5. W Legowisku


Albusa obudziło poczucie bezpieczeństwa. Leżał w łóżku, całym sobą chłonąc otoczenie – śpiew ptaków na zewnątrz, ciepło koca, którym się wieczorem opatulił, zwilgotniałą od śliny poduszkę, wpadające przez okno, migoczące światło, tańczące pod powiekami. Kiedy wszystkim się nasycił i otworzył oczy, zniszczył nadzieje na ponowny sen.

Najlepiej, podsumował, szczęśliwy, że wypoczął. Nie był pewien, ile czasu spędził zagrzebany w miękkiej pościeli – maksymalnie sześć, siedem godzin – ale wypoczynek miał zbawienny wpływ. Chociaż pamiętał wczorajszy ból, prawie go nie odczuwał. Możliwe, że w ogóle nie potrzebował spać – po prostu musiał się położyć, dać odpocząć spuchniętej kostce i zesztywniałym z wysiłku mięśniom.

Wbił wzrok w pokryty mchem sufit. Chociaż był w zupełnie obcym miejscu, nie wyczuwał nawet nuty niebezpieczeństwa. Kiedy w końcu wstał (spał w ubraniu), przygotował się mentalnie na dzisiejsze wyzwania. W pierwszej kolejności czekało go spotkanie z właścicielami domu, do którego się włamał, a potem zwiedzanie miasta i wymiana informacji z ludźmi, których nie znał nawet z widzenia. Prawdę powiedziawszy, był nieprzygotowany na ewentualne negocjacje, ale właśnie w ten sposób wyglądało teraz jego życie.

Nie musisz się zmuszać, wypomniał sobie z goryczą, choć wiedział, że to nieprawda. Ile osiągnął ostatniej nocy? Oczywiście, gdyby się porządnie zastanowił, mógłby uniknąć kilku komplikacji, aczkolwiek fakt, iż nocował w nieznanej wiosce, był wystarczającym dowodem, że podoła misji. Motywował go też fakt, że wyprzedził najśmielsze oczekiwania ojca i ciągle był o krok przed nim.

Jakby chcąc wzmocnić to uczucie triumfu, spojrzał w dół, gdzie zobaczył swoją torbę. Wczoraj, kiedy kładł się spać, zupełnie o niej zapomniał i był wdzięczny, że ktoś postanowił ją przynieść i postawić w nogach łóżka. Rozsunął zamek i zajrzał do środka. Gdy zauważył, że dym zniknął, odetchnął z ulgą, bo to, co najważniejsze, było w nienaruszonym stanie. W gruncie rzeczy brakowało mu tylko ubrań…

- Zrobiłem pranie – dobiegł głos z korytarza i, nie spodziewając się otwartych na oścież drzwi, Albus podskoczył z zaskoczenia.

- Co…? Och, dziękuję…

We framudze stał ojciec Ethana. W dłoniach trzymał złożoną w kostkę odzież, którą przekazał właścicielowi. Ciepło rozeszło się po palcach ślizgona, który przez krótką, jakże ulotną chwilę pożałował, że nie jest w domu.

- Dziękuję – powtórzył.

- Żaden problem. – Uśmiechnął się zza okrągłych okularów Harold. - W kuchni odłożyliśmy dla ciebie talerz. Zjedz, kiedy będziesz gotowy.

- Och, zaraz przyjdę…

Został sam, gdy tylko odwzajemnił uśmiech. Tym razem zamknięto mu drzwi, więc zyskał trochę prywatności. Skorzystawszy z okazji, rozejrzał się po pokoju, bo zanim zasnął, nie poświęcił temu nawet sekundy. Sypialnia była mała, a przez to ciasna, chociaż pozbawiona większości mebli. Gdy się ubrał, ciepło i świeżość rzeczy przysporzyła mu wiele radości; zwyczajna szara bluza nigdy wcześniej nie wydawała mu się równie wygodna. Przez chwilę chodził w kółko w samych skarpetkach, żeby sprawdzić ruchomość kostki, a potem, zadowolony z poprawy, założył buty i spakował resztę ubrań do torby. Wyszedł z pokoju, gdy był gotowy.

Spacerowanie po nieznanym domu, w którym nie mieszkał, było naprawdę surrealistyczne. Małe mieszkanie nie zmniejszało intensywnej ekscytacji eksploracją nowego terenu, W kuchni zastał siedzącego przy kwadratowym stoliku Harolda, pijącego filiżankę gorącej kawy – przeglądał poranną gazetę. Nie podniósł wzroku, kiedy Albus wszedł, ale wskazał ręką na zlew, obok którego rzeczywiście stał nieduży talerz z ugotowanymi kiełbaskami. W Hogwarcie zdecydowanie nie uznałby podobnego widoku za apetyczny, ale teraz, gdy burczało mu w brzuchu, rzucił się na jedzenie, wygłodniały.

- Dziękuję – powiedział pomiędzy gryzami. W międzyczasie rozejrzał się po jadalni. Była ciasna, standardowo wyposażona, ale mimo to całkiem przyjemna, jasnofioletowa. Przez okrągłe okno wpadało do środka trochę światła, które podczas posiłku otulało chłopcu twarz, pobudzając do działania.

- Wie pan, która godzina? – zapytał.

- Jest około południa. – Brennan wskazał na krzesło. – Śmiało, usiądź. Nie ma sensu jeść na stojąco.

- Och, jasne… - Ślizgon z chęcią zajął miejsce i dokończył swój posiłek. Wtem zauważył, że postacie z gazety są ruchome.

