7. Operacja: Fango Wilde
Spędzony w zaczarowanej fabryce czas miał charakter polaryzujący. Wciąż ruchliwe Legowisko skutecznie rozpraszało związane z samotnością problemy, zapewniało miejsce do spania i regularne wyżywienie – w gruncie rzeczy nijak zagrażało bezpieczeństwu najbliższych Albusa. Z drugiej strony czas, który tu spędził był bez żadnych wątpliwości nieproduktywny.
Chociaż nie miał złudzeń, że zostanie mu powierzona realna władza, to nie przypuszczał, że chwiejny sojusz zaowocuje wykonywaniem prac fizycznych. Eckley uparł się, żeby przydzielać mu najnudniejsze zadania, a mianowicie zaczął czuwać nad drobiazgami zorganizowanego życia, które pozwalają paramilitarnym czarodziejom funkcjonować na miarę swoich możliwości; gotował posiłki (akurat to najmniej mu przeszkadzało) i zmywał naczynia, zamiatał i mopował podłogi, czyścił toalety i patrolował mniej zamieszkałe sektory budynku – od innych odróżniał go tylko i wyłącznie brak różdżki.
– Naprawdę? – zapytał wszem wobec w trzecim dniu swojej niewoli, omiótłszy wzrokiem porozrzucane wszędzie okruszki i zmarnotrawione przez stołówkowiczów resztki jedzenia.
– Czasem ludzie nieźle bałaganią. – Charlie rozłożył ręce. – Sugeruję jednak, żebyś natychmiast zabrał się za robotę. W przeciwnym razie będziesz miał większy bajzel po kolacji.
– Wystarczyłoby, żebyś machnął różdżką. – Albus rozejrzał się po sali, a gdy zauważył, że są tu tylko we dwójkę, dodał: – Wystarczyłoby rzucić proste zaklęcie czyszczące…
– Skończ negować cudze decyzje. Za pięć minut mam spotkanie z braćmi, więc pozwól, że zostawię cię samego z obowiązkami…
– Sam mógłbym rzucić zaklęcie…
– Wykluczone. Odzyskasz różdżkę tuż przed wyjazdem. – Eckley był stanowczy. – Przypominam, że sam wpakowałeś się w kłopoty – dodał surowiej, a Albus się skrzywił.
Gdy strażnik wyszedł, zabrał się do pracy. Chociaż był zmuszony do używania mugolskich, niemalże prymitywnych narzędzi, jakoś sobie radził, a dodatkowym bonusem okazało się rozmyślanie nad sytuacją. Za każdym razem, kiedy schylał się do szafki bądź maczał mopa w wodzie, główkował, o czym rozmawiają przywódcy grupy.
W końcu poznał wszystkich Eckleyów i, prawdę powiedziawszy, miał mieszane odczucia. W gruncie rzeczy wszystkich braci postrzegał w podobny sposób, co Charliego – chociaż szargali mu nerwy, działali z dobrych pobudek. Gdy zaś myślał o każdym z osobna, sprawy znacząco się komplikowały.
Christopher, który oszołomił go w stołówce, był zdecydowanie najpoważniejszy. Z wyglądu przypominał swojego najmłodszego brata, ino był starszy – dzielili te same chłopięce rysy, słomkowe włosy, a nawet chodzili w podobny sposób. Chris miał dłuższy nos i był stosunkowo wyższy, ale mimo wszystko można było ich pomylić z dużej odległości. W przeciwieństwie jednak do Charliego cechował się bardziej dystyngowanym charakterem. Mimo że rzadko się uśmiechał, sprawiał wrażenie dobrego dowódcy, zaangażowanego w dobro swoich podwładnych. Z całej czwórki to właśnie Christopher był ulubieńcem Albusa, głównie dlatego, że strasznie mu zależało na schwytaniu Fango Wilde'a.
Kilka lat młodszy od Chrisa Clyde najmniej przypominał Charliego – był bardziej postawny i pucołowaty; gdyby nie grubsze policzki i płaska twarz z pewnością przypominałby swoich braci. Z odmiennym wyglądem szedł w parze łagodniejszy charakter, bowiem to właśnie Clyde dodawał ślizgonowi najwięcej otuchy.
Carl, przedostatni z Eckleyów, był po prostu ogromnym chamem. Nie dość, że uchodził za największego sztywniaka, to jeszcze za każdym razem, gdy się gdzieś spotykali, wygłaszał wkurzające, bezduszne uwagi. Gdy wrócił z misji zwiadowczej i dowiedział się o włamaniu do Legowiska, obrzucił Albusa błotem, nazwał „obłudnym wężem" i przyrównał jego magiczne zdolności do „pajdy czerstwego chleba"; potem rzucił kilka nieprzyjemnych słów w kierunku Charliego. Szczerze powiedziawszy, ślizgon unikał konfrontacji z tym awanturnikiem i byłby najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, gdyby pozostało tak aż do zakończenia misji.
Najgorsze, że pierwsza część oskarżeń Carla była w pełni uzasadniona. Jakby nie patrzeć, miał zamiar zdradzić Lwy i Eckleyów, przynajmniej w kwestii zamiarów wobec Fango Wilde'a. W trakcie sumiennego sprzątania stołówki bezskutecznie próbował wykombinować sposób, w jaki mógłby obrócić tę sytuację na swoją korzyść. Gdyby Wilde'a został po prostu przeniesiony z jednego miejsca do drugiego, Albus zaprzepaściłby szansę, żeby zebrać potrzebne informacje, a dni spędzone w Legowisku zostałyby zmarnowane. Im bardziej się nad tym zastanawiał, tym mniej pomysłów przychodziło mu do głowy. Może musiał czekać w nadziei, że Fango nie został jeszcze zabity przez Strażników, a podczas odbijania dowie się tego, co najważniejsze?
Na szczęście następny dzień przyniósł coś więcej, aniżeli zastępowanie w obowiązkach skrzata domowego. Nazajutrz miał być wprowadzony w życie plan przechwycenia Wilde'a i dlatego koczował we frontalnej części Legowiska – w pomieszczeniu z ustawionymi rzędami krzeseł i miejscem specjalnie przeznaczonym dla mówcy, które widział w pierwszych chwilach po włamaniu.
Mimo że spotkanie prowadził Carl, był jednym z może trzydziestu zaproszonych nań ludzi. Podczas gdy pozostali Eckleyowie zagwarantowali sobie miejsce pod ścianą, Albus siedział na krzesełku w środkowym rzędzie, pomiędzy dwoma osobami, których nie znał. Nieznajomość imion towarzyszy nie wzbudzała w nim jednak żadnego niepokoju, ponieważ odkąd zamieszkał w Legowisku, nie zadał sobie trudu poznania wszystkich kompanów. Prawdę powiedziawszy, jedyną znajomą osobą w sali konferencyjnej był Carter Montgomery, który najwyraźniej całkiem szybko doszedł do zdrowia, bo siedział teraz w pierwszym rzędzie, tuż przed mówcą.
Zanim zaczął prezentację, Carl złożył dłonie w koszyczek. Gdy rozejrzał się po pomieszczeniu i zauważył pośrodku ślizgona, mimowolnie się skrzywił.
– Wiecie, dlaczego tu jesteście. Od dłuższego czasu brakuje nam dobrych tropów w sprawie miejsca pobytu Prawej Ręki Śmierci, a jedyna zwierzyna, na którą zamierzaliśmy zapolować, trafiła w ręce Strażników. Jutro po nią pójdziemy – zaczął stanowczym tonem. – Na podstawie informacji, które udało nam się zebrać, Strażnicy nie gromadzą się w kwaterze głównej, a zajmują prawie całą dzielnicę. Wcześniej szacowaliśmy, że ich liczba oscyluje wokół naszej, ale najwidoczniej Larson woli, aby jego ludzie byli rozproszeni. Ich teren rozciąga się od alei Ablington aż do rogu ulicy Smythe.
W chwili, gdy wypowiadał te słowa, Christopher machnął różdżką, wyczarowywując za podium średniej wielkości tablicę. Albus, patrząc na pojawiające się linie i prostokąty, ukazujące cel podróży, automatycznie przypomniał sobie, jak Sancticus zrobił to samo w chacie.
