10. Diabli Dezerterzy
Chociaż w pokoju panował względny spokój, świat Albusa uległ zatrzęsieniu. Zdewastowane pomieszczenie, wcześniej przestronne, teraz wydawało mu się ciasnawe i klaustrofobiczne, zaś powietrze gęste i utrudniające oddychanie. Wszystko, co mógł zrobić, to gapić się na okładkę Nikczemnej Księgi i wspominać rozmowę z Aresem.
Zanim oszaleję, muszę powstrzymać Darvy'ego, co chwilę powtarzał sobie w głowie, niemal wyparłszy pozostałe, zdecydowanie mniej znaczące informacje. Był tak skupiony, że dopiero gdy Wilde się poruszył, zarejestrował obecność drugiego człowieka.
Fango wyglądał nędznie. Zacisnąwszy usta, stał niczym czekający na wyrok sądu skazaniec, nie wiedząc, co powinien powiedzieć.
– Nie miałem pojęcia… – podsumował ze słyszalnym w głosie współczuciem. – Na własnej skórze przekonałem się, że nie jesteś zwyczajnym dzieckiem. Widziałem cię na wyspie. Widziałem, czego dokonałeś w więzieniu. Reginald opowiadał mi kiedyś o podobnym rodzaju mocy, ale… dopiero w Azkabanie…
– To bez znaczenia. – Ślizgon nie chciał słuchać pokrętnych tłumaczeń Wilde'a, a tym bardziej dokładać sobie dodatkowych zmartwień. – Bez najmniejszego znaczenia – powtórzył z bolesną świadomością prawdziwości tego stwierdzenia. To naprawdę niesamowite, jak może się zmienić pogląd na świat w ciągu jednej rozmowy. Oczywiście, rozumiał, że tłumi uczucia i w pewnym momencie pęknie, że będzie musiał wykrzyczeć swe żale, zapłakać nad nieszczęsnym losem, bądź po prostu pogapić się bezmyślnie w ścianę, ale odsunął ten moment w czasie, ponieważ wciąż nie zakończył wszystkich spraw w Struckton. Gdy pomyślał o pożegnalnym liście Sancticusa, automatycznie sięgnął do kieszeni szat.
– Co zamierzasz zrobić…?
– Nieważne – odpowiedział, wyciągnąwszy zabezpieczoną fiolkę.
– Co to jest…? – Fango się skulił. – Eliksir…?
– Nie dla ciebie – odburknął. – Jest przeznaczony dla Nikczemnej Księgi – dodał, ale kiedy dotknął zatyczki, kompan gwałtownie zamachał rękoma, jakby chcąc zasłonić tomiszcze przed ludzkim wzrokiem.
– Zaczekaj! – zawołał Wilde. – Nie możesz tego zrobić.
Nie zważając na zrozpaczony głos towarzysza, Albus odkorkował fiolkę, a następnie uniósł ją ku światłu. Zgodnie z przypuszczeniami, mikstura wciąż wyglądała niczym woda, przezroczysta, niepozorna i zagadkowa.
– Wręcz przeciwnie.
– Nie pozwolę ci zniszczyć Nikczemnej Księgi!
– Zejdź mi z drogi. – Zgrzytnął zębami, chociaż był pod wrażeniem szybkiej dedukcji Fango. Gdyby miał więcej swobody, może odczekałby kilka dni, ale teraz, praktycznie w podbramkowej sytuacji, czas był na wagę złota.
– Zaczekaj, proszę. Chciałbym ponownie spróbować…
– Zaraz zniszczę tę przeklętą Księgę – powiedział stanowczym tonem. – Widziałeś, czego dokonałem na wyspie. Jeżeli w ciągu dwóch sekund się nie odsuniesz, skończysz podobnie.
Fango z trudem przełknął ślinę. Ostatecznie zrobił krok w bok, niemniej jednak nie starł z twarzy błagalnego wyrazu.
– Zastanów się nad wszystkim, przemyśl ponownie sprawę. Chciałeś skorzystać z Nikczemnej Księgi, więc ci to umożliwiłem. W zamian proszę tylko o…
– Czemu wciąż nalegasz? – zapytał. – Mam wrażenie, że wcześniej o tym rozmawialiśmy. Żeby się skontaktować ze zmarłym, potrzebujesz przedmiotu o charakterze duchowym. Nie będę czekał, aż znajdziesz coś odpowiedniego. Pogódź się wreszcie z porażką – zakończył z dziwacznym przeczuciem, że debatował z kimś w rodzaju kolegi.
Wilde wyglądał na udręczonego.
– Chciałem przeprosić…
– Wcześniej powiedziałeś, że ciągle podejmowałeś złe decyzje. Uwierz, że zatrzymanie Nikczemnej Księgi też jest niewłaściwe. Odpuść sobie, bo nie czasu nie odwrócisz – podsumował. – Skończ z próbami naprawienia świata, bo teraz masz w końcu szansę, aby postąpić w słuszny sposób. Wszystko, co powinieneś zrobić, to odsunąć się i pozwolić mi dokończyć zadanie.
Nie wiedział, dlaczego postanowił przystąpić do negocjacji – może po prostu nie chciał niepotrzebnie zużywać energii, aby siłą wyeliminować swego przewodnika. Co ciekawe, razem odnaleźli w tych słowach pewnego rodzaju pocieszenie. Fango naprawdę się wycofał, a potem skinął powoli głową. Albus od razu wystąpił do przodu i przygotował się do wylania Mortem Necavero. Nie miał stuprocentowej pewności, czy zadziała, ale, pozbawiony innych perspektyw, musiał spróbować. Zaryzykował ostatnie spojrzenie na Wilde'a, który znacznie się uspokoił, a następnie przechylił fiolkę.
Efekt był natychmiastowy. W pomieszczeniu rozbłysło, kolorem całkowicie przeciwnym do chłodnego niebieskiego, towarzyszącemu przywoływaniu widma zmarłego; światło było pomarańczowe, o lekko czerwonawym, ciepłym i przyjemnym dla oka odcieniu. Wtem ciszę wypełniło charakterystyczne skwierczenie i trzaski, zupełnie jakby na dużym ogniu warzył się eliksir. Albus spodziewał się zobaczyć parę, ale zamiast tego patrzył, jak tomiszcze zaczęło się gwałtownie wykręcać na wszystkie strony i odskoczył ze zdziwienia. Ostatecznie razem z Wilde'em obserwowali agonalny taniec Nikczemnej Księgi.
W pewnym momencie, wciąż świecąc na pomarańczowo, spadła ze stołu, gdzie zaczęła podrygiwać konwulsyjnie na brudnej podłodze. Nim minęło kilka sekund, zdecydowanie się skurczyła i zaokrągliła.
Przez dobrą minutę obserwował proces niszczenia Nikczemnej Księgi, która samoistnie się kruszyła i zapadała do środka; ostatecznie została z niej kupka nieszczęsnego popiołu. Pod sam koniec pomarańczowy blask stał się oślepiający, ale wbrew wszelkiej logice nie wydzielał ani krztyny ciepła. Powstały proch szybko rozprzestrzenił się po zaciemnionym, zatęchłym pomieszczeniu, jakby od zawsze był jego integralną częścią.
Gdy przedstawienie dobiegło końca, Albus pozwolił sobie na zadowolony uśmiech. Niezależnie od tego, co przyniesie mu przyszłość, wykonał polecenie Sancticusa i zniszczył Nikczemną Księgę.
Kiedy pomyślał o zmarłym przyjacielu, wrócił do rzeczywistości i ponownie wbił wzrok w Wilde'a, który zastygł w bezruchu, niczym zmrożony zaklęciem, z najdziwniejszą mieszaniną odbitych na twarzy emocji – matowe oczy skrywały przerażenie, zaś usta przed momentem wzdychały z ulgą. Kiedy zauważył, że jest obserwowany, natychmiast się wyprostował.