- Nie wiem, czy bardzo się śpieszysz, ale za moment wyruszamy.

- Spokojnie – powiedział i zamrugał, gdyż przerwano mu próby rozróżnienia twarzy ze zdjęcia. – Czy to nie przypadkiem PROROK…?

- Owszem, umiem czytać czarodziejskie pisma. – Uśmiechnął się z dumą Harold, a potem zignorował albusowe „nie to miałem na myśli…" i kontynuował. – Jeżeli chcesz, możesz zerknąć, ale ostrzegam, że nie piszą o niczym interesującym. PROROK CODZIENNY nie ma wiele do zaoferowania od czasu upadku Zjednoczonego Ministerstwa. Wydawca ponownie skupił się na spekulacjach dotyczących aktualnego miejsca pobytu Prawej Ręki Śmierci oraz informacjach o Waddlesworthcie…

- Chwila, moment. Co piszą o Waddlesworthcie? – przerwał, chcąc zaspokoić palącą ciekawość. Ostatnim razem, kiedy słyszał cokolwiek o Warrenie, dowiedział się, że koncentruje się na ostatnim zrywie przeciwko Darvy'emu. Co zastanawiające, kiedy podsłuchiwał toczone w Hogsmeade rozmowy, Wybawczy Alians Różdżek wspominany był najrzadziej ze wszystkich grup.

- Och. Spodziewane, aczkolwiek wciąż godne uwagi informacje. Cóż, zbankrutuje…

- Co takiego…? – Albus był podekscytowany. Sam pomysł, że Waddlesworth pozostanie bez żadnych środków do życia, był naprawdę ironiczny, a nawet w pewnym sensie satysfakcjonujący.

- Jakby nie patrzeć, to prawda. Zainwestował sporo złota w Zjednoczone Ministerstwo. Kiedy upadło, stracił wszystkie pieniądze.

- Zasłużył – burknął pod nosem.

- Myślę, że daleko mu do złoczyńcy z prawdziwego zdarzenia, jak również nie był najgorszym politykiem. – Uśmiechnął się cierpko Harold. – Niekoniecznie w moim guście.

Ślizgon nie odpowiedział, bo przypomniał sobie, że opinia publiczna wiedziała o występkach Waddleswortha o wiele mniej niż on. Sprawiedliwości stało się zadość, bo przecież Fairhart powiedział mu kiedyś, że Warren dąży do autodestrukcji.

W milczeniu czekał aż pan Brennan skończy studiować gazetę, starając się rozeznać w sytuacji. Wciąż był ciekawy, ale nie korciło go, aby zabrać głos, nie szukał żadnego pretekstu. Teraz kiedy się przespał i uniknął śmierci z rąk Strażników, mógł poświęcić chwilę na rozkoszowanie się sukcesami poprzedniego dnia. Dotarł do Mottley, miał względne pojęcie na temat lokalizacji Wilde'a i wpadł na mglisty pomysł, w jaki sposób dotrzeć do Nikczemnej Księgi. Oczywiście, dwa ostatnie osiągnięcia zostałyby uwznioślone przez rzeczywiste spotkanie z Fango. Gdyby udało się to dzisiaj… w ciągu zaledwie dwóch dni zrobiłby spory postęp…

Usłyszał ściszone głosy i spojrzał na Harolda. Gdy zauważył, że to nie on był źródłem dźwięku, odwrócił się na krześle, wystawił głowę z kuchni i zerknął do salonu na przestrzał. Chociaż wcześniej tego nie dostrzegł, reszta rodziny również nie spała. Pani Brennan siedziała na kanapie z książką w dłoni – raz patrzyła na zapisane strony, raz na opatulonego kocem syna. Ethan był wyprostowany i chociaż trzymał w rękach zabawki, delikatnie nimi potrząsając, sprawiał wrażenie zupełnie nieobecnego.

- Jak się ma mały? – zapytał Albus.

- Zdecydowanie lepiej. – Uśmiechnął się serdecznie Harold. – Wciąż się regeneruje, ale mniej kaszle. Wykonałeś naprawdę dobrą robotę.

Skinął głową, wciąż obserwując chłopczyka. Miło było słyszeć pochwałę, ale tak naprawdę samo sprawienie, że choremu dziecku się polepszyło, w zupełności wystarczyło. Automatycznie wrócił myślami do czasów, kiedy jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo i mógł martwić się tylko zatkanym nosem oraz dreszczami. Muszę powstrzymać Darvy'ego, przypomniał sobie, zanim ponownie skupił się na rozmówcy.

- Moja żona też jest wdzięczna, choć ciężko jej to przyznać – kontynuował Harold. – Myślę, że nadszedł czas. – Złożył gazetę. – Wziąłeś swoje rzeczy?

Albus skinął głową, wstał z krzesła i przerzucił torbę przez ramię. Nie wiedział, co przyniesie przyszłość, ale czuł, że sprosta wyzwaniom.

- Chodźmy. – Brennan również wstał od stołu, po czym obaj weszli do salonu, gdzie mężczyzna pocałował żonę w policzek, a syna w czoło.

- Uważaj na siebie – powiedziała kobieta, kiedy wkładał płaszcz, a ślizgon mógłby przysiąc, że mówiła także do niego.

- Wszystko będzie dobrze, kochanie. Idziemy tylko na mały spacer po mieście…

Gdy wychodzili, Albus podłapał spojrzenie Ethana i pomachał mu dłonią. Choć ręce chłopczyka były zajęte przez zabawki, mały się rozpromienił.

