9. Fatalistyczne wieści


Skok był niezwykle długi. Gdy wylądował na twardym podłożu, zaczął haustami łapać powietrze – pomimo trudności z oddychaniem zdołał utrzymać równowagę i nie oswobodzić ramion towarzysza.

– Czy zamierzasz mnie puścić…? – zagaił Wilde, a po jego tonie można było wywnioskować, że pytanie nie ma retorycznego charakteru.

– Cierpliwości, za chwilę – odpowiedział.

Chłonął otoczenie, chociaż nie było tu za wiele do oglądania. Miał wrażenie, że odbył podróż w czasie albo znalazł się w alternatywnej rzeczywistości; jakby po prostu został w Mottley do samiuśkiego końca walk, kiedy to wojna doszczętnie pochłonęła miasto. Wszystkie okoliczne domy były albo zniszczone, albo zwęglone, zaś ich drewniana konstrukcja podpowiadała, że Struckton zostało wybudowane naprawdę bardzo dawno temu – niestety, czas i inicjatywy, które doprowadziły miasteczko do ruiny, zredukowały budynki do popiołu. Niektórym lokalom brakowało wyższych kondygnacji, inne miały zdmuchnięte dachy, a jeszcze inne zapadały się na boki. Wszystko miało ponury charakter i mieniło się na pomarańczowo, najprawdopodobniej z powodu wszechobecnego brudu.

– Co to za miejsce? – zapytał, puściwszy kompana.

– Struckton. – Fango się rozejrzał. – Prawa Ręka…

– Skończ z tym pseudonimem. Nazywajmy rzeczy po imieniu. – Zacisnął zęby.

– Do… dobrze. Darvy przyprowadził nas do Struckton, kiedy był na etapie tworzenia… tych paskudnych koni…

Albus przytaknął i rozejrzał się po okolicy. Zrujnowane domy wydawały się ciągnąć w nieskończoność, a samotna polna droga wyznaczała kierunek. Wioska sprawiała wrażenie wymarłej, co potwierdzał tylko zawzięcie wyjący wiatr.

– Mam rozumieć, że kiedyś normalnie mieszkali tu ludzie, prawda? – zapytał, obawiając się odpowiedzi.

Wilde skinął głową.

– Struckton było przyjemnym miejscem – ot, małą, w większości czarodziejską, osadą. – W nerwowym ruchu zmierzwił brudne włosy. – Gdy tu przybyliśmy, wielu mieszkańców uciekło, jednakże pozostali… – urwał, nie dokończywszy myśli. Chociaż brzmiał, jakby żałował popełnionych zbrodni, ślizgon twardo stał przy swoim.

– Nieważne – podsumował, troszkę rozdrażniony. Zdecydowanie wolał wyprzeć tę tragedię z głowy, aniżeli zanurzyć się w jej smutku. Czas spędzony w Legowisku ponownie wprowadził go w dobowy rytm dnia, więc przed nocą chciał coś osiągnąć; potrzebował nawigacyjnego światełka na czubku różdżki. – Gdzie ukryłeś Nikczemną Księgę? – zapytał z chłodem w głosie.

Fango przełknął ślinę.

– Wylądowaliśmy dalej, niż zamierzałem – powiedział. – Spokojnie, pamiętam dokładną lokalizację – dodał, otrzymując paskudne spojrzenie. – Trochę pospacerujemy.

Albus oddał Wilde'owi prowadzenie. Oczywiście, trzymał się blisko przewodnika, aczkolwiek nie dążył do nawiązania kontaktu fizycznego. Zdawał sobie sprawę, że w przeciwieństwie do Mottley Struckton nie zostało w żaden sposób zabezpieczone, więc aportacja była tu w gruncie rzeczy możliwa. W trakcie marszu starał się mieć oczy szeroko otwarte, ponieważ wciąż nie wykluczył możliwości podjęcia przez kompana desperackiej próby ucieczki.

Nie wykazując żadnych oznak nerwowości, Fango spokojnie parł naprzód. Nie przyspieszał kroku, nie rozglądał się na boki, ani nie rzucał zdenerwowanych spojrzeń za siebie – innymi słowy, biorąc pod uwagę łatwość, z jaką obierał kierunek, sprawiał wrażenie zdeterminowanego człowieka. Emanowałby pogodą ducha, gdyby nie fakt, że szedł lekko zgarbiony; swoim pochyleniem jakby się maskował.

– Czemu się skradasz…? – zapytał ślizgon, szczerze zaintrygowany.

– Ciii! – Wilde po raz pierwszy obejrzał się przez ramię. – Na wszelki wypadek, gdybyśmy nie byli tu sami – pospieszył z wyjaśnieniami, widząc niezadowoloną minę chłopca.

– Co masz na myśli…?

Fango westchnął.

– Możliwe, że w Struckton skryła się garstka Dezerterów – wytłumaczył.

Wyłapawszy w głosie towarzysza nutę niepewności, Albus zmarszczył brwi. Automatycznie przypomniał sobie, co Eckley mówił mu w Legowisku na temat Diablich Dezerterów – że byli najbardziej zdesperowaną grupą spośród wszystkich nowo powstałych w czarodziejskim świecie. Ukrywanie się przed nieznajomymi, potencjalnie niebezpiecznymi ludźmi, było w pełni uzasadnione.

– Dlaczego akurat w Struckton?

– Cóż, z dokładnie tego samego powodu, dla którego niedawno tu wróciłem. To opuszczone miejsce, perfekcyjne w swej prostocie schronienie. Naprawdę mało kto interesuje się zdewastowanymi, samotnymi osadami, więc prawdopodobieństwo pościgu spada praktycznie do zera. Wymarłe miasteczka nie wzbudzają niczyjego zainteresowania, zwłaszcza najeźdźcy, który wcześniej znacznie przyczynił się do ich wyludnienia.

– Czyli po prostu próbują przeżyć…?

– Owszem, ale wciąż mogą stanowić zagrożenie.

– W jaki sposób zdobywają jedzenie, skoro…?

– Struckton leży w pobliżu innych mieścin, które miały więcej szczęścia; ucierpiały podczas wojny, ale nie w takim stopniu. – Fango spojrzał w prawo i Albus również poczuł ów intensywny, gryzący w nozdrza zapach. W gruzach spalonej chaty można było dostrzec szczątki zwęglonego człowieka. – Dezerterzy wiedzą, że to miejsce jest opustoszałe, bo sami zadbali o kwestię wyludnienia.

Ślizgon nie odpowiedział, wyciągnął różdżkę i w myślach zganił się, że wcześniej spacerował po uliczkach zupełnie nieprzygotowany. Bez względu na kooperatywność Wilde'a, nie powinien był pozwolić sobie na pobłażliwość.

Szli w milczeniu jeszcze przez kilka minut, a potem Fango zakaszlał. Chłopiec niespecjalnie w niego celował, ale dokładał wszelkich starań, aby mężczyzna widział różdżkę, gdy tylko odwracał głowę.

W miarę przedzierania się poprzez gruzy ruiny miasta stawały się coraz to bardziej widoczne. Wilde wydawał się mieć lepsze wyczucie kierunku, bowiem zgrabnie manewrował pomiędzy resztkami drewnianych domów. Chociaż Albus był skupiony na analizowaniu jego ruchów, nie przestawał koncentrować się również na otoczeniu. Wiele budynków sprawiało wrażenie chwiejnych i niestabilnych. Kiedy przechodzili obok co poniektórych, fundamenty aż drżały, zaś zwęglone belki wydawały się zawalić przy najdelikatniejszym dotknięciu. Najbardziej niepokojące natomiast były te rejony miasta, którym brakowało niszczejących struktur – gdzieniegdzie można było dostrzec połacie pustki, przez co nie mógł oprzeć się wrażeniu, że stojące na nich domy zostały po prostu usunięte przy pomocy magii.

Struckton przypominało mu Lambshire, czyli małe miasteczko w pobliżu chaty Sancticusa, gdzie wspólnie rozpoczęli przygodę, która niespodziewanie zakończyła się w więziennych murach. Tamto miejsce przynajmniej w pubie tętniło życiem, to zaś było po prostu ponure. Fairhart powiedział mu niegdyś, że Lambshire nigdy nie zostało odbudowane po wojnie z Lordem Voldemortem. Czy za dwadzieścia lat można będzie nawiązywać podobnie do terroru Prawej Ręki Śmierci…? Darvy'ego trzeba powstrzymać, zadecydował z mocą i ponownie skupił się na Fango Wilde'u.

Zrobił to w dobrym momencie, bowiem mężczyzna akurat zwolnił kroku – najprawdopodobniej zbliżali się do celu podróży. Weszli w krąg zniszczonych budynków, trochę zbyt dużych, aby były zwyczajnymi domami, przez co znaleźli się jakby w centrum promenady. Wilde zaczął krążyć po okolicy, z pewnością przypominając sobie miejsce, gdzie schował Nikczemną Księgę.

– Pospiesz się – ponaglił Albus.

Nie odpowiedziawszy na zaczepkę, Fango rzucił mu pełne wyrzutu spojrzenie i podjął decyzję. Po krótkiej chwili wahania podszedł do mieszaniny drewna i metalu, leżącej mniej więcej w centrum, największej i jednocześnie najmniej zniszczonej konstrukcji, w której zachowała się przynajmniej połowa zadaszenia.

Wilde zbliżył się do wejścia, ale drzwi zostały zablokowane nadpalonym belami. Ślizgon przez moment obserwował zmagania towarzysza, a potem, mając dość żałosnego przedstawienia, odepchnął go na bok i wycelował różdżką. Machnięciem dłoni usunął wszystkie przeszkody tylko po to, aby paść ofiarą ostrego potępiającego spojrzenia.

– Ciszej, przecież powiedziałem, że…

– Skończ dyskutować i właź do środka – odburknął, nie zamierzając pozwalać na dalsze odwlekanie nieuniknionego.

Fango sapnął, najprawdopodobniej rozeźlony, po czym posłusznie wszedł do budynku. Albus, niczym cień, podążył za nim, wyczuwając w powietrzu chłód i wszechobecną wilgoć. Wnętrze było puste, pozbawione nawet uszkodzonego stołu lub nadłamanego krzesła, podłoga szara od nagromadzonego brudu, zaś ściany nadłupane. Światło wpadało doń poprzez miejsca, gdzie budynek został zdewastowany, ale biorąc pod uwagę fakt, iż na dworze mocno się ściemniło, tyle pobrzasku musiało wystarczyć, żeby gruntownie przebadać pomieszczenie.

Gdzie została ukryta Nikczemna Księga…?

Gdy tylko o tym pomyślał, zauważył, że Wilde podszedł do rogu pokoju, gdzie cień był najmroczniejszy, a następnie osunął się na kolana; chłopiec instynktownie podążył za nim.

– Co robisz…? – zapytał, prawie dźgając towarzysza różdżką w nos.

– To tutaj! – Fango się zgarbił, a kiedy nie został zdjęty z celownika, zaczął się trząść. Nim minęła chwila, doszedł do wniosku, że żaden stopień stagnacji nie sprawi, że zagrożenie zniknie. Przesunął drżącymi dłońmi po brudnej podłodze i zastukał w lekko wybrzuszone drewno, po czym spojrzał w górę z zaczerwienioną twarzą. – Obluzowana deska podłogowa – wytłumaczył. – Czasem może być przydatna…

Albus w milczeniu patrzył na podważanie deski i odkładanie jej na bok. Zaintrygowany, spojrzał w zaciemnioną dziurę, która równie dobrze mogła sięgać albo do połowy metra, albo do połowy mili.

Oczywiście, pierwsze strzelenie okazało się prawdziwsze. Fango sięgnął oboma rękami do szczeliny – niedużej, a szerokiej – i z ogromnym impetem wyciągnął ze środka Nikczemną Księgę.

