akurat w domu, gdzie mnie powieszono.
Nie wiem, chciał powiedzieć i nie skłamałby, ale wiedział, że przyznanie się do braku wiedzy tylko pogorszyłoby sprawę.
– Jestem w trakcie poszukiwań. Myślałem, znajdę tu coś pożytecznego – wyznał szczerze, a następnie podniósł z podłogi lekko pomięty pergamin. Kiedy ponownie go przejrzał, musiał znów przetrzeć oczy. Snape milczał, przynajmniej przez moment, a krótka chwila ciszy dała Albusowi szansę na przyczepienie się do każdego doprowadzającego go do szału słowa.
Fairhart napisał notkę, zupełnie nieprzydatną. Zostawił też instrukcje, które nie miały większego znaczenia, bo zostały podyktowane fałszywymi przesłankami.
Sancticus miał nadzieję – prawdę powiedziawszy, liczył na cud – że wyniosą z wyspy Nikczemną Księgę. Wszystko wskazywało na to, że porażka na wyspie zaprzepaściła ogromną szansę na wykorzystanie informacji i obmyślenie sensownego planu powstrzymania Darvy'ego. Chociaż się poświęcili, niczego nie osiągnęli. Mimo dobrych chęci i determinacji zostali oszukani przez Fango Wilde'a.
Wtem dał się ponieść wściekłości, większej niż przedtem. Wilde nie tylko zdradził swojego niegdysiejszego najlepszego przyjaciela, ale również zaprzepaścił możliwości, które stały przed nimi otworem. Albusowi pozostało zgłębianie starych, zakurzonych tomiszczy, pełnych bezużytecznych ciekawostek, podczas gdy Fango tulił do piersi Nikczemną Księgę.
Sfrustrowany, rozejrzał się po pokoju. Porozrzucane wszędzie książki stanowiły ponury, aczkolwiek kolorowy bałagan, będący pamiątką po odwiedzinach Zjednoczonego Ministerstwa. Zdecydowawszy się na ślepy traf, podniósł pierwszą lepszą z podłogi i przetarł rękawem okładkę. Spróbował przeczytać tytuł, ale srogo się rozczarował, gdyż napisany był w języku, którego nie znał.
Odrzucił tom na bok, czym zasłużył sobie na zdegustowane prychnięcie.
– Niechęć do czytania, najprawdopodobniej przekazana w genach…
Albus spiorunował Snape'a wzrokiem, ale nie odpowiedział na zaczepkę. Przez ułamek sekundy pomyślał o podjęciu się tej niedorzecznej misji, czyli próbie zdobycia informacji na temat Nikczemnej Księgi, ale potem przytłoczyła go rzeczywistość – list zawierał tylko porady, nic więcej, żadnych podpowiedzi. Z tą myślą zaczął intensywnie krążyć po pokoju, na poważnie rozważając opuszczenie chatki.
– Czy znalazłeś to, czego szukałeś? – zapytał portret.
– Oczywiście. Całą masę książek, których nie potrafię przeczytać – odpowiedział równie sarkastycznie.
– Jedna z podstawowych umiejętności sprawia ci problemy? Wspominałeś, że ile masz lat?
Albus zacisnął z gniewu zęby. Wciąż chodząc po pokoju, podniósł tomiszcze, o które niemal się potknął.
– Najwidoczniej zbyt mało, żeby przetłumaczyć „Quam Mortem Superare" – podsumował uszczypliwie, a następnie odrzucił książkę; ta w kłębie kurzu upadła na podłogę, wywołując przy tym niemały łomot. – Spadam stąd. – Nie zamierzał wdawać się w dalsze pogaduszki, więc natychmiast odwrócił się na pięcie.
– Prawidłowo. – Snape nawet po śmierci zawsze musiał mieć ostatnie zdanie. – Koncepcja pokonania śmierci jest zdecydowanie poza twoimi zdolnościami umysłowymi, Potter.
Albus zatrzymał się wpół kroku. Odwróciwszy się z zaciekawionym wyrazem twarzy, uniósł brew.
– Słucham…?
– To łacina, chłopcze. „Jak przezwyciężyć śmierć".
– Zna pan łaciński? – zapytał, nie skupiając się na znaczeniu tytułu.
– Każdy potrafi mówić po łacinie, jeżeli zna polski.
Sugeruje, że jestem idiotą, pomyślał z goryczą, chociaż nie zwerbalizował myśli.
– Czyli… potrafi pan przetłumaczyć tę książkę. – Ostrożności nigdy za wiele. Zanim się zorientował, podniósł odrzucony wcześniej tom.
– Mniemam, że tak – odpowiedział portret. – Wychodziłeś, prawda? – przypomniał sugestywnie czarodziej.
– Chwila, moment. – Albus dopiero teraz skupił się na lekturze. Była opasła i miała szarawą oprawę, bliżej naturalnego koloru kamienia, a kiedy przesunął palcami po brzegach stron, odniósł wrażenie, że zostały zawczasu namoczone, żeby móc wysychać przez co najmniej sto lat. Gdy przeskanował wzrokiem okładkę, zauważył mniejszy napis, równie ezoteryczny, co tytuł. – Czy może pan to odczytać? – zapytał, zaintrygowany, i przysunął książkę bliżej ściany. Sytuacja była absurdalna. Właśnie nawiązał nić porozumienia z nieprzyjemnym człowiekiem, który był martwy od przeszło piętnastu lat, próbując zmusić go do rozszyfrowania starożytnego tekstu niewiadomego pochodzenia. Co dziwniejsze, Snape z nim współpracował i nijak skomentował swoje podporządkowanie.
– „Sekrety nekromancji" – powiedział portret, tak płynnie, jakby podtytuł napisany był po polsku. – „Techniki komunikacji, przywołania oraz zniszczenia".
– Zniszczenia…?
Albus postanowił przejrzeć tę książkę. Była naprawdę ciężka, więc żeby ułatwić sobie sprawę, oparł ją na przedramieniu. Każda pojedyncza strona przypominała osobną lekturę i nie był pewien, czy czasem nie przerzuca za dużo kartek. Usłyszawszy o możliwościach destrukcyjnych, czuł się zobowiązany do przejrzenia zawartości. Chociaż atrament miejscami był wyblakły, wciąż dało się dostrzec makabryczne obrazki. Co ciekawe, żaden się nie poruszał.