– Na tym obszarze jest osiem budynków, z czego sześć najprawdopodobniej jest okupowanych przez pomniejsze grupy. Jeżeli zeznania Geralda są prawdziwe – tu Carl skinął głową na mężczyznę, którego ślizgon nawet nie widział – to Larson może gnieździć się w tym. – Wskazał na jeden z domów w rogu. – Nie powinniśmy jednak martwić się indywidualnie o Strażników, bo to zaledwie grupa renegatów, która ostatecznie nie wytrzymała napięcia pod dowództwem Warrena Waddleswortha. Lwom zależy na czymś zgoła innym. Ostatnią rzeczą, jakiej pragniemy, jest eskalacja bitwy, do której z pewnością będzie dążył Larson. Bezpieczeństwo cywili jest sprawą nadrzędną, a więc musimy ominąć najbardziej podejrzane budynki. Zamiast nich, skupimy się na pozostałych – powiedział, wskazując na dwa lokale pośrodku planszy, stojące obok siebie. – To jest sklep mięsny, a to pozornie tętniący życiem dyskont – główne miejsca pobytu Strażników. Te kwatery są zaczarowane zaklęciami podobnymi do naszych, ukryte przed niepowołanymi oczami, więc zakładamy, że przetrzymywani są w nich więźniowie, głównie złapani wcześniej Diabli Dezerterzy, z których wciąż wyciskają informacje. – Urwał na moment. – Jeżeli chodzi o lokalizację Fango Wilde'a… Na podstawie zwiększonej ochrony wokół rzeźni wnioskujemy, że to właśnie tam jest przetrzymywany.
Carl odsunął się na bok i ku zdziwieniu Albusa Charlie odkleił się od ściany. Przeszedł na przód sali z miną wymuszonej dojrzałości, że parsknąłby śmiechem, gdyby nie poważny kontekst spotkania; kiedy jednak przemówił, emanował przywództwem.
– Najłatwiej będzie nam podejść do rzeźni tylnymi alejkami. Czy możesz trochę rozszerzyć obraz? – rzucił do Christophera, a potem podziękował, kiedy mapa za nim natychmiast się skurczyła, prezentując więcej okolicznego terenu. – Nie ma najmniejszego sensu forsować wejścia od strony głównej ulicy, bo zostaniemy szybko zauważeni. Niemniej jednak ważnym elementem naszego planu będzie odwrócenie uwagi, więc potrzebujemy około piętnastoosobowej grupy, która przyczai się w tych rogach, ażeby do starcia doszło właśnie tutaj – tłumaczył, wskazując miejsca palcami. – Nie mamy nic przeciwko, by Larson dowiedział się o naszych planach, o ile zbierze swoją grupę po tym, jak odbijemy Wilde'a. Gdy pierwsza ekipa odwróci uwagę, druga, zdecydowanie mniejsza, zinfiltruje budynek poprzez tylne alejki, oczywiście, po cichu. Zespół Carla zidentyfikował zaklęcia, które trzeba będzie rozbroić – będzie to najprawdopodobniej najtrudniejsza część zadania. Tę małą grupę podzielimy na dwie, a następnie przeszukamy wnętrza lokali w poszukiwaniu Wilde'a.
Albus zaczął podnosić rękę, ale zatrzymał się w połowie.
– Co, jeżeli zastosowali dodatkowe zabezpieczenia? – zapytał, zanim się powstrzymał. – Fango Wilde jest ich najważniejszym więźniem, więc mogli zawczasu podstawić kogoś, kto będzie podpijał eliksir wielosokowy, albo coś podobnego…
– Czemu mieliby to robić? – prychnął Carl.
– Mogą spodziewać się naszego ataku.
– Niby skąd?
– Ciężko powiedzieć, ale powinniśmy wziąć pod uwagę podstęp – argumentował z zawziętością. – Zanim ruszymy do akcji, przeanalizujmy wszystkie możliwości i scenariusze. Gdy czailiście się w okolicy podczas misji zwiadowczej, mogliście zostać zauważeni…
– Wykluczone, nie podnieśliśmy alarmu. Żadnego z nas nie widziano – warknął lodowato Carl. – Może powinieneś wrócić do tatusia, skoro tak wcześnie zaczynasz panikować, chłopczyku?
– Wystarczy. – Christopher zrobił krok naprzód i podniósł rękę. – Masz rację, Potter. Istnieje prawdopodobieństwo, że Strażnicy przygotowali zasadzkę, ale zwyczajnie nie mamy czasu, aby uwzględnić inne względne. Zorganizowanie nowego przedsięwzięcia będzie czasochłonne, a nie wierzę, by Fango Wilde wiecznie trzymał buzię na kłódkę. Jestem przekonany, że do tej pory się powstrzymywał, ale gdy nie wytrzyma i chlapnie, skończy martwy. Kiedy Strażnicy zdobędą potrzebne informacje, spróbują swoich sił w wojnie z Prawą Ręką Śmierci – nie w lepszy niż Waddlesworth sposób.
Albus przez chwilę rozważał argumentację Eckleya, a potem skinął głową. Chociaż wciąż uważał, że sytuacja jest bardziej złożona, aniżeli się wszystkim wydawało, dostał swoją odpowiedź.
– W porządku. – Nie pokazując po sobie zmartwienia, Charlie wrócił do wykładu. – Wróćmy do wcześniejszego podziału…
Miał świadomość, że to spotkanie jest istotne, więc nie przestał słuchać wystąpienia kolegi, aczkolwiek bardziej skoncentrował się na rozrysowanej, ciągle zmieniającej się mapie. Na pierwszy rzut oka prowadząca do rzeźni droga nie wydawała się ciężka, ale z doświadczenia wiedział, że odwrót mógł okazać się trudniejszy, zwłaszcza że zamierzał odłączyć się od grupy.
– Cały teren z pewnością jest obłożony barierą antyaportacyjną i zaklęciami alarmującymi, ale mamy pewne przypuszczenia, że…
Wtem Albus doszedł do zaskakującego wniosku. Zamiast unikać obu frakcji, powinien się z nimi skonfrontować i w międzyczasie pilnować Fango, który najprawdopodobniej nie będzie w stanie samodzielnie się poruszać.
– Ci, którzy nie zostali wytypowani do akcji dywersyjnej lub infiltracyjnej, będą musieli dotrzeć do tego punktu, aby z dużym wyprzedzeniem czasowym zabezpieczyć pozycję Wilde'a…
Rosnąca złożoność sytuacji była zniechęcająca, ale jednocześnie przewidywana. Wyobrażał sobie różnorakie scenariusze, nawet jeżeli tylko mgliste i stwierdził, że jest przynajmniej minimalnie przygotowany do akcji. Choć myślenie o ojcu sprawiało mu ból, nadal czuł do niego pewnego rodzaju respekt, zwłaszcza biorąc pod uwagę te wszystkie heroiczne rzeczy, których dokonał w trakcie swojej ministerialnej kariery. Jak bardzo to, w czym teraz brał udział, różniło się od postępowania aurorskiego? Oboje planowali przebieg operacji, korzystali z pomocy tablicy kredowej, ustalali podział obowiązków, oczekiwali określonych wyników oraz zabierali się do żmudnej pracy.
W momencie wrócił do rzeczywistości, gdy Charlie przeszedł do punktu kulminacyjnego spotkania.
– Aby odbić Wilde'a, potrzebujemy sześciu ochotników. Każdy z nas potrzebuje dwóch towarzyszy. – Eckley machnął ręką w kierunku Christophera i Clyde'a. – Carl będzie kierował akcją – dodał dla jasności, a gdy kilka rąk wystrzeliło do góry, w tym również albusowa, kontynuował stanowczym tonem. – Miejcie na uwadze, że niektóre zadania nie zawsze wszystkim odpowiadają. Teraz potrzebujemy głównie szybko myślących czarodziejów, którzy dodatkowo potrafią się skradać. Zakotwiczenie się w innych częściach misji nie jest powodem do wstydu, a wręcz przeciwnie. Jeżeli jesteście choć trochę niepewni swoich możliwości, opuście rękę.