– Cóż, załatwione…
Ślizgon przytaknął, a potem sprawdził, czy pozostałe fiolki są w nienaruszonym stanie. Chciał powiedzieć coś błyskotliwego, ale zanim dobrze się zastanowił nad odpowiednim doborem słów, Fango ponownie zabrał głos.
– Co dalej…?
Nastolatek westchnął.
– Hm, zamierzam kontynuować mój plan i powstrzymać Darvy'ego.
– Co się ze mną stanie…? – zapytał Wilde, wyraźnie przestraszony. Wyglądało na to, że po zobaczeniu zniszczenia Nikczemnej Księgi znów zaczął się zamartwiać własnym losem.
Sytuacja była skomplikowana, bo Albus nie wiedział, co odpowiedzieć. Luźny harmonogram, który sobie wyznaczył, został stworzony naprędce i w gruncie rzeczy podchodził do sprawy w elastyczny sposób, bowiem wszystko mogło się z dnia na dzień zmienić. Szczerze powiedziawszy, ciężko mu było podjąć jakąś decyzję, ponieważ odsunął od siebie myśli o dalszym losie Fango. Zastanowiwszy się nad tym, co w podobnej sytuacji zrobiłby Harry, uzmysłowił sobie, że nie powinien się rządzić.
– Co tylko będziesz chciał – podsumował. – Jesteś wolnym człowiekiem, więc możesz odejść.
– Tak po prostu mnie puścisz…? – Wilde uniósł brwi, nagle podejrzliwy i nieufny.
Ślizgon wyrzucił w górę ręce.
– Co innego mi pozostało? – zapytał. – Zaprowadziłeś mnie do miejsca, gdzie wcześniej ukryłeś Nikczemną Księgę i zgodnie z umową pomogłeś mi nawiązać kontakt z Aresem. Bez większych komplikacji zakończyłem pierwszą część mojego planu, więc mogę przejść do następnej – wytłumaczył. – Mam całkiem sporo na głowie – dodał kulawo, chociaż wstrzymał oddech na myśl o wadze nadchodzących zadań.
Fango przez chwilę milczał, wpatrzony w jeden z zaciemnionych kątów pokoju. Wnioskując po małej ilości wpadającego do środka światła i tańczącym po twarzy mężczyzny cieniu, dwór spowiła ciemność.
– Chętnie ci potowarzyszę – podsumował. – Jeżeli nie masz nic przeciwko, pomogę ci powstrzymać Darvy'ego…
– Czy zabierzesz mnie do Toksycznego Kamieniołomu? – Albus rozważył opcje. Kakos z pewnością jest miejscem, które warto odwiedzić, czyli następnym celem podróży, zwłaszcza że nie ma innego punktu zaczepienia.
Wilde potrząsnął głową.
– Nigdy tam nie byłem, ale… mógłbym dotrzymać ci towarzystwa, przynajmniej przez pewien czas.
– Chcesz mi powiedzieć, że nie masz dokąd pójść, prawda? – przerwał mu, oświecony.
– Nie mam do kogo wrócić – przyznał z wyraźną niechęcią Fango, a następnie zmarszczył brwi.
Ślizgon podrapał się po karku, nie chcąc marnować swego czasu na bezsensowne gdybania. Z jednej strony nie sposób zaprzeczyć, że facet się dziś przydał i trochę zadośćuczynił wyrządzonego w przeszłości zła, jednakże z drugiej…
– Nie, odmawiam. Jest mi dobrze w pojedynkę – podsumował stanowczym tonem. – Idź sobie – dodał, gdy rozmówca próbował oponować. – Uwierz, że nie odtrącam cię z czystej złośliwości, ale po prostu nie chcę z tobą współpracować; wyzwalasz u mnie zbyt dużo negatywnych wspomnień. Najlepiej będzie, jeżeli gdzieś wyjedziesz, gdziekolwiek, byle daleko – równie dobrze możesz opuścić kraj i nigdy nie wrócić, rozpocząć nowe życie – kontynuował, nawet nie wiedząc, dlaczego czuje się zobowiązany do motywowania kompana. – Skorzystaj z tej szansy – dodał posępniejszym głosem.
– Czemu mam wykorzystać okazję…? – Fango był podejrzliwy.
– Co innego miałbyś robić? – zapytał w zamian. – Zwyczajnie nie chcę, żebyś kręcił mi się pod nogami.
Wilde nie odpowiedział i przechylił głowę w bok, jakby zastanawiając się nad następnymi słowami.
– Szczerze powiedziawszy, byłem przekonany, że po prostu mnie zabijesz, kiedy przestanę być przydatny – wyznał.
Albus odwrócił wzrok. Wcześniej rzeczywiście to rozważał, aczkolwiek po rozmowie z Aresem nie był pewien, czy podobnego rozwiązania nie podpowiedział mu złotooki bliźniak. Głosy, które ostatnimi czasy coraz częściej słyszał, powoli stawały się niemożliwe do rozróżnienia.
– Dlaczego? – zapytał, próbując stłamsić wewnętrzny konflikt, który w nim narastał.
– Cóż, tak właśnie postąpiłby San.
– Nie jestem Sancticusem – odpowiedział po chwili, zatopiony w myślach.
Wilde przytaknął.
– Świetnie, w takim razie zniknę…
Chociaż było to zbędne, bo mężczyzna nie ruszył się nawet o minimetr, zupełnie jakby zapomniał, w jaki sposób spacerować po wolności, ślizgon zrobił krok naprzód i wyciągnął ku niemu starą różdżkę.
– Weź, proszę. To wola Aresa.
Fango spuścił wzrok i przez dłuższy moment skanował oręż wzrokiem. Na jego twarzy odbijała się gama emocji.
– Nie, zatrzymaj różdżkę. Wyznaczyłeś sobie trudne zadanie i myślę, że gdy przyjdzie czas, możesz potrzebować zamiennej.
– To bez znaczenia. – Albus był uparty. – Ares obdarzył cię zaufaniem, a przecież musisz się stąd deportować…
– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale kiedy tu przybyliśmy, byłem nieuzbrojony. Zawsze miałem doskonałe wyczucie kierunku, więc aportacja nie sprawia mi żadnych problemów – wytłumaczył ze spokojem Wilde. – Reginald przekazał mi tę różdżkę, zanim cokolwiek się wydarzyło. Teraz robię to samo.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Bijąca od czarodzieja pewność siebie i determinacja sprawiły, że ślizgon ostatecznie przyjął oręż. I właśnie wtedy doznał olśnienia.
– Hm, poczekaj – poprosił i zaczął szperać w kieszeniach. Fango z początku sprawiał wrażenie zdekoncentrowanego i trochę zmieszanego, a potem, gdy zobaczył, co zostało mu ofiarowane, niemal wytrzeszczył oczy.
– Skąd to masz…?
– Ze starego mieszkania Sancticusa – odpowiedział zgodnie z prawdą, przekazawszy fotografię. – Czy rozpoznajesz zdjęcie?
– Nie – burknął mężczyzna, chociaż wciąż z nostalgią przypatrywał się ujęciu; potem, aby podkreślić stanowczość swojej wypowiedzi, potrząsnął w zaprzeczeniu głową. – Nie przypominam sobie momentu, kiedy zostało zrobione, ani nawet gdzie…
– Uznałem, że możesz chcieć je zatrzymać. Jakby nie patrzeć, to wspaniała pamiątka z lat młodości, z czasów, kiedy nikt nie pragnął twojej śmierci.