– Mugolska produkcja? – zapytał wszem wobec, na chwilę zapominając, że ma towarzystwo.
– Bardzo mało prawdopodobne. Uważam, że książka została wydana w starszych czasach – na tyle odległych, że rzucone nań zaklęcia animacyjne wygasły, albo zostały umiejętnie odczarowane – powiedział powoli Snape. – Jaki masz cel w zagłębianiu się w tajemnice nekromancji? – W głosie mężczyzny zabrzmiało jawne szyderstwo. – Czy skończyłeś Hogwart?
– Wszyscy skończyliśmy – rzucił niedbale, wciąż rozkojarzony lekturą. Stał odwrócony do portretu plecami, całkowicie skoncentrowany na tekście. Nic z tego, co przeglądał, nie wyglądało znajomo, aż w mniej więcej połowie natrafił na interesujący dział.
Eliksiry.
Lista ingrediencji i poszczególnych kroków przypominała instrukcje ze szkolnego podręcznika, a po przekartkowaniu działu doszedł do wniosku, że księga zawierała masę różnorodnych przepisów.
– W porządku, zacznijmy od początku – mruknął pod nosem, próbując uspokoić skołatane nerwy. Wiedział, że to fizycznie niemożliwe, ale miał wrażenie, że czuł oddech Snape'a na swoim karku. Przeglądał stronę za stroną, aż w końcu natrafił na coś użytecznego. – Co to jest? – zapytał, a potem niemal przycisnął otwartą książkę do płótna malowidła.
Mężczyzna potrzebował chwili, by przeskanować tekst wzrokiem.
– Spis treści.
– Wiem, wiem. To akurat wywnioskowałem…
– Z rozróżnieniem poszczególnych mikstur – dodał na spokojnie portret.
– W porządku. Jakiego rodzaju eliksirom odpowiada ten spis…?
– Co próbujesz osiągnąć, chłopcze?
Albus natychmiast się zamknął. Zanim zdążył wykombinować sensowną odpowiedź, Snape zmienił nastawienie – surowe spojrzenie złagodniało, a jego twarz przybrała apatyczny wyraz.
– Czemu jesteś zainteresowany tłumaczeniem martwych języków? Z jakiego powodu przeszkadzasz mi w drzemce?
– Ja tylko… – Nie wiedział, co powiedzieć. Nie był nawet pewien, czy istniało dobre wytłumaczenie. Im dłużej siedział w chatce, im dłużej zwlekał z przekroczeniem progu domu, tym łatwiej godził się z płynącym z listu rozczarowaniem. – Przepraszam, po prostu… nie znam łaciny, a naprawdę muszę wiedzieć, o czym traktuje ta książka. Przepraszam, niech się pan zdrzemnie… Zaraz stąd pójdę…
Chciał opuścić tomiszcze, ale zanim to zrobił, Snape zabrał głos.
– Zadajesz niewłaściwe pytania, Potter – podsumował. – W spisie treści wymieniono wiele eliksirów, z których mniej niż połowa na pierwszy rzut oka nie miałaby żadnego zastosowania w dzisiejszych czasach. – Zrobił pauzę. – Czego konkretnie potrzebujesz?
Albus natychmiast się ożywił.
– Czegoś… destruktywnego. Chodzi mi o zniszczenie… złych rzeczy… mrocznych artefaktów…
– W takim razie pierwszy na liście będzie Mortem Necavero.
– Mortem Necavero – powtórzył, a potem ponownie, tym razem w głowie. Nie wymamrotawszy nawet skromnych podziękowań, odwrócił się i zaniósł książkę na środek pokoju, gdzie zrozumiał, że nigdzie nie ma stolika, aby przestudiować instrukcje. Zjednoczone Ministerstwo splądrowało wszystko, niszcząc nawet pomniejsze meble.
Kiedy znalazł stosik drzazg, wywnioskował, że stoi przy pozostałościach drewnianego blatu. Napiął mięśnie, aby jednocześnie utrzymać księgę w jednej ręce, a drugą wyciągnąć różdżkę i dobrze wycelować, by potem pomyśleć o zaklęciu naprawczym. Osiągnął wielki sukces, bo szczapki posłusznie zaczęły składać się z powrotem w stół.
Zadowolony z rezultatu, ostrożnie odłożył tomiszcze. Mimowolnie też zauważył, że nie zostało mu wiele miejsca na cokolwiek innego. Szperając po pokoju przez kolejną minutę, znalazł przewrócony kociołek, więc postawił go obok książki.
– Och, chcemy uwarzyć eliksir? – zażartował Snape.
– Owszem, przy odrobinie szczęścia – odpowiedział i mógłby przysiąc, że usłyszał dobiegające z tyłu pełne dezaprobaty cmoknięcie. Ignorując to, przerzucił stronę i spróbował rozszyfrować potrzebne ingrediencje. Z pewną dozą ulgi stwierdził, że nie trafił na bardzo skomplikowany eliksir, a umiarkowany. Większość składników pochodziła od stworzeń, których nazewnictwo nieszczególnie zmieniło się na przestrzeni wieków. Z łatwością rozpoznał „druzgotka" i „popiełka", a potem zrozumiał, że studiuje słowo, będące starszym odpowiednikiem „nieśmiałka". Niestety, inne składowe sprawiły mu troszkę problemów. Z początku nie potrafił stwierdzić, czy w tekście jest mowa o paznokciach, skórze, zębach, ślinie czy też krwi, ale poprzez skojarzenia powiązane z właściwościami ingrediencji mógł na spokojnie wszystko rozpracować. Widząc ten sam zestaw terminów przy „popiołku" i „widłowężu" wydedukował, że chodziło o jad, co stanowiło doskonały punkt wyjścia. W najgorszym wypadku poprosi Snape'a o pomoc.
Ilości wymaganych ingrediencji były znacznie prostsze do odgadnięcia, ponieważ w ciągu ostatnich stuleci zawsze odmierzano podobnie. Zrozumienie instrukcji na poziomie podstawowym sprawiło, że wypełniła go duma. To prawda, że wciąż nie dysponował niczym, co pomogłoby mu powstrzymać Darvy'ego, ale jeżeli poprawnie uwarzy Mortem Necavero, będzie miał szansę.