Albus obserwował, jak kilka osób rezygnuje, a w głowie zaczął liczyć. Czuł się naprawdę głupio, niczym odpowiadająca na pytanie w klasie Rose, co rusz potakując słowom Charliego, ale musiał zostać wybrany do któregoś ze składów.
– W porządku – powiedział kolega, dopiero teraz wyglądając na zaniepokojonego. – Bailey i Oxwood, będzie towarzyszyć Christopherowi. Mnie zaś Potter i Montgomery…
Ślizgon przytaknął i przestał słuchać reszty, dopiął bowiem swego. Wyruszy na misję z Eckleyem i Carterem Montgomerym, a potem w jakiś sposób dorwie Wilde'a...
Spotkanie zakończyło się niedługo potem, więc nie zostało mu nic innego, jak zjedzenie kolacji, załatwienie formalności i pójście do łóżka. I właśnie tak, tuż po czymś, co mogło być jego ostatnim posiłkiem i pospiesznym upewnieniu się, że toalety lśnią czystością, wrócił do swojego dormitorium z nadzieją, że będzie miał wystarczająco dużo czasu na zaplanowanie akcji.
Musiał przygotować się na jutro, a to z kolei oznaczało uporządkowanie swoich rzeczy. Na szczęście, Charlie nie skonfiskował mu szkolnej torby, więc w pełni się na niej skupił. Ostatecznie przez ponad pół godziny siedział bezczynnie na pryczy i główkował, co właściwie będzie mu niezbędne w terenie.
Wiedział, że nie może zabrać ze sobą plecaka. Z pewnością przeszkadzałby oraz byłby mało subtelnym znakiem, że nie planuje wracać do Legowiska. Namyśliwszy się, rozpiął suwak i wyciągnął na wierzch czarodziejskie szaty – potencjalne najwygodniejsze ubranie na kilka dni do przodu, zwłaszcza że niedługo odzyska z powrotem różdżkę. Z największą ostrożnością wygrzebał też szklane fiolki z Mortem Necavero i zabezpieczył je w kieszeni szat razem z listem pożegnalnym Sancticusa. Z przegródki wyciągnął również mugolską fotografię przedstawiającą Fairharta z Wilde'em, po czym wsunął ją pomiędzy pergaminy. W razie, gdyby coś poszło nie tak i Fango zdołał uciec, zdjęcie może się jeszcze przydać.
Gdy to zrobił, uświadomił sobie, że zakończył przygotowania. Nie mógł zachomikować więcej odzieży, bo wzbudziłoby to podejrzenia, większości złota wyzbył się w praktycznie pierwszym tygodniu poszukiwań, a gadżety z Magicznych Dowcipów Weasleyów niosły za sobą ryzyko zdemaskowania. W rzeczywistości w torbie znajdował się jeszcze jeden całkiem znaczący przedmiot, a mianowicie niezastąpiona, własnoręcznie robiona przez Mirrę ramka ze zdjęciem z wesela Lisy Vincent. Wiedział, że choć podnosiła go na duchu przez kilka ostatnich dni, nie powinien brać skarbu na walkę z bezwzględnymi mścicielami. Cóż, najwyraźniej zostanie w Legowisku razem z resztą rzeczy.
Odłożył torbę pod ścianę i zastanowił się, jak długo będzie tam leżała, zanim ktoś postanowi posprzątać pokój i przeniesie ją w inne miejsce. W najgorszym wypadku sam po nią sięgnie, gdy wróci z rzeźni z pustymi rękami. Cóż, patrząc z innej perspektywy, może i nie był to najgorszy scenariusz…
Jutro wystawi się na niebezpieczeństwo, zupełnie innego rodzaju, aniżeli dotychczas – na spodziewane, w pełni zaplanowane, aczkolwiek wciąż nieprzewidywalne, przywodzące na myśl czasy przed wyprawą do Azkabanu. Wtedy również był przerażony, ale inaczej – Sancticus żył i czynił wszystko mniej przeraźliwym.
Albus nie mierzył czasu, ile przeleżał w ciemności na pryczy, zagubiony we własnych myślach i zupełnie nieświadomy faktu, że wkrótce do dormitorium wejdzie Charlie, najprawdopodobniej z zamiarem zbesztania go za niewywiązywanie się z obowiązków sprzątających. Prawdę powiedziawszy, współdzielenie pokoju z rywalem przestało być straszne już po pierwszej wspólnie spędzonej nocy, aczkolwiek Eckley miał irytujący zwyczaj mieszania przed snem – lubił krótką, wybuchową wymianę zdań, a nawet małą szamotaninę. Wiedział jednak, że biorąc pod uwagę jutrzejszy wypad, szanse na wieczorne zamieszanie są znikome.
Usnął, zanim się zorientował. Nie śnił o zwyczajowych błahostkach, zupełnie przypadkowych pierdółkach, a walczył z powracającym koszmarem, zakłócającym błogi spokój. Znów zmagał się z samym sobą, tym razem bardziej gwałtownie, aniżeli zazwyczaj, podczas gdy jego oczy świeciły w ciemności…
Gdy ktoś nim potrząsnął, wystrzelił do pionu.
– Sosiedzieje…? – wymruczał nieskładnie z wysuszonymi ustami. Przez chwilę miał wrażenie, że jest z powrotem w Hogwarcie, w ślizgońskim dormitorium, gdzie Scorpius i Morrison siedzą na jego łóżku, gotowi do zrugania go za pobudkę bądź zaoferowania pocieszycielskiego ramienia.
– Zamknij się.
– Co…?
– Mamroczesz przez sen – powiedział Charlie, wyraźnie zirytowany najnowszym odkryciem. – Po prostu się zamknij.
Albus pozostał nieruchomy, podczas gdy Eckley wrócił na swoje posłanie. Nie był pewien, która jest godzina i kiedy przyjdzie pobudka. Właśnie się zastanawiał, czy współlokator również jest zdenerwowany, gdy poprzez ciemność dobiegł go głos.
– Wszystko będzie dobrze, ale się prześpij, stary.
Nie wiedział, czy w ogóle zasnął, ale wstał z łóżka w pełni wypoczęty. Biorąc pod uwagę to wszystko, co się ostatnio wydarzyło, nie pojmował, w jaki sposób mógł być ożywiony i podekscytowany, głównie z powodu potencjalnych płynących z wypadu korzyści. Miesiące temu Sancticus uświadomił mu, że pozyskanie Nikczemnej Księgi jest sprawą najwyższej wagi. Jak bardzo może się zbliżyć do osiągnięcia celu w ciągu najbliższych kilku godzin?
W przeciwieństwie do Albusa Charlie przygotował się do misji godzinę wcześniej, aczkolwiek nie wyglądał na szczególnie wypoczętego. Gdy byli gotowi, razem weszli do sali konferencyjnej, gdzie wczoraj odbywało się zebranie.
W środku czekali tylko bracia Eckleyowie, oprócz naturalnie, Carla. Nie zbili się w grupę, a stali w różnych miejscach. Niewygodna cisza, która zapadła w pomieszczeniu, wisiała w powietrzu niczym burzowa chmura, potrafiąca odebrać wszelkie chęci i energię.
Nie musieli długo czekać, nim do ich dwójki dołączył Carter Montgomery; wyglądał na zdeterminowanego i nawet słowem nie wspomniał o nieprzyjemnej w skutkach konfrontacji sprzed kilku dni. Do Christophera podeszła młoda dziewczyna, którą Albus czasem mijał się w Hogwarcie i mężczyzna o ostrych rysach twarzy, sprawiający wrażenie twardziela, mniej więcej w wieku swojego lidera. Clyde zaś przebierał nogami w towarzystwie dwóch młodych kobiet, możliwe, że swoich szkolnych koleżanek. Ciekawym zbiegiem okoliczności, wszyscy przywdziali dziś czarodziejskie szaty.
Gdy zespoły się podzieliły, Charlie wszedł na mównicę.