Ślizgon zamarł w bezruchu, zmrożony do cna. Widział ten artefakt kilka lat temu w Departamencie Tajemnic i obraz, który utrwalił w pamięci, różnił się od rzeczywistego. We wspomnieniach widział duże, czarne tomiszcze, ale teraz, oglądając je z bliższej odległości, z łatwością mógł stwierdzić, że miał przed sobą najprawdziwsze starożytne arcydzieło. Księga była naprawdę masywna – dwa razy większa aniżeli wszystkie podręczniki ze szkolnej biblioteki, czy też powieści naukowe widziane na witrynach sklepowych. Oprawa była solidna i skórzana, ciemna, a nie czarna; okładkę zaś zdobiły archaiczne, trochę jaśniejsze symbole.

Ciężko dysząc, Fango położył artefakt na podłodze. Zapatrzony w jedną z trzech niemoralności, prawie przeoczył moment, w którym mężczyzna ponownie sięgnął ku dziurze. Zamrugał i zmarszczył brwi, zaintrygowany jego poczynaniami. Nie mogąc ustać w miejscu, zaczął krążyć dookoła szczeliny, aby lepiej przyjrzeć się następnemu znalezisku. Kiedy zobaczył charakterystyczny błysk polerowanego drewna, aż się zagotował ze złości.

– Zostaw! – warknął, a potem zrobił coś, czego się po sobie nie spodziewał – uderzył kompana z furią w twarz.

Wilde krzyknął, kiedy wypuścił z ręki różdżkę; potem przewrócił się na bok i przyłożył dłoń do obolałego miejsca. Gdy podniósł głowę, miał zaczerwienione z gniewu policzki, a oczy wyrażały tylko i wyłącznie pogardę.

– Czemu mną poniewierasz? – zapytał, bliski łez.

– Wcześniej powiedziałem, że nie dostaniesz różdżki…

– Nie stanowię dla ciebie żadnego zagrożenia. – Fango ciężko oddychał, ale nie podniósł się z podłogi. Brzmiał naprawdę rozpaczliwie. – Zaprowadziłem cię tam, gdzie chciałeś. Nikczemna Księga leży tuż obok nas. Nie masz powodu, aby stosować wobec mnie przemoc. Nie masz prawa…

– Co takiego…? – Albus zacisnął z gniewu zęby, ponownie unosząc różdżkę. Z trudem zachował kamienną twarz, bowiem Wilde się nie cofnął.

– Zrobiłem wszystko, czego chciałeś. Obdarzyłeś mnie zaufaniem, którego nie…

– Naprawdę wierzysz, że uważam cię za poczciwego człowieka? Naprawdę jesteś przekonany, że powinienem ci zaufać, zwłaszcza po okropnościach, których się dopuściłeś?

Mężczyzna potrzebował dłuższej chwili, aby przetrawić nowiny.

– Muszę przyznać, że to, co zrobiłem w Hogsmeade było podstępne i niewłaściwe, ale wtedy Reginald żył i wszystko wyglądało zupełnie inaczej…

– Skupiasz się na wycieczce szkolnej…? Mam gdzieś Hogsmeade! – Albus zamrugał, nie wierząc w to, co usłyszał. – Mówię o Azkabanie! Zdradziłeś nas w więzieniu przy pierwszej możliwej okazji. Uknułeś niecny plan i sprzedałeś nam fałszywe informacje. Wysłałeś mnie i Sancticusa na pewną śmierć!

– Nieprawda, niczego takiego…

Wysłałeś nas na śmierć – powtórzył z naciskiem. – W ostatecznym rozrachunku osiągnąłeś tylko połowiczny sukces – dodał z zawoalowaną groźbą.

Ostatnie zdanie sprawiło, że Fango zamarł. Istniało prawdopodobieństwo, że miał swoje przypuszczenia odnośnie porażki Sancticusa i przebiegu bitwy na wyspie, ale teraz otrzymał niezbity dowód. Cokolwiek sobie nie pomyślał, po prawie minucie ciszy ponownie zabrał głos, tym razem w znacznie łagodniejszy sposób, niemal przepraszający.

– Miałem swoje powody – podsumował, a ślizgon warknął, ale został zignorowany. – Nie kierowała mną nienawiść. Wszystko miało potoczyć się zupełnie inaczej…

– Kłamiesz…

– Mówię prawdę. – Wilde się rozpłakał. – Co niby powinienem był zrobić…? – dodał i wykrzywił usta w paskudnym grymasie. – Sancticus miał zamiar mnie zabić. Nie udawaj, że było inaczej!

Albus z początku nie odpowiedział, zamyśliwszy się nad logiką rozmówcy. Owszem, facet miał rację. Fairhart zdecydowanie chciał pozbyć się dawnego przyjaciela i gdyby rzeczywiście to zrobił, bez wątpienia dobrze uzasadniłby swoje postępowanie.

– W porządku, masz rację. San miał wobec ciebie złe zamiary, ale go powstrzymałem – przyznał. – Mimo to nie powinieneś był zostawiać nas na pewną śmierć.

Wilde wydał z siebie zduszony dźwięk, zabarwiony rozbawioną nutą.

– Och, pozwól, że odświeżę ci pamięć. Czy jakąś godzinę temu nie postąpiłeś podobnie? Mam na myśli chłopca, którego ogłuszyłeś podczas bitwy – wytknął, a ślizgon automatycznie pomyślał o pozbawionym przytomności Charliem. – Chociaż uważasz inaczej, byłeś bezradny wobec planów Sancticusa. Cokolwiek byś wówczas nie powiedział, albo czegokolwiek byś nie zrobił, nie zapobiegłbyś morderstwu z zimną krwią, najprawdopodobniej bardzo bolesnemu – dodał z naciskiem, gdy nie uzyskał odpowiedzi. – Oskarżasz mnie o kłamstwo, a jednak…

– Wiesz, że mam rację! – Albus nie był nawet pewien, dlaczego w ogóle wdał się w dyskusje na temat winy i odpowiedzialności za popełnione zbrodnie. – W pełni zasłużyłeś na to, co zamierzał zgotować ci Fairhart.

– Wytłumacz mi dlaczego, bo nie rozumiem! – Wilde podźwignął się na kolana. Odzyskawszy trochę kontroli, postanowił przyjąć wygodniejszą pozycję. – W porządku, odwróćmy perspektywę. Zastanów się dobrze, czym zasłużył sobie Sancticus. Zabił zdecydowanie więcej ludzi ode mnie, a jednak mniej zasługiwał na śmierć…?

Spodziewając się podobnego argumentu, ślizgon zawczasu przygotował odpowiedź.

– W przeciwieństwie do ciebie San próbował również pomagać innym ludziom. Kierował się pewnym systemem wartości, bo chciał uczynić świat lepszym; ty zaś jesteś po prostu samolubny. Wbrew temu, co ci się wydaje, chodzi o coś więcej – San zasłużył, aby cię zabić, bo zgotowałeś mu prawdziwe piekło.

Fango wstał.

– Nie dysponujesz żadną wiedzą, by wysnuwać podobne przypuszczenia...

– Wiem wystarczająco dużo! – zripostował.

– W takim razie powinieneś wiedzieć, że się broniłem!

– Nie mówię o oszpeceniu twarzy, a o wcześniejszej zdradzie – powiedział z chłodem w głosie.

Wilde przez moment milczał, a potem doznał olśnienia.

– Jeżeli nawiązujesz do niej… to powinieneś wiedzieć, że…

– Nie chcę zagłębiać się w szczegóły – podsumował szczerze.

– Musisz zrozumieć, że nie poznałeś całej historii, a co gorsza, usłyszałeś strzępki tylko z jednej perspektywy. – Fango nie zamierzał się poddawać. Jego dotąd znudzone oczy od razu się roziskrzyły. – Nie znasz mojej wersji wydarzeń…

Albus wybuchnął śmiechem. Ta deklaracja była tak absurdalna, tak pozbawiona wszelkich wartości, że pomyślawszy o wysiłku, który mężczyzna chciał włożyć w wymyślenie nowego kłamstwa, po prostu nie potrafił się powstrzymać.

– Naprawdę myślisz, że będę teraz słuchał mało znaczących zapewnień? Myślisz, że obchodzi mnie twoja wersja? – zapytał i poniekąd liczył na odpowiedź twierdzącą. – Czy to dlatego uważasz, że oswobodziłem cię z niewoli i przyprowadziłem aż tutaj? – dodał, rozejrzawszy się po otoczeniu i machnąwszy ręką w kierunku obskurnych, rozpadających się ścian. – Jesteś w wielkim błędzie, jeżeli skupiasz się na równie przyziemnych motywach. Nie interesują mnie czyjeś dawne związki. – Gdy Wilde nie opowiedział, sprawiając wrażenie mocno zakłopotanego, kontynuował atak: – Nie dbam o to, co wydarzyło się pomiędzy tobą a Sancticusem wiele lat temu. Zamiast analizować przeszłość, wolę skoncentrować się na aktualnej sytuacji politycznej. W ramach podpowiedzi przyznam, że zależy mi na powstrzymaniu Sebastiana Darvy'ego. Wybacz, jeśli cię rozczarowałem, ale nie mam żadnej przyjemności w wysłuchiwaniu żalów obcego kolesia, z którym w normalnych okolicznościach nie chciałbym mieć styczności.

Wilde zadrżał, przywodząc na myśl człowieka, który bardzo się powstrzymuje, aby nie palnąć największej głupoty. W końcu przymknął oczy, a kiedy je otworzył, całkowicie zmienił swoją postawę.

– Prawdę powiedziawszy, to twój wybór, ale nie masz prawa mnie osądzać, zwłaszcza na podstawie strzępków informacji, które cudem zdobyłeś. Nie myśl też, że możesz usprawiedliwiać swoje rozumowanie, wymawiając się znajomością charakteru Sancticusa – podsumował rzeczowym tonem. – Nie spędziłeś z nim czasów młodości, więc automatycznie znasz go gorzej ode mnie. Choć nie chcesz tego przyznać, nie podważysz najprawdziwszych faktów.

Ze świadomością porażki Albus zdecydował się na milczenie – nie sposób było obalić realiów. Gdy ponownie rozejrzał się wokół, zrozumiał coś jeszcze. Skoro zdobył Nikczemną Księgę, zakończył zaplanowany etap i musiał coś zrobić z Wilde'em.

W zamyśleniu zaczął chodzić po pokoju, a każdy jego krok zostawiał ślad na zakurzonej podłodze. Podniósł różdżkę, którą wytrącił z ręki towarzysza i porównał strukturę drewna ze swoją. Oręż był ciemniejszego koloru i prawie tej samej długości, choć nieco cieńszy i bardziej giętki; rękojeść, co prawda, była ostrzejsza, aczkolwiek drewno, z którego została wytworzona, dobrze pasowało do dłoni czarodzieja.

– Czyja to różdżka? – zapytał, ponieważ istniało naprawdę małe prawdopodobieństwo, aby należała do kompana.

– Reginalda Aresa. – W głosie Fango pobrzmiewało charakterystyczne znudzenie. Wyglądało na to, że w ostatecznym rozrachunku był zadowolony z nieujawniania tajemnic swojej przeszłości. Jakby nie patrzeć, nikt nie lubił, gdy sytuacja obracała się przeciwko niemu.

Ślizgon kontynuował badanie ciemnej różdżki, uprzednio schowawszy swoją.

– W jaki sposób wszedłeś w jej posiadanie…?

– Cóż, dostałem na przechowanie.

Nie odpowiedział, bo przypomniał sobie, że wcześniej słyszał coś podobnego. Czy Wilde nie wygadał się w więzieniu? Sięgnął pamięcią do momentu, gdy wydostali Harry'ego z celi o zaostrzonym rygorze i rzeczywiście, mężczyzna powiedział, że jest to forma zabezpieczenia, ot tak na wszelki wypadek.

– Dlaczego…? Co masz wspólnego z Aresem…? – zapytał, szczerze zaciekawiony.

Wilde rzucił mu twarde spojrzenie.