Zdecydowanie potrzebował składników. Wtem przypomniał sobie, że kiedy Sancticus oprowadzał go po chatce, wskazał na pozór zwyczajną szafkę jako coś wartościowego. Albus się lekko uśmiechnął, bowiem kredensik był jedną z nielicznych rzeczy, którą Zjednoczone Ministerstwo postanowiło oszczędzić. Ruszywszy w jego stronę, miał nadzieję, że psy Waddleswortha uznały, iż bliżej niezidentyfikowany śluz i obcięte paznokcie od stóp nie stanowiły powodu do niepokoju…
Gdy otworzył szafkę, doszedł do wniosku, że niczego nie ukradziono, ani rozbito, niemniej jednak Fairhart nie włożył wiele wysiłku w zapełnienie składziku po brzegi. Zakurzone słoiki, zajmujące miejsce na górnej półce, były źle oznakowane, a maleńkie fiolki na środkowych wydawały się zawierać rzadsze składniki. Na samym dole leżał dodatkowy kociołek i kilka słoiczków, zaś na drzwiach poustawiane były małe czarki, kolby, zlewki i krystalizatory – w gruncie rzeczy sprzęt gotowy do użycia.
Lepsze to, niż nic, podsumował i zaczął zbierać narzędzia, które rozpoznawał. Sancticus z pewnością przeprowadzał własne badania, co może być potrzebne do stworzenia destrukcyjnego eliksiru, bo wśród zgromadzonych ingrediencji zobaczył pocięte kawałki ogonu żmijoptaka – bardzo rzadkiego składnika, którego nigdy wcześniej nie używał, a który z pewnością znajduje się w instrukcji.
Wrzucił prawie wszystko, co mógł, do zapasowego kociołka, a następnie przelewitował go obok stanowiska pracy. Był podekscytowany. Uczucie, które go przepełniało, zdecydowanie nie przypominało radości towarzyszącej otwieraniu sejfu, ale się nie przejmował – nie sądził, by mógł znieść kolejne bolesne rozczarowanie. Wiedział, że w przypadku eliksirów miał pełną kontrolę. Jeżeli coś spapra, będzie winił tylko i wyłącznie siebie.
Kiedy zaczął przygotowywać się do pracy, dostrzegł sceptyczne spojrzenie Snape'a, ale cieszył się, że mężczyzna nie zamierzał rzucać uszczypliwymi komentarzami. Aby uniknąć sztyletowania wzrokiem, przez chwilę rozważał zakrycie portretu, zwłaszcza że jego poczynania obserwował wyjątkowo protekcjonalny nauczyciel, ale ostatecznie nie ruszył się z miejsca.
– Okej – mruknął pod nosem, czytając instrukcje. – Najpierw trzeba zagotować wodę.
Wycelował różdżką w pusty kociołek, niewerbalnie napełnił go czystą wodą i zabrał się do rozpalania płomienia. Stolik nie był porządnym, w pełni zabezpieczonym stanowiskiem, więc musiał zachować szczególną ostrożność. Zaklęciem uniósł kociołek, a następnie rozniecił ogień, nie dopuszczając do podpalenia drewnianego blatu. Niezdolny do jednoczesnego podtrzymywania wszystkich czarów, opuścił ingrediencje na podłogę u swoich stóp, a potem skupił się na przygotowaniu wody. Minęło kilka dłuższych chwil, aż w końcu zobaczył maleńkie bąbelki…
– Tak! – wykrzyknął, dumny z osiągnięcia. Nigdy wcześniej nie zagotował wody przy pomocy samej różdżki.
– Fenomenalne, doprawdy – wycedził z odległości kilku metrów Snape. – Przyszłe pokolenia będą zachwycone wprowadzonymi dziś przez ciebie innowacjami.
Albus podniósł wzrok, wciąż skoncentrowany na bulgoczącym kociołku.
– Jestem naprawdę wdzięczny za pańską pomoc, ale gdyby powstrzymał się pan od komentarzy, byłoby wspaniale.
Portret otworzył usta, gotowy do rzucenia jakiejś uszczypliwości, ale się nie odezwał. Zamiast tego zamknął buzię i posłusznie zamilkł z cieniem krzywego, lekko aprobującego uśmiechu na twarzy.
Ślizgon wrócił do pracy, usatysfakcjonowany. Gdyby mógł, poklepałby się po plecach. Oczywiście, wciąż nie miał gotowej bazy, niczego jeszcze nie zaczął. Jeżeli poprawnie uwarzy eliksir, może ruszyć dalej, spróbować odnaleźć Fango Wilde'a, albo coś podobnego…
Odepchnął od siebie niechciane myśli, bo zwyczajnie nie było sensu rozmyślać nad przyszłością, poczyniwszy dopiero pierwszy krok. Miał przed oczami bulgoczący kociołek, tak bardzo znajomy, że mógł śmiało wrócić do lektury instrukcji.
Przesunął palcem po punktach, próbując sobie przypomnieć, co wcześniej rozszyfrował. Preparowana petunia była pierwszym ingredientem, chociaż wydawało się to dziwne, skoro ma zastosowanie głównie lecznicze. Mimo to nie zamierzał wątpić w pradawną księgę, więc pogrzebał w zgromadzonych obok zapasach, aż w końcu znalazł coś do nalewania. Gdy dodał składnik, mikstura natychmiast zmieniła kolor na jasnoniebieski.
Łatwizna, podsumował.
Następnych dwadzieścia punktów wręcz nie mieściło się w głowie – były chaotyczne i strasznie skomplikowane, zaś połączenie składników absurdalne, tak niewiarygodnie niekonwencjonalne, że kilkukrotnie sprawdzał własne postępy. Gdy wymieszał ze sobą cały asortyment ingrediencji, z którymi zazwyczaj nie miał żadnej styczności – asfodelusa z żółcią pancernika, sanguinarię z muchami siatkoskrzydłymi – eliksir przybrał ciemnoróżową barwę oraz bardzo zgęstniał. Ponieważ z trudem rozczytywał poszczególne kroki, mógł mieć tylko nadzieję, że postępuje właściwie.