– To oczywiste, ale nie będziemy poruszać się po mieście tak dużą grupą. Idąca zwartym krokiem dziewiątka ludzi z pewnością wzbudzi spore podejrzenia. Właśnie dlatego pierwsza wyruszy drużyna Chrisa, potem moja, a Clyde'a trzecia; będziemy trzymać się pięciominutowej przerwy. Nie przystępujemy jednak do akcji, dopóki zespół rozpraszający nie dostanie sygnału od Chrisa – wytłumaczył, kiwając głowę w stronę najstarszego brata, który w zamian lekko mu się pokłonił. – Dopiero kiedy wróg złapie przynętę, rozpoczniemy naszą misję – przełamiemy zabezpieczenia rzeźni i wejdziemy do środka. Nie zapomnijcie, że zależy nam na konspiracji, wiec najlepiej będzie, jeżeli Strażnicy nie zorientują się w sytuacji, przynajmniej dopóki nie przejmiemy Fango Wilde'a. Gdy nasz cel zostanie odnaleziony, musimy przetransportować go do punktu ewakuacyjnego, gdzie Carl zapewni nam dodatkową ochronę. – Kiedy wszyscy pokiwali głowami, dodał spokojniej: – To ostatnia szansa na zadanie pytania.
Ślizgon chciał tylko odzyskać różdżkę, ale na szczęście, zanim miał szansę podnieść głos, problem sam się rozwiązał. Gdy nikt nie zgłosił zażalenia, Charlie sięgnął do kieszeni szaty i sekundę później wręczył mu skonfiskowany wcześniej przedmiot.
– Nie każ mi tego żałować – wyszeptał chłodno. Albus bez słowa odebrał różdżkę i, jakby na głodzie, machnął nią w powietrzu – potem, w pełni usatysfakcjonowany, schował ją w spodniach.
– Wychodzimy – zakomunikował wszem wobec Chris i w następnej chwili pierwsza trójka opuściła pomieszczenie, rozpoczynając pięciominutowe odliczanie. Czas ciągnął się niemal w nieskończoność, aż w końcu Clyde obdarzył młodszego brata ciepłym uśmiechem i również opuścił budynek.
– Chodźmy – powiedział po agonalnych pięciu minutach Charlie, przecierając szlak. Gdy podeszli do stojących przy wyjściu wieszaków, ślizgon zauważył, że towarzysze sięgnęli po krawaty w szkolnych barwach – Eckley, naturalnie, złoto-czerwony, zaś Carter niebiesko-brązowy.
Albus wiedział, że gdyby nie wziął krawatu, ot przepustki do Legowiska, wzbudziłby podejrzenia, więc w pośpiechu przeskanował wzrokiem wieszaki w poszukiwaniu innych kolorów, aniżeli gryfońskiego i puchońskiego. Niestety, zawiódł, gdyż ostatni krukoński węzeł pochwycił Montgomery. Nie mając innego wyjścia, sięgnął po szkarłatny, ale w połowie drogi znieruchomiał i zmienił zdanie – zdecydowanie wolał być zakamuflowanym borsukiem, niż lwem. Głęboko w środku wiedział, że to nie ma większego znaczenia, ale dorastał w Slytherinie i choć czasy uciechy z drobnych zwycięstw w meczach i międzydomowych przepychanek odeszły w niepamięć, w wewnętrznym starciu zwyciężyła wierność tradycji – stanowczo odmawiał przyjęcia barw odwiecznego rywala.
Opuściwszy zaczarowaną fabrykę, uświadomił sobie, że nie był na dworze od dłuższego czasu, a dotąd kapryśna pogoda znacząco się poprawiła. W powietrzu pachniało wiosną, wiatr był orzeźwiający, a nie przeszywający, zaś świat sprawiał wrażenie bardziej kolorowego. Gdy zauważył dwójkę rozbrykanych dzieci na trawniku, mimowolnie się zastanowił nad przebiegiem konfrontacji ze Strażnikami. Miał wielką nadzieję, że kiedy sytuacja stanie się nieciekawa, rodzice, w przebłysku świadomości, zawołają maluchy do domów…
– Miejcie oczy szeroko otwarte – przypomniał Eckley, wyprzedzając towarzyszy. – Mugole może i nie zwrócą większej uwagi na trzech facetów w jednolicie czarnych „płaszczach", ale koczujący tu czarodzieje owszem. Jeżeli zostaniemy zauważeni, używajcie wyłącznie oszałamiaczy.
– W jaki sposób w ogóle rozpoznać Strażników? Jakby nie patrzeć, nie przywdziewają czarodziejskich szat – zauważył.
– Och, zdecydowanie po wyrazach twarzy. Gdy spotykają innych czarodziejów, świecą im się oczy, a prawą ręką automatycznie sięgają do kieszeni kurtki lub płaszcza; większość nawet nie walczy z nawykami. – Carter potrząsnął głową. – Co więcej, niektórych zdążyliśmy już poznać.
– Yhym… – Częste skręty uświadomiły Albusowi, że nie wie, gdzie dokładnie znajduje się rzeźnia. Wtem pomyślał o czymś zgoła innym. – To znaczy…?
– Co takiego? – zapytał z niezrozumieniem Eckley.
– Powiedziałeś, że kilku uczniów z Hogwartu poparło inicjatywę Larsona – doprecyzował. – Czy facet zabrał ze sobą kogoś, kogo znam?
Charlie przechylił głowę w bok, przez co zrezygnował ze środków ostrożności, o których przed momentem mówił.
– Kojarzysz Eltona Connora z Hufflepuffu?
– Och, całkiem dobrze…
– A Sandrę Koop?
– Nieszczególnie.
– W takim razie…
– Co z Donnym? – zapytał, mając nadzieję, że lekkim tonem, a kiedy rozmówca okazał zdenerwowanie, wysnuł własne przypuszczenia.
– Nie – mruknął po dłuższej chwili milczenia Charlie, podczas gdy Carter zacisnął usta. – Donny nie brata się ze Strażnikami.
Albus przytaknął, żałując gafy. Donovan Hornsbrook był najlepszym przyjacielem Eckleya w Hogwarcie, ale również fanatycznym entuzjastą Wybawczego Aliansu Różdżek. Oczywiście, miał świadomość, że chłopców poróżniło to zaślepienie, ale nie wiedział, w jak wielkim stopniu. Widział Hornsbrooka na spotkaniach Klubu Strażników, co w praktyce oznaczało, że Larson najprawdopodobniej wystosował do niego zaproszenie.
– Oczywiście, Larson rozmawiał z nim na osobności, ale… hm, koniec końców Donny podążył za swoim autorytetem – potwierdził chwilę później Eckley. – Jego tata wciąż jest lojalny wobec Warrena Waddleswortha, więc oboje siedzą mu teraz w kieszeni. Niestety, nie wiedziałbym o tym, gdyby nie czyjaś uprzejmość. Wybawczy Alians Różdżek jest w rozsypce, co oznacza, że ciężko śledzić ich poczynania.
– Grozi mu jakieś niebezpieczeństwo? – zapytał, szczerze zaniepokojony najnowszymi rewelacjami.
– Nie wiem, naprawdę. – Charlie wzruszył ramionami. Z pozoru nonszalancki gest był wielce wymowny, bowiem było widać, że chłopak jest zmartwiony. – Znam panią Hornsbrook, czasem ze sobą rozmawiamy – jest kompletnym wrakiem, stoi na skraju załamania nerwowego. Ostatnio mnie błagała, żebym sprowadził Donny'ego do domu. Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć…
Albus pogrążył się w milczeniu. Współczuł kobiecie, której nigdy nie spotkał, a to z kolei naprowadziło go na inny trop. Czy Ginny również prosiła Harry'ego w ten sposób…?
Szedł naprzód, stawiał krok za krokiem, ale nie rejestrował zmian otoczenia, ponieważ w głowie ciągle miał obraz zapłakanej mamy. Zacisnąwszy usta, spróbował się skupić. Aby wykonać zadanie, musiał lepiej poznać Mottley.
