Rozdział 8. Grzechy ojców…


– Wejść! – rozległo się wewnątrz gabinetu alcalde w odpowiedzi na pukanie żołnierza.

Wartownik przy drzwiach otworzył je przed przybyłymi i dwaj lansjerzy wprowadzili don Alejandro do wnętrza. Starszy caballero zrobił kilka kroków i zamarł. Po kilku dniach gościny królewskiego wysłannika pomieszczenie wyglądało, jakby przeszła przez nie trąba powietrzna. Księgi podatkowe i raportowe, do tej pory porządnie poukładane w kufrach i na półkach, teraz piętrzyły się w chwiejnych stertach na podłodze i biurku. Niektóre były pootwierane w przypadkowych miejscach, z innych, zamkniętych, wystawały świstki, szmatki, kawałki sznurka – jakby ktoś je przeglądający zaznaczał miejsca tym, co wpadło mu pod rękę. Dla don Alejandro, który spędził już kilka pracowitych popołudni porządkując wraz z innymi caballeros notatki de Soto i próbując dojść do ładu z tym, ile z pieniędzy zgromadzonych w kasie należało odesłać do gubernatora jako należny podatek, a ile zwrócić okradzionym mieszkańcom Los Angeles, widok takiego chaosu był wstrząsem.

Coś z tego, co odczuł, musiało odbić się na jego twarzy.

– Nie obawiajcie się – odezwał się Risendo. – Przed moim odjazdem wszystko wróci na swoje miejsce, czy tutaj, czy w hacjendzie.

Caballero obejrzał się. Pułkownik siedział wygodnie w odsuniętym od biurka dawnym fotelu alcalde, opierając buty na krawędzi blatu, niemal zasłonięty przez stertę ksiąg, z których każda była otwarta i odwrócona grzbietem do góry. Tuż przy jego stopach piętrzył się drugi stos tomów i don Alejandro ze zdumieniem rozpoznał ich okładki. To były jego własne rejestry.

Teraz rozejrzał się po pomieszczeniu uważniej i dostrzegł, że panujący tu bałagan jest jednak pozorny. Rachunki alcalde, wyjęte z ich dotychczasowych miejsc, leżały tylko przy biurku, a złożone w stosach na podłodze foliały niewątpliwie zostały przywiezione z domów innych caballeros. Rozpoznał te oprawione w ciemnoczerwoną skórę. Pochodziły z gabinetu Estebana. Obok piętrzyły się inne, które z całą pewnością należały do don Tomaso. Odsunięto je pod ścianę, co zapewne oznaczało, że ich właściciele zostali już przesłuchani.

– Wracajcie na posterunek – polecił wysłannik żołnierzom. Ci karnie odwrócili się i wyszli.

Stuknęły drzwi. Przez dłuższą chwilę w gabinecie panowała cisza. Słychać było tylko cichy szelest, z jakim pióro przesuwało się po kłykciach pułkownika. Risendo obracał je w palcach, gładził, zginając lekko i prostując. Wydawał się być tym całkowicie pochłonięty, ale don Alejandro natychmiast przypomniał sobie zebranie w gospodzie, gdzie wysłannik bawił się tak kartką papieru i był pewien, że to gra mająca wytrącić go z równowagi, a mężczyzna obserwuje go kątem oka, czekając na jego reakcję.

– Więc w końcu możemy porozmawiać w cztery oczy, señor de la Vega – odezwał się wreszcie Risendo.

– W końcu? – odpowiedział mu pytaniem don Alejandro. – Z jakiego powodu tak twierdzicie? Mogliście spotkać się ze mną już pierwszego wieczoru.

– Wolałem poczekać – odparł pułkownik z nieprzyjemnym grymasem na twarzy. Zdjął nogi z biurka i wstał. – Chyba uchybiłem dobrym obyczajom. Siadajcie, señor de la Vega – wskazał na krzesło. – Siadajcie i bądźcie uprzejmi udzielić mi kilku odpowiedzi.

Don Alejandro pokręcił głową.

– Nim zaczniecie zadawać mi pytania – odparł – odpowiedzcie na jedno moje. Kiedy zwolnicie mojego syna z aresztu?

– O tym porozmawiamy później.

– Nie. Aresztowaliście go, zarzucając mu zabójstwo w pojedynku. Nawet jeśli to faktycznie nie był wypadek, a jako jego ojciec mówię wam, że nie zaplanował tej śmierci i nieważne jest, co czuł do tego człowieka, to wasz zarzut nie ostanie się przed magistrado! Królewskie prawo…

– Królewski rozkaz uczynił mnie wykonawcą woli króla! – W lodowatym głosie Risendo nie było już nawet cienia uprzejmości. – Siadajcie, de la Vega! Jeśli chcecie dowiedzieć się czegokolwiek o losie swego syna, siadajcie i zacznijcie odpowiadać na moje – podkreślił – pytania!