Było jasne niczym słońce, że gromadząc różnorodne ingrediencje Fairhart nie wiedział, w którym kierunku będzie w przyszłości podążał. Oprócz tych najbardziej pospolitych zebrał kilka rzadszych, ale w składziku nie zasłoikował najważniejszego, więc będzie potrzebował dobrego substytutu. Mortem Necavero wymagał trzech suszonych łusek rogogona węgierskiego – składnika, który bardzo ciężko zdobyć. Albus zastąpił je sproszkowanym rogiem dwurożca i dosłownie odrobiną ciemiernika, tylko po to, żeby pięć minut później zrozumieć, że nie spojrzawszy na dalsze instrukcje, popełnił wielką gafę, bo eliksir potrzebował również dwóch kropli mastyksu, a żywica wchodzi w reakcję z ciemiernikiem. Nie chcąc zaprzepaścić pracy, natychmiast wytężył umysł i z największą ostrożnością dodał do kociołka kilka kolców skrzydlicy pstrej, czym przywrócił równowagę.
Usatysfakcjonowany, szeroko się uśmiechnął. Chociaż daleko mu było do końca, fakt, iż eliksir jeszcze nie wybuchnął, był uspokajający. Prześledziwszy instrukcje na następnej stronie, doszedł do wniosku, że będzie musiał zastąpić przynajmniej jedną czwartą wszystkich potrzebnych ingrediencji. Składnikiem, nad którego brakiem najbardziej ubolewał, były włosy chimery, bo przecież mieli możliwość pozyskania ich na wyspie. Z drugiej strony Sancticus nie parał się warzycielstwem, więc zwyczajnie nie wiedział, że włosie może mieć tak niesamowite właściwości magiczne. Jakby nie spojrzeć, swoje ostatnie chwile poświęcił na badanie innego rodzaju stworzeń.
Ta smutna myśl towarzyszyła mu podczas dalszej pracy. Mimo że czasem natrafiał na skomplikowane instrukcje, mieszał miksturę z większą precyzją niż kiedykolwiek wcześniej; poświęcał też o znacznie więcej czasu na analizę następnych podpunktów, żeby znów nie znaleźć się w podbramkowej sytuacji. Wrzucał ingrediencje do kociołka przez trzydzieści minut, a eliksir co minutę zmieniał kolor, odpowiednio reagując na subtelne różnice. Dobrze, że Fairhart czasem dysponował nadwyżką produktów, bo ogon żmijoptaka okazał się potrzebny na dwóch różnych etapach warzenia. Wszystko wydawało się w jak najlepszym porządku, dopóki Severus Snape nie przemówił.
– Co robisz, chłopcze?
– Chwila, moment – odpowiedział, podnosząc fiolkę z jadem widłowęża. Chociaż sprawiał wrażenie spokojnego, w duchu modlił się, aby nie przedawkować. Dolanie więcej niż jednej kropli może być katastrofalne w skutkach, a przecież nie chciał zrujnować swojego wysiłku.
– Czemu dodajesz jadu? – drążył protekcjonalnym głosem portret. – Eliksir ma teraz odczyn kwasowy, bo wcześniej dodałeś róg dwurożca. Zrujnujesz…
– Mam pod ręką serdecznik. – Albus nawet nie zadał sobie trudu, aby się odwrócić. Zamiast tego, szturchnął stopą stojący obok kociołek z ingrediencjami. – Znam prawo Calberta, dobrze? Wiem, czym jest zasadowość. Niech pozwoli mi pan pracować…
Snape parsknął, ale nie wysilił się na ciętą ripostę, więc ślizgon zrobił po swojemu, a buchająca para natychmiast rozpłynęła się w powietrzu. Mikstura zrobiła się jaśniejsza, co uznał za dobry znak, jednak dla pewności postanowił zmniejszyć płomień i pozwolić cieczy na odpoczęcie.
Pomiędzy poszczególnymi krokami było naprawdę mało czasu na relaks. Mortem Necavero, co prawda, wymagało nieustannej koncentracji, ale włożony weń wysiłek zaczął przynosić rezultaty. Gdy spojrzał na dalsze instrukcje, zauważył, że powoli zbliżał się do końca.
Zrobisz, co należy, powtarzał raz za razem. Pierwszy krok zaraz będzie z głowy. Nie miał możliwości przetestowania mikstury, bo w chatce nie było żadnych czarnomagicznych artefaktów do zniszczenia, ale samo posiadanie broni w kieszeni koiło nerwy i stanowiło krok milowy dla przyszłych działań. Gdy opracuje strategię, będzie musiał zdobyć Nikczemną Księgę. Zgodnie z tym, co napisał Sancticus, wydobędzie z niej potrzebne informacje, a potem dokona destrukcji. Żeby osiągnąć sukces, musi odszukać Fango Wilde'a, aczkolwiek nie wiedział, gdzie powinien zacząć – przychodziło mu tylko jedno do głowy…
Zgodnie z przepisem mikstura zmieniła konsystencję na gęsty szlam, bardziej lepki niż jakikolwiek znany mu wywar. To interesujące, że pracował nad Mortem Necavero przez mniej więcej godzinę, co odpowiadało jednej pełnej lekcji, a normalnie bardzo rzadko poświęcano całe zajęcia na uwarzenie kompletnego eliksiru. Niektóre szkolne mikstury wymagały kilku nocy podgrzewania, zaś inne mieszania o określonych porach dnia, ale Mortem Necavero było po prostu wyjątkowe – służyło niemal za mikrokosmos zadania, nie przeliczało się na czas, a na włożony weń wysiłek. Wszystko utrudniała świadomość, że jeżeli spaprze sprawę, nie zyska kolejnej szansy, a przynajmniej nie bez zakupów w aptece oraz złożenia dosyć nietypowego, bardzo kosztownego zamówienia na rzadkie ingrediencje.