W trakcie przechadzki minął ich stary niebieski samochód, a kierowca obrzucił ich grupkę niedowierzającym spojrzeniem. W pewnym momencie zbliżyli się do czegoś, co niegdyś zapewne było całkiem przystępnym placem zabaw dla dzieci, teraz jednak szereg huśtawek pokryła ciemna rdza, a żółta zjeżdżalnia nie nadawała się do użytku. Parę metrów dalej skręcili w uliczkę, która sprawiała wrażenie znajomej – w rzeczywistości przeszedł tędy, gdy został wzięty do niewoli. Najwyraźniej nie pomylił się we wcześniejszych obliczeniach. Kiedy został pojmany, był naprawdę blisko kwatery głównej Strażników.
Maszerowali jeszcze przez kilka minut, aż w końcu Eckley wyciągnął rękę, aby zwolnili. Gdy przecięli mugolski dziedziniec, znaleźli się w podobnej do rozrysowanej na planie uliczce. Albus rzucił pośpiesznie okiem na znak informacyjny, skąd wyczytał, że dotarli do alei Ablington.
Rozejrzawszy się wokół, cała trójka przekroczyła chodnik i weszła w zaułek, gdzie czekały na nich dwa pozostałe zespoły. Kiedy przystanął, ślizgon postanowił przyjrzeć się wszystkim okolicznym budynkom. Wyglądały całkiem zwyczajnie, aczkolwiek wyróżniały się wielkościowo, nawet od tyłu. Choć nie sprawiały wrażenia chronionych, w powietrzu iskrzyła magia.
– Wyciągnijcie różdżki – powiedział Christopher, nie zadając sobie nawet trudu przywitaniem.
– Najpierw dezaktywujcie alarmy. – Clyde machnął różdżką. – Finite Sonus! – Zespół chóralnie powtórzył po nim inkantację i choć nie dało się jednoznacznie stwierdzić skuteczności czarów, nie minęło kilka chwil, gdy kazał wszystkim przestać. – W porządku, teraz pozbądźmy się zaklęć zamrażających – kontynuował.
Tym razem Albus dołączył do swoich towarzyszy z nadzieją, że nie przysporzy im dodatkowych problemów. Wrócił wspomnieniami do czasu spędzonego w chacie, gdzie Sancticus z łatwością rzucał uroki ochronne, a on stał i po prostu przyglądał się jego pracy. Niestety, ale podczas treningów w chacie skupił się wyłącznie na walce i tropieniu; zaniedbał pozostałe dziedziny. Chociaż był pewien swoich umiejętności w zakresie pojedynków, nie radził sobie z bardziej skrupulatnymi sferami magii, takimi jak uzdrowicielstwo, czy przełamywanie zabezpieczeń.
Pięć minut później okazało się, że została im tylko jedna bariera. Ta niestety, sprawiła im też dużo kłopotów.
– Zaklęcia uwalniające są silne – podsumował Christopher, chodząc tam i z powrotem przed żelaznymi drzwiami.
– Nie ma innego przejścia? – zapytał ślizgon.
– Obawiam się, że nie. Rzeźnia jest całkiem dobrze obwarowana. Jacyś ochotnicy, którzy chcieliby spróbować?
W grupie zapadła cisza, a potem na środek wystąpiła jedna z kobiet z zespołu Clyde'a. Miała ciemnorude, spięte w koński ogon włosy oraz była niska i drobna, przez co Albus nie mógł powstrzymać przypływu współczucia, kiedy sięgnęła ku klamce.
Zanim zdążyła choćby mrugnąć, urok odepchnął ją na kilkanaście stóp. W konsekwencji uderzyła plecami w ścianę alejki.
– Abby! – Clyde natychmiast się przy niej znalazł.
– Wszystko w porządku? – zapytał Charlie, gdy grupa podeszła bliżej.
– Jest dobrze – odpowiedziała kobieta, aczkolwiek brzmiała na mocno zdezorientowaną.
– Najwyraźniej zwykłe wejście odpada – podsumował rzeczowym tonem Christopher.
– Inne drzwi też są obłożone zaklęciami? Sklep z używaną odzieżą albo czymkolwiek innym? – Albus zmarszczył brwi.
– Nie, są pozbawione ochrony, zupełnie nieszkodliwe. – Chris wskazał mu dłonią wejście do innego budynku. – Niemniej jednak musimy dostać się do obu obszarów. Nie możemy sobie pozwolić na przeszukanie jednego miejsca i zaalarmowanie Strażników, podczas gdy Wilde będzie przetrzymywany w drugim.
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że oba gmachy sąsiadują ze sobą? – zasugerował Carter. – Zwłaszcza że służą za więzienie…
– Cóż, to całkiem możliwe, ale nie możemy zaryzykować niepowodzenia naszej misji – odpowiedział Christopher. – Musimy trzymać się pierwotnej wersji planu, a jednoczesna infiltracja jest koniecznością.
– Może moglibyśmy kazać komuś otworzyć od środka? – wystąpił z propozycją Charlie, wciąż patrząc na pielęgnowaną przez Clyde'a Abby. – Możemy zrobić trochę zamieszania, wywabić jakiegoś czarodzieja na zewnątrz, ogłuszyć go i po prostu wejść do budynku.
– Odpada, to zbyt ryzykowne. Jeżeli podwinie nam się noga, wszystko zaprzepaścimy i stoczymy walkę podczas wejścia, a nie ucieczki – odparł Chris. – Gdyby nie wysoka stawka, moglibyśmy skorzystać z twojego pomysłu – dodał i poklepał brata po plecach, a Albus prawie schował twarz w dłoniach.
– Może powinniśmy spróbować z innej strony, a mianowicie od góry – zasugerował Clyde. – Ten budynek wznieśli mugole, a czarodzieje często zapominają o alternatywnych włazach w dachu. Tamto wejście może być niezabezpieczone. Co więcej, prawdopodobieństwo podniesienia alarmu spada do minimum, jeżeli zawiedziemy…
– W porządku, spróbujmy. – Christopher skinął głową, a ślizgon, czując się nieco pominięty, natychmiast wyczarował drabinę – niektórym szczebelkom trochę brakowało do podręcznikowej równości, ale był dumny ze swojego dzieła.
– Pójdę pierwszy… – zaczął, ale urwał, gdyż Charlie, nie zapytawszy o zgodę, postanowił przetrzeć szlak.
Podczas gdy wszyscy obserwowali, jak chłopak się wdrapuje, Albus poświęcił chwilę, żeby wychylić głowę z zaułka i upewnić się, że nie mają ogona. Czuł się trochę absurdalnie, stojąc niczym kołek i patrząc na wspinaczkę kolegi. Z drugiej strony był święcie przekonany, że każdy przechodzący obok mugol uzna tę scenę za co najmniej podejrzaną, bowiem kto normalny włamuje się przez dach do sklepu mięsnego?
Wtem przypomniał sobie, że ten teren zdominowali Strażnicy, więc napatoczenie się na przypadkowego człowieka, spacerującego z psem po ulicy akurat w tej dzielnicy, było bardzo mało prawdopodobne. Mimo logicznej argumentacji nie zamierzał jednak poprzestawać na złudnym poczuciu bezpieczeństwa i zadowolić się namiastką spokoju. Skanował wzrokiem pobliskie uliczki, poświęcając jednakową uwagę każdemu zakamarkowi, od ciemnoniebieskiej skrzynki pocztowej na rogu, aż po strzeliste drzewa, rzucające gałęziami cień na wybrukowaną kostkę chodnikową. W zasięgu wzroku nie było nikogo, ale też wiedział, że powinni marnotrawić czasu.
– Znalazłem przejście! – Usłyszał zachrypnięcie wołanie i podniósł głowę, żeby zobaczyć rozradowaną twarz towarzysza.
– W porządku, do dzieła. – Chris spojrzał na każdego z osobna. – Zostań z Abby, Clyde – powiedział, wskazując na ranną kobietę. – Idziesz ze mną – dodał w kierunku drugiej czarownicy. – Czy wasza trójka poradzi sobie sama? – zapytał nastolatków.