W następnej chwili znaleźli się na zewnątrz, gdzie światło słoneczne wręcz oślepiało, a wszechobecny chłód sprawił, że natychmiast zesztywniał. Miarowym krokiem opuścili podwórko i skierowali się ku zniszczonemu chodnikowi. Za dnia Mottley wydawało się zupełnie innym miejscem, aniżeli w nocy. Po ulicach chodziło dużo więcej ludzi, wyraźnie zagubionych w myślach, zajętych wyłącznie własnymi sprawami. Po drodze minęli dwójkę mniejszych chłopców, którzy toczyli pojedynek na drewniane miecze, a wysoka, nieprzyjaźnie łypiąca wzrokiem kobieta przeszła na drugą stronę ulicy, gdy tylko ich zobaczyła.

- Hm, trochę… ponure miejsce, prawda? – zagaił ślizgon, idąc za przewodnikiem.

- To była naprawdę spokojna mieścina, przynajmniej dopóki nie poznaliśmy Strażników – powiedział Harold. – Oczywiście, Mottley to nieduża wioska, więc prasa nie nagłaśnia naszej sprawy.

Albus wybrał milczenie, wciąż podziwiając scenerię. Uliczki sprawiały wrażenie bardzo wąskich, zwłaszcza na środowisko miejskie, zaś szeregowe domy wydawały się ciągnąć w nieskończoność – najprawdopodobniej wszystkie zostały wybudowane na podstawie jednego planu, aczkolwiek różnorodność kolorów niwelowała wrażenie chodzenia w kółko. Ludzie gromadzili się głównie na rynku, najruchliwszym z miejsc, robili zakupy i uzupełniali zapasy, a potem wracali do domów. Świadomość, że mieszkał tu niegdyś Fango Wilde, cementowała przeświadczenie o spodziewaniu się innych niespodzianek. Chociaż po drodze mijali znaki drogowe oraz parkometry, dopiero wolno jadący niebieski samochód sprawił, że chłopiec obejrzał się z zainteresowaniem.

- Mugole?

- Naturalnie, to mieszana osada, a czarodziejów jest mniej. Nie wiedziałeś? – Harold był zaskoczony.

- Cóż, wiedziałem – stwierdził z uporem. – Po prostu nie przypuszczałem, że stanowimy tu mniejszość…

- W wielu miastach króluje różnorodność. Jestem przekonany, że kiedyś Mottley było w pełni magiczną osadą, ale biorąc pod uwagę szybkość migracji mugoli… Ostatecznie integracja stała się ważniejsza od separacji. Oczywiście, zwykli ludzie nie wiedzą, że koegzystują z czarodziejami – przyznam, że ciężko mi wychwycić pewne nienaturalne niuanse, które dostrzega moja żona – ale przynajmniej jestem świadomy natury naszego społeczeństwa. Sprawa jest skomplikowana, bo o ile istnieją rządowe regulacje prawne dotyczące pokojowego współistnienia, Ministerstwo nie ma nad niczym kontroli. Czymkolwiek są Strażnicy, Lwy, czy też inne nowe grupy, od samego początku nie były zainteresowane kontaktami z mugolami, więc nagłe zamknięcie całego miasta, a potem chodzenie od drzwi do drzwi oraz prowadzenie przesłuchań stanowiło dla nich nie lada wyzwanie. Gdybym nie mieszkał z czarownicą, byłbym równie nieświadomy, co inni.

Albus nie kontynuował rozmowy, dopiero teraz w pełni akceptując zasady, na jakich działał teraz świat. Od zawsze wiedział, że czarodzieje i mugole współistnieją – jakby nie patrzeć, jego ojciec dorastał w niemagicznej dzielnicy, ale nigdy nie roztrząsał podstaw, bowiem Ministerstwo gwarantowało nienaruszalność granic pomiędzy dwoma światami. Czy dawne zasady wciąż obowiązywały, skoro w czarodziejskim społeczeństwie panowała anarchia?

- Czy tutejsi mugole nie mają pojęcia, co się wokół dzieje? Czy wiedzą o terrorze Darvy'ego? – zapytał, a potem, gdy zobaczył urażone spojrzenie rozmówcy, natychmiast się poprawił: - To znaczy Prawej Ręki Śmierci – powiedział ze zmarszczonymi brwiami, zniesmaczony zmianą.

- Otrzymują inne, bardziej zdawkowe informacje. Muszę przyznać, że to dla nas wyjątkowa sytuacja. Mam na myśli charłaków – wytłumaczył, kiedy ślizgon okazał zdezorientowane użytym terminem. – Jesteśmy jedynymi, którzy mogą zbadać sprawę z obu stron. Czasem wciąż jestem zaskoczony ogromem przemilczenia ze strony czarodziejskiej społeczności. Pamiętam, jak w czasach młodości, to znaczy podczas wojny z Sam-Wiesz-Kim, czytałem w gazetach o mieście zniszczonym na dwa różne sposoby. Nawiasem mówiąc, tutaj skręcamy.

Albusowi zajęło dłuższą chwilę uświadomienie sobie korzyści płynących ze znajomości z charłakiem, ale zanim zdążył zagłębić się w temat, zrobili następny ostry zwrot. Chcąc skupić się na pierwotnym zadaniu, postanowił skorzystać z okazji.

- Jakie jest prawdopodobieństwo, że w okolicy kręcą się Strażnicy? – zagaił.

- Znikome, a przynajmniej w tej części miasteczka. Chociaż to mieszana społeczność, niektóre obszary są mniej zintegrowane od innych – odpowiedział Harold. – Akurat pracuję niedaleko miejsca, gdzie zadomowiły się Lwy. Jesteśmy otoczeni głównie przez mugoli, którzy tego nie zauważają. Właśnie tam zmierzamy.