Maksymalnie skoncentrowany, Albus zabrał się za ostatnie podpunkty. Wiedział, że musi improwizować. Kiedy mieszał w kociołku przy pomocy różdżki w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, sięgnął do przystawionego bliżej pojemniczka i chwycił garść rozdrobnionych nasion miesięcznika, jedynego dostępnego tutaj zamiennika jadu akromantuli, którego nie miał na stanie. Wsypane drobinki zmieniły konsystencję eliksiru, więc ponownie zwiększył płomień i zaczął ostrożnie mieszać, zdeterminowany, aby Mortem Necavero wydobył wszystkie trujące soki, jakich potrzebował.
Dziesięć minut później mógł rozpocząć przygotowania do ostatniej fazy. Mikstura przypominała teraz zsiadłe mleko, ale chłopiec miał wrażenie, że zaledwie kilka maleńkich kroczków dzieliło go od uwarzenia swojego najdoskonalszego eliksiru. Ostrożnie uniósł fiolkę z antymonem i obejrzał ją pod każdym kątem, aby upewnić się co do pozostałej ilości. Odkorkował próbkę, a potem otarł pot z czoła, dzielnie walcząc z buchającym z kociołka ciepłem. Ciecz była bezwonna, ale otaczała ją specyficzna złowroga aura – czuł niepokój, chociaż nie oddziaływała bezpośrednio na zmysły.
– Odradzam ten krok.
Albus przygryzł wargę, zirytowany wtrąceniem. Zdecydowanie wolał pozostać skupiony, a nie się rozpraszać.
– Jestem przekonany, że prosiłem pana o zachowanie ciszy…
– W porządku, ale zanim zrobisz po swojemu, czy mógłbyś przenieść mój portret jakieś pięćdziesiąt metrów dalej? – wycedził mężczyzna. – Wolałbym nie patrzeć, jak dusisz się oparami z powodu własnej ignorancji.
Ślizgon gwałtownie się obrócił.
– O czym pan mówi? Stosuję się do instrukcji…
– Antymon nie jest zabawką, Potter. To wysoce trująca substancja…
– Wiem, dlatego też w odpowiednim czasie dodałem niecierpka. Gdy dorzucę antymonu, będę miał parę minut na dolanie olibanum…
– Wykluczone…
– Nieprawda, przecież wkruszyłem cholernego niecierpka! – warknął, nie mogąc uwierzyć, że jest powstrzymywany na końcowym etapie warzenia. Postanowił nie dać się wyprowadzić z równowagi i ponownie sięgnął po fiolkę z antymonem.
– Zamierzasz dodać żywicy do eliksiru zawierającego petunię?
Albus zamarł.
– W kociołku nie ma petunii – oświadczył wszem wobec.
– Och, czyżby? W takim razie powiedz mi, chłopcze, na czym zbudowałeś bazę? Jakąś godzinę temu?
– Cóż, na…
Niemal dostał zawału. Wciąż próbując odtworzyć kroki w głowie, odstawił fiolkę na blat. W porządku, zaraz to naprawię…
– Cholera! – krzyknął i ze wściekłości uderzył pięścią w stół. Kilka kropel mikstury wyleciało w powietrze, a potem obróciło się w nicość, zanim w ogóle dotknęło drewnianej powierzchni. Przygnieciony porażką, ślizgon zbladł. Nie było sposobu, aby naprawić elementarny błąd, którego dopuścił się przez nie uwzględnienie właściwości wszystkich zamienników. Nigdy wcześniej nie był bardziej zdesperowany oraz rozżalony własną niekompetencją. Zniszczył eliksir, zniweczył swoje wysiłki i wszelkie nadzieje.
Zacisnąwszy zęby, rzucił ostatnie spojrzenie antymonowi, po czym chwycił za boki kociołka, przygotowując się do wyrzucenia go przez okno. Postanowił, że zanim na dobre opuści chatę, sprzątnie pozostawiony przez siebie bałagan. Otworzenie sejfu nie przyniosło mu żadnych korzyści poza słowami zmarłego.
– Stój – powiedział Snape, kiedy Albus wziął zamach.
– Nie zamierzam wysłuchiwać kazań…
– Przestań się użalać.
Chłopiec ostrożnie podniósł głowę, próbując nie wyglądać na udręczonego. Wiedział jednak, że zdradza go mimowolnie drżąca dolna warga.
– Słucham…?
– Odłóż kociołek.
– Spartoliłem sprawę…
– Powiedziałem, żebyś odłożył kociołek, Potter!
– Dobrze! – warknął i gniewnie wykonał polecenie.
– W porządku. Wyszukaj w swoim składziku pluskawicy.
– Nie rozumiem dlaczego, skoro…
– Czy kiedykolwiek przyrządzałeś tojad? Albo organiczną sól?
– Co takiego…? – zapytał, zaskoczony przesłuchaniem. – Niby kiedy miałbym…?
– Więc zamknij się i słuchaj mnie uważnie. Gdybyś wcześniej warzył bardziej skomplikowane mikstury, posiadłbyś odpowiednią wiedzę. Znajdź pluskawicę.
– Dobrze, dobrze. – Ukląkł przy kociołku z ingrediencjami. Pogmerawszy w środku, znalazł to, czego szukał.
– W porządku. – Snape przez chwilę wyglądał, jakby głęboko nad czymś dumał. – Zmiażdż jagody na sok, a potem spróbuj znaleźć…
– Fruwokwiat! – Ślizgon uderzył się otwartą dłonią w czoło. Gdy znalazł właściwą fiolkę, potrząsnął głową w niedowierzaniu. Wręcz nie mógł w to uwierzyć. Czemu pogrzeszył nagle głupotą?
– Nie pomyl fruwokwiatu z diabelskimi sidłami – burknął portret.
Albus miał wielką ochotę rzucić ciętą ripostą, ale ostatecznie powstrzymał się od komentarza. Wziąwszy wtopę pod uwagę, zaczął wątpić w satysfakcjonujący poziom swoim umiejętności. W milczeniu przytaknął i zabrał się do pracy. Kiedy podlał fruwokwiat sokiem, przelewitował wszystko do eliksiru. Rezultat, który w zamian otrzymał, podniósł go trochę na duchu.
– Dobrze, czas wymieszać. Trzy obroty zegara w prawo.
– Okej – odpowiedział, nawet nie podnosząc wzroku. – Warzył pan już Mortem Necavero? – zapytał, dopiero teraz zdając sobie sprawę z rozległej wiedzy nauczyciela.