– Oczywiście – odpowiedział z dachu Charlie.
– W takim razie plan pozostaje bez zmian, wciąż damy radę przeszukać dwa budynki. Zajmijcie się tym miejscem, my zabierzemy się za następne. Wejdziemy za dokładnie pięć minut, więc pilnujcie czasu – wytłumaczył chłopcom Christopher i razem ze swoją grupą zniknął z pola widzenia.
Nie ociągając się, Carter natychmiast wskoczył na drabinę, a Albus, zanim poszedł za jego przykładem, obejrzał się przez ramię i podłapał podnoszący na duchu uśmiech Clyde'a.
Drabina była trochę chybotliwa, ale wszedł po niej bez większych problemów. Znalazłszy się na dachu, postanowił sprawdzić teren z innej perspektywy. Okolica sprawiała wrażenie spokojnej, a miasteczkowa sceneria uspokajała skołatane nerwy. W oddali, na rogach długiej ulicy, na której znajdowały się oba budynki, dostrzegł minimalny ruch – najprawdopodobniej była to grupa mająca odciągnąć uwagę od rzeźni, bowiem Larson z pewnością zareaguje na zamieszki…
– W jaki sposób dostaniemy się do środka? – zapytał ni stąd, ni zowąd Montgomery, wracając ślizgona do rzeczywistości – to niewiarygodne, że rozproszył się w krytycznym momencie misji.
– Nie mamy do dyspozycji włazu, a okno. – Charlie wskazał ręką wejście.
Albus podszedł bliżej i, aby pozostać niezauważonym, troszkę się pochylił, choć w głębi serca wiedział, że to bezsensowne zachowanie. Gdyby teraz ktoś spojrzał w górę, z pewnością by ich zobaczył.
Szyba była zakurzona, najprawdopodobniej od dawna niemyta, a ramy zostały zaprojektowane na kształt trójkąta, skierowane do góry. Okno odznaczało się bielą na tle wysuszonych czerwonych dachówek. Możliwe, że kiedyś służyło za obszar wentylacyjny, ale bez możliwości zajrzenia do środka, ciężko było potwierdzić to przypuszczenie.
– Niewiele wiemy o układzie wnętrza, które z pewnością jest zaczarowane, a przez to większe, niż z widać z zewnątrz. Jestem przekonany, że w niczym nie przypomina rzeźni, więc nie spodziewajcie się haków i tasaków. – Eckley przejął dowództwo w grupie. – Przeszukamy jedno pomieszczenie po drugim.
– Czy okno jest zabezpieczone zaklęciami? – Carter zmarszczył brwi.
– Mało prawdopodobne – odpowiedział Charlie, brzmiąc teraz niczym Chris. To zadziwiające, jak w ciągu pięciu minut może się zmienić ludzki głos. – Włamiemy się po mugolsku, bo rozbroiliśmy alarm z dołu. Zwyczajnie wejdziemy do środka, a potem wyjdziemy, tak jak od początku planowaliśmy.
– W takim razie do dzieła. – Albus machnął różdżką, odblokowując zatrzaski brudnego okna, a Eckley, uprzednio zajrzawszy do środka, po prostu wszedł do budynku.
Ślizgon skorzystał z zaproszenia i prawie stracił równowagę podczas skoku. Kostka przestała mu dokuczać, ale zmiana we frakturze podłogi sprawiła, że się zachwiał i na moment stracił orientację. Dopiero gdy Carter znalazł się obok niego, zdał sobie sprawę, że wylądowali na miękkim dywanie.
– Hm… – mruknął pod nosem, omiatając wzrokiem całe pomieszczenie. Zgodnie z przewidywaniami, wnętrze budynku w niczym nie przypominało tradycyjnej rzeźni, a zaczarowany kompleks. Włamali się do zatłoczonego rupieciami, chociaż wciąż fantazyjnie urządzonego gabinetu. Po drugiej stronie pokoju stało ciemnobrązowe, wypolerowane do perfekcji biurko, zaś podłogę rzeczywiście wyściełał puchowy szkarłatny, ozdobiony małymi wirującymi wzorami dywan. Na stojącym w rogu małym stoliczku na kawę postawiono roślinę doniczkową, a tuż obok wygodnie wyglądającą kanapę.
Albus miał dziwaczne wrażenie, że kiedyś był w tym pomieszczeniu, ale nie potrafił się dokładniej określić. Niestety, nie miał wiele czasu na zastanowienie się nad problemem, bo Eckley podszedł właśnie do mahoniowych drzwi.
– Za mną – powiedział wszem wobec, a ślizgon, zaniepokojony niezidentyfikowanym przeczuciem, ustawił się za Carterem. Z napięciem obserwował, jak Charlie z wyciągniętą różdżką otwiera powoli drzwi.
– Wygląda na to, że mamy wolną drogę – podsumował Montgomery, oceniwszy z pozoru pusty wąski, kremowy korytarz, który z jednej strony wydawał się ślepym zaułkiem, zakończonym popękaną i wyżłobioną ścianą, z gipsowo–kartonowym gruzem i złuszczoną farbą u jakby progu; z drugiej zaś ozdobiony błyszczącymi czerwonymi drzwiami z mosiężną klamką. Wszyscy trzej automatycznie skierowali się w ich stronę, ostrożnie stawiając kroki. Zanim jednak cokolwiek mogło się wydarzyć, Eckley zatrzymał pochód uniesioną ręką, a następnie w zrozumiałym geście przyłożył palec do ust.
W pierwszej chwili brunet nie pojął, co oznacza dłoń w górze, ale potem usłyszał ciche, ale zbliżające się doń kroki. Zacisnąwszy uchwyt na różdżce, przygotował się do konfrontacji.
Gdy drzwi się otworzyły, z ledwością zarejestrował zaskoczony wyraz twarzy wchodzącego mężczyzny, bowiem wszystko rozegrało się naprawdę szybko. Charlie złapał czarodzieja za kołnierz, zaś Albus, rozpoznając symptomy nadchodzącego krzyku, natychmiast niewerbalnie rzucił zaklęcie uciszające. Strażnik zachwiał się, zaskoczony przebiegiem wydarzeń, a następnie otworzył usta w niemym wrzasku. Carter również się nie wahał i w momencie go oszołomił.
Ślizgon machnął różdżką i przelewitował nieprzytomnego Strażnika do gabinetu, z którego wyszli; z ostrożnością zakończył zaklęcie tuż nad ciemnoczerwonym dywanem za potężnym biurkiem. W trakcie trochę mu się przyjrzał – wyeliminowali starszego mężczyznę z groźną twarzą i brązową, trochę zaniedbaną brodą.
Schowawszy ofiarę, krótkim skinięciem głowy pogratulowali sobie wspólnego zwycięstwa, a następnie kontynuowali infiltrację. Carter pchnął drzwi i odsłonił długie schody, całkiem eleganckie i zadbane. Nie tracąc czujności, szli gęsiego, jeden za drugim, a brunet kończył pochód. W pewnym momencie Montgomery zatrzymał się wpół kroku i było jasne, że coś zauważył. Wtem wskazał dłonią na Eckleya i rozpoczął odliczanie na palcach. Gdy doszedł do trzech, obaj strzelili ogłuszaczami.
Ochraniając tyły, Albus nie był w stanie zobaczyć, w kogo celowali, przynajmniej dopóki nie pokonali schodów. Kiedy weszli do następnego pomieszczenia, dostrzegł dwóch nieprzytomnych mężczyzn leżących na podłodze obok stołu, na którym najwyraźniej rozgrywali partię gargulek.
– Zbadajcie teren – zarządził Charlie.