– Nie jesteś pewien. – Uśmiechnął się Wilde, a ślizgon, nawet nie wiedząc dlaczego, się zaśmiał. – Dziękuję – dodał i schował zdjęcie. Poczekawszy na pożegnalne skinięcie głową, Fango podszedł do miejsca, gdzie niegdyś stały drzwi. Wtem przystanął, ale się nie odwrócił. – Mam nadzieję, że sobie poradzisz – dokończył myśl, a chłopiec przytaknął w podziękowaniu. Nim minęła minuta, wyszedł na zewnątrz i zniknął z pola widzenia.
Albus nie wyglądał za nim, tylko stał w bezruchu i słuchał cichnących kroków. Gdy został sam pośrodku pustego pokoju, wreszcie pozwolił, aby ciężar minionych wydarzeń spadł mu na ramiona.
Szczerze powiedziawszy, nie miał zielonego pojęcia, w jaki sposób zachował spokój i zdrowy rozsądek w obecności Fango Wilde'a, ale teraz, będąc w towarzystwie wyłącznie zwęglonego drewna, pozwolił sobie na chwilę załamania i zduszone pochlipywanie. Myśli i wspomnienia wypełniły mu głowę, tworząc zalążki luźnych i w gruncie rzeczy nielogicznych pomysłów.
Za niedługo umrze, jednak nie na polu bitwy, pośród zewsząd latających klątw i przekleństw. Nie dostanie w twarz Avadą, ani nawet nie zobaczy wycelowanego w siebie czubka różdżki przeciwnika. Najgorsze, że to nie będzie prawdziwy koniec, a przynajmniej dla części jego umysłu. Nim się obejrzy, popadnie w obłęd, a następnie zostanie zastąpiony. Zanim się zorientuje w sytuacji, oddzielenie snów od jawy stanie się po prostu niemożliwe.
Ze wszystkiego, co powiedział mu Ares, te słowa wprawiały go w największe przerażenie. To było urzeczywistnienie najgorszych koszmarów oraz strachu, który subtelnie dręczył go od miesięcy, odkąd stanął naprzeciw zagubionego na wyspie bogina. Złotooki potwór ze snów powoli, ale systematycznie zacierał jego poczucie własnej wartości, niszczył go od wewnątrz, aby wpełznąć do pustej skorupy, która pozostanie. Gdy bliźniak osiągnie sukces, przejmie jego ciało i tożsamość, aby nosić maskę człowieka, którym był Albus.
Słone łzy spływały mu po policzkach, chociaż nie przynosiły ukojenia – płacz w niczym nie pomoże, a wręcz odwleka nieuniknione w czasie, niemniej jednak nie potrafił się powstrzymać. Potrzebował czegoś, co go podniesie na duchu, tak więc pomyślał o niedawnym sukcesie. Nie dość, że zniszczył Nikczemną Księgę, to również postąpił prawidłowo, zostawiając za sobą rodzinę i przyjaciół, bo gdy Smocza Różdżka weźmie go w posiadanie, straci nad sobą panowanie, ale nie wyrządzi najbliższym krzywdy. Nie miał żadnych wspomnień z burzenia masywnych murów Azkabanu, lecz wciąż pamiętał towarzyszące temu uczucia – wrażenie niesamowitej mocy, lekceważące podejście do ludzkiego życia oraz całkowity brak kontroli. Chciał oszczędzić podobnych okropności rodzinie, więc wyruszył na wojnę w pojedynkę. Z perspektywy czasu okazało się, postąpił właściwie.
Ile minie, zanim zniknie, zastąpiony prawdziwym szaleńcem…? Ares powiedział, że nim dojdzie do najgorszego, doświadczy halucynacji. Co powinien zrobić, gdy się zaczną…?
Wciąż dręczony zbliżającym się obłędem, pomyślał o innej, równie ważnej kwestii. W końcu nastąpił przełom w sprawie Darvy'ego. Chociaż trop był kontrowersyjny i niejasny, stanowił informację, której z pewnością nie posiadał Harry Potter. Musiał dotrzeć do Toksycznego Kamieniołomu, miasteczka wszechobecnej korupcji, czarodziejskiej stolicy przestępczego świata. Gdyby tylko odnalazł tego psychopatę, mógłby zakończyć wojnę w martwym punkcie, zapobiec odbudowie potwornej armii i drugiej fali niesnaski, pożerającej społeczeństwo w trudnych czasach.
Szczęśliwie, miał możliwości, aby zrobić jeszcze więcej. Automatycznie przejechał palcami po szklanych fiolkach, teraz sprawdzonych, mogących zniszczyć resztę niemoralności. Darvy miał Smoczą Różdżkę i najprawdopodobniej Zasłonę Skazańca. Szkopuł w tym, że nie wiedział, czy Mortem Necavero okaże się równie skuteczne, co w przypadku Nikczemnej Księgi. Gorączkowo pochwycił się myśli, że zniszczenie pierwszego artefaktu znacząco poprawiło jego sytuację. Ares był przekonany, że fizyczne unicestwienie Smoczej Różdżki nie wystarczy, bo posiada w sobie także pierwiastek duchowy, ale zawsze istniała szansa, choćby niewielka, że mężczyzna był w błędzie…
Cokolwiek go czeka, nie może się poddać. Nie zamierzał zaprzepaścić resztek swojego zdrowego rozsądku na pokorne chylenie głowy przed nadchodzącym nieszczęściem. Wciąż był dawnym Albusem, który, podobnie co Fango Wilde, miał zbyt dużą obsesję na punkcie naprawiania błędów, aby poszukać praktycznego rozwiązania problemu. Jak to dobrze, że wzmocnił swe ciało i odporność oraz popracował nad umiejętnościami pod czujnym okiem Sancticusa. Niewykluczone, że już jutro zawładnie nim szaleństwo, że nim zapadanie zmrok, stanie się sadystycznym potworem ze złowrogo złocącymi się oczami i dzikim, nikczemnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Niemniej jednak wszystko, czego dokona w międzyczasie, zapisze się na kartach jego historii i niech go diabli wezmą, jeżeli świadomie zmarnuje okazję.
Wtem wrócił wspomnieniami do rozmowy z tatą sprzed kilku lat. Głos, który rozbrzmiał mu w głowie, w niczym nie przypominał chłodnego i zdystansowanego aresowego; był znacznie cichszy i smutniejszy. I właśnie te wybory pokazują, kim naprawdę jesteśmy; pokazują, kim jesteśmy i kim pragniemy być...
Ojciec powiedział te słowa, kiedy myślał, że Sancticus nie żyje. Albus wcześniej ich nie akceptował, ale teraz, w obliczu nadchodzącej tragedii, przynosiły pocieszenie i dawały nadzieję. Uśmiechnął się, gdyż Harry potrafił go zainspirować, nawet będąc tysiące kilometrów stąd. Wspomniał również Mirrę, której najprawdopodobniej już nigdy nie zobaczy, a potem się ogarnął. Zebrawszy myśli, podniósł się na nogi, opanował trzęsące się dłonie i wytarł z policzków zaschnięte łzy.
Chociaż z początku sądził inaczej, nie był w stanie cieszyć się z sukcesu związanego ze zniszczeniem Nikczemnej Księgi, bowiem w porównaniu z nadchodzącymi wyzwaniami był on po prostu niewystarczający. Skoro wyznaczył sobie cel, powinien się zbierać. Musiał opuścić tę opustoszałą i zrujnowaną okolicę, wydostać się z tej kupy nadpalonego drewna i pokruszonego kamienia – Struckton nie oferowało niczego więcej. Aportował się tutaj razem z Fango Wilde'em, ale teraz, zostawszy sam, musiał sobie inaczej poradzić. Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że powinien zlokalizować punkt aportacyjny, a następnie dotrzeć do miejsca, które ułatwiłoby mu poszukiwania Toksycznego Kamieniołomu.