– Nie było to konieczne, aczkolwiek wszystkie mikstury podlegają podobnym zasadom, co inne magiczne dyscypliny. Czy masz pod ręką Potio Nimbus?
– Szczerze mówiąc, nie wiem, co to jest – przyznał, mieszając eliksir.
– A jajka bahanek?
– Mam ślaz – odpowiedział, uprzednio spojrzawszy w pozostałe ingrediencje.
– Cóż, będzie musiał wystarczyć. Jakby nie patrzeć, służy jednemu celowi i nie powinien umniejszyć właściwości…
Albus skinął głową.
– Antymon dodać później, prawda?
– Owszem, na końcu. Chcesz, żeby zrównoważył eliksir, a nie służył jako jedna z licznych składowych.
Chłopiec ponownie przytaknął, a potem wrzucił do kociołka garstkę jaj bahanek. Wierząc, że jest w stanie odratować miksturę, powrócił do instrukcji z księgi i spróbował skończyć zadanie, rozwiązując problem z olibanum. Pięć minut później był o krok od ukończenia pracy.
Gdy przygotowywał się do dodania kropli antymonu, Mortem Necavero wciąż nie wydzielał żadnego zapachu, chociaż unosząca się z kociołka para przybierała dość niejednoznaczne, niepokojąco kolczaste kształty. Przełknął ciężko ślinę i spojrzał na zawieszony na ścianie portret. Gdy Snape skinął z aprobatą głową, dodał ostatni składnik.
Efekt był natychmiastowy. Opary się unormowały, a mlecznobiały kolor zmienił barwę na przeźroczystą. W ostatecznym rozrachunku Mortem Necavero wyglądał niczym zwyczajna, zagotowana woda. Gdyby Albus nie spędził nad nim ostatniej godziny, nie byłby w stanie powiedzieć, co zostało doń dodane. Żeby niepotrzebnie nie zwlekać, machnął różdżką w powietrzu i z nicości wyczarował trzy szklane fiolki, po jednej dla każdej niemoralności. Nie stworzył żadnej kopii zapasowej, bo to oznaczałoby dopuszczanie do siebie możliwości porażki.
Z największą ostrożnością rozlał eliksir, a następnie podniósł jedną fiolkę do góry, aby przez moment móc popodziwiać swoje dzieło.
– Osiągnąłeś sukces – podsumował beznamiętnym głosem Snape.
– Niekoniecznie. Obaj osiągnęliśmy sukces – powiedział z naciskiem, a potem, nie mogąc się powstrzymać, wyszczerzył się do nauczyciela. Naturalnie, czarodziej nie odwzajemnił uśmiechu, ale skinął mu aprobująco głową. To wystarczyło, aby poczuł się usatysfakcjonowany. W końcu dokonał przełomu. Nie był przekonany, czy eliksir się przyda, ale przynajmniej zyskał zaczątek planu. Właśnie tego potrzebował – nadziei na zwycięstwo. Rozejrzawszy się po pokoju, podniósł z podłogi wymiętoszony list, a następnie w pośpiechu schował go do kieszeni spodni; w świetle minionych wydarzeń, nieoczekiwanie nabrał większego znaczenia.
– W porządku, chyba jednak spędzę tu noc. – Spojrzał na Snape'a. – Ee, przepraszam za wcześniej. Szczerze mówiąc, bardzo mi pan pomógł.
– Wiem – odpowiedział wyraźnie mężczyzna.
Albus zmarszczył brwi.
– Cóż, zamierzałem trochę tu pokoczować, zanim wyruszę w drogę. W pewnym sensie… jest miejsce, które muszę odwiedzić. Jeżeli pan chce, mogę zawiesić z powrotem tę płachtę…
TRZASK!
Zamarł, natychmiast rozeznawszy się w sytuacji. Usłyszał więcej charakterystycznych trzasków, a potem głosy. Dwór tłumił dźwięki, więc nie sposób było rozpoznać, kto właściwie się aportował. W trakcie treningów z Sancticusem dobrze poznał okolicę domku, więc wiedział, że goście nie stali jeszcze za drzwiami, a to oznaczało, że nie musiał się miotać w poszukiwaniu improwizowanej kryjówki; skradanie się również nie było konieczne. Nie pojmował dlaczego, ale automatycznie wbił wzrok w Snape'a, którego oczy przybrały nieprzenikniony wyraz – profesor przypominał zwyczajny nieruchomy mugolski obraz. Uspokoiwszy nerwy, podszedł do rogu pokoju, gdzie znajdowało się jedyne okno i wyjrzał na zewnątrz.
Przez sekundę widział tylko chłodną scenerię, mokrą trawę i jakby martwe, kołyszące się na wietrze drzewa. Potem głosy stały się wyraźniejsze, a błysk rudych włosów sprawił, że natychmiast zrobił krok wstecz.
Cholera. W składzie ekipy wujka Rona z pewnością był…
– Spokojnie – powiedział Harry. – Sprawdźmy zabezpieczenia domu. Szukajmy śladów włamania.
Ilu ludzi przyprowadził ze sobą tata, Albus nie wiedział. Jedno było pewne – mieli znaczną przewagę liczebną. Gorączkowo próbował ułożyć dobry plan, ale wtem uświadomił sobie, że przecież w chatce nie mógł się aportować. Nie miał innego wyjścia, jak poszukać kryjówki…
W milczeniu schylił się poniżej poziomu okna i złapał swoją torbę, która w magiczny sposób troszkę połyskiwała, a następnie założył ją przez ramię. Ostrożnie wsunął szklane fiolki do bocznych przegródek, by w końcu przeszukać pomieszczenie w poszukiwaniu czegoś – czegokolwiek – co mogłoby mu dać przewagę.
Usiadł na szafce z ingrediencjami. Była, co prawda, jego rozmiarów, ale nie mógł wpełznąć do środka przez półki. Nawet nie zadając sobie trudu użycia magii, delikatnie chwycił wystające podpórki i szarpnął. Kiedy usunął wszystkie, niedbałym ruchem rzucił je za siebie z nadzieją, że wśród panującego w pomieszczeniu bałaganu pozostaną po prostu niezauważone. Wgramolił się do szafki, odwrócił w stronę drzwiczek, a następnie je zamknął.