– Och, nie będę opowiadał nudnych historii z przeszłości – burknął zjadliwie.

– W porządku, zrozumiałem! – Uniósł dłonie. – Mów, ale oszczędź szczegółów.

– Nie powiem, co zaszło pomiędzy mną a Sancitusem. Najprawdopodobniej i tak byś nie zrozumiał wszystkich zawiłości, bo przyznam, że czasem również mam z tym problem. – Fango skinął głową i wycofał się pod gnijącą ścianę. – Może nie pamiętasz, ale swego czasu pracowałem w Ministerstwie Magii.

– Ano, w Departamencie Transportu Magicznego – potwierdził, chociaż nie wiedział, do czego to zmierza.

– Zgadza się, pracowałem w Ministerstwie na długo jeszcze zanim nasze szeregi zasilił Sancticus. Swego czasu mieliśmy zatarg, a potem słyszałem tylko plotki, jakoby pracował dla Warrena Waddleswortha, a następnie dołączył do Wybawczego Aliansu Różdżek. Kiedy dowiedziałem się, że przeszedł wszystkie testy na aurora i ukończył obowiązkowe szkolenie, zrozumiałem, że ponownie układa sobie życie, że pogodził się z ranami przeszłości i najprawdopodobniej zaraz zamknie bolesny etap. To mnie przerażało, bo Sancticus… nie był łagodnym człowiekiem, nawet przed swoimi regenackimi czasami – kontynuował powoli, rzucając ogólnikami, podczas gdy chłopiec uniósł brwi. – Może i miał dobre serce, ale dorastał podczas wojny, która odcisnęła na nas paskudne piętno. Oboje straciliśmy rodziców, ale to Sanowi powodziło się gorzej. Zawsze był agresywny i niebezpieczny, często działał pod wpływem impulsu i prawdę powiedziawszy to właśnie dlatego… – urwał na moment, jakby zastanawiał się, czy warto rozwijać tę kwestię. – Cóż, nieistotne – zdecydował. – Zrozum, że miałem powód, aby się go obawiać. Przez lata czekałem, aż nastąpi przełom; skrycie liczyłem na najdrobniejszą oznakę serdeczności, ale nadaremnie. W końcu zrozumiałem, że nie minie zbyt wiele czasu, kiedy upora się z goryczą i ponownie spróbuje nawiązać kontakt z Samanthą… – powiedział ściszonym głosem, a to imię dziwnie zabrzmiało w jego ustach.

Albus wybrał milczenie, ponieważ wciąż czekał na powiązanie z Aresem. Choć starał się zachować kamienną twarz, zbyt dobrze wiedział, że nim w opowieści minie kilka miesięcy do historii zawita Sebastian Darvy.

– Spanikowałem. Nie zamieniłem z nią słowa od lat i strasznie tego żałowałem, bo była dla mnie bardzo ważna. Znaliśmy się od dawna. Prawdę powiedziawszy, przedstawiłem Samanthę Sancticusowi. Nie mogłem nawiązać kontaktu, a tym bardziej wybadać co powie podczas potencjalnego spotkania. Przez stres i ciągłe napięcie… podjąłem pochopną decyzję – kontynuował powoli Wilde. – Jako pracownik Departamentu Transportu Magicznego miałem wiele obowiązków, również nadzorowałem specjalnie chronione miejsca. Ministerstwo Magii prowadzi wiele programów mających na celu ochronę osób cieszących się złą sławą, zwłaszcza jeżeli mieli na koncie wcześniejszą działalność przestępczą. Sprawa wygląda prosto – chociaż mój departament nie gromadził informacji na temat dokładnych lokalizacji, dokumentowaliśmy prośby o przeniesienie. W pewnym momencie przypomniałem sobie, że mniej więcej rok temu otrzymałem wniosek od niejakiego Vladamira Chekova, wytwórcy, który wszedł w posiadanie Smoczej Różdżki. W formularzu nalegał na umożliwienie mu spotkań z klientami, chciał też zmiany lokalizacji, co zostało uczynione. Wnioski są zazwyczaj niszczone od razu po wprowadzeniu zmian, ale zawsze byłem konsekwentny i pracowałem w metodyczny sposób; zatrzymywałem więc każdy dokument. Przypomniałem sobie, że w swojej korespondencji Chekov wymienił nazwisko podejrzanego czarodzieja, z którym się spotkał, a mianowicie Sebastiana Darvy'ego. Choć z opisu wynikało, że klient był osobą budzącą strach i groźną, postanowiłem zaryzykować. Nawiązałem kontakt i przyznałem, że potrzebuję pomocy. Udało mi się pociągnąć za kilka sznurków – oczywiście po cichu – ale uzyskałem informacje, na których mu zależało. Zaoferowałem wymianę przysług – nowiny za uciszenie Samanthy.

Fango zamilkł, zupełnie jakby po tylu latach wciąż nie pogodził się ze złem, które wyrządził. Świadomy co poniektórych faktów Albus rzucił mężczyźnie najpodlejsze spojrzenie, jakie wykrzesał ze swojego arsenału. Widząc dezaprobatę, Wilde niemalże wybuchnął płaczem.

– Uwierz, że próbowałem to wszystko odkręcić. Zrobiłem, co w mojej mocy, aby przekonać Darvy'ego, ale zwyczajnie zawiodłem. Nigdy wcześniej nie spotkałem człowieka równie oddanego misji, nawet kiedy dostarczyłem mu potrzebnych informacji. Byłem kompletnie bezradny. Nie wiedziałem, z kim miałem do czynienia! – argumentował, zrozpaczony.

Ślizgon potrząsnął głową.

– Cóż, w końcu się przekonałeś – podsumował z chłodem.

Fango przetarł załzawione oczy, sprawiając wrażenie bliskiego omdlenia.

– Owszem, zdecydowanie za późno, ale wtedy… wszystko się pogmatwało. Popełniłem straszny błąd, zrobiłem coś złego i nie mogłem zgłosić sprawy oficjalną ministerialną drogą, zwłaszcza że Sancticus pracował w Departamencie Aurorów. Nie miałem dokąd pójść, więc zwróciłem się o pomoc do jedynego człowieka, który wiedział, co tak naprawdę uczyniłem – do zabójcy. Właśnie wtedy Darvy przedstawił mnie Reginaldowi.

Wilde zamrugał, najprawdopodobniej wróciwszy wspomnieniami do tego momentu. Albus z kolei zauważył, że blask w jego oczach sugerował zalążki rosnącego szacunku – facet wyglądał, jakby próbował znaleźć pocieszenie.

– Reginald zaakceptował mój grzech, ale też nie wygłaszał pochwał, a wręcz przeciwnie. Nie próbował mną manipulować wzorem innych. W zamian zaś bardzo dobitnie wyraził dezaprobatę dla moich czynów, nie zważając na to, że prawdę powiedziawszy, tylko dzięki nim wszedł w posiadanie Smoczej Różdżki. Zaoferował mi także coś więcej niż potępienie, a mianowicie drugą szansę. W końcu przedstawił mi swoją wizję nowego świata i zagwarantował, że jeżeli chcę szczerze odpokutować za grzechy, mogę znaleźć w niej ukojenie. Poczucie komfortu, które mi zaofiarował, można porównać do przeżycia o charakterze religijnym – wzniosłego, uskrzydlającego, rozniecającego zaangażowanie i dającego poczucie odpowiedzialności. Koniec końców przyłączyłem się do przedsięwzięcia. – Fango podniósł wzrok. Kiedy wznowił wywód, sprawiał wrażenie człowieka śniącego na jawie – wyglądał, jakby nie mógł uwierzyć, że wszystko zmieniło się w okamgnieniu. – Reginald zaoferował mi odkupienie, zgoła inną rzecz, aniżeli sprzedawał ludziom Wybawczy Alians Różdżek. Ares doznał olśnienia – był fanatyczny w swojej nienawiści do niesprawiedliwości. Ze wszystkich popleczników, których zgromadził na przestrzeni lat, byłem najprawdopodobniej jedynym, który dorósł do podzielania tej wizji. Czuł wstręt do mrocznych czarodziejów, których musiał wykorzystywać. Bez przerwy mówił o swojej pogardzie i szybko zorientował się, że nie jestem przeciętnym półgłówkiem, dążącym do siania strachu i terroru. Z czasem stałem się jego powiernikiem – towarzyszem, z którym mógł omówić najnowsze plany – zwłaszcza że nie miał najlepszego kontaktu z bratem. Reginald wyczuł, że naprawdę wierzę w nasze zwycięstwo i pragnę nastania nowej ery. Obdarzył mnie zaufaniem i kiedy zaczął używać nowej różdżki, oddał mi starą na przechowanie; nalegał, aby zapewnić jej bezpieczne schronienie i nie używać. Twierdził, że prędzej czy później nadejdzie czas, aby ponownie po nią sięgnąć. To była ostatnia rozmowa, jaką z nim przeprowadziłem.

Albus wciąż milczał, zadowolony z wyjaśnień. Nie ponaglał kompana, bo wiedział, że zaraz wznowi wątek; miał całkowitą rację.

– Kiedy Reginald odszedł, nie wiedziałem, co począć. W momencie straciłem miejsce, do którego przynależałem. Nie chciałem wiązać się z Diablim Aliansem, ale też nie mogłem wrócić do Ministerstwa Magii. Nie widząc innej możliwości rozwiązania problemu, spróbowałem szczęścia z Wybawczym Aliansem Różdżek. – Uśmiechnął się ironicznie Fango. – Waddlesworth nie przypominał Reginalda i daleko mu było do inspirującego wizjonera. Koniec końców Darvy dowiedział się, że współpracuję z wrogiem i skończyłem zamknięty w celi, utrzymywany przy życiu tylko dlatego, że byłem w posiadaniu niejasnych informacji dotyczących Ministerstwa Magii.

Ślizgon skończył oględziny Smoczej Różdżki i zwrócił uwagę na Nikczemną Księgę. Leżała tuż przy stopach Wilde'a, przerażająca w swej masywności i wciąż zamknięta.

– Zawsze dokonywałem złych wyborów. Chociaż każda nowsza decyzja była próbą naprawienia wyrządzonych przez poprzedniczkę szkód, za każdym razem zsuwałem się niżej po równi pochyłej – kontynuował mężczyzna, tylko na chwilę odrywając od rozmówcy wzrok. – Czy potrafisz postawić się w mojej sytuacji? Czy znasz to uczucie, gdy desperacko do czegoś dążysz, a zaogniasz sprawę…? – dodał z żałością w głosie.

Albus się zamyślił. Owszem, zasmakował podobnego doświadczenia. Najgorsze, że ten moment empatii, bardziej niż wszystko, co dziś zobaczył, przyprawiło go o mdłości. Mimo że spędził wiele lat na rozważaniach, do kogo mu było najbliżej – Harry'ego Pottera, Sancticusa Fairharta, Warrena Waddleswortha, a nawet Sebastiana Darvy'ego – równie dobrze mógł utożsamić cząstkę swego życia z parodią egzystencji Fango Wilde'a. Uświadomiwszy sobie ów paradoks, z trudem zachował spokój.

– Cóż, wciąż masz kilka decyzji do podjęcia – podsumował i podszedł do Nikczemnej Księgi. Schylił się i podniósł ją z ziemi nie bez większego wysiłku, a następnie delikatnie przesunął palcami po przedzie okładki i grzbiecie, próbując wydobyć jakieś uczucia z potężnego artefaktu, tak kluczowego dla unormowania obecnego świata. – Czy wiesz, w jaki sposób użyć Księgi…? – zapytał i uniósł brew.

Wilde zamrugał, zaintrygowany.

– Nie. Co prawda, trochę widziałem, ale… osobiście nie uzyskałem żadnych rezultatów.

– Używałeś Księgi…? – Zmarszczył brwi i zastanowił się, z kim tak desperacko chciał porozmawiać. Olśnienia doznał dosłownie sekundę później. – Chciałeś nawiązać z nią kontakt, prawda? – kontynuował.