Skanując wzrokiem otoczenie, ślizgona dopadła pewnego rodzaju nostalgia. Pokój urządzony był w klasycznie eleganckim stylu, wyściełany ciemnoczerwonymi dywanem w wirujące wzory; swoistego uroku dodawał mu zapalony kominek. Chociaż wokół nie dostrzegł żadnego odtwarzacza muzyki, miał wrażenie, że słyszy cichą melodię…
Gdy przechodził nad ciałami, postanowił zaryzykować spojrzenie na twarze pokonanych przeciwników. Obaj mieli jasne włosy i niewykluczone, że byli braćmi, gdyż wypatrzył cechy świadczące o fizycznym podobieństwie. Nie chcąc dłużej marnować czasu, wszedł do kolejnego pokoju i szybko rozeznał się w sytuacji – właśnie wtargnął do kuchni, która nie była wyposażona w sprzęt, a w przechowywane na półkach pojemniki z gotowym jedzeniem.
– Coś ciekawego? – zapytał wszem wobec Eckley.
– Nie, a ty?
– Natrafiłem na łazienkę…
– Znalazłem piwnicę!
– Ciii…
Chłopcy pospieszyli za głosem Montgomery'ego, po czym we trójkę stanęli w małym przedsionku, gdzie rzeczywiście zobaczyli prowadzące na niższą kondygnację betonowe schody. Charlie zapalił koniec swojej różdżki, a Carter i Albus podążyli za jego przykładem; światło natychmiast rozproszyło ciemność.
Zaczęli schodzić do podziemia, ale nie zdążyli postawić stopy na podłodze, kiedy zobaczyli fioletową poświatę. Eckley zareagował błyskawicznie – zeskoczył z ostatnich stopni, unikając ataku. Montgomery trochę się zagapił, bowiem czar uderzył go prosto w twarz, przez co stracił równowagę i upadł na posadzkę.
– Crescendium! – Ślizgon cisnął zaklęciem w miejsce, skąd wcześniej wydobywało się światło, jednakże okazało się, że trafił w ścianę.
Szybko omiótł wzrokiem piwnicę i wykonał kolisty ruch różdżką, dzięki czemu odbił następnego przekleństwo w sufit. Zeskoczywszy z czterech stopni, znalazł się obok Charliego, a snop światła z jego różdżki wystarczył, aby zlokalizować źródło ataku. Napastnik miał dużą, owalną głowę i przylepiony do twarzy pełen wyższości uśmieszek, niemniej jednak został unieszkodliwiony, zanim zdołał wystrzelić kolejną klątwę.
Albus rzucił w niego urokiem unieruchamiającym, zaś kompan dopełnił dzieła oszałamiaczem. Gdy facet zwalił się na ziemię, podszedł bliżej.
– Wszystko w porządku? – zapytał z troską Eckley, uprzednio kucnąwszy nad pojękującym z bólu Carterem.
Ślizgon spojrzał na nich w samą porę, żeby zobaczyć krwawą miazgę w miejscu twarzy Montgomery'ego. Dusząc w sobie wyrzuty sumienia, szybko przeniósł wzrok na nieprzytomnego Strażnika; nie zamierzał zaprzepaścić okazji.
– Rennervate – wyszeptał, a mężczyzna natychmiast otworzył musztardowe, nabuzowane wściekłością oczy.
– Co robisz? – zainteresował się Charlie, wciąż klęcząc obok rannego Cartera; w jego głosie po raz pierwszy od początku przedsięwzięcia słyszalna była panika.
– Zakończyliśmy początkowy etap naszej misji. Skrupulatnie przeszukaliśmy jeden z budynków, więc potrzebujemy zlokalizować cel. Facet da nam odpowiedzi – wytłumaczył koledze. – Gdzie jest Fango Wilde? – zapytał sparaliżowanego człowieka.
– Nie wiem, o kim mówisz – warknął przesłuchiwany, wyglądając niczym walczący z potężnym zaklęciem przymusu wojownik. Odruchowo też spojrzał w stronę, gdzie przy upadku poleciała jego różdżka, więc Albus zabezpieczył to miejsce.
– Nie ruszysz się, dopóki nam nie powiesz – zakomunikował.
– Nie znam Fango Wilde'a.
– Och, naprawdę? Fracturus! – Gdy czarodziej krzyknął z bólu, dodał złowieszczym tonem: – Unieruchomienie nie zaburza czucia…
Wtem poczuł szarpnięcie za ramię, a kiedy podniósł się z klęczek, stanął twarzą w twarz z Eckleyem.
– Co robisz…? – zapytał, sprawiając wrażenie przerażonego.
– Szukam Wilde'a – odpowiedział szczerze.
– Możliwe, ale w niewłaściwy sposób…
– Chcesz szybkich rezultatów, czy ślimaczych? Zastanów się dobrze. – Szarpnął głową w kierunku Cartera, który, choć wciąż trzymał się za rozkrwawioną twarz, zachowywał się spokojniej. – On potrzebuje pomocy. Nie mamy czasu na chodzenie po omacku.
Niczym na zawołanie, odgłosy dochodzące z wyższych kondygnacji, potwierdziły prawdziwość jego słów. Różnorakie dźwięki, zniekształcone przez grube ściany podziemia, jasno dawały do zrozumienia, że na zewnątrz toczona jest potyczka. Najwidoczniej zespół odwracający uwagę spisał się doskonale.
Charlie zaniemówił, niezdolny do sformułowania sensownego zdania. Gdy w końcu podjął decyzję, bez dalszego słowa sprzeciwu wrócił do Cartera i zaczął mamrotać pod nosem zaklęcia lecznicze.
– Więcej nie zapytam. – Albus ponownie skoncentrował się na zawodzącym Strażniku, uprzednio omiótłszy wzrokiem piwnicę. W gruncie rzeczy była ciasna i raczej nieprzygotowana na zasadzkę, co potwierdzały tylko poukładane wszędzie drewniane skrzynki ze szklanymi butelkami – może nawet z ognistą whisky. Wtem stało się jasne niczym słońce, że napastnik znajdował się w stanie nietrzeźwym i przegapił akcję dywersyfikacyjną. Z pewnością też żałował swojej słodkiej chwili słabości.
– Nie znam Fango Wilde'a… – powiedział przesłuchiwany, ale zląkł się, kiedy chłopiec wycelował mu różdżką prosto w twarz. – No dobrze, jest tutaj!
– Kłamiesz!
– Nie! – zaprzeczył mężczyzna, a następnie stracił przytomność, najprawdopodobniej z powodu bólu.
– Cholera – mruknął pod nosem.
– Wspaniała robota, stary. – Eckley pomógł rannemu stanąć na nogi. Carter wyglądał na oszołomionego, aczkolwiek fioletowe zaklęcie wyrządziło mu mniej szkód, aniżeli z początku zakładali – gdy krew spłynęła mu z twarzy, odsłoniła opuchnięte oblicze i podbite oko; przypominał uderzonego tłuczkiem gracza drużyny quidditcha.
– Skoro weszliśmy do niewłaściwego budynku, musimy zinfiltrować ten drugi – podsumował Albus, rzuciwszy wściekłe spojrzenie nieprzytomnemu Strażnikowi.
– Wręcz przeciwnie. Zgodnie z planem zrobiliśmy to, co do nas należało. Niepostrzeżenie włamaliśmy się do lokalu, przeszukaliśmy każde piętro, ale nie znaleźliśmy Fango Wilde'a. Najwidoczniej był przetrzymywany w drugim budynku, który infiltrował zespół Chrisa.
– Nie mamy pewności, że…
– Carter potrzebuje pomocy! – Eckley był zdeterminowany. – Zakończyliśmy misję, czyli wracamy do punktu zbornego.
W głosie chłopaka zabrzmiała nuta ostateczności, więc Albus, nie mając większego wyboru, podszedł do Montgomery'ego i pomógł mu w pokonaniu schodów; potem we trójkę wyszli z ponurej piwnicy. Nie zwolniwszy kroku, wciąż planował następny ruch.
Nie będę miał kolejnej szansy, podsumował. Muszę dziś odszukać Wilde'a.
Na parterze potwierdziły się przypuszczenia, które wysnuł na dole. Wystarczyło wyjrzeć przez okno, aby zobaczyć toczoną na dworze bitwę. Albus i Charlie ostrożnie położyli Cartera na jednej z wygodnych kanap, a potem podeszli bliżej, żeby lepiej wybadać sytuację.