Gdy wstał z zamiarem wyjścia na zewnątrz, usłyszał hałas, więc przylgnął plecami do ściany. Automatycznie nadstawił uszu, schował różdżkę Aresa i wyciągnął własną. Coś się poruszyło za budynkiem, w którym znalazł schronienie.
– Mówię, że było ich dwóch – powiedział ktoś z lekko zachrypniętym głosem, trochę przytłumionym.
– Wierzę, że zarejestrowałeś jakiś ruch, ale jestem przekonany, że to tylko zwierzęta – odparł znacznie spokojniejszym tonem towarzysz nieznajomego. – Wszędzie roi się od szczurów…
– To żadne gryzonie!
– W takim razie przestań wrzeszczeć.
Albus przełknął ślinę i wstrzymał oddech, czując spływający po czole pot. Zanim się zorientował, ponownie trzęsły mu się ręce, nie ze strachu, ale oczekiwania – prawdopodobieństwo, że czarodzieje, którzy byli na zewnątrz, zaraz wejdą do środka, było naprawdę wysokie.
Wbrew wszystkim przypuszczeniom, mężczyźni nie zwolnili tempa i kontynuowali zwiad. Ich kroki, stanowcze i wyraźnie słyszalne, w końcu ucichły. Powaga sytuacji dotarła do ślizgona, dopiero kiedy ponownie otoczyła go kompletna cisza.
Zostaliśmy zauważeni, podsumował. Jeden z mężczyzn nawet podkreślił, że widział dwie osoby – teren musiał być pod ścisłą obserwacją nawet w późnych godzinach wieczornych. Biorąc pod uwagę mnogość nowo powstałych grup, ciężko było stwierdzić, która rzeczywiście tu stacjonowała, aczkolwiek Wilde upierał się przy Diablich Dezerterach. Oczywiście, nie zamierzał potwierdzać swojej obecności. Mimowolnie się zastanowił, czy Fango zdążył opuścić Struckton, ale jego bezpieczeństwo nie było sprawą priorytetową; zaoferował mu szansę na drugie życie, a co ten z nią zrobi, to inna kwestia.
Świadomość, że w miasteczku naprawdę są ludzie, wszystko zmieniła. Możliwe też, że ci, którzy ich zauważyli, zdecydowali się wezwać posiłki. Nie powinien sterczeć w miejscu, podczas gdy wokół zaczną krążyć ekipy poszukiwawcze. Z drugiej strony widział w przeczekaniu kilka plusów, gdyż walka z wieloma przeciwnikami naraz jest męcząca i wymaga wcześniejszego przygotowania. Choć był pewien swoich umiejętności, widział i uczestniczył dziś w wielu emocjonujących wydarzeniach, począwszy od uratowania Fango Wilde'a, a skończywszy na wypuszczeniu go na wolność, to był najzwyczajniej w świecie przemęczony i wygłodniały. Słabowitość organizmu stanowiła nie lada przeszkodę, zwłaszcza w chwili zagrożenia. Znalazł się w przysłowiowej kropce – jeżeli pójdzie spać, wstanie bardziej osłabiony.
Musimy się stąd wydostać, zanim zupełnie stracimy siły, podsumował w głowie, a potem zastygł w bezruchu, zmrożony paraliżującą myślą. Dlaczego wciąż używa liczby mnogiej, skoro Wilde odszedł…?
W mig sformułował sobie odpowiedź, tak naganną i obrzydliwą, że postanowił się od niej zdystansować. Oderwał plecy od ściany i wyszedł ze zrujnowanego budynku. Nim wkroczył w nieprzeniknioną ciemność, najpierw wyściubił głowę i wybadał teren. Gdy nikogo nie zauważył, zrobił krok naprzód.
W świetle księżyca Struckton wyglądało zgoła inaczej, aniżeli za dnia. Zniknęła wcześniejsza pomarańczowa poświata, a na dworze, pomimo ciepłej pory roku, panował chłód, na który nie był przygotowany. Gdy się przyzwyczaił do niskiej temperatury, zaczął się skradać na paluszkach pierwszą ścieżką, którą wypatrzył we mroku. Idąc, próbował zachować spokój i przypomnieć sobie, w którą stronę oddalili się patrolujący nieznajomi. W międzyczasie postanowił, że najlepszym rozwiązaniem będzie podążyć ich śladem, zszedł więc po zniszczonej, pokrytej gruzem i drewnianymi odłamkami dróżce.
Skradał się, trzymając zakamarków i najczarniejszego cienia. Zachowywał ostrożność, tak jak wiele godzin temu, kiedy prowadził Fango Wilde'a poprzez Mottley. Chociaż pogodził się z niemożnością zaczerpnięcia oddechu i zregenerowania sił, teraz stanął przed znacznie trudniejszym dylematem – czy najlepszym rozwiązaniem będzie odszukanie wrogów i rozeznanie się w sytuacji, czy też czmychnięcie z miasteczka.
Te opcje rozważał przez kilka następnych minut, a potem zrozumiał, że problem sam się rozwiązał, ponieważ, skręciwszy za róg, zauważył jednego z nieprzyjaciół.
Nie miał zielonego pojęcia, czy napotkał tę samą dwójkę, którą wcześniej podsłuchał, ale jeżeli tak, to dołączył do nich trzeci czarodziej. Nieznajomi odchodzili od niego w milczeniu z wyciągniętymi przez siebie różdżkami, rzucając światło na zniszczone budynki. Mieli przewagę liczebną, więc Albus postanowił nie kusić losu i podbiec do następnego rogu, ale właśnie wtedy na kogoś wpadł.
Wytrzeszczył oczy, nie spodziewając się zderzenia, a potem zlustrował intruza wzrokiem. Miał on kanciastą twarz oraz był od niego chudszy i niższy o kilka centymetrów. Gdy otworzył usta, żeby zaalarmować swoich towarzyszy, ślizgon zarejestrował, że był po prostu brudny.
Natychmiast przeciął różdżką powietrze i rzucił zaklęcie uciszające. Następnie, wykorzystując przewagę fizyczną, chwycił nie mężczyznę, a nastolatka, mniej więcej w wieku Jamesa, za gardło i przycisnął go do ściany. Kiedy obezwładnił przeciwnika, zabrał się za przeszukiwanie mu kieszeni.
Ofiara zaczęła się szamotać, z dziecięcą naiwnością próbując odciągnąć palce od swojej szyi, ale nadaremnie; zamiast tego, lepiej wyszedłby na próbie sięgnięcia po różdżkę. Albus nie zamierzał dawać podobnej sposobności, więc gdy odebrał mu oręż, wystrzelił czerwony promień, który ogłuszył chłopaka.
Wygrawszy potyczkę, pospiesznie się rozejrzał, aby sprawdzić, czy nikogo nie zaalarmował. Z zadowoleniem odnotował, że miasteczko wciąż sprawia wrażenie wymarłego, więc skorzystał z możliwości obejrzenia przeciwnika. Nastolatek miał na sobie te same ciemne szaty, które przywdziewali pozostali członkowie Diablego Aliansu, aczkolwiek nie ukrywał swej tożsamości przy pomocy czerwonej maski. Właśnie ten szczegół potwierdzał przypuszczenia Fango Wilde'a – że Struckton opanowali Dezerterzy. Wyciągnąwszy wnioski, przykucnął i ponownie przeszukał kieszenie szaty, ale niczego nie znalazł. Już miał się podnieść i schować różdżkę, gdy został uderzony w tył głowy.
– Ani drgnij.
Zamarł, zdając sobie sprawę, że jest otoczony. Napastnik, który go zaszedł, stanowczym ruchem odebrał mu oręż ogłuszonego nastolatka, a potem inna dłoń, bardziej szorstka i zniszczona, wydarła mu własny.