– Zamierzałem przeprosić. – Fango potrząsnął smętnie głową. – Niemniej jednak wiem, że pójdziesz za moim przykładem. Wcale mnie nie szukałeś. Zależało ci na zdobyciu Nikczemnej Księgi.

Ślizgon przytaknął i zepchnął rozważana na inny tor. Jeżeli tomiszcze naprawdę umożliwiało rozmowę z martwym człowiekiem, to z kim powinien się skomunikować…? To była jego ostatnia szansa na zdobycie potrzebnej wiedzy i wykorzystanie w praktyce informacji, których Sancticus tak bardzo pożądał. Wtem wrócił myślami do ukrytego w kieszeni listu pożegnalnego, teraz magicznie wyczyszczonego. Czytał go tyle razy, że zapamiętał większość tekstu, w tym obszerniejsze fragmenty.

Musisz dowiedzieć się wszystkiego na temat Smoczej Różdżki. Oto główne przesłanie notki Fairharta – wciąż miał pracę domową do odrobienia, a Nikczemna Księga była zaś katalizatorem wszelkich działań. San nie udawał, że zna odpowiedzi na dręczące go pytania, nie próbował wysnuć wyssanych z palca przypuszczeń, nie popisywał się na odchodne wiedzą, na której poparcie nie miał żadnych dowodów. Był szczery i chciał, by Albus użył niemoralności z tych samych powodów, dla których korzystali z niej inni – aby rozwikłać najskrytsze tajemnice Smoczej Różdżki.

Mimo najszczerszych chęci niewiele mógł zrobić. Owszem, w teorii Nikczemna Księga stanowiła doskonałe kompendium wiedzy, ale w praktyce sprawa była bardziej skomplikowana. Osobą, która wiedziała najprawdopodobniej najwięcej był Vesnovitch – wytwórca, który stworzył Smoczą Różdżkę. Problem polegał na tym, że przeprowadzenie rozmowy z nieżyjącym czarodziejem wymagało posiadania związanego z nim obiektu o duchowej cząstce, a prawdę powiedziawszy, na myśl przychodziła mu tylko jego największe dzieło, w tej chwili trzymane w łapskach Sebastiana Darvy'ego. Podsumowując, nie miał teraz żadnych szans na wybadanie gruntu bezpośrednio u Vesnovitcha.

Wtedy też pomyślał o Sancticusie. Możliwe, że porównanie informacji przyniesie wiele korzyści i naprowadzi umysł na nowy trop. Jakby nie patrzeć, Fairhart poświęcił swe ostatnie dni, żeby wybadać naturę złotookiego koszmaru sennego, i najprawdopodobniej byłby w stanie wytłumaczyć mu kilka znaków zapytania. To była naprawdę ekscytująca myśl – niczego teraz bardziej nie pragnął, aniżeli kilkuminutowej rozmowy z przyjacielem. Niestety, jedyną pamiątką po Sancticusie, którą przy sobie miał, był pognieciony list pożegnalny i dobrze wiedział, że zaczarowany pergamin nie wystarczy do nawiązania połączenia ze zmarłym. Szczerze powiedziawszy, notka, chociaż napisana ręką Fairharta, nie była jego własnością i nie zawierała w sobie pierwiastka duchowego, bowiem atrament wysechł, pozostawiając po sobie tylko suche słowa.

Przez ulotną chwilę marzył, aby mieć w kieszeni srebrny pierścień o wielkim znaczeniu, który Sancticus otrzymał od Samanthy, matki swojego nienarodzonego dziecka. Niestety, sygnet przepadł razem z Fairhartem, gdyż mężczyzna miał go na palcu, kiedy został wrzucony za Zasłonę Skazańca.

– Więc…? – zapytał Fango, z pewnością czując się niekomfortowo z powodu przedłużającej się ciszy.

Albus znów nie odpowiedział, gdyż rozważał dostępne opcje, żałując, że wcześniej nie zrobił lepszego rozeznania. Sancticus i Vesnovitch odpadali przez okoliczności, ale nie zamierzał poddawać się przez lenistwo. Wtem przyszło mu do głowy idealne rozwiązanie wszystkich problemów, przynajmniej z początku.

– Czy masz zamiar użyć Nikczemnej Księgi…?

– Widziałeś, jak Ares z niej korzystał, prawda? – spytał, chcąc się upewnić.

– Tak.

– Często…?

– Z pewnością więcej niż raz.

– Zawsze rozmawiał z tym słynnym wytwórcą różdżek, Vesnovitchem…?

– Owszem.

– W takim razie z nim porozmawiam.

– Ostrzegam, że nierzadko bywa bardziej enigmatyczny, aniżeli pomocny…

– Nie mówię o Vesnovitchu – powiedział. – Chciałbym nawiązać kontakt z Aresem.

Wilde'owi opadła szczęka.

– Z Reginaldem…?

– Ano. – Albus zaczął spacerować po pomieszczeniu z Nikczemną Księgą kurczowo przyciśniętą do piersi. Gdy rozważył wszystkie argumenty za i przeciw, doszedł do wniosku, że w gruncie rzeczy zdecydował się na całkiem fajną opcję. Jeżeli dopisze mu odrobina szczęścia, być może wyjaśni również parę kwestii z przeszłości o charakterze osobistym. – Potrzebuję kilku informacji, głównie na temat Smoczej Różdżki – muszę zgłębić jej sposób funkcjonowania oraz destrukcji. Będę bardzo zadowolony, jeśli Ares jest w posiadaniu podobnych wskazówek. – Zacisnął na moment usta. – Muszę też znaleźć Darvy'ego. Nie jestem pewien, czy żyje na świecie człowiek, który wie, co siedzi temu potworowi w głowie, ale Ares był mu najbliższy – jakby nie patrzeć, byli rodzeństwem.

– Naprawdę chcesz odnaleźć Darvy'ego…? – Fango brzmiał, jakby był pod wielkim wrażeniem.

– Owszem. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, za kilka minut będę o krok bliżej osiągnięcia celu – podsumował stanowczym tonem. – Najpierw jednak potrzebuję twojej pomocy – dodał i wyciągnął Nikczemną Księgę ku kompanowi; ten jej nie przyjął.

– Och, odmawiam. Wcześniej powiedziałem, że nie byłem w stanie…

– Nie nawiązałeś kontaktu z tą kobietą, Sam, bo potrzebowałeś obiektu duchowego – przedmiotu o wielkiej wartości, czegoś, co reprezentowałoby zmarłego. Nie miałeś nic podobnego, prawda?

– Nie. – Wilde zwiesił głowę, zdruzgotany podwójnym dnem swojej porażki. Najpewniej nawet nie pomyślał o takim wymogu.

– Cóż, my mamy różdżkę Aresa.

Fango spojrzał na wyciągniętą ku niemu Księgę z niemałym zainteresowaniem. Albus nie był przekonany, czy mierzwiło go wykorzystanie powierzonego w opiekę zawczasu oręża, czy też po prostu wyczekiwał momentu, w którym dostanie broń do ręki. Nie przejmował się jednak odbiorem owego gestu, zbyt skoncentrowany na kurczowym trzymaniu się nadziei, że Red był choć trochę sentymentalnym człowiekiem. Naturalnie, różdżka powinna spełniać wymagania Nikczemnej Księgi, bowiem z natury była naznaczona pierwiastkiem duchowym, jednakże nie miał żadnej pewności, czy Ares był uczuciowym czarodziejem. Jakby nie patrzeć, gdy tylko zdobył Smoczą Różdżkę, natychmiast zapomniał o własnej. Próba, której zaraz dokonają, odpowie na zasadnicze pytanie – czy bardziej cenił sobie aurorskie czasy, kiedy to był wiernym towarzyszem Harry'ego Pottera, słynną Czerwoną Wojną, czy też wzbudzającym strach wrogiem publicznym.

– Jestem pewien, że wiesz, jak należy nawiązać kontakt – powiedział. – Oto nasz sposób na rozmowę ze zmarłym – dodał.

Wilde powoli i z namaszczeniem odebrał artefakty od ślizgona, jakby dopiero teraz zrozumiał ich wagę i znaczenie dla przyszłości. Albus rozejrzał się w poszukiwaniu stołu bądź innej w miarę solidnej konstrukcji, na której mógłby położyć Nikczemną Księgę, ale potem, zrezygnowany, samodzielnie wyczarował drewniany blat. Efekt końcowy nieszczególnie go zadowolił, gdyż stolik wyszedł chwiejny, w większości okrągły, z wyjątkiem jednego prostokątnego rogu, ale mimo to wystarczająco mocno utrzymywał się na czterech nogach. Gdy przygotował stanowisko, mogli zabrać się do pracy.

Fango ostrożnie położył Księgę na blacie, a ślizgon cofnął się o kilka kroków, niepewny następnego etapu przywołania. Nie wiedział, czego się w ogóle spodziewać, zwłaszcza że była to jego pierwsza próba komunikacji z mieszkańcem zaświatów. Wszystko wydawało się surrealistyczne, a jednak nie mógł się doczekać rozwiązania problemu. Wiele dziś doświadczył – aktywnie uczestniczył w małej wojnie domowej i ponownie zobaczył tatę, oszukał cennego, aczkolwiek niespodziewanego partnera oraz uratował mężczyznę, który go wcześniej zdradził, aby ostatecznie go zniewolić. W porównaniu do tych wszystkich rzeczy rozmowa z nieżyjącym dyrektorem wydawała się naturalna, ot stanowiła następną przygodę.

– Jesteś pewien…? – Wilde z namaszczeniem otworzył Księgę i z największą ostrożnością zaczął przerzucać strony. Zachowywał się tak, jakby obawiał się uszkodzenia starożytnych pergaminów.

– Nie mam nic do stracenia.

Mężczyzna nie odpowiedział i kontynuował poszukiwania wizualnej wskazówki. Choć sytuacja nie była zabawna, Albus odnalazł w niej humorystyczną nutę, zwłaszcza że wciąż nie wiedział, co chodziło kompanowi po głowie. Fango sprawiał wrażenie bardziej zrelaksowanego niż wcześniej, może dlatego, że przedtem czuł się przymuszany, a teraz został poproszony o wykonanie zadania; z pewnością był również ciekawy, co się z nim stanie, kiedy wyczerpie swoje możliwości.

Wilde chrząknął, aby przeczyścić gardło. Ten niski dźwięk przywrócił zamyślonego ślizgona do rzeczywistości. Oparłszy się o brudną ścianę, obserwował, jak towarzysz wodzi palcem po niektórych fragmentach tekstu i zdał sobie sprawę, że rozrysował swój plan w oparciu o oswobodzenie dawnego wroga i nawiązanie z nim współpracy, bowiem tylko on miał do czynienia z zagadkową Nikczemną Księgą. Co więcej, po sposobie, w jaki zachowywał się Fango, można było wysnuć przypuszczenie, że był bardziej rozeznany w temacie aniżeli Sancticus. Nie zamierzając rozwodzić się nad wiedzą i doświadczeniem zmarłego przyjaciela, odsunął od siebie nieprzyjemne myśli.

Znalazłszy odpowiedni rozdział, Wilde umieścił różdżkę na wierzchu artefaktu, niczym zakładkę, pomiędzy jedną a drugą stroną. Potem, głosem znacznie różniącym się od zwyczajowego, znudzonego życiem, wyrecytował inkantację, z której Albus nie zrozumiał ani słowa.

Śpiew wydawał się zniekształcony – chwilami przerywany, ale wciąż piękny i zniewalający. Fango miał niemały problem, aby poprawnie wymawiać co poniektóre zdania. Czasem zachłysnął się powietrzem, a następnie prawie się popluł, kiedy napotkał wyjątkowo trudny zwrot. Zanim odzyskał animusz, rzucił gorączkowe spojrzenie w bok, jakby chcąc się upewnić, że nie zostanie zbesztany. Zamiast przystąpić do ataku, chłopiec po prostu machnął łagodnie dłonią.