- Hm, a czym się pan zajmuje…?

Brennan się uśmiechnął.

- Wypełniam dokumenty.

Skręcili ponownie, tym razem łagodniej, wchodząc na brukowaną nawierzchnię. Albus przyglądał się mijanym sklepikom i odkrył, że wkroczyli na obszar przeznaczony dla określonej grupy. Wiele małych stoisk z jedzeniem i budek z różnorodnym sprzętem było z pozoru zamkniętych, co zostało zaznaczone na szybach czerwonym napisem, ale w środku tliło się życie. Mimowolnie się zastanowił, czy pan Brennan widział wewnątrz ruch, ale postanowił nie naciskać.

Zaczęli zwalniać, dopiero gdy całkowicie opuścili ten obszar. Teraz kierowali się w stronę czegoś, co wyglądało na struktury produkcyjne. Mijane budynki miały bardziej kwadratową konstrukcję oraz były zdecydowanie potężniejsze. Przy budowie wszystkie zostały pomalowane na mętny brązowy bądź szary kolor i sprawiały wrażenie nieużytków, dawno pozostawionych samych sobie. Przechodnie, choć nieliczni, zdawali się zdolni do ignorowania smętnego obrazu, który razem przedstawiały. Ślizgon przyglądał się właśnie szczególnie zniszczonemu lokalowi, kiedy Harold złapał go pod rękę i pociągnął w stronę bocznej uliczki.

- Cóż, tutaj się rozdzielimy, Albusie.

- Naprawdę? – zapytał, po czym rozejrzał się po alejce. Zmarszczył brwi, kiedy zobaczył tylko i wyłącznie cegły i śmieci.

- Spójrz tam. – Brennan wskazał kierunek dłonią. - Czy widziałeś raczej owalny budynek? Niedaleko hydrantu przeciwpożarowego?

Wystawił głowę z zaułka i prawie natychmiast znalazł opisaną kamienicę. Zmrużył oczy, żeby przeczytać łuszczące się litery z błotnistej fasady lokalu, a potem ponownie spojrzał na towarzysza.

- Opuszczona fabryka pudełek?

- Owszem.

- Jest pan pewien?

- Ty mi powiedz. – Uśmiechnął się Harold. – Jestem przekonany, że to tam zgromadziły się Lwy.

- Nie rozumiem, skąd ta pewność. – Albus przypomniał sobie, że Strażnicy, którzy próbowali go pojmać, nie byli w żaden sposób umundurowani. Gdyby Lwy ubierały się podobnie, z pewnością miałby niemałe trudności w potwierdzeniu tezy.

- Niemagiczni żyją w swoim świecie, nieświadomi sąsiedztwa z innym. Nie jestem zwyczajnym mugolem. Widzę niecodzienne, odbiegające od normy rzeczy, a przez to wiem, że w tym budynku dzieje się coś niezwykłego, głównie dlatego, że gdy niektórzy podchodzą zbyt blisko, po prostu znikają – wyjaśnił mężczyzna. – Jeżeli to nie magia, to najprawdopodobniej dysponuję jeszcze uboższą wiedzą na temat twojego rodzaju, niż dotąd przypuszczałem.

Skinął głową. Przywołany przez pana Brennana przykład wydawał się bardzo znajomy i przywodził na myśl przejście na peron, z którego odjeżdżał pociąg do Hogwartu. Nie znalazłszy żadnego kontrargumentu, ponownie przytaknął.

- W porządku. Czas ruszać w drogę.

- Ja z kolei pójdę tą drogą. – Harold wskazał drugi kierunek alejki, po czym się zawahał. – To miejsce, w którym się rozstajemy, ale chciałbym, żebyś coś wiedział. Nie wiem, co próbujesz osiągnąć – rzucił z twardym spojrzeniem. – Ciężko mi nawet sobie wyobrazić, czego mógłbyś chcieć od tych ludzi, czy też od kogokolwiek oni poszukują, ale niezależnie od twoich powodów, jestem przekonany, że działasz w dobrej wierze. Jesteś naprawdę świetnym dzieciakiem, Albusie – dodał, w ojcowskim geście położywszy mu dłoń na ramieniu. – Mam nadzieję, że osiągniesz sukces. Życzę ci wszystkiego najlepszego.

Ślizgon poczuł się podniesiony na duchu. Ludzie często dawali mu do zrozumienia, że ciągle podejmuje niewłaściwe decyzje, ale ten człowiek miał zupełnie inne zdanie. Automatycznie się rozpromienił.

- Dziękuję. – Wyciągnął rękę, która natychmiast została uściśnięta. – Niech się pan trzyma.

- Nawzajem. – Uśmiechnął się na odchodne Brennan. – Również dziękuję…

Gdy mężczyzna zniknął, Albus stał przez moment w miejscu, zmrożony powagą sytuacji. Wiedział, że miał niesamowite szczęście, że włamał się akurat do domu chętnego do pomocy nieznajomego, ale gdy pierwsza radość minęła, zastanowił się, ile z tego, co od wieczora osiągnął, było zasługą słynnego nazwiska. Czy pomimo usilnych starań, aby bezpiecznie wrócił do domu, tata – oczywiście, nieumyślnie – wciąż mu pomagał?

Wtem zrozumiał, że to nie miało większego znaczenia. Najważniejsze, że kontynuował misję. Opuścił zaułek i ponownie przyjrzał się podniszczonej fabryce pudełek, domniemanej kwaterze głównej renegackiej grupy. To niespodziewane, że zaledwie przez kilka godzin przeniknięcie w szeregi Lwów stało się jego priorytetem.