Najwyraźniej konfrontacja z czasem przybrała bardziej zażarty charakter, aniżeli planowano w sali konferencyjnej. Lwy zdecydowanie wywiązały się ze swojego zadania, bo chaos rozprzestrzenił się na całe blokowisko. Wszędzie latały zaklęcia, ludzie ukrywali się za drzewami i zaparkowanymi wzdłuż chodnika samochodami, w krzewach i za winklami domów. Obie grupy z łatwością można było rozróżnić – jedną po czarodziejskich szatach i szkolnych krawatach, a drugą po naturze rzucanych przekleństw, głównie klątw zabijających.
Wyglądało na to, że w sumie walczyło ponad pięćdziesiąt osób, a budynek, który pomyślnie zinfiltrowali, niestety był w dużej mierze otoczony przez wroga. Albus w milczeniu obserwował, jak mężczyzna z czerwono–złotym krawatem szarżuje naprzód, a następnie, ni stąd, ni zowąd, zostaje trafiony szmaragdowym zaklęciem. Automatycznie spojrzał w kierunku, skąd wystrzelono morderczą klątwę, a zza hydrantu przeciwpożarowego wyłoniła się szczupła czarownica, z którą miał nieprzyjemność podczas swojego krótkiego okresu niewoli.
– Nie możemy tego dłużej przeciągać – powiedział Charlie, odwracając się od okna. – Chodź, zabierzemy stąd Cartera, a potem damy naszym sygnał do odwrotu…
Ślizgon nie odpowiedział, zafiksowany na oglądanej scenie. Nie wiedział, czy walczący mogli go dostrzec z zewnątrz przez brudną szybę i szereg otaczających budynek zaklęć obronnych, ale przyglądał się prawdziwej rzezi. W rogu ulicy jeden ze Strażników wystrzelił ciemnoniebieskie zaklęcie, którym powalił swojego przeciwnika na ziemię; kilka metrów dalej jeden ze Lwów w magiczny sposób wyrwał z chodnika parkometr i cisnął nim niczym włócznią. W samym środku zamieszania zobaczył też ledwo trzymającego się na nogach Christophera – pojedynkował się z dwoma wrogami naraz.
– Zespół twojego brata nie zlokalizował Wilde'a – powiedział na głos. – Chris walczy właśnie na zewnątrz.
Eckley jęknął.
– Muszę mu pomóc…
– Nie, twoim priorytetem jest Montgomery.
– A co z tobą…?
– Cóż, wciąż będę szukał Wilde'a…
– Absolutnie nie, wykluczone…
– Zo… zostawcie mnie. – Usłyszeli i w momencie spojrzeli na Cartera. Chociaż nadal wyglądał na sponiewieranego, a mowę miał trochę bełkotliwą, sprawiał wrażenie zdeterminowanego. – Obiecuję, że przeżyję. Znajdzie Fango Wilde'a.
– Skończ chrzanić głupoty. – Charlie zmarszczył brwi. – Nie wiemy przecież, gdzie…
– Czekajcie, potrzebuję chwili do namysłu. – Albus uniósł rękę. Chociaż towarzysze powściągnęli głos, zamieszanie na dworze trochę mieszało mu w głowie – mimo to wciąż słyszał dobiegającą skądś cichą operową muzykę… – Larson skopiował zamysł Waddleswortha – podsumował ze zrozumieniem.
– Co takiego…?
– To miejsce zostało wzniesione na wzór kwatery głównej Wybawczego Aliansu Różdżek z Hogsmeade – stwierdził ze złością, że wcześniej nie pokojarzył wszystkich wskazówek. – Oczywiście, odrobinę zmodyfikowano szczegóły…
W istocie zauważył drobne różnice, ale ogólna koncepcja była identyczna – kameralna muzyka, eleganckie umeblowanie i alkohol w piwnicy, niewątpliwie będący winem, nie whisky. Elementy zostały żywcem wyrwane z tego, co Warren Waddlesworth złożył w całość w Hogsmeade.
Oczywiście, pomyślał. Larson zaczynał przecież jako członek Wybawczego Aliansu Różdżek, prawda? To naturalne, że wybudował swoje „imperium" na wzór wcześniejszego „supermocarstwa"; Eckleyowie również stworzyli Legowisko na wzór bliskiego im sercu Hogwartu. Wtem zrozumiał coś innego…
– Wiem, gdzie jest Fango Wilde – powiedział na głos.
– Co takiego…? – Charlie wyglądał, jakby był rozdarty pomiędzy pozostaniem przy rannym Carterze, a wznowienie poszukiwań.
– Idźcie…
Albus przyspieszył kroku i nim minęły trzy sekundy, Eckley prawie się z nim zrównał.
– Co ty kombinujesz…?
Nie odpowiedział, a zaczął wchodzić po schodach, z powrotem do miejsca, gdzie włamali się do budynku. Człowiek, którego przesłuchiwał w piwnicy, wcale nie kłamał.
– Gdzie idziesz…?
Zignorowawszy pytanie, przeszedł przez kremowy korytarz i zbliżył się do podniszczonej ściany, którą wcześniej uznali za ślepy zaułek.
– To są drzwi – zakomunikował, dotykając ich ręką.
– Słucham…?
– W siedzibie Wybawczego Aliansu Różdżek zakamuflowano salę tortur. Prowadzące do niej drzwi są dość charakterystyczne – podniszczone i jakby rozklekotane.
– Skąd wiesz…?
– Widziałem tamto pomieszczenie – powiedział, obolałymi dłońmi próbując odgarnąć resztki zgromadzonego u progu gruzu. – We wspomnieniu – doprecyzował, aczkolwiek zdecydowanie wolał nie wdawać się w szczegóły.
– Z drogi. – Charlie, brzmiąc na zirytowanego, wycelował różdżką w maskujący bałagan. – Reducto!
Zaklęcie przyniosło zamierzony efekt, ponieważ zdewastowana ściana zredukowała się do pyłu, odsłaniając tym samym stare i zwichrowane drzwi, pozbawiona klamki czy gałki. Albus uderzył w nie swoim ramieniem, ale ich otwarcie wymagało większej siły. Idąc za przykładem towarzysza, użył klątwy niszczącej.
Drzwi zostały wyrwane z zawiasów, odleciały na dobre dziesięć stóp i przy lądowaniu na podłodze rozpadły się na dwie części. Zadowolony z rezultatu, zrobił krok naprzód; Eckley niczym cień podążył za nim.
Gdy rozejrzał się po pomieszczeniu, doszedł do wniosku, że doskonale odzwierciedla to, które widział we wspomnieniach Sancticusa – wszędzie było brudne, na podłodze walał się gruz, ściany stały pod małym skosem, pokryte czerwoną mazią, która równie dobrze mogłaby być zaschniętą krwią. Źródłem światła zaś był magicznie zawieszony pod sufitem pojedynczy mieniący się płomień.
– Okropność… – Charlie stanął obok niego i Albus wiedział, że zwrócili uwagę na te same makabryczne dekoracje lochu. Ściany zdobiły bowiem liczne kajdany, gdzieniegdzie zardzewiałe, przywodzące na myśl chłodne i poskręcane węże ino czekające na ukąszenie sponiewieranej ofiary.
Prawie wszystkie łańcuchy były puste – w kącie zaś, zupełnie nieruchomo, leżał mężczyzna. Był przykuty do ściany za nadgarstki, skulony w pozycji płodowej, rozebrany do naga i pozostawiony samemu sobie na zimnej, zakurzonej podłodze. Ślizgon podszedł bliżej, a potem wytężył wzrok, żeby przyjrzeć się twarzy nieszczęsnego czarodzieja. Nawet z zamkniętymi oczami, umorusany brudem i zaschniętą na twarzy krwią, chłopiec wciąż dostrzegał charakterystyczne, brązowe mysie włosy. Mężczyzna, nawet będąc na łożu śmierci, pogrążony w głębokim śnie lub nieprzytomny, wciąż sprawiał wrażenie niezainteresowanego życiem i znudzonego do granic możliwości.
– To on…? – wyszeptał Charlie.
Albus przełknął ślinę.
– Tak, to Fango Wilde.