Fango raz za razem próbował zmieniać akcent, a ślizgon się nie wtrącał. Nie miał najmniejszego zamiaru porzucać planu, jakkolwiek prymitywny i prowizoryczny się wydawał, ale jeżeli sytuacja będzie tego wymagać, miał w zanadrzu jeszcze jeden pomysł. Podczas gdy kompan wciąż się miotał, ukradkiem dotknął spoczywających w kieszeni fiolek z Mortem Necavero. Świadomość bliskiej obecności szkła sprawiała, że czasem czuł potrzebę przerwania rytuału i skończenia z traceniem cennego czasu; konsekwentnie ją ignorował.

– Przepraszam – powiedział Wilde po tym, co najprawdopodobniej było nieudaną próbą przywołania. – Nigdy wcześniej tego nie próbowałem, więc… – urwał, ponieważ został odcięty przez słaby niebieskawy blask.

Ślizgon oderwał się od ściany i wbił wzrok w Nikczemną Księgę. W miarę upływu czasu poświata nabrała głębszego koloru i stała się bardziej widoczna, a nim minęła minuta stronice zaczęły trzepotać jakby na wietrze, ale był przekonany, że nijak się to miało do panującego na dworze chłodu.

Wtem z Księgi wyłonił się kształt. W upiorny sposób wyrastał w górę niczym iglica i był prawie przeźroczysty. Ze stopami utkwionymi w kartkach zmaterializowany Reginald Ares był wierną repliką samego siebie.

Albus wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Wilde'em, który nie wyglądał na zaskoczonego, a raczej zdenerwowanego. Owszem, spodziewał się doświadczyć pewnej reakcji emocjonalnej, ale nie przypuszczał, że tak mocno zareaguje. Zobaczenie zmarłego sprawiło, że zaczął się trząść, choć nie był pewien dlaczego – przecież nie obawiał się przecież zjawy.

Ares się nijak zmienił. Wciąż miał swoje słomiane, siwe ze stresu, teraz zabarwione na niebiesko włosy, szare oczy, charakterystyczne, lekko podkręcone wąsy i tę samą zaniedbaną brodę. Był troszkę wyższy, ale to najprawdopodobniej przez podwyższenie w postaci Księgi oraz przyjęcie dostojnej postawy. Dopiero teraz to zauważył, ale Reginald wcześniej był szczupłym, troszkę przygarbionym mężczyzną, zaś w obecnym stanie, wyprostowany i zrelaksowany jak nigdy wcześniej, budził o wiele większy respekt. Co więcej, nie miał sztywnych, spowolnionych ruchów, a żywe i nieograniczone. Niczym normalny człowiek mrugał i poruszał głową, a kiedy zobaczył, kto go przywołał, uniósł brew, jakby zakłopotany. Albus chciał odezwać się pierwszy, ale z jakiegoś powodu nie mógł – ciężko mu było wymyślić, w jaki sposób wzbudzić zainteresowanie widma, które dawno porzuciło sprawy ziemskiego świata. Wilde najwyraźniej również chciał coś powiedzieć, ale się zawahał.

Ich dylemat rozwiązał Ares, który zgodnie ze swoją naturą, od razu przeszedł do konkretów, nie wyglądając przy tym na onieśmielonego reakcją dwuosobowej publiczności.

– Dlaczego zostałem przywołany? – zapytał, czym sprawił, że chłopca przeszedł dreszcz. Najwidoczniej śmierć nie uszkodziła mu strun głosowych, bowiem mówił w ten sam sposób, co za życia. Choć bardzo przypominał dawnego siebie, zarówno w wyglądzie, jak i w zachowaniu, roztaczał wokół chłodniejszą aurę.

Ślizgon się spocił, a następnie podrapał po policzku.

– Czy wie pan, kim jestem…? – zapytał, szczerze zaciekawiony, dokonawszy jeszcze jednego odkrycia – sprowadzona zza światów zjawa sprawiała wrażenie pustej w środku. Zrozumienie podstaw nekromancji to coś zgoła innego, aniżeli zagłębianie się w zaawansowane mechaniki i rytuały; w obecnej sytuacji zdezorientowanie było więc jak najbardziej na miejscu.

Reginald przez chwilę milczał.

– Owszem, nazywasz się Albus Potter.

– To prawda. – Skinął głową. – Czy jest pan duchem…? – dodał, a zanim usłyszał odpowiedź, zrozumiał, że tylko się wygłupił.

– Jestem martwy.

– Cóż, duchy… – urwał, bo wyczuł od rozmówcy nutę niepewności. Wtem pomyślał o pewnej sprzeczności, którą od zawsze brał za oczywistą oczywistość. – Hm, duchy najprawdopodobniej nie są do końca martwe, prawda? Są odbiciem ludzkiej duszy, więc w pewien sposób wciąż żyją…

– Sprawa jest skomplikowana, ale wiem, że umarłem.

– W porządku. – Ślizgon był zadowolony, że rozwiązali kwestię sporną. Toczył też wewnętrzną walkę, aby ponownie zabrać głos, ale zanim to zrobił, zjawa zwróciła uwagę na dawnego poplecznika.

– Fango.

Wilde się zarumienił i skinął kurtuazyjnie głową.

– Reginaldzie…

– Dlaczego zostałem przywołany? – Ares spojrzał z powrotem na Albusa.

– Przepraszam… – wybąkał, chociaż nie wiedział, dlaczego prosi o wybaczenie. Ciężko było powiedzieć, czy ściągnięcie kogoś z zaświatów jest ciężkim przewinieniem, czy miłym urozmaiceniem pośmiertnego życia. W tym przypadku edukacja, którą odebrał w szkole oraz wpojone mu przez rodziców zasady dobrego wychowania i etykieta, sprowadzały się do niczego. – Przepraszam, chciałem tylko… Czy wie pan, co się wokół dzieje…? – zapytał, niezdolny do sformułowania sensownej wypowiedzi. – W związku z wojną…?

– W pewnym stopniu jestem świadomy konfliktu.

– Hm, a czy… czarodziejski świat wciąż pana obchodzi…? – drążył ze świadomością, że to jest właściwie ważniejsze od poprzedniego.

Ares zmrużył oczy i w zastanowieniu przechylił głowę.

– W pewnym stopniu.

– W porządku, to dobrze…

Albus poczochrał włosy, zastanawiając się, jak najlepiej podejść do sprawy. Całkowicie się pomylił – był zupełnie nieprzygotowany na rozmowę ze zmarłym.

– Czy pamiętasz, wzorem portretów, rzeczy, których się nauczyłeś za życia…? – Wtem Wilde ruszył mu na ratunek, oszczędzając dalszych niezręczności.

– Nie jestem portretem – odpowiedział Ares, aczkolwiek nie brzmiał na urażonego insynuacją; brzmiał, jakby chciał tylko pouczyć niemądrych uczniów. – Nie jestem duchem, wspomnieniem, czy też postacią na fotografii. Nie istnieję w przeszłości, a w teraźniejszości – w mojej, nie waszej.

– Gdzie pan jest…? – zapytał ślizgon ze świadomością, że spektakularnie zbaczają z tematu, ale po prostu czuł, że nie będzie lepszego czasu na drążenie problemu. – W sensie czy…?

– To nie miejsce, przynajmniej w tradycyjnym rozumieniu pojęcia lokalizacji.

Usłyszana odpowiedź sprawiła, że chłopiec drgnął i zdał sobie sprawę, że zbyt oddalili się od głównego nurtu dyskusyjnego.

– Potrzebuję wsparcia – wymamrotał. – Czy pomoże mi pan…?

Ares pozostał obojętny.

– Ciężko powiedzieć.

Albus ponownie podrapał się po policzku. Nie widząc innego wyboru, po prostu przeszedł do sedna sprawy.

– Jestem właścicielem Smoczej Różdżki, jej mistrzem – stwierdził. – Mogą kontrolować te stworzenia, które przywołuje…

Zjawa była niewzruszona.

– Wiem.

Ślizgon nie musiał nawet ryzykować spojrzenia w bok, żeby wiedzieć, że Wilde zwyczajnie się na niego gapi; z pewnością również opadła mu szczęka.

– Smoczą Różdżkę ma pański brat – kontynuował, niezrażony. – Wszedł w jej posiadanie w Hogsmade, kiedy… Czy pamięta pan może…?

– Owszem. – Nastolatek wychwycił w głosie zjawy ludzką nutę – nie gniew, czy też smutek, a mrożąca krew w żyłach gorycz, będącą wyznacznikiem żalu. Niezależnie od tego, czym był teraz Reginald Ares, przywołana istota wydawała się zachować pozory osobowości, a może nawet zalążki ideologii, którą kierowała się za życia.

– W takim razie wie pan, że czarodziejski świat spowił mrok – podsumował. – Darvy ma Smoczą Różdżkę i może przywoływać te stworzenia, chyba wszystkich rodzajów. Hm, potrafię je kontrolować, chociaż nie wiem, na jakich zasadach… – kontynuował ze szczerością. – Ktoś mi powiedział, że teraz, gdy poznałem tę tajemnicę, utraciłem moc, którą zostałem przez przypadek obdarzony; że straciłem kontrolę nad stworami. Czy wciąż jestem jej właścicielem…? – zapytał, wyrażając na głos obawy, które nosił w sercu od czasu przeczytania listu pożegnalnego Sancticusa.

Ares westchnął, co było dosyć dziwne.

– Jest całkowicie na odwrót, chłopcze. Ona nie należy do ciebie, a ty do niej. Jesteś panem przywołanych stworzeń, ponieważ pozostałości ich umysłów nadal są zniewolone przez Smoczą Różdżkę. Są ci posłuszne, bo zostałeś uprzedmiotowiony, a mianowicie wybrany na naczynie. W pewnym momencie obydwaj zostaliśmy zniewoleni, a mi śmierć szybciej zwróciła wolność; ty zaś wciąż żyjesz w więzieniu.

– Jestem więźniem…? Ta teoria nie trzyma się kupy – drążył, czując rozprzestrzeniający się po ciele chłód. – Czasem mogę robić naprawdę niesamowite rzeczy. Gdybym tylko potrafił nad tym zapanować, gdybym miał możliwość skonfrontowania się z Darvym…

– Czy dręczą cię halucynacje? – zapytała ze smutkiem zjawa.

Albus zamrugał, zdezorientowany.

– Słucham…? Jakie znowu halucynacje…?

– Jeżeli zaprzeczasz, to wkrótce zaczną występować. Czy doświadczasz omamów słuchowych, czy słyszysz głos? Jak bardzo jest nieodróżnialny od twojego?

Zainteresowanie Aresa sprawiło, że zamarł w bezruchu. Kątem oka zobaczył, że Wilde znów się na niego gapi, ale był zbyt zaabsorbowany pytaniami widma, aby poświęcić temu szczegółowi więcej uwagi. Ciężko było zaprzeczyć, ale ostatnio głos powrócił i z całą pewnością był trudniejszy do odróżnienia od własnego…

– Co mi się dzieje…?

Zjawa zmarszczyła brwi.