– Zrewidować – powiedział apodyktyczny głos, najprawdopodobniej lidera, a grupa bez słowa sprzeciwu przystąpiła do wykonywania zadania. Nim Albus zdążył mrugnąć, został bezceremonialnie postawiony na nogi i obrócony wokół własnej osi.
Manewr pozwolił mu na dogłębniejsze rozeznanie się w sytuacji i obejrzenie nieprzyjaciół. Sądząc po wzroście, wpadł w sidła tej samej trójki, którą wcześniej wypatrzył – najwyraźniej robili standardowy obchód, a nie przedzierali się przez miasto. Schwytało go dwóch mężczyzn i kobieta, najniższa z całej trójki, o ciemnych oczach i krótko przystrzyżonych włosach. Polecenia wydawał wysoki, postawny czarodziej, którego otaczała przywódcza aura; to on celował różdżką. Wszyscy mieli odsłonięte twarze.
Przeszukanie szybko się zakończyło, gdy mniejszy z mężczyzn odnalazł broń Aresa.
– Miał przy sobie trzy różdżki – podsumowała czarownica.
– Jesteś kolekcjonerem, chłopcze? – zapytał z szyderczym uśmieszkiem przywódca.
– Jest coś jeszcze – dodał podwładny i, ku nieszczęściu ślizgona, zaprezentował towarzyszom szklane fiolki.
Lider nieznacznie opuścił różdżkę i przyjrzał się flakonikom z bliska. Był na tyle potężny, że oba na spokojnie zmieściły mu się w dłoni.
– Co tu mamy?
– Wodę… – Albus pożałował śmiałej odpowiedzi dosłownie sekundę później, ponieważ przywódca grupy po prostu wzruszył ramionami, zupełnie niezainteresowany powodem tak oczywistego kłamstwa, i z niepotrzebną siłą rzucił fiolki na skały. – Nie! – sapnął z niemocą, gdyż szkło roztrzaskało się w drobny mak.
Patrzył, rozdarty pomiędzy nienawiścią a przemożnym smutkiem, jak eliksir spływa po kamieniu na ziemię. Będąc wcześniej świadkiem zniszczenia Nikczemnej Księgi, spodziewał się czegoś równie spektakularnego, ale Mortem Necavero wsiąknęło w grunt, jakby naprawdę było tylko i wyłącznie zakorkowaną wodą. Przytrzymywany w miejscu, chłopiec skrycie liczył, że mikstura w magiczny sposób naprawi fiolki i z powrotem do nich wleci, ale nadaremnie. Z frustracją oglądał zmarnotrawienie własnych wysiłków.
Chciał obrzucić nieprzyjaciół błotem, ale nie zdążył zareagować, bowiem czarownica machnęła różdżką i wyczarowała grube liny, które po chwili związały Albusowi ręce. Nie wiedząc innego wyjścia, zaczął się szamotać – przestał, dopiero kiedy przed oczami rozbłysło mu światło, a świat się odwrócił.
Zawisł głową w dół, trzymany w powietrzu za jedną nogę. Wciąż się szarpiąc, zamierzał wygłosić tyradę na temat okropności zastosowanej taktyki, ale magicznie sklejono mu usta, zamiast po prostu odebrać głos.
Wrogowie się zaśmiali, rozbawieni widokiem, który im zaprezentował. Najgorsze, że mając odwróconą perspektywę, ślizgon nie mógł dokładnie ocenić sytuacji, związanych z nią problemów i wykombinować dobrego rozwiązania. Osłabienie sprawiło, że powędrował myślami do trybu życia zwisających z sufitu nietoperzy.
Niewygodna pozycja w połączeniu z wrednym śmiechem przeciwników przyprawiała go o mdłości. Aby uspokoić żołądek, przymknął na moment oczy, wymierzając sobie mentalnego kopniaka za głupotę i nieostrożność. Do rzeczywistości przywrócił go dopiero przepełniony zdziwieniem głos jednego z napastników.
– Chwileczkę, przecież to syn Harry'ego Pottera!
Albus sapnął ze wzburzeniem, a potem zganił się za odsłonięcie – jęknięciem tylko potwierdził swą tożsamość.
– No proszę, rzeczywiście! – dodał drugi z mężczyzn.
– Co robi na odludziu? – zapytała czarownica. – Zabłądziłeś, chłopcze? A może specjalnie uciekłeś od tatusia?
– Szczerze powiedziawszy, niewiele mnie to obchodzi – podsumował przywódca grupy.
– Och. Co z nim zrobimy, Grayson?
– Teraz nic. – Lider był stanowczy. – Zabierzmy go do naszego miejsca i przeprowadzimy głosowanie. Trzeba przyznać, że ta sprawa jest naprawdę interesująca.
Ciężko było sprecyzować, który z napastników parsknął w odpowiedzi, a wszelkie rozważania ucięło rzucenie zaklęcia lewitującego. Ślizgon z trudem powstrzymał mdłości, gdy poruszał się w powietrzu niczym wahadło. Jedyne, co mu pozostało, to patrzenie po spieszących w ciemnościach czarodziejach.
Wtem uderzył głową w coś twardszego, może nawet we fragment wystającej ściany budynku i zdał sobie sprawę, że sklejone usta zaoszczędziły mu dalszych nieprzyjemności. Gdyby mógł, z pewnością wykrzyczałby niejednego siarczyste przekleństwo, które tylko pogorszyłoby całą sytuację. Co interesujące, bardziej wściekał się na samego siebie, aniżeli na nieznajomych.
Jakim cudem znów dał się złapać w pułapkę, tym razem znacznie groźniejszą od poprzedniej…? Wnioskując po sposobie zachowania, przezorności i roztoczonej wokół aurze niebezpieczeństwa, Diabli Dezerterzy z pewnością stanowili większe zagrożenie niż spotkani wcześniej Strażnicy. Grupa Larsona składała się z wielu rozzłoszczonych kobiet i mężczyzn, zwyczajnych obywateli, którzy w gruncie rzeczy nie wiedzieli, jak dobrze zabezpieczyć przetrzymywanego zakładnika oraz sami się rozbroili w przeciągu godziny od pojmania. Zespół, któremu teraz podpadł, reprezentował świat przestępczy – najprawdopodobniej wiele razy pozbawił kogoś życia i mienia. Jedyne więc, czego mógł być pewien, to to, że był lewitowany do miejsca po brzegi wypełnionego innymi zabójcami.
Ta myśl ino dołożyła mu zmartwień, z czego najwięcej skupiało się wokół roztrzaskanych fiolek z Mortem Necavero. Przecież zanim wpadł na wychudzonego nastolatka, uznał eliksir za swoją ostatnią nadzieję…
Z kolejnym wstrząsem uświadomił sobie, że przeciwnicy zostawili nieprzytomnego chłopaka bez różdżki. Pozostawienie zaprzyjaźnionego, całkowicie bezbronnego kompana na pastwę losu było niehumanitarne, bezduszne i okrutne. Wziął głęboki oddech i spróbował uspokoić drżące dłonie. Nie powinien zamartwiać się teraz znalezieniem nowego sposobu na zniszczenie Zasłony Skazańca i Smoczej Różdżki – wpadł bowiem w wielkie kłopoty.
Chociaż ciągłe obroty utrudniały mu percepcję, zauważył, że Dezerterzy wciąż uważnie obserwowali otoczenie, wypatrując potencjalnych problemów. Zwalczywszy mdłości, postanowił wykorzystać ten czas bezsilności, żeby odgadnąć, iloma różdżkami dysponują nieprzyjaciele.
Własnymi oświetlali drogę. Lider grupy był więc w posiadaniu jednej, niższy mężczyzna dwóch, ponieważ zarekwirował mu broń, zaś czarownica trzech, ponieważ zagarnęła różdżkę oszołomionego nastolatka oraz tę, którą niegdyś władał Ares.