To jakiś absurd, parsknął w myślach, gdy ekipa w końcu weszła do domu.
– Sprawdzamy pokój po pokoju – zakomunikował towarzyszom Harry.
– Chata wygląda na opuszczoną.
Profesor Malfoy. Najwyraźniej tata zaangażował w poszukiwania o wiele więcej osób, niż Albus z początku przewidywał. Świadomość, że w grupie znajduje się ojciec Scorpiusa, jakby nie patrzeć, inny ślizgon, sprawiła, że lekko spanikował, jednak nie wiedział, że to, co najgorsze, miało dopiero nastąpić.
– Ślady wskazują, że miejsce zostało niedawno splądrowane. Co nie znaczy, że nikt się tu nie ukrywa… – powiedziała tonem znawcy Hermiona. – Quarare – mruknęła pod nosem.
– Znalazłaś coś interesującego? – zapytał chwilę później Ron, więc Albus wydedukował, że ciocia rzuciła bliżej nieznane zaklęcie.
– Całkiem sporo. W domu wręcz zagnieździła się magia.
– Najwyraźniej nocowali tu wcześniej – podsumował znacznie donośniejszym głosem Harry, co w praktyce oznaczało, że zbliżali się do właściwego miejsca. – Och, spójrzcie. To dowód, że ktoś wrócił.
Pozostałości po Mortem Necavero, pomyślał chłopiec ze świadomością, że wszyscy znaleźli się w jednym pomieszczeniu.
– Warzyliśmy eliksir, profesorze?
Wyglądało na to, że grupa zwróciła uwagę na portret Severusa Snape'a, a wujek Ron tradycyjnie wyszedł przed szereg.
– To naprawdę zdumiewające, że potrafisz odróżnić eliksir od zwyczajnego płynu, Weasley. Najwyraźniej lata spędzone w cieniu bardziej uzdolnionych czarodziejów miały minimalny wpływ na twoją magiczną wiedzę – wycedził nauczyciel, sprowokowany. – Powiedz, czy dostrzegasz różnicę pomiędzy duchem a inferiusem…?
– Więc tutaj Fairhart powiesił twój portret – powiedział Harry. – Cóż, przypuszczam, że ciągle był pan zakryty.
Albus się skrzywił. Głos dobiegał z naprawdę bliskiej odległości, co znaczyło, że tata zrobił kilka dużych kroków naprzód.
– Owszem – odpowiedział Snape.
– Niech pan, proszę, odpowie na pytanie. – Hermiona przyjęła zgoła inną strategię. W przeciwieństwie do zachowania swojego męża postawiła na uprzejmość i dobre wychowanie. – Kto pana odsłonił?
– Jesteście tym zainteresowani? – zapytał opryskliwie Severus.
– Skończmy to przedstawienie. – Harry stracił cierpliwość. Brzmiał niczym przygotowany do ubicia interesów biznesmen. – Wiem, że Albus tu był. Czy rozmawiał pan z moim synem?
– Owszem, tak, aczkolwiek sporo się spóźniliście. Wyszedł kilka godzin temu.
– Naprawdę? – spytał sarkastycznie Ron, najprawdopodobniej w wyrazie udawanego zdziwienia unosząc brwi. – Cóż, ten kociołek wciąż jest całkiem ciepły. Ciekawe, jakim cudem…
– Interesujące, doprawdy…
– Słuchajcie. Jeżeli Albus rzeczywiście opuścił chatę, to uszczypliwościami do niczego nie dojdziemy. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co zamierza, bo natrafiliśmy na kolejny ślepy zaułek – podsumował Draco Malfoy. – Musimy wrócić, przegrupować się i jeszcze raz przemyśleć strategię…
– Wykluczone, jesteśmy zbyt blisko. – Harry był nieugięty. – Profesorze? – spytał Snape'a, a w jego głosie zabrzmiała błagalna nuta. – Myślę, że nie rozumiesz, więc postawię sprawę jasno. Albusowi grozi niebezpieczeństwo. Nie uciekł z domu z powodu dziecinnego kaprysu – chce wpakować się w kłopoty…
– Z moich obserwacji wynika, że chłopak jest sprytniejszy, niż myślisz.
Choć był zamknięty w ciemnej szafie, a ekipa poszukiwawcza rozprawiała w tym samym pokoju, ślizgona wypełniła duma. Gdy tata się odezwał, nie ulegało żadnym wątpliwościom, że jego twarz zdobił krzywy uśmiech.
– Możliwe, ale wciąż się martwię. Albus zawsze był sprytny, ale czasem to nie wystarczy, aby wybrnąć z trudnej sytuacji. Uważam, że skoro jest moim dzieckiem, powinien pan zaufać…
– Jesteś w błędzie, Potter. Nie muszę nikomu zawierzać, bo ta sprawa mnie nie dotyczy. – Snape był zły. – W trochę niezgrabny sposób mnie przesłuchałeś, aczkolwiek odpowiedzi, których ci udzieliłem, okazały się niesatysfakcjonujące. Trudno. Jeżeli nie masz innych pytań i wyczerpałeś temat, sugeruję, żebyś zostawił mnie w spokoju, na który zasługuję.
– Proszę nie utrudniać, profesorze…
– Chcesz ze mnie wydusić więcej informacji? Zamierzasz wtargnąć do mojego umysłu, Potter? Myślisz, że osiągnąłbyś sukces? – Wyglądało na to, że szyderstwo jest wpisane w severusową naturę. – Niewiele wiesz o legilimencji, bo wcale się nie zmieniłeś, prawda? Wciąż jesteś niezdolny do zrozumienia czegokolwiek poza absolutnymi podstawami magicznych dyscyplin…
Harry westchnął, a potem powiedział coś do swojej grupy, jednakże wywód Snape'a zagłuszył wszystko.
– Nie masz żadnych predyspozycji do używania magii niewerbalnej, a aby wyjść zwycięsko, musisz korzystać z pracy innych. Jesteś niezdolny do podążania za najprostszymi wskazówkami…
– Chodźmy stąd, niczego nie osiągniemy – podsumował Draco Malfoy, najwyraźniej szczerze przekonany, że pełna opryskliwości tyrada szybko się nie skończy.