– Smocza Różdżka cię pochłania – wytłumaczył z prostotą. – Trawi nie ciało, a umysł; pożera go centymetr po centymetrze, fragment po fragmencie – dodał, kiedy chłopiec z przerażeniem spojrzał na swoje dłonie. – Właśnie w taki sposób wchłonęła dusze swoich poprzednich użytkowników – ciasno oplotła umysły zniewolonych czarodziejów, przez co uniemożliwiła im rekonwalescencję i dalszą podróż. Więźniowie byli tak zdesperowani, aby odzyskać własną tożsamość, że poprzysięgli wierność Smoczej Różdżce, zaś ich przepełnione pożądaniem serca potrafiły dokonać niemożliwego – nadać pyłowi kształtu – kontynuował nauczycielskim tonem. – Te stworzenia darzą cię szacunkiem, ponieważ jesteś dla nich symbolem – jesteś ich przeciwieństwem, niewolnikiem, który nie poddaje się w nieustannej walce. Co do powodu, dla którego Smocza Różdżka cię poważa – ciężko stwierdzić. Możesz uważać inaczej, ale ten szacunek nie przynosi ci większych korzyści, bo w ostatecznym rozrachunku, wzorem poprzedników, poniesiesz klęskę. Toczysz wewnętrzny konflikt, niekończące się, skrajnie wyczerpujące bitwy bez prawdziwego rozwiązania. Smocza Różdżka obdarza cię niesamowitą mocą, którą czerpie od wcześniej pochłoniętych dusz, niemniej jednak płacisz za potęgę największą cenę. Jesteś poddawany testom, ponieważ oddzielasz od siebie cząstkę duszy, która jest wzmacniana. Choć teraz stawiasz aktywny opór, nie uciekniesz od swojego przeznaczenia – Smocza Różdżka prędzej czy później doprowadzi cię na skraj szaleństwa.

Chłonąc każde słowo, Albus wciąż patrzył na dłonie. Życie jest pełne paradoksów. Skrycie liczył na przypływ mocy w krytycznym momencie wojny i nawet płakał, kiedy dowiedział się, że została mu odebrana. Teraz z kolei, usłyszawszy prawdę od czarodzieja, którego śmierć wybawiła od wiecznej niewoli, nie wiedział, co powinien o tym wszystkim myśleć.

– Dlaczego…? – zapytał.

Ares w mig zrozumiał przekaz.

– Smocza Różdżka jest z natury zła. To nikczemny wynalazek, który odpowiednio się dostosowuje, udoskonalony latami ciężkiej pracy i różnorakimi eksperymentami. Sam w sobie nie posiada żadnej realnej formy, a tym bardziej nie rozwija procesów poznawczych, ale kiedy nawiąże więź z naczyniem, czyli aktualnym użytkownikiem, jest zabawiana jego zachowaniem. Oczywiście, Smocza Różdżka będzie oferować wielką moc i możliwości, będzie kusić, żebyś się uzależnił. Nie możesz więc zapomnieć, że żeby cię złamać, musi pozbawić cię tożsamości, której kurczowo się trzymasz. W ostateczności Smocza Różdżka stawia cię przed prostym wyborem – potęga w zamian za zdrowy rozsądek. Jak dotąd, nikt nie zdecydował się na zachowanie jasności umysłu.

Ślizgon spojrzał na Reda.

– Pan również miał zamiar skorzystać z tej oferty – stwierdził po chwili namysłu. – Był pan świadomy natury Smoczej Różdżki, chciał pan tej mocy i dążył do zyskania szacunku…

– Naturalnie – podsumowała zjawa, jakby w pełni przygotowana na swoją obronę.

– Nie rozumiem dlaczego! – Zamrugał, zdumiony podobnym oświadczeniem. – Jak mógł pan tyle poświęcić…?

– Czemu miałbym odmówić? – Ares podniósł głos, zaś niebieski blask, który go otaczał, na moment się roziskrzył. Gdyby wciąż żył, najprawdopodobniej poszczyciłby się zarumienionymi policzkami. – Wszystkie decyzje podjąłem na podstawie powierzonego mi brzmienia. Zgadzając się na wymianę, spełniłem swój święty obowiązek.

– Co takiego…? – Albus nie rozumiał. – Kto niby powierzył panu…?

– Los. – Widmo wyglądało, jakby wygłaszało referat na najoczywistszy temat na świecie. – Przyszedłem na świat z niebywałymi zdolnościami magicznymi – kontynuowało, ale nie w przemądrzały sposób. – To nie była nagroda za narodziny, a zrzucona na me barki ogromna odpowiedzialność. Świat potrzebował zmian; prawdę powiedziawszy, wciąż ich wymaga. Przełomu od wieków dokonywali wielcy czarodzieje, dźwigali niewyobrażalne ciężary. Jakże mógłbym zrezygnować z powierzonej mi przez przeznaczenie misji? Ludzie obdarzeni wyjątkowością nie mogą podkulać tchórzliwie ogona i marnować darów od losu – muszą działać w imię wyższych idei.

Ślizgon sapnął.

– Ja nie…

– Smocza Różdżka zagwarantowała mi możliwość przywrócenia czarodziejskiego świata do początków i tym samym wymazania zepsucia, które tylko się rozpowszechniało; zapewniła mi armię o niezrównanej sile i kontrolę nad nią. Wszystko, co mi zaoferowała, pozwoliłoby uratować zapadłą na zmorę sytości populację – społeczeństwo tak zadowolone ze stanu obecnej niezgody, że rząd zaczął podzielać bezład, chaos i niemoralność swoich obywateli. Nie miałem innego wyboru, chłopcze. Ci, którzy mieli wymierzać sprawiedliwość, stali się pobłażliwi i wypracowali zgoła odwrotny system – przestali potępiać złoczyńców i zaczęli przekręcać ich zbrodnie, aby z nich skorzystać. Jaką moc ma praworządność, skoro leży w rękach skorumpowanych?

Ares zaczął się dąsać przy ostatniej wypowiedzi, co w gruncie rzeczy było dalekie od spokoju, którym wcześniej emanował. Gdy zrozumiał, że stracił nad sobą panowanie, znacząco ściszył głos.

– W zamian za umysł Smocza Różdżka umożliwiłaby mi zredukowanie tej instytucji do kupki gruzu i ustanowienie nowego porządku – kontynuował. – Czymże był mój zdrowy rozsądek w porównaniu do realnej reformy świata, moje zagubienie i ból dla bezpieczeństwa bezbronnych? Za cenę wyłącznie mojej równowagi umysłowej czarodziej, który legalnie zarabia na swoje utrzymanie, mógłby swobodnie wykonywać pracę bez najmniejszej obawy o zmarnotrawienie wszystkich wysiłków; niestabilność jest małą ceną za bezpieczeństwo młodszych pokoleń, prawda? Czym byłby mój chaos względem ich porządku?

Albus nie potrafił na to odpowiedzieć, gdyż nie był przygotowany na dźwiganie podobnego ciężaru. Zjawa przemawiała z wielkim zaangażowaniem i determinacją, którymi z pewnością porwałyby miliony.

– Nie zostałem stworzony do czynienia wielkich rzeczy – wymamrotał z nieszczęśliwą miną. – Jestem zwyczajnym chłopakiem, więc po prostu stracę rozum.

– Nie miałem podobnych zamiarów. Liczyłem, że oszczędzę ci najgorszego losu – wyznał ze smutkiem Ares. – Zrobiłem wszystko, co mogłem, aby brzemię związane z akceptacją Smoczej Różdżki spadło wyłącznie na mnie. Niestety, zawiodłem.

– Musi być sposób, żeby…

– Wybacz, nie znam żadnego. – Widmo brzmiało szczerze. – Uważam, że ucieczka jest jedynym rozwiązaniem. Właśnie to ocaliło mą duszę.

– Umarł pan. – Ślizgon był zdezorientowany.

Ares przytaknął.

– Chociaż zginąłem przedwcześnie, moja śmierć była nieunikniona. Sebastian zabił mnie niedługo przed końcem czasu, który sam sobie wyznaczyłem.

– Co takiego…?

– Trzymałem się ściśle określonego harmonogramu. Zamierzałem zreorganizować Ministerstwo Magii poprzez wypowiedzenie mu wojny oraz zwyciężenie w boju. Zacząłbym słabnąć, dopiero kiedy rozpocząłby się proces odbudowy. Zobaczyłbym ogromny postęp, ale nie zakończenie procesu. Wiedziałem, że Smocza Różdżka stopniowo zatruwała mi umysł i w końcu zupełnie by mnie pochłonęła. Zanim coś przeszkodziłoby mi w realizacji pierwotnego planu, planowałem popełnić swego rodzaju samobójstwo. Nowy świat miał być pozbawiony korupcji i wszelkiego zła. Smocza Różdżka najprawdopodobniej wydobyłaby ze mnie najgorsze, więc nie mogłem dopuścić się skażenia – wytłumaczył mężczyzna. – Prawdę powiedziawszy, gdy Sebastian mnie zabił, byłem w trakcie czynienia niezbędnych przygotowań.

– Przygotowań…? – Albus zmarszczył brwi, a potem doznał olśnienia. Niczym rażony piorunem, powoli spojrzał na dotąd milczącego Wilde'a.

– Nie miałem przechować twojej różdżki. – Fango był zszokowany. – Chciałeś, żebym w odpowiednim momencie cię zabił…

– Miałem nadzieję, że oszczędzę ci bagażu emocjonalnego, gdy będziesz posługiwał się nieswoim orężem, a może nawet pomogłoby ci to zrozumieć powody mojego postępowania – wytłumaczył sojusznikowi Reginald. – Ot, ostatecznie niepotrzebny gest.

Ślizgon potrzebował chwili, żeby przeanalizować te słowa. Ares był prawdziwie oddany swemu marzeniu, ale to sposób, w jaki opisywał niebezpieczeństwa związane z użytkowaniem Smoczej Różdżki, był najbardziej przejmujący.

– Sporo się pan skupiał na opisywaniu mi drogi do obłędu, ale… nie doświadczyłem większości objawów. W gruncie rzeczy od dawna słyszę ten głos – powiedział powoli, mając nadzieję, że gdy będzie dobrze dobierał słowa, Red da mu przynajmniej odrobinę nadziei, której mógłby kurczowo się chwycić. – Jakby nie patrzeć, umarł pan kilka lat temu – dodał, nie przejmując się własną bezdusznością. – Skoro Smocza Różdżka pcha czarodzieja ku obłędowi, czemu jeszcze nie postradałem zmysłów; dlaczego wciąż mogę normalnie funkcjonować, mówić i myśleć, a nawet stawiać temu opór…?

– To naturalne, że istnieją wyjątki od reguły – podsumował Ares. – Harry powiedział mi kiedyś, że czas i przestrzeń mają zasadnicze znaczenie w zrozumieniu istoty magii. Uważam, że na twoją korzyść zadziałała znaczna odległość. Nie użytkujesz Smoczej Różdżki, bo włada nią Sebastian, który z kolei nie mieszka w twoim sąsiedztwie. Zdystansowanie się od czynnika wywoławczego sprawiło, że opóźniłeś proces uwstecznienia funkcji umysłowych. Co więcej, obsesja Sebastiana na punkcie czarowania Smoczą Różdżką również poprawiła twoją sytuację – im więcej mocy przeznacza on na tworzenie armii, tym mniej pozostaje dla ciebie – wytłumaczył spokojnym tonem. – To nie słowa Vesnovitcha, a moje śmiałe przypuszczenia, jednakże nie zdobyłem mistrzostwa w sztuce różdżkarstwa i nie jestem światowej wagi ekspertem. Zdystansowanie się od Smoczej Różdżki znacznie zwiększyło twoje szanse. To naprawdę imponujące, że nie ugiąwszy karku, zdołałeś okiełznać tę moc – niestety, to tylko drobna przeszkoda na drodze do celu, a nie nieprzenikniona zapora. Jeżeli z jakiegoś powodu Sebastian będzie się powstrzymywał od czarowania, proces degradacji twojego umysłu zacznie gwałtownie przyspieszać.

Albus się zagapił, czując przejmujący chłód – jego życie znów zostało wywrócone do góry nogami. Darvy z zapałem odbudowywał swą armię, więc był nieświadomy tych zależności, niemniej jednak co się stanie, kiedy zbyt długo będzie siedział w ukryciu i bezczynnie…?