Jeżeli pan Brennan miał rację, warsztat był najlepszą szansą na odkrycie lokalizacji Fango Wilde'a, a przy odrobinie szczęścia, nawet Nikczemnej Księgi. Mimo że był bardzo podekscytowany, nie pozwolił, by euforia przyćmiła mu głos zdrowego rozsądku; obserwacja i rozeznanie w terenie wciąż były ważne. Najpierw musiał się dowiedzieć, z czym konkretnie ma do czynienia…

Zdecydował się poczekać. Targała nim ciekawość o charakterze mobilnym, to znaczy tak spacerował po półkolu, by nie wzbudzać podejrzeń, ani nie przyciągać zaintrygowanych spojrzeń przychodniów. Naturalnie, był to specyficzny rodzaj infiltracji, zwłaszcza biorąc pod uwagę wcześniejsze przeniknięcie do Azkabanu z Fairhartem. Tym razem nie chodziło o przechytrzenie natury, a o przewidywanie międzyludzkich interakcji. Swobodnie krążył po okolicy i zastanawiał się nad możliwościami, nawet na minutę nie spuszczając wzroku z celu.

Czy kwatery głównej Lwów strzeże Strażnik Tajemnicy? Cóż, taką strategię przyjął Waddlesworth z Wybawczym Aliansem Różdżek, chcąc ukryć siedzibę swojej organizacji w starym, na pozór zniszczonym sklepie – w jego przypadku przykrywka miała znaczenie. Czy gdyby rzucono zaklęcie Fideliusa, charłaki widziałyby znikających czarodziejów? Czy grupa miałaby otwarty nabór, gdyby musiała co chwilę wyjawiać sekret nowym członkom?

Lwy raczej zrezygnowały ze Strażnika Tajemnicy, wydedukował. W chaotycznych czasach zaufanie jest towarem deficytowym. Ze wszystkich możliwych zabezpieczeń najprawdopodobniej użyto silnych czarów obronnych, zdecydowanie pozbawionych osobistego wydźwięku. Niestety, uświadomienie sobie oczywistości nie pomogło mu zaplanować następnego ruchu, a wręcz przeciwnie – teraz musiał się zastanowić, w jaki sposób przełamie silne zaklęcia.

I właśnie wtedy po raz pierwszy poczuł potrzebę posiadania towarzysza, z którym mógłby omówić plan, bądź argumenty. Od czasu do czasu myślał o Scorpiusie lub Morrisonie, ale im silniejsze czuł pragnienie, tym mocniej odpychał od siebie samotność. Dotychczas podobne dylematy wymagały dyskusji w większej grupie, nawet jeżeli przyjaciele zakańczali ją bezsensownymi przepychankami słownymi i przekomarzaniami, czasem ostrzejszą sprzeczką. Albus zawsze uważał, że możliwość wyrażenia swoich podejrzeń na głos była skutecznym sposobem na uzyskanie nowej formy zrozumienia.

Spalił ten most i to z własnej, nieprzymuszonej woli. Wiedział, że myśli prymitywnie, ale to nie była walka jego przyjaciół. Cokolwiek wyobrażał sobie tata ani Scorpius, ani Morrison nie byli aż tak dobrze przygotowani do wykonania zadania, co on. Nie chodziło o brak umiejętności, talentu, czy też inteligencję, a o posiadaną perspektywę. Podobnie jak Harry Potter, chłopaki po prostu nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, w jakim Albus naprawdę się znajdował. Nie mieli najmniejszego pojęcia o jego połączeniu ze Smoczą Różdżką i Sebastianem Darvym – znaczącego związku, zwłaszcza w świetle listu pożegnalnego Sancticusa. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie wiedzieli, że odgrodził się od najbliższych przez wzgląd na troskę, a nie arogancję.

Teraz to bez znaczenia, podsumował. Najbardziej się obawiał, że nie będzie w stanie kontrolować się w towarzystwie rodziny – że umyślnie bądź nie wpakuje się w największe możliwe kłopoty i narazi ukochanych na niebezpieczeństwo, na które nie byli w żaden sposób przygotowani. Jak ujawnił list Fairharta, moc, którą przed laty posiadł, wynikała z nieświadomości i ignorancji, czyli niedostępnych już narzędzi. Mimo to nie był całkowicie gotowy, aby wykluczyć ideę, że sytuacja się ustabilizowała. Jakby nie patrzeć, zeszłej nocy usłyszał w głowie głos, chociaż teraz, kiedy się wyspał i zregenerował siły, nie potrafił przywołać towarzyszących mu okoliczności…

W następnej sekundzie musiał wrócić do rzeczywistości, ponieważ w stronę opuszczonej fabryki pudełek szło dwóch mężczyzn. Albus ostrożnie się odwrócił, starając się otwarcie nie gapić, choć tak naprawdę chłonął każdą informację, którą wyczaił. Ubrani po mugolsku, wyglądali dość przeciętnie. Obaj byli młodzi i wysportowani, co odznaczało się nawet pod kurtkami z kapturem. Sprawiali wrażenie niepozornych przechodniów, a zdradzała ich tylko pewność stawianych kroków i jasno określony cel podróży. Gdy bliżej się przyjrzał, doszedł do wniosku, że wyższy, czarnoskóry chłopak, wyglądał poniekąd znajomo. Kiedy zamrugał, droga do fabryki była pusta.