– Wystarczy wrócić wspomnieniami do lekcji oklumencji. Katastrofa pod każdym możliwym względem…
– Najpierw rozejrzyjmy się w terenie. Sprawdzę okolicę domu. – Harry sprawiał wrażenie przygnębionego. – Ron, Hermiona, szukajcie tropów, zwłaszcza pochodzenia magicznego. Draco, przeszukaj chatę.
– Nigdy nie widziałem kogoś mniej przygotowanego do powierzonego mu zadania. Kto wymyślił, żeby nauczyć kaktusa pompowania balonowych zwierzątek…?
Niekończące się obelgi Snape'a doskonale ukrywały ciężki oddech Albusa. Mimo głośno bijącego serca pozostał nieruchomo ze świadomością, że szafka jest tymczasową kryjówką, bo prędzej czy później zostanie odkryty. Słyszał krzątaninę w pokoju i tupot stóp, a gdy się oddaliła, wywnioskował, że wszyscy zabrali się do pracy.
– Czysto! – krzyknął wujek z dalszej odległości, a po nim sprawdzająca inne pomieszczenie ciocia.
Wtem zobaczył światło. Najpierw zarejestrował skrzypnięcie drzwiczek składziku, a potem twarz Dracona Malfoya. Szare, zmrużone podejrzliwie oczy i zaczesane do tyłu jasne włosy automatycznie przywiodły mu na myśl Scorpiusa, co z kolei poskutkowało rozchodzącym się po klatce piersiowej ciepłem.
Przez chwilę nic się nie działo, po prostu rozgrywali pojedynek na spojrzenia. Pan Malfoy był wyraźnie zaskoczony – może tym, że naprawdę odnalazł zgubę, albo tym, że zguba wcisnęła się do szafki i przybrała w niej najbardziej niewygodną pozycję, jaką można było sobie wyobrazić. Potem, jakby wracając do rzeczywistości, profesor otworzył usta.
– Czy…
– Agh! – Albus jakimś cudem wyskoczył ze składziku, nie nabierając wcześniej rozpędu. Z jedną ręką wciąż zaciśniętą na pasku torby, przepchnął się przez mężczyznę, a w przelocie zarejestrował stan pokoju oraz szczerze zdziwiony wyraz twarzy Snape'a.
Słyszał dudniące kroki, ale nie zaprzątał sobie nimi głowy. Nawet się nie odwróciwszy, cisnął zaklęciem przez ramię. Liczył, że tarcza, którą naprędce stworzył, zapewni mu wystarczająco czasu na odwrót. Niewiele myśląc, wyskoczył przez otwarte okno. Ciocia i wujek coś krzyczeli, ale nie zarejestrował poszczególnych słów. Gdy dotknął stopami trawy, prawie się przewrócił, bo była naprawdę śliska. Biegnąc przed siebie, zrozumiał, że rozciągający się po okolicy las jest jego jedyną drogą ucieczki.
W szaleńczym pędzie ledwo pamiętał, że fiolki z eliksirem są szklane i mogą ulec uszkodzeniu przy większych podskokach. Wtem tuż obok niego przeleciała smuga czerwonego światła, ale był zbyt skupiony na drzewach – szukał dogodnego miejsca do deportacji…
– Zaczekaj!
Albus naprawdę się zatrzymał i odwrócił; siła obrotu niemal zwaliła go z nóg. Z trudem utrzymał równowagę, ale odważnie spojrzał na człowieka, który ruszył za nim w pogoń.
– Porozmawiajmy przez moment, synu…
Chociaż tata miał opuszczoną różdżkę, jakby chcąc pokazać, że nie ma złych zamiarów, ślizgon trzymał swoją w pogotowiu, podczas gdy w głowie przelatywały mu miliony myśli. Wyglądali identycznie, jak w trakcie ostatniej rozmowy na podwórku z tym wyjątkiem, że mieli bardziej umorusane ubrania.
Minuta, którą sobie poświęcili, wydawała się dłużyć. Stali od siebie zaledwie dwa tuziny kroków, a jednak… Albus nie zamierzał ryzykować. Powoli zrobił krok wstecz, a potem następny, żeby być bliżej punktu aportacyjnego…
Ojciec zareagował natychmiast. Zauważywszy ruch, wystrzelił strumień czerwonego światła. Chłopiec machnął różdżką okrężnym ruchem i przekierował czar w stronę skupiska drzew z lewej strony. Udało się, pomyślał ze zdumieniem. Zablokowałem tatę.
Harry był uparty. Zaczął strzelać zaklęciami i nie wypowiadał inkantacji na głos, czym zdecydowanie chciał utrudnić mu obronę. Gdy ślizgon kątem oka zauważył, że wujek próbował wygramolić się przez okno, zrobił kilka dużych kroków w tył. Odbijał każdy ogłuszacz, więc ojciec w końcu zmienił taktykę – wystrzelił grube liny, które owinęły się mu wokół stóp i powaliły na ziemię.
– Skończ z szamotaniną! – Harry machnął różdżką w powietrzu, a Albus poczuł się niczym ciągnięty na smyczy psidwak. – Chcę dla ciebie dobrze!
Ryknął, rozsierdzony do granic możliwości i przestał się wiercić. Zamiast tego pomyślał o zaklęciu rozcinającym więzy, co było strzałem w dziesiątkę, bo sekundę później ponownie odzyskał wolność. Skoczył na równe nogi i rzucił się w kierunku krzewów…
– Wracaj do domu, synu!
W trakcie biegu minęło go kilka smug światła, więc Harry z pewnością nie zwlekał z pościgiem. Dotarł do drzew, gdzie grube pnie okazały się wspaniałymi sprzymierzeńcami – natura przyjmowała na siebie siłę ataku. Znalazłszy się głęboko w lesie, zaryzykował odwrócenie. W oddali zobaczył rozmyty zarys sylwetki swojego taty, próbującego wycelować pośród odstających gałęzi i listowia. Przygotowany na najgorsze, obrócił się na pięcie, skupiając na jedynej w miarę bezpiecznej miejscówce, która przychodziła mu do głowy. Scena wokół się rozmazała, a wrzask ojca był ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, zanim wszystko pogrążyło się w ciszy i ciemności.