Mimo szczerej koncentracji na problemie uwagę Albusa przykuł niecodzienny ruch na peryferiach. Mógłby przysiąc, że ktoś skradał się pomiędzy budynkami, równolegle do nich, korzystając z nieprzeniknionych ciemności. Manewr zakończył się nadzwyczaj szybko, ale zaowocował zrodzeniem się w piersi nadziei na ratunek. Fango Wilde'a ruszyło sumienie i na wszelki wypadek przyczaił się w okolicy. Najprawdopodobniej czeka na dobrą okazję, żeby wkroczyć do akcji, pomyślał, zdesperowany.
Gdy nic się nie wydarzyło, musiał pogodzić się z rzeczywistością. Przez następnych pięć minut nie odrywał wzroku od miejsca poruszenia, a potem zrozumiał, że marnuje czas, który mógłby przeznaczyć na obmyślanie strategii ucieczki bądź walki. Dopadły mnie halucynacje, podsumował z goryczą.
Skończ z dąsami, dodał ze świadomością, że zaraz będzie musiał wdrożyć w życie przygotowany naprędce plan, zwłaszcza że trzej napastnicy znacznie zwolnili kroku. Nim się zorientował, dotarli do celu.
– Co my tu mamy…? – zapytał ni stąd, ni zowąd mężczyzna, najprawdopodobniej starszy człowiek, sądząc po barwie głosu. Zarejestrowawszy około trzydziestu Dezerterów, Albus nieznacznie się skrzywił.
– Och, nic specjalnego – odpowiedziała czarownica, która wyczarowała sznur. – Jedynie syna Harry'ego Pottera.
– Bzdury! – krzyknął ktoś, a ludzie zaczęli między sobą szeptać.
– Jeżeli nie wierzycie, sami zobaczcie! – podsumował niższy czarodziej, a ślizgon poczuł się niczym wystawiona na sprzedaż, wisząca na sklepowym manekinie peleryna. Wtem zaklęcie lewitacyjne zostało przerwane i upadł na ziemię; zawczasu zdążył ochronić głowę.
Teraz, leżąc na boku, mógł lepiej rozeznać się w sytuacji. Zgromadzeni wokół Dezerterzy mieli na sobie czarne, charakterystyczne szaty, ale zrezygnowali z posiadania masek. Różnili się miedzy sobą nie tylko wyglądem i wiekiem, ale również, co ciekawe, stopniem opanowania. Znajdowali się na swoistej polanie, która kiedyś najprawdopodobniej była placem zabaw dla dzieci, zaś zniszczone domy zostały postawione na wzór trapezu, każdy oddzielnie. Niektórzy ludzie stali wyprostowani niczym struny, sprawiając wrażenie zdenerwowanych bądź zaniepokojonych niespodziewanymi odwiedzinami, a inni – ci, którzy zachowali zimną krew – siedzieli w okręgu lub pochylali się do przodu. Większym spokojem charakteryzowali się starsi, zgarbieni czarodzieje, wyglądający na zmęczonych życiem.
Z chęcią zobaczyłby więcej, ale ktoś przysłonił mu widok.
– Hm, faktycznie – potwierdził wszem wobec zwalisty mężczyzna.
– Potter ma dwóch synów, prawda? – zagaiła inna kobieta.
– Ten jest młodszy. Widziałem go w więzieniu.
Albus zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć to spotkanie, a potem doznał olśnienia, smakując nikłego poczucia satysfakcji. W azkabańskich wspomnieniach zobaczył zakrwawionego, grubszego czarodzieja, który został zraniony albo przez niego, albo przez Sancticusa.
– Co tutaj robi? – zapytał jakiś mężczyzna z tłumu.
– Ciężko powiedzieć – odparł zgodnie z prawdą Grayson, jedyny człowiek, którego ślizgon mógł teraz zidentyfikować. – Jestem jednak przekonany, że jego ojciec nie ma o niczym pojęcia.
– Szczerze wątpię, by ktokolwiek wiedział, że tutaj jest – podsumował piskliwy, dobiegający gdzieś z tyłu głos. – Cóż, w naszym najlepszym interesie będzie, jeżeli tak pozostanie – stwierdził bez cienia emocji. – Zabijmy chłopca.
Albus wstrzymał oddech, podczas gdy serce chciało mu wyskoczyć z piersi. Trochę się uspokoił, dopiero kiedy propozycja nie spotkała się z miłym odbiorem.
– Absolutnie wykluczone! – zaoponowała czarownica, chodząca o kulach. Chociaż sprawiała wrażenie bardzo młodej, z pewnością była doświadczoną przestępczynią. – Chłopiec jest niezwykle cenny – dodała, a wdzięczność, którą przez moment odczuwał, przygasła w okamgnieniu. – To karta przetargowa, której tyle wyczekiwaliśmy.
Tłum zamruczał z aprobatą, a ślizgon, wciąż niezdolny do mówienia, wdychając drobinki brudu z ziemi, spróbował przesunąć się o kilka centymetrów, żeby zmniejszyć odczuwany ból ręki. Jego ruch został jednak zauważony przez człowieka, na którego dotąd nie zwracał żadnej uwagi oraz powstrzymany. Za chęć ulżenia sobie w cierpieniu został ukarany solidnym kopniakiem prosto w twarz.
– Ani drgnij!
Napastnik, który przeszedł do ataku, miał krzaczaste brwi, wyłupiaste oczy i wydatny nos. Pieklił się w miejscu, rozeźlony, podczas gdy usta Albusa wypełniły się krwią. Nie mając innej możliwości, z obrzydzeniem musiał ją przełknąć. Nawet nie próbując się powstrzymać, wbił w mężczyznę paskudny wzrok.
– Wydłubię ci te oczy, chłopcze! – ten dodał, podłapawszy spojrzenie. Zdeterminowany, ślizgon nie zaprzestał niemej nagany, nagle pragnąc, aby chwila, o której opowiadał mu Ares, nadeszła właśnie teraz. Wiedział, że to dziecinne i niedojrzałe, ale jeżeli złotooki bliźniak miał nad nim przejąć w przyszłości kontrolę, nie mógł sobie wymarzyć lepszego momentu. Oczywiście, rozumiał, że będzie wówczas niezainteresowany rozmiarem rzezi, której się dopuści, ale potrafił dokonać zręcznej wizualizacji, gdzie złośliwy czarodziej jako pierwszy rozpada się na miliony kawałeczków.
– Nie postępujmy zbyt pochopnie – stwierdził ktoś stojący z boku. – Popieram Sarę. Zanim zrobimy cokolwiek innego, musimy wybadać rynek, znaleźć kupca i wytargować odpowiednią cenę.
– Przekażmy chłopca Prawej Ręce Śmierci – zasugerowała Sara, dziewczyna, która jako pierwsza zasugerowała utrzymanie go przy życiu.
Zastanawiając się nad tym, Albus oderwał wzrok od piorunowanego degenerata. Prawdę powiedziawszy, to nie był najgorszy scenariusz – chociaż przemierzał świat w poszukiwaniu Darvy'ego, musiałby się trochę nagimnastykować, żeby spotkanie przebiegło na jego warunkach…
– Całkiem dobry pomysł – podsumował czarnoskóry mężczyzna stojący po lewej stronie okręgu. – Już wcześniej powinniśmy wyjaśnić z Prawą Ręką Śmierci kilka spraw, zwłaszcza kwestię otrzymania łaski lub złagodzenia kary za odejście. Jeżeli damy mu jasno do zrozumienia, że skończyliśmy z pełnieniem służby, ale nie będziemy działać na przekór niemu…
Nieliczni się roześmiali.
– Facet jest największym szaleńcem, jakiego w życiu spotkałem – podsumował ktoś. – Zanim w ogóle spróbujemy zawrzeć z nim pokój, powinniśmy mieć pewność, że sprawa chłopca wciąż jest u szczytu listy jego priorytetów.