Gwałtownie wciągnął powietrze. Właśnie potwierdziły się wszystkie słowa pana Brennana, a uważna obserwacja zwyciężyła.

Muszę wejść do środka, pomyślał i zmarszczył brwi. Co będzie potem? Nie powinien kurczowo trzymać się nadziei, że szybko uzyska wszystkie potrzebne informacje, a wykresy przedstawiające zależności i ważne miejsca będą porozwieszane na każdej ze ścian. Jednocześnie, jeżeli nie przekroczy bariery, zostanie z niczym…

Zrobił krok naprzód, a potem następny. W drodze poprawił pasek torby i sprawdził zapięcie zamka, grając rolę ucznia pobliskiej szkoły. Owalna fabryka przywitała go zabitymi deskami oknami i czymś, co wyglądało na pospiesznie nabazgrane wezwanie do zapłaty kary grzywny. Im bliżej podchodził, tym bardziej się trząsł. Może przejście będzie podobne do barierki na peronie i wystarczy po prostu postawić kilka kroków…?

Kiedy stanął przed drzwiami, poczuł przeszywający ból nosa i czoła, więc zrezygnował, sromotnie pokonany. Odszedł, przecierając oczy, a potem odwrócił się przez ramię. Zrobił coś głupiego i teraz przyszło mu za to zapłacić, bo przechodząca obok kobieta z dużym wózkiem rzuciła mu zainteresowane spojrzenie.

- Ee, oberwałem drzwiami – powiedział bez zastanowienia, a spłoszona nieznajoma przyspieszyła.

Mając nadzieję, że nikt inny nie zauważył pomyłki, wrócił do udawania urywającego się ze szkoły delikwenta i zaczął krążyć po okolicy. Ze spuszczoną głową obserwował zaczarowany budynek, szukając wyrwy w zabezpieczeniach bądź innych nieprawidłowości. Wiedział, że uparte krążenie po okolicy czyni go bardziej podejrzanym, ale nie zamierzał poprzestać, zwłaszcza że doszedł naprawdę daleko. Nie chciał wracać do domu Brennanów i prosić o jeszcze kilka dni schronienia, aby przeprowadzić właściwy rekonesans, zwłaszcza że miał nieodparte wrażenie, że następna wizyta nie skończyłaby się równie dobrze, co poprzednia. Zamiast tego chodził więc w kółko i co jakiś czas siadał na schodkach, starając się wyglądać normalnie.

Wtem z fabryki szybkim krokiem wyszła dziewczyna o lśniących blond włosach, na oko kilka lat starsza od niego. Kiedy przechodziła obok, Albus schylił się pod pretekstem zasznurowania buta. Nie zaprzestawszy obserwacji, przyjrzał się jej ubiorowi i zauważył coś dziwnego. Spomiędzy rozpiętego srebrnego płaszcza wystawał niebiesko-srebrny krawat…

Zanim wyciągnął następne wnioski, dziewczyna się odwróciła, jakby wyczuwając ciekawskie spojrzenie. Nastolatek dołożył starań, aby uniknąć jej wzroku oraz nie wstał, dopóki nie odeszła. Na szczęście kilka minut później znów kogoś namierzył. W stronę fabryki kierowały się dwie osoby – starszy mężczyzna i młodszy chłopiec, sprawiający wrażenie ucznia. Obaj mieli na sobie krawaty w czerwono-złote pasy.

Kluczem są więzy z Hogwartem, podsumował, udając, że nie zauważył ich tajemniczego zniknięcia pod drzwiami. Może jednak Lwy były umundurowane, ale w subtelny, niczego niezdradzający sposób? Jeżeli miał rację, powinien wykorzystać tę wiedzę do swoich celów. Mugole również nosili krawaty, a zaczarowanie ubrania było banalnie proste.

Wyciągnąwszy wnioski, zastanowił się, czym właściwie były Lwy. Strażnicy zrodzili się z Wybawczego Aliansu Różdżek, a Larson, odchodząc z zamku, zabrał ze sobą sporą część uczęszczających na renegackie zajęciach uczniów. Czy przywódca tej grupy postąpił podobnie? Czy, oprócz krawatów, istniał także inny związek Lwów z Hogwartem?

Zarówno zdeterminowany, jak i zaciekawiony, wolnym krokiem wrócił do wcześniejszego schronienia w zaułku. Wciąż się nie ściemniło, więc nie mógł się ociągać. Wystarczy tylko unikać wzroku przechodniów oraz zidentyfikować kogoś, kto będzie wchodził do fabryki. Jeżeli wierzyć słowom pana Brennana, mugole nie zauważali szczegółów…

Chwilę później wypatrzył ofiarę. Koniec końców Lwy okazały się bardzo zapracowaną grupą – nie minęło przecież wiele czasu, a już ktoś zmierzał w stronę opuszczonej fabryki pozornie lekkim, niespiesznym krokiem. Tym razem był to młodszy mężczyzna, może starszy od niego o rok czy dwa lata; miał gęste brwi oraz wydatną szczękę, która dodawała mu punktów do surowego wyglądu. Albus automatycznie zwrócił uwagę na zawiązany na szyi krawat.

Gdy facet go mijał, wystawił głowę z zaułka i zrobił szybki rekonesans, czy droga jest wolna, a potem rzucił się w pogoń.

- Przepraszam. Ma pan może chwilkę? – zapytał, podbiegając do czarodzieja, który znacząco zwolnił.