– Oczywiście, popełnilibyśmy olbrzymi błąd, gdybyśmy założyli, że odległość jest jedyną znaczącą zmienną. Najbardziej tajemniczy ze wszystkich pozostaje fakt, że zostałeś wybrany, gdy Smocza Różdżka była w moim posiadaniu. Całkiem prawdopodobne, że dostrzegła w tobie zalążek obietnicy, nawet w młodzieńczym wigorze; może właśnie to rozbudziło jej zainteresowanie tobą aż do teraz, a ciekawość jest następnym czynnikiem odraczającym popadnięcie w obłęd – kontynuowało widmo. – Zapamiętaj jednak, żeby nie wpaść w pułapkę złudnego bezpieczeństwa – dopóki będzie istnieć Smocza Różdżka, szaleństwo jest nieuniknione.

– W takim wypadku pozostaje mi zniszczyć Smoczą Różdżkę – podsumował, niegotowy do porzucenia nadziei. – Znajdę skuteczny sposób.

– To wyjątkowo trudne zadanie.

– Niech pan nie będzie taki pewien – odpowiedział i sięgnął do swoich szat z zamiarem wyciągnięcia fiolek z uwarzonym w chacie Sancticusa eliksirem. Zanim obnażył wszystkie tajemnice, został powstrzymany.

Ares potrząsnął głową.

– Nie wątpię w twoje umiejętności, chłopcze. Jestem po prostu świadomy natury naszej drogiej koleżanki – stwierdził. – Zasłona Skazańca nie pochodzi z twojego świata, zaś Nikczemna Księga owszem. W przeciwieństwie do wcześniej wymienionych artefaktów Smocza Różdżka leży na granicy dwóch wymiarów, więc jej fizyczne zniszczenie niekoniecznie rozwiązałoby problem; wciąż byłaby z tobą związana. Najlepiej byłoby nie pozostawić z niej nawet cienkiej, nasyconej magią drzazgi, ale to wiąże się z kolei z innymi trudnościami, ponieważ w swej podstawowej formie jest po prostu przedmiotem nieożywionym. Aby wyplenić z niej magię, musiałbyś usunąć ze swojego świata wszystkie aspekty jej istnienia, najlepiej naraz. Nie osiągniesz podobnego rezultatu żadnym zaklęciem, czy też eliksirem.

Ślizgon nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Każda optymistyczna myśl, której się uczepił, była szybko rozwiewana w brutalny sposób. Wszystko pogarszał fakt, że osobą sprowadzającą go do parteru był zmarły przed laty człowiek, który nie czerpał żadnych korzyści z szeptania kłamstw. Było też naprawdę bardzo mało prawdopodobne, by straszliwie się pomylił.

– Wybacz, nie zamierzałem napędzić ci strachu – powiedział łagodniejszym głosem, jakby rzeczywiście zżerało go poczucie winy. – Wciąż pamiętam koszmary, które mnie dręczyły po nocach. Uwierz, że wyświadczyłem ci niedźwiedzią przysługę, przygotowując do tego, co wkrótce nastąpi. Nim się obejrzysz, nie będziesz mógł odróżnić siebie od sobowtóra, którego widujesz w ciemnościach. Z czasem… przestaniesz odróżniać sny od rzeczywistości.

Albus zamilkł i pogrążył się w myślach, skoncentrowany na wypowiedzianych wcześniej słowach. W pomieszczeniu zapadła cisza, nieprzerywana nawet cięższym oddechem. Zanim uświadomił sobie, co robi, podniósł rękę i ponownie przetarł rękawem twarz – tym razem nie ocierał potu.

Było gorzej, niż przypuszczał. Nim się zorientował, zupełnie nieświadomie, przypieczętował swój los w wieku zaledwie dwunastu lat. Gdy podjął decyzję, aby pobiec do Zakazanego Lasu i złapać Aresa na gorącym uczynku; gdy sięgnął po upuszczony na ziemię oręż, pozwolił, aby Smocza Różdżka zasmakowała w jego umyśle i zapragnęła więcej. Automatycznie wrócił myślami do listu Sancticusa. Ares twierdził, że nie wie, dlaczego co wzbudziło to zainteresowanie, ale Fairhart miał pewną teorię, bo napisał „To nieznane Różdżce uczucie, ogromna empatia, stanowi doskonały kanał przepływowy", a potem „Miłosierdzie jest twoją największą siłą, Albusie".

Wbrew wszystkim przypuszczeniom ta zaleta okazała się wadą. Współodczuwanie, którego pojęcia wciąż nie rozumiał, poskutkowało niechcianą uwagą Smoczej Różdżki; w trudnych momentach zaś pchało go do przodu i jednocześnie prowadziło do zguby, gdyż rozniecało pociąg. Miał stracić rozum i paść ofiarą swego złotookiego brata bliźniaka. Co więc z tego, że wygrywał nocne bitwy, skoro przegrywał wojnę…?

Gdy ponownie przetarł oczy, odkrył, że myśli o najbliższych – dziewczynie, przyjaciołach, rodzicach, rodzeństwie i wujostwie, innymi słowy o wszystkich, którzy dotąd stali za nim murem. Dołożył wszelkich starań, aby ukryć przed nimi złowrogiego sobowtóra, ale teraz się dowiedział, że musi go pokonać i przejąć kontrolę. Aby zapewnić bliskim bezpieczeństwo, musiał trzymać ich na dystans.

Zerknął na Wilde'a, który spuścił smętnie głowę, najwyraźniej speszony, odmawiając nawiązania kontaktu wzrokowego. Wiedział dlaczego – niecodziennie słyszał wyrok śmierci, a nawet coś gorszego wydany na stojącą obok osobę.

Wtem przypomniał sobie, że przywołał Aresa z konkretnego powodu i wciąż ma zadanie do wykonania, a czasu mu nie przybywa.

– Muszę wiedzieć, gdzie jest pański brat. Muszę go powstrzymać – zakomunikował i po raz ostatni spróbował odegnać niechciane łzy. – Wiem, że zostało mi niewiele czasu, zanim… stracę rozum, niemniej jednak wciąż jestem jedyną osobą, która może zakończyć tę wojnę… – kontynuował, podczas gdy zjawa mierzyła go badawczym spojrzeniem. – Chociaż Smocza Różdżka darzy mnie szacunkiem, nadal wyrządza mi krzywdę, prawda? Jeżeli powstrzymam Darvy'ego, zanim popadnę w obłęd… – urwał na moment. – Proszę, potrzebuję pańskiej pomocy…

Chciał uporządkować swoje sprawy. Wolał żyć w nieświadomości, co nastąpi po utracie zmysłów, a za pewnik brać tylko i wyłącznie koniec swojej egzystencji we wszystkich ważnych aspektach normalnego życia. Czułby się lepiej, jeśli mógłby odejść w o wiele spokojniejszym świecie, a wcześniej zapewnić bliskim bezpieczeństwo. Gdy o tym pomyślał, znów zobaczył twarzy Mirry.

– Nie potrafię ci pomóc – podsumował ponuro Ares.

– Nie mówię o obłędzie – wytłumaczył. – Najprawdopodobniej zna pan możliwe kryjówki brata. To znaczy, posiada pan informacje, które mogą naprowadzić mnie na właściwy trop, prawda…?

– Jestem świadomy sytuacji w czarodziejskim świecie, ale nie wiem, gdzie przebywa mój brat – odpowiedział w dość mroczny sposób Reginald, czym rozbudził albusową podejrzliwość. Czy angażowanie w poszukiwania zmarłego człowieka naprawdę było rozsądne…?

– Nie chce pan, abym go dorwał, bo wtedy stracę nad sobą panowanie…

Zjawa przez chwilę milczała.

– Nie opowiadam się za żadną ze stron.

– Darvy niszczy czarodziejski świat i jest ucieleśnieniem wszystkiego, czemu był pan za życia przeciwny! – zaprotestował. – Przez terror pańskiego brata niewinni ludzie są w niebezpieczeństwie. Z tego powodu spoczywa na pana barkach pewna odpowiedzialność! – dodał z wściekłością, ukierunkowując swoją frustrację w jedyną możliwą osobę.

– Nie wiem, gdzie przebywa Sebastian – zaoponował Ares, aczkolwiek przybrał trochę skruszoną postawę. Najwyraźniej słowa, które przed momentem usłyszał, wstrząsnęły nim na wskroś.

– To możliwe, ale z pewnością posiadasz znaczące informacje. Z pewnością masz nam coś do zaoferowania – wtrącił się Wilde, a Albus spojrzał na niego ze zdziwieniem. Nim minęła sekunda, doznał olśnienia – Fango również był przeciwnikiem Darvy'ego.

– Wie pan, dokąd on zmierza. Wie pan, lepiej niż ktokolwiek, czego pragnie. – Ślizgon był zdesperowany. – Darvy schronił się w kryjówce, gdzie poczeka na swój triumf i uderzy, gdy świat zostanie strawiony przez wewnętrzną wojnę. Jesteśmy przekonani, że Azkaban odpada, bo jest niemal doszczętnie zniszczony. Z pewnością zagnieździł się w miejscu, gdzie czuje się bezpiecznie lub chociażby swobodnie…

– Mam pewne przypuszczenie, ale nie mogę zagwarantować, że okaże się słuszne – odpowiedziała zjawa.

– Niech nam pan pomoże.

Z miną przypominającą cierpiącego człowieka Ares powoli skinął głową. Najwyraźniej skrycie wciąż darzył brata uczuciem, pomimo wszystkich krzywd, które ten mu wyrządził i niespecjalnie się rwał do przyłożenia ręki do jego upadku. Zanim zabrał głos, dobrą minutę pokonywał tę przeszkodę.

– Jedynym schronieniem, w którym Sebastian zawsze będzie się czuł bezpiecznie, jest jego dom, czyli miejsce, gdzie się urodził. To małe miasteczko położone na skraju Anglii, w pobliżu Liverpoolu. Jest zamieszkane w dużej mierze przez czarodziejów, aczkolwiek zdarzają się mugolskie rodziny. Uważam, że Sebastian może być w Kakos.

– W Toksycznym Kamieniołomie? – sapnął Wilde, zaskoczony.

Ares przytaknął.

– Nie rozumiem. – Albus przerzucał spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego. – Skąd ta nazwa…?

– Kakos, pomimo niewielkiego obszaru i umiarkowanej populacji, cieszy się złą sławą głównie ze względu na bardzo rozpowszechniony handel nielegalnymi eliksirami. Znaczna większość prowadzonych przez aurorów śledztw w sprawie zabronionych mikstur i czarnomagicznych trucizn sprowadzała się właśnie do Kakos. Mimo że ten proceder jest powszechnie znany, trudno jest poprawić warunki. – Zjawa brzmiała na zasmuconą. – W czasach Voldemorta to miasteczko było popularnym miejscem pobytu śmierciożerców i stanowiło doskonałe schronienie wśród innych, bardziej pospolitych przestępców. Gdy Voldemort został pokonany, wielu postanowiło skorzystać z tej opcji, ale zostało zatrzymanych i oddanych w ręce sprawiedliwości – dodał ze słyszalną w głosie satysfakcją.

– Czemu jest tak źle…? – zapytał. – Ministerstwo…

– Ministerstwo Magii nie mogło po prostu skupić wszystkich swoich wysiłków na jednym centrum przestępczym, zapominając o innych lub lekceważąc pozostałe regiony państwa. Kakos od dawna było obszarem, gdzie kładziono nacisk na powstrzymywanie szachrajstwa, aniżeli rozwiązanie problemu, a długoletnie zaniedbania doprowadziły do pogorszenia się sytuacji. Spośród wszystkich przestępstw wyróżnia się tam głównie handel nielegalnymi eliksirami oraz związane z nim komplikacje, bowiem morderstwa są na porządku dziennym.

– I właśnie w takim miejscu urodził się pański brat…? – Albusem targnęły mdłości.

– Niestety, został również porzucony na środku ulicy przez naszą matkę.

Ślizgon zaniemówił, przerażony. Nie mógł, co prawda, wykrzesać z siebie wielkiego współczucia w stosunku do Darvy'ego, ale jednocześnie ciężko mu było wyrzucić ten obraz z głowy.