– To dla nas najlepsze rozwiązanie. – Uśmiechnął się stojący za nim czarodziej. – Zawsze możemy mu zagwarantować śmierć dzieciaka.
– Jak dokonamy wymiany? Nie wiadomo, gdzie przebywa. Co więcej, nie mam najmniejszej ochoty na prowadzenie negocjacji za pośrednictwem Aliansu. – Grayson wytknął wszystkie niewiadome.
Słuchając pomruków zgody przeciwników, Albus doszedł do wniosku, że przypadkowo doświadczył prawdziwej niecodzienności. Aby przetrwać w niesprzyjających czasach, Diabli Dezerterzy, znani z siania chaosu i terroru, musieli uciec się do demokratycznego sposobu podejmowania decyzji. Najprawdopodobniej byli również, paradoksalnie, jedyną grupą spośród nowo powstałych, która nie wyłoniła spośród siebie przywódcy. Z kręgu nie wyróżniał się żaden potężny czarodziej, charyzmatyczny manipulator, pełen werwy, despotyczny lider, czy nawet przystojny, kierujący się poczuciem sprawiedliwości bohater – razem tworzyli zbitą, równoprawną społeczność. Wcześniej mówili o głosowaniu i najwyraźniej to właśnie przeważająca liczba głosów miała przesądzić o jego losie, jednak biorąc pod uwagę reputację zgromadzonych, nie liczył na szczęśliwe rozwiązanie.
– W takim razie przekażmy chłopca ojcu.
Usłyszawszy kolejną propozycję, niemal przytaknął razem z kilkoma Dezerterami. Ta opcja również przyniosłaby mu trochę korzyści, chociaż była bardziej polaryzująca, niż z początku zakładał. Zjednoczenie z tatą oszczędziłoby go na krótką metę, ale w ostatecznym rozrachunku nie uchroniłoby go przed popadnięciem w obłęd. Co gorsza, nawiązanie współpracy z rodziną czy przyjaciółmi oznaczałoby narażenie ich na niebezpieczeństwo…
Sugestia nie spotkała się z przyjaznym odbiorem. Rozmyślania Albusa przerwały gniewne parsknięcia oraz pełne niezadowolenia pomruki.
– Wykluczone – zaoponował stojący z boku zgarbiony, starszy mężczyzna o naznaczonej zmarszczkami twarzy i czarnych wąsach. – Z powodu Harry'ego Pottera spędziłem w Azkabanie dwadzieścia pięć lat. Nie wyświadczę mu żadnej przysługi. Jeżeli zdecydujecie inaczej, osobiście się postaram, aby chłopiec nie dożył spotkania.
– Och, daruj sobie te farmazony, Walden – prychnął inny czarodziej. – Nic nie zdziałasz w pojedynkę…
– Ze wszystkich naszych wyborów Harry Potter wydaje się najkorzystniejszym i najrozsądniejszym – powiedziała krótko obcięta czarownica, która weszła w posiadanie różdżki Aresa. – Jest wszystkim, co pozostało z Ministerstwa Magii i, gdy się postara, może przyznać nam immunitety…
– Co ty pleciesz, kobieto? – zadrwił agresywny mężczyzna, który wcześniej wymierzył ślizgonowi kopniaka. – Ministerstwo jest skończone! Gdy Waddlesworth zwyciężył w wyborach, rozniósł cały system.
– No właśnie, Waddlesworth. Moglibyśmy przekazać chłopca Wybawczemu Aliansowi Różdżek! – krzyknął ktoś.
Chociaż tłum wydawał się niezadowolony z propozycji, Albus walczył z potrzebą pokiwania głową. Już wcześniej zawarł umowę z Warrenem, więc mógł ponownie spróbować swego szczęścia.
– To bezsensowne, bo Waddlesworth jest cieniem człowieka, którym niegdyś był – wytłumaczył towarzyszom Grayson. – Nie ma potrzeby prowadzić z nim negocjacji, ponieważ nie obdarzy nas złotem, nie uzna zasług i nie poprawi naszego wizerunku.
– Święta prawda. Po fiasku Zjednoczonego Ministerstwa ten kapuściany łeb stracił ochotę na dalszy podbój świata. Słyszałem, że odkąd przypadkowa grupa renegatów sprzątnęła Młota, niemal do złudzenia przypomina ducha – dodał stojący gdzieś z tyłu czarodziej.
Ślizgon wytrzeszczył oczy, szczerze zdumiony najnowszymi rewelacjami. Nie miał zielonego pojęcia, że Waddlesworth stracił swego najwierniejszego osiłka, ani że nurza się w depresji. Oczywiście, wiedział o jego trudnościach finansowych oraz braku poparcia społeczeństwa dla Wybawczego Aliansu Różdżek, ale nawet nie przypuszczał, że nadejdzie czas, gdy będzie niezainteresowany uwagą.
– Młot dostał za swoje. – Uśmiechnął się mężczyzna, będący w posiadaniu oręża Albusa. – Kiedyś złamał mi nos.
– Och, tylko on…? – zapytał niewinnym tonem ktoś obok, a grupa zarechotała.
– Proponuję się skupić na ważniejszych kwestiach – odezwał się zachrypnięty czarodziej, którego ślizgon wcześniej słyszał podczas obchodu. – Nasze miasteczko odwiedził jeszcze jeden gość. Od samego początku miałem rację!
– Jak dorwaliście chłopca? – spytał ze spokojem drugi z patrolujących teren.
– Wysłaliśmy do was Petersona, a kilka minut później zobaczyliśmy błysk światła za budynkami – odpowiedział Grayson. – Gdy wybadaliśmy sprawę, zaszliśmy młodego od tyłu i unieszkodliwiliśmy. W okolicy nie kręcił się nikt podejrzany.
– Wystarczy tych przepychanek! Paplanina do niczego nas nie zaprowadzi!– zagrzmiał mężczyzna, który jako pierwszy zasugerował morderstwo. – Z ponownej współpracy nici, a chłopak to ślepy zaułek. Skończmy z niepotrzebnym dywagowaniem i po prostu go sprzątnijmy. Miejmy to za sobą.
Usłyszawszy zgodne pomruki, Albus zaczął się hiperwentylować – najwyraźniej, pomimo sporej gamy możliwości, Diabli Dezerterzy postanowili zignorować głos rozsądku i postąpić zgodnie ze swoją brutalną naturą. Wierząc, że głosowanie zostało zakończone, a sprawa przesądzona, ponownie zaczął się szarpać, nie przejmując się tym, że znów może otrzymać kopniaka. Gdyby nie miał sklejonych ust, z pewnością zabrałby głos i przy pomocy słynnego na cały świat ślizgońskiego sprytu znalazłby lepsze rozwiązanie.
Zorientował się za późno. Kątem oka zauważył ruch, szybki i zdecydowany, więc wrzasnął ze strachu. Głos, który wydobył z gardła, był stłumiony przez zaklęcie, spotęgowany przez świeżą krew na języku. Zrozumiawszy, że ten pojedynek przyjdzie mu stoczyć bez użycia magii, spróbował wykręcić głowę, aby obserwować poczynania przeciwników i wywnioskować, z której strony nadejdzie pierwszy cios. Wiedział, że musi walczyć. Nie może dziś zginąć, nie po tym wszystkim, z czego zrezygnował mniej więcej godzinę temu…
Wtem usłyszał głośne, a zarazem odległe dudnienie. Dźwięk postawił wszystkich na nogi, kilku czarodziejów podskoczyło w miejscu, a na skórze Albusa pojawiła się gęsia skórka. Napastnicy spojrzeli w górę, więc podążył za nimi wzrokiem, zadowolony z rozproszenia uwagi i zaciekawiony niecodziennym zjawiskiem.