Wyciągnął różdżkę, zanim nieznajomy się zorientował w sytuacji, a następnie strzelił strumieniem czerwonego światła. Rozejrzał się ponownie, chcąc sprawdzić, czy żaden mugol nie był przypadkiem świadkiem oszołomienia, ale miał szczęście. Zdusiwszy kiełkujące poczucie winy, pozwolił, aby radość przejęła nad nim kontrolę. Minutę później zaciągnął młodzieńca do zaułka.

- Wybacz, stary – powiedział, przewrócił go na plecy i rozwiązał krawat w żółto-czarne paski. – No tak, można się domyślić – dodał pod nosem i zawiązał sobie przepustkę, która straszliwie kłóciła się ze zwykłą szarą podkoszulką bez kołnierzyka. Kiedy z powrotem przerzucił torbę przez ramię, zaciągnął nieznajomego głębiej w alejkę. Paranoja była silniejsza, więc znów sprawdził teren, po czym ruszył w stronę magicznego przejścia.

Z trudem powstrzymał pełne podziwu gwizdnięcie. Znalazł się w pomieszczeniu podobnym do katedry, gdzie sufit unosił się wysoko nad głową, zdecydowanie wyższy, aniżeli fasada fabryki, którą mogli zobaczyć ludzie z zewnątrz. Ściany i podłoga były zadbane, wykonane z bliżej nieokreślonego, polerowanego drewna. Gdy zrobił kilka kroków naprzód z wrażeniem, że łatwo będzie się tu zgubić, wnętrze przywiodło mu na myśl wystrój Wielkiej Sali w Hogwarcie. Przedsionek w gruncie rzeczy robił za przedpokój, gdzie w rzędzie stały wieszaki, na których ludzie wieszali płaszcze, kurtki, a nawet krawaty, jak również krzesła ustawione w uporządkowany sposób, jakby często odbywały się tutaj prezentacje.

Niedaleko ujrzał kolejne pomieszczenie, zdecydowanie większe i z wieloma rozgałęzieniami. Dla utrzymania pozorów odwiesił krawat Hufflepuffu. Nie zostawił jednak torby, zbyt przejęty myślą, że ktoś mógłby przez przypadek ją podnieść. Wiedział, że średnio pasowała mu do ubioru, ale zawierała cenne fiolki. Żałował, że zawczasu nie nauczył się dobrego zaklęcia maskującego i nie odważył się spróbować rzucić Kameleona, który w ostatecznym rozrachunku mógłby przyciągnąć niechcianą uwagę. Szedł więc korytarzem, zachowując pozory nonszalancji - przy odrobinie szczęścia nikt nawet nie spojrzy na plecak.

Gdy tylko wyobraził sobie możliwą konfrontację, na horyzoncie pojawił się czarodziej z siwymi włosami i bulwiastym nosem.

- Hej – zagadnął mężczyzna, a Albus przygotował się do dobycia różdżki. – Widziałeś dzisiaj Carla, chłopcze?

- Hm…?

- Carla.

- Niestety.

- Cholera. Myślę, że wyszedł beze mnie – burknął nieznajomy, wyraźnie zirytowany, po czym minął go i podszedł do rzędu wieszaków, skąd, co dziwne, wybrał sobie krawat, który przed momentem ślizgon odwiesił oraz wyszedł na zewnątrz.

Albus wypuścił wstrzymywane powietrze, aczkolwiek krótkie spotkanie sprawiło, że stał się bardzo nieufny. Chociaż dobrze to rozegrał, wcześniejsze wzburzenie mężczyzny uświadomiło mu, że troszkę przesadził. Nie wiedział nawet, czego szukał w legowisku Lwów. Powinien szybko zdobyć właściwą informację, a potem jeszcze szybciej wyjść…

Wszedł do wąskiego korytarza, gdzie wbił wzrok w nieopisane, pozbawione klamki drzwi po lewej stronie. Gdy je otworzył, miał wrażenie, że znalazł się w skrzydle szpitalnym w Hogwarcie. Ciemnoczerwone parawany oddzielały od siebie łóżka, tworząc wydzielone dla pacjentów sekcje. W środku królowała cisza, więc starając się nie narobić hałasu, zaczął spacerować. Kiedy natrafił na mężczyznę z zabandażowaną twarzą, natychmiast się wycofał.

Zrozumiawszy, że sektor medyczny nie przyniesie mu potrzebnych informacji, postanowił wrócić do eksploracji. Wszystko wydawało się ciągnąć w nieskończoność – kwatera skrywała w sobie imponującą ilość skondensowanej magii. Właśnie miał wyjść na korytarz, kiedy zza jednej z zasłon po prawej stronie wyłonił się magomedyk.

- W czym mogę pomóc? – zapytał, mierząc go przenikliwym spojrzeniem.

Albus się wycofał.

- Eee, w niczym, dziękuję… - wyjąkał i zrobił krok w kierunku głównej sali.

- Hej. Chwila, moment. Wracaj tutaj…

Zignorował mężczyznę i opuścił skrzydło szpitalne, zdeterminowany. Na poważnie rozważał odejście, zawieszenie infiltracji i przegrupowanie się w bezpiecznym miejscu, naturalnie po przeanalizowaniu zdobytych informacji. Nie miał pojęcia, czy zadarł z niebezpiecznymi, czy też miłosiernymi ludźmi, ale czuł, że jeżeli nie zawróci, skończy złapany przez Lwy tak jak wcześniej przez Strażników. Mimo to zamiast skierować się do wyjścia zapuścił się głębiej, gdzie stanął przed wieloma drzwiami. Losowo wybrał te po prawej, a gdy je otworzył, zobaczył coś na kształt dormitorium, choć bardziej ciasnawe. Łóżka były piętrowe, a pojedyncze biurko stanowiło uwieńczenie nieumeblowanego pokoju.