– Choć był zaledwie niemowlęciem i miał niewielkie szanse na przeżycie, Sebastian zdołał przetrwać – podsumował Ares. – Szczerze powiedziawszy, o istnieniu młodszego brata dowiedziałem się przez przypadek, a usłyszana pokątnie plotka zmotywowała mnie od odszukania chłopca. Trochę mi to zajęło, zwłaszcza że kryłem się z zamiarami, nawet przez twoim ojcem; to zadanie miało zbyt osobisty wydźwięk, by dzielić się nim ze światem. W końcu go odnalazłem, chociaż miałem do dyspozycji tylko imię. Kiedy dowiedziałem się, że wychował się w Kakos, zwątpiłem. Spodziewałem się zobaczyć podobnego do ducha, straumatyzowanego przez okrutny świat młodego mężczyznę, ale się rozczarowałem – urwał na moment. – Gdy po raz pierwszy zapukałem do drzwi jego domu, zobaczył aurorski mundur, przedwcześnie wyciągnął wnioski i mnie zaatakował – był prawdziwym paranoikiem. Jak się później dowiedziałem, Sebastian przeżył tylko i wyłącznie dlatego, że został zmuszony do dostosowania się do panującego systemu. Będąc w jego sytuacji, inne dzieci mogły umrzeć na ulicy, podczas gdy on zdołał rozwinąć skrzydła. Gdy ujawniłem mu nasze pokrewieństwo, otworzył dla mnie swe serce i opowiedział o sposobie, w jaki sobie radził w Toksycznym Kamieniołomie – wszystko sprowadziło się, oczywiście, do eliksirów.

Zjawa na moment zamilkła, jakby zatapiając się we wspomnieniach.

– W przeciwieństwie do pozostałych małoletnich wyrzutków w dzieciństwie miał szczęście, bo pewna rodzina przygarnęła go pod swój dach. Choć na pierwszy rzut oka mogli wydawać się w miarę porządnymi ludźmi, było zgoła inaczej. Gdy odchowali niemowlę, zaczęli wykorzystywać dziecko do akcji związanych z nielegalną działalnością. Dorastając w przestępczym świecie, Sebastian dobrze nauczył się fachu; potem skakał od rodziny do rodziny, oferując usługi i rozwijając umiejętności. Swoją pozycję w Kakos ugruntował dzięki opanowaniu sztuki przyrządzania trucizn – kontynuował Ares. – Kiedy go odnalazłem, był najlepszym warzycielem śmiercionośnych eliksirów w całym Kamieniołomie. Choć w młodym wieku osiągnął wszystko, do czego nieustannie dążyli inni, był niezadowolony ze swojej rangi.

– Dlaczego…? – zapytał z niezrozumieniem Albus. – Jeżeli w miasteczku panowały prawa dżungli, a morderstwa były na porządku dziennym, chyba dobrze było tam być panem na włościach…

– W Kakos władza i rozliczne talenty wymagały anonimowości, a bezimienność była w cenie. Sebastian, owszem, mógł się poszczycić całkiem przyzwoitymi warunkami mieszkaniowymi i stabilną sytuacją finansową, ale bezpieczeństwo zapewniła mu przede wszystkim szarość i niepozorność. Uwierz, że ci, co byli na szczycie, najszybciej z niego spadali. Mimo że ciężką pracą i poświęconym czasem wzbił się na wyżyny oraz rozprowadzał po mieście wszelkiej maści okropności, nie mógł być wielbiony, zwłaszcza bez demaskacji. Sebastian pragnie godności w każdym możliwym tego słowa znaczeniu. Gdy mnie adoptowano, automatycznie przyjąłem nazwisko przybranych rodziców, podczas gdy mój brat został zmuszony do uznania jednego – „Darvy" to nazwa ulicy, na której go porzucono.

Ślizgon zamilkł, niezdolny do sformułowania sensownej wypowiedzi. W głowie zarejestrował najważniejsze fakty – tak zwany Toksyczny Kamieniołom był nie tylko bardzo niebezpiecznym miejscem, ale również zbawiennym dla wszystkich podejrzanych. Czy facet naprawdę się tam zaszył…?

– Jest pan pewien, że chciałby wrócić do korzeni…? – zapytał.

– Sebastian z przyjemnością opuścił Kakos. Muszę przyznać, że niedługo go przekonywałem. Złożyłem też obietnicę, że dołożę wszelkich starań, żeby dać mu życie, na które zasłużył. Opowiedziałem mu o moich planach, które w późniejszym czasie znacznie ewoluowały, a niektóre aspekty istniały wyłącznie w charakterze abstrakcyjnym. Obiecałem mu również, że gdy nastanie nowa era, porzuci dotychczasową anonimowość, ponieważ wszyscy czarodzieje będą znali jego imię.

– Nie widział pan, do czego jest zdolny…? – drążył.

– Widziałem, ale konsekwentnie ignorowałem wskazówki. Rozpaczliwie potrzebowałem towarzystwa, a Sebastian był moim bratem. Nieustannie się przekonywałem, że jeżeli będę odgradzał go od dawnego życia, na które się uwrażliwił, w końcu zmieni swój sposób myślenia i postępowania. Niestety tkwiłem w mrzonce. Zbyt późno zdałem sobie sprawę, że nie jest tak elastyczny, jak wcześniej przypuszczałem – kontynuował Ares. – Przez lata głęboko wierzyłem, że moim przeznaczeniem było odnaleźć młodszego brata, ale teraz z perspektywy czasu wiem, że powinienem był postąpić przeciwnie i go unikać – to, że nalegałem, aby zmienił swoje nastawienie, w ostatecznym rozrachunku było moim największym błędem, bowiem lata spędzone w Kakos odcisnęły na nim piętno. Sebastian lubował się w odbieraniu innym życia i tworzeniu fałszywych tożsamości. Muszę przyznać, że o ile tego pierwszego nie sposób było opanować, to drugie w pewnym momencie okazało się bardzo przydatne. Skorzystałem z tych umiejętności, kiedy wprowadziłem go do Hogwartu i przedstawiłem gronu pedagogicznemu.

Albus skrzywił się i wstrzymał od odpowiedzi. Wiedząc, że to najlepszy strzał, wciąż przetwarzał informacje na temat Toksycznego Kamieniołomu.

– Chciałbym, abyś pomyślał o czymś więcej, aniżeli dotarciu do mojego brata – powiedziała zjawa, jakby wiedziała, co siedzi w głowie rozmówcy; ten zamrugał, święcie przekonany, że widmo nie jest w stanie używać legilimencji. – Zanim zabierzesz się do działania, rozważ naturę charakteru Sebastiana.

– Jest obłąkany. Najprawdopodobniej skończę z podobnym uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym. – Chociaż zaskoczony, że zdobył się na żart, ślizgon był niepocieszony.

– To możliwe, ale mówię o czymś innym. – Ares westchnął. – Sebastian jest uzdolnionym czarodziejem. Wychowawszy się w surowym i okrutnym miejscu, wiele widział i doświadczył. Co prawda, brakuje mu wrodzonego talentu, nigdy nie należał do grona intelektualistów oraz nigdy nie interesował się poszerzaniem wiedzy czy też zrozumieniem zawiłości magii, ale jest przebiegły, o czym przekonałem się na własnej skórze; swego czasu rozwijał się w różnych kierunkach, nie tylko w eliksirach. Jest niebezpiecznym człowiekiem, niezależnie od stanu swojego umysłu.

– Wiem. – Skinął głową. – Widziałem pańskiego brata w akcji.

– Jeżeli naprawdę chcesz go odszukać, bardziej przydatna będzie wiedza, co pragnie osiągnąć, aniżeli kim chce się stać – kontynuował Ares. – Harry z pewnością powiedział ci, że mojego brata nie napędzają żadne wyższe idee, a po prostu chęć siania zniszczenia. Jeśli zasięgnąłeś rady tego głupca, Warrena Waddleswortha, z pewnością potwierdziłeś tezę ojca. Chociaż oboje wysnuwają teorie, nie zadali sobie trudu, aby zgłębić skomplikowaną przeszłość swego wroga. Sebastian chce zapisać się na kartach historii oraz pragnie powszechnego szacunku, czyli świata z moich obietnic, gdzie byłby podziwiany. Prawdę powiedziawszy, do tej pory odnosił sukcesy wyłącznie na szlaku przestępczym, więc w swej drodze do chwały najprawdopodobniej będzie próbował połączyć te dwie składowe. Wbrew temu, co podpowiadali ci dorośli, chłopcze, Sebastian nie chce unicestwić ludzkości i zniszczyć świata, bo po prostu będzie ich potrzebował – czczący go i strachliwi ludzie są mu niezbędni, podobnie jak władza i sprawowanie rządów; Sebastian chce tego, czego nie dał mu Toksyczny Kamieniołom, a mianowicie posiadanie wpływów i bezpieczeństwa. Jeżeli naprawdę masz zamiar go powstrzymać, musisz wziąć pod uwagę wszystko, co ci dzisiaj powiedziałem.

Albus ponownie przytaknął. Analizując zdobyte informacje, doszedł do wniosku, że przypominają one wykład Sancticusa na temat tropienia – że prowadząc poszukiwania, należy podążać za pozostawionymi przez czarodzieja śladami. Aby odnaleźć Darvy'ego, musiał poznać jego przeszłość, ot podstawowy element większej układanki. Skoro przez wzgląd na Smoczą Różdżkę szlag trafił i tak krótki harmonogram, który sobie wyznaczył, postanowił poszukać pocieszenia w tym, że niedługo wojna się zakończy – wciąż miał bowiem szansę, żeby odszukać Darvy'ego, zanim na zawsze straci rozum.

Spojrzał na Wilde'a, który pocierał ramię, sprawiając wrażenie zdenerwowanego. Najwyraźniej wyczuwał, że rozmowa z widmem powoli dobiega końca i bez wątpienia był ciekaw dalszego rozwoju wydarzeń.

– Dziękuję. – Ślizgon ukłonił się Reginaldowi. – Dziękuję za pańską pomoc.

W odpowiedzi Ares ponownie przywdział maskę obojętności. Odwzajemnił kurtuazyjny gest, a Albus zrozumiał, że to ostatnia szansa na zadanie pytania, które nurtowało go od praktycznie początków rozmowy, w świetle najnowszych rewelacji teraz o wiele ważniejsze niż którekolwiek wcześniej, zwłaszcza że zawsze wolał być przygotowany na najgorsze.

– Jak to jest…? – zapytał. – Gdzie pan jest…? – doprecyzował naprędce.

Zjawa zamrugała, niepewna, w jaki sposób opisać to doznanie.

– Jest inaczej – podsumowała z ostrożnością w głosie. – Bycie po drugiej stronie jest wszystkim, czego się spodziewałem… a jednocześnie niczym, co sobie wyobrażałem.

Nastolatek przytaknął. Chociaż ta wiadomość nijak mu pomogła, w pewnym sensie poczuł się lepiej na duchu.

– Cóż, przepraszam, że przeszkodziłem – powiedział, podszedł do Nikczemnej Księgi i bez chwili zastanowienia podniósł różdżkę rozmówcy, przez co przywołany czarodziej zamigotał. – Teraz pozwolę panu odejść. Obiecuję, że rozmawialiśmy po raz ostatni – dodał.

Ares skinął głową, podczas gdy ślizgon, stojący bezpośrednio przed jasnoniebieskim widmem, przygotował się do zamknięcia tomiszcza. Zanim jednak to uczynił, spojrzał w górę, akurat w porę, aby usłyszeć cichy głos.

– Zmieniłem ten świat, Albusie Potterze – powiedział z błagalną nutą Red. – Teraz ważne, żebyś go z powrotem odmienił.

Przytaknął, zdeterminowany, a następnie powolnym ruchem zamknął Nikczemną Księgę. Widmo zaczęło znikać, aż w końcu w zdewastowanym pomieszczeniu pozostali tylko żywi – zdenerwowany Fango Wilde oraz zatraconych w najdziwniejszych myślach Albus.