Chociaż patrzył pod dziwnym kątem, bez trudu namierzył źródło hałasu. Gdzieś w oddali, w odległości od mniej więcej pół mili, niebo przeszył snop światła. W ciemności zielone płomienne smugi z gracją tańczyły wokół gwiazd, wyginały w różne strony, promieniując mocą. Kiedy zniknęły, następne smugi eksplodowały na znacznie mniejsze wiązki. Trochę przypominało to pokaz fajerwerków, jednak biorąc pod uwagę okoliczności, z pewnością nikt nie wystrzeliwał sztucznych ogni.
Nic nie wskazywało na to, żeby przedstawienie wkrótce się zakończyło, a po kilku dłuższych chwilach ludzie zaczęli się niepokoić. Albus zaczął wytężać słuch, zaskoczony obrotem sytuacji i w pełni świadomy swojej ponurej perspektywy. Tłum rozgorzał od rozmów, że nie sposób było rozróżnić poszczególnych słów.
– WYSTARCZY! SKOŃCZCIE WRESZCIE PANIKOWAĆ! – Grayson podniósł głos, a Dezerterzy zamilkli. Jego wzburzenie w pewnym stopniu ukrywały srebrzyste, opadające na twarz włosy. – Musimy się rozdzielić. Część z was pójdzie ze mną to sprawdzić, reszta zostanie z chłopcem… – zaproponował, ale zanim skończył zdanie, usłyszał pierwsze protesty związane z podziałem ról.
– Nie, zgłaszam się na ochotnika do…
– Nie będziesz mi rozkazywał…
Grayson, niczym prawdziwy przywódca, zupełnie zignorował marne próby przeciwstawienia się towarzyszy i po prostu pospieszył w stronę wciąż wystrzelanych szmaragdowych strużek światła, żywszych i głośniejszych niż dotąd. Wcześniej wybrani, ruszyli za nim w pogoń, rozpraszając się po zakurzonych drogach; ostatecznie zniknęli w ciemności.
Albus pozwolił sobie na policzenie pozostałych. Grupa zdecydowanie się zmniejszyła. Z miejsca nie ruszyło się około dziesięciu osób, a jedyną przeciwniczką, którą rozpoznawał, była krótko obcięta czarownica, która przyczyniła się do jego schwytania. Co ciekawe, wielu wciąż nie odrywało wzroku od intrygującego pokazu fajerwerków albo wymieniało zaniepokojone spojrzenia…
Wiedząc, że nie dostanie następnej szansy, przystąpił do działania. Obrawszy pierwszy cel, znajomą kobietę, z całym impetem uderzył w nią ramieniem, przez co upadła na ziemię. Nie patrząc, czy przykuł czyjąś uwagę, postawił wszystko na jedną kartę – doskoczył do niej i przeszukał kieszenie jej szaty. Gdy znalazł upragniony przedmiot, starą różdżkę Reginalda Aresa, pozwolił sobie na mały zwycięski uśmiech.
Z ulgą wymamrotał zaklęcie obronne. Ci, których Grayson zostawił w tyle, zaczęli krzyczeć i miotać klątwami, ale Albus, nawet ze związanymi rękoma, zdołał wykonać dawno wyuczone, kuliste ruchy. Z zawziętością skoncentrował się na zawiłym wzorze, który zapamiętał, dzięki czemu odbijał wszystkie czary, oprócz uśmiercającego – temu po prostu uskakiwał z drogi. Skoordynowanie ruchów okazało się nie lada wyzwaniem, aczkolwiek odbyty pod okiem Sancticusa trening oraz zdobyte na wyspie doświadczenie bojowe przyniosły oczekiwane rezultaty.
Zewsząd latały zaklęcia. W wirze walki zauważył, jak zabłąkane pomarańczowe przekleństwo rykoszetem uderza jednego z mężczyzn w kolano, a w konsekwencji czar, który ten wystrzelił, trafił w kogoś innego. Nie wahał się nawet przez sekundę i posłał ogłuszacza w podnoszącą się z ziemi kobietę.
Nie dbał o dokładność wymierzanych klątw, ale nadrabiał to szybkością i zawziętością. Miotane zaklęcia odbijały się od siebie, a potem konsekwentnie sięgały celu. Gdy przewaga przeciwników się znacząco zmniejszyła, uznał, że nie powinien ryzykować dalszej walki. W momencie przerwał natarcie i ruszył przed siebie. Wyminąwszy dwóch Dezerterów, uderzył trzeciego w twarz, po czym zniknął w ciemności, idąc tropem Graysona.
Wiedział, że grupa ruszyła za nim w pościg. W głowie liczył kroki, próbując określić dzielącą ich odległość. Był przekonany, że pędzą ile sił w nogach, zdeterminowani, aby go dorwać, zanim dotrze do reszty. Chociaż bardzo się starał, piętno, jakie ten długi dzień na nim odcisnął, w końcu dało o siebie znać. Nadmierny wysiłek w połączeniu z brakiem odpoczynku sprawił, że drżały mu mięśnie, a twarz płonęła z gorąca, niemniej jednak nie mógł pozwolić sobie na odsapnięcie…
Finite, pomyślał z radością i oswobodził ręce oraz cofnął zaklęcie sklejające usta. Natychmiast zaczerpnął powietrza, w końcu oczyszczając gardło z resztek krwi i nagradzając swoje nozdrza za wytrzymałość – gdy leżał na ziemi, nawdychał się dużo kurzu i brudu. Skupiony na uważnym stawianiu kroków, zdołał przewrócić oręż Aresa w dłoniach, zadowolony z jego dotychczasowego posłuszeństwa. Oczywiście, nie czuł się z nim równie swobodnie, co z własnym, ale musiał wystarczyć. Miał też wielką nadzieję, że mężczyzna, który zabrał mu różdżkę, po prostu ją schował, a nie złamał wpół.
Wypatrzywszy okazję, skręcił za róg. W pewnym momencie przestał zapadła błoga cisza, co oznaczało, że uciekł pościgowi – mógł więc zwolnić kroku, złapać oddech i obrać nowy kierunek. Nie mając wiele możliwości, skierował się w stronę zielonych błysków na niebie, ale gdy po kilku minutach marszu spojrzał w górę, zauważył, że pokaz się zakończył, dudnienie odeszło w niepamięć, a osoba, która wystrzeliła fajerwerki, z pewnością zbierała baty – niezależnie od jej pobudek, był naprawdę wdzięczny.
Na chwilę obecną musiał się jednak zmierzyć z innym problemem, a mianowicie swoją obecną lokalizacją. W trakcie ucieczki podjął wiele nieprzemyślanych decyzji, skręcał w zupełnie przypadkowe uliczki oraz manewrował pośród wyrw w murach i drewnianych szczelin, aby oszukać przeciwników. Czuł się pewnie, zostawiając pościg za sobą, ale jak blisko podszedł tych, którzy postanowili zrobić rozeznanie…?
Powoli się cofnął, wpatrzony w nocne niebo. Chciał mieć lepszy widok na okolicę. Znajdował się na czymś w rodzaju polany, aczkolwiek gęsto wyściełanej ruderami – podczas ataku miasteczka otaczające go domy zostały zredukowane do mniej więcej jednej trzeciej normalnych rozmiarów. Idąc wstecz, sukcesywnie poszerzał swoją wizję, a następnie podskoczył w miejscu, gdy ktoś na niego z impetem wpadł.
Krzyknął i się odwrócił. Bez zastanowienia uniósł różdżkę Aresa, gotowy do najpierw wyprowadzenia ataku, a potem przeprowadzenia przesłuchania, ale zastygł w bezruchu, kiedy zobaczył twarz napastnika.
– Morrison…?