- Hej…

Gdy usłyszał głos, serce zabiło mu niczym młotem. Wszystko działo się zdecydowanie zbyt szybko.

- Odwróć się…

Usłyszał za sobą kroki, ale nie zwolnił tempa. Przystanął, dopiero kiedy został złapany za ramię.

Ślizgon znalazł się twarzą w twarz z osobą, której zupełnie się nie spodziewał. W wysokim i ciemnoskórym młodzieńcu rozpoznał Cartera Montgomery'ego, byłego prefekta naczelnego Hogwartu.

Carter przez chwilę mierzył go podejrzliwym wzrokiem, a potem z przebłyskiem świadomości w oku, zapytał:

- Czy ty…?

Nie czekał, wyciągnął różdżkę i gwałtownie przeciął powietrze. Niestety, przeciwnik był przygotowany do obrony - w momencie dobył różdżki i skontrował zaklęcie, cisnąc oszałamiaczem. Ślizgon odskoczył, by zwiększyć odległość między nimi, ale Carter się nie poddał i rzucił do przodu, więc Albus wycelował mu w nogi…

- Confringo! – krzyknął, ale krukon uniknął klątwy, a potem posłał go na ścianę. Chociaż nie miał przewagi fizycznej, zdołał wycelować różdżką w łokieć Montgomery'ego i, pomimo trudności z używaniem magii niewerbalnej, rzucił zaklęcie żądlące. Kiedy Carter odruchowo odskoczył w tył, wykorzystał okazję i cisnął w niego Impedimentą*. Potem, nawet się nie oglądając, czy czar zadziałał, uciekł.

Gdy pędził korytarzem, nie słyszał żadnych nawoływań. Z impetem otworzył ramieniem drzwi na końcu i znalazł się w okrągłym gabinecie. Stoły zdobiły stosy pergaminowych ulotek, a na jednym rozłożona została jakby duża mapa osady, ale zanim się dobrze przyjrzał, usłyszał przeraźliwy wrzask, przez który przeszedł go dreszcz. Najwyraźniej Montgomery w jakiś sposób zdołał uruchomić urok zawodzący.

W pierwszym odruchu Albus chciał przeanalizować plan miasteczka, ale potem doszedł do wniosku, że najlepiej będzie poświęcić dodatkowe sekundy na ucieczkę – czas był bowiem cenny. Wpadł w panikę, ale kiedy przedarł się przez kolejne drzwi, przypomniał sobie, że przecież nie jest magicznym beztalenciem i może wyjść z tego starcia obronną ręką.

Muszę znaleźć wyjście awaryjne, pomyślał, gorączkowo omiatając wzrokiem trochę zaniedbaną toaletę. Wciąż słysząc wycie alarmu, cofnął się o parę kroków i otworzył następne drzwi, prowadzące tym razem przez ponury korytarz.

Ciężko było stwierdzić, czy legowisko Lwów bardziej przypominało mu Hogwart, czy Azkaban – z drugiej strony ile tak naprawdę osób mogło się poszczycić podobnym dylematem porównawczym? Miał wielką nadzieję, że przedsionek nie okaże się martwym punktem.

Kiedy pchnął drzwi, musiał przyzwyczaić oczy do nowej scenerii. Pomieszczenie było białe i niestety, wypełnione ludźmi. Przez przypadek znalazł się w jadalni, pełnej dużych stołów i ław, gdzie jego wtargnięcie wywołało niemałe zamieszanie. Wszyscy się gapili, a część ludzi zastygła w bezruchu w trakcie posiłku.

Albus nadaremnie uniósł różdżkę – w momencie zyskał tyle celów, że nie wiedział, od którego pokonania zacząć. Gdy pierwsze zdziwienie minęło, na twarzach Lwów odbiła się dezorientacja, a potem ich rysy stwardniały. Wstali z miejsca niczym jeden mąż, a następnie włożyli ręce do kieszeni.

Kiedy został okrążony, obrócił się w miejscu i przez chwilę bezradnie patrzył, jak wszyscy szepczą i mamroczą pod nosem; ostatecznie każda ściana była pilnowana, a wyjście obstawione. Nie opuściwszy różdżki, ślizgon spróbował oszacować liczbę przeciwników, ale zadanie go przerosło, więc skupił się na rozpoznawaniu i zapamiętywaniu twarzy. Niektórzy wyglądali zupełnie obco – prawdę powiedziawszy, większość zgromadzonych – ale garstkę kojarzył z imienia lub nazwiska.

Chociaż nosili głównie mugolskie ubrania, nie zapomnieli z domów różdżek. Albus, cały spocony, z trudem przełknął ślinę i zaczął się hiperwentylować. Wtem ktoś zrobił krok do przodu…

- Drętwota!

Nie dbał o konsekwencje. Wiedział tylko, że cokolwiek by się nie stało, będzie walczył do samego końca. Strumień czerwonego światła został bezproblemowo odbity, zaś przed szereg wyszedł krzepki mężczyzna. Gdy mu się bliżej przyjrzał, dostrzegł coś znajomego. Facet miał słomiane włosy, wydatny podbródek i pompatyczny wyraz twarzy, który przywodził mu na myśl kogoś ze szkoły. Nie miał jednak czasu do namysłu, bo nim się zorientował, posłano w jego stronę zaklęcie, które musiał zablokować. Niestety, czas przebił się przez wzniesioną tarczę, a świat Albusa pogrążył się w ciemności.


* Impedimenta – zaklęcie powodujące chwilowe spowolnienie ofiary