Caballero wstrząsnął się, słysząc, jakim tonem zwraca się do niego przybysz. Opuszczając przed laty Madryt uważał, że pozostawia całą tę historię za sobą. Fundusz w rękach bankiera miał gwarantować, że syn Lino Risendo nigdy się nie dowie, kto opłacił jego utrzymanie, edukację i oficerski patent. Kto czuł się zobowiązany, by zatroszczyć się, choć pobieżnie, o rodzinę poległego żołnierza. To była jedna z ostatnich spraw, jakie załatwił, opuszczając wraz z żoną i synem Hiszpanię, i przestał o niej myśleć już lata temu, gdy otrzymał list, że chłopiec dorósł i wykorzystał pozostawione mu pieniądze, by zacząć karierę w wojsku. Co miało się z nim stać dalej, zależało już tylko od niego samego.

Nigdy nie pomyślał, że tamten chłopiec może tak szybko awansować. Ale teraz siedział przed nim młody mężczyzna w mundurze pułkownika, drwiący i wrogi, człowiek, w którego rękach było życie jego jedynego syna…

W tej chwili zrozumiał, że są bezbronni, on i Diego, a ich jedyną szansą jest uniknięcie czegokolwiek, co by prowokowało Risendo. Zajął więc wskazane miejsce bez słowa czy gestu sprzeciwu i czekał.

Pułkownik wyjął spod księgi i przesunął w jego stronę niewielki szkic.

– Kim jest ten mężczyzna? – Niemalże warknął to pytanie.

Don Alejandro zacisnął na moment wargi. Nie spodziewał się, że zobaczy podobiznę brata w rękach tego człowieka. Królewski wysłannik musiał przeszukać jego gabinet w hacjendzie.

– Mój brat, Alphonse de la Vega.

Risendo zabębnił palcami po blacie biurka.

– Nie sądziłem, że w Kalifornii jest dwóch de la Vegów – rzucił. – Gdzie go znajdę?

– Na cmentarzu w Guernavaca. Od ponad trzydziestu lat.

– Słucham? – Przez moment na twarzy królewskiego wysłannika odbiło się zaskoczenie, niedowierzanie, jakby spodziewał się całkowicie innej odpowiedzi. Zaraz jednak się opanował, tylko lekkie zmrużenie oczu zdradzało, z jakim napięciem czeka na odpowiedź don Alejandro.

– Mój brat zginął zastrzelony w bitwie pod Guernavaca, ponad trzydzieści lat temu.

Przez chwilę w gabinecie panowała cisza.

– Żołnierski los – powiedział w końcu Risendo znacznie spokojniejszym tonem, wręcz z zadumą. – A skoro o tym mowa… Czy byliście w 1788 roku w Kadyksie?

– Owszem.

– Wasz brat także?

– Alphonse nie żył już od trzech lat. Mówiłem wam, że zginął w…

– W Guernavaca – przerwał mu Risendo. – Nie podaliście dokładnej daty.

– Interesuje was to?

Przez chwilę wysłannik wpatrywał się w miniaturę. Palce jednej dłoni mu drżały, jakby siłą woli powstrzymywał się od zgniecenia spłowiałej kartki. Wreszcie jednak odetchnął, uspokajając się i pokręcił głową.

– Nie, już nie. – Przesunął miniaturę po biurku. – Odeślę ją do waszej hacjendy wraz z księgami. Wasza gospodyni była bardziej niż pomocna – prychnął z nagłą drwiną. – Wskazywała moim ludziom, które księgi powinni zabrać, by udowodnić waszą niewinność, więc zapewne będzie mogła odłożyć to na właściwe miejsce.

Skrzywił się i odłożył portret.

– Zajmijmy się tym, co mnie tu sprowadziło – stwierdził, otwierając rejestr alcalde na stronie założonej sporą drzazgą. – Wydatek na zabezpieczenie źródła wody – zaczął. – Wpisał niejaki Luis Ramone. Możecie mi opowiedzieć, gdzie było to źródło?

Don Alejandro odetchnął nieznacznie. Nie rozumiał, co kryło się za pytaniem o jego zmarłego brata, ale poczuł się pewniej, gdy z głosu Risendo zniknęła tak wyraźna wrogość. Nie mógł być traktowany jako przeciwnik, jeśli miał liczyć choćby na szansę uwolnienia Diego.

– Luis Ramone, nasz ówczesny alcalde, uznał, że wzbogaci się, sprzedając nam podczas suszy wodę z jedynego źródła w okolicy… – odpowiedział.

Mówił ledwie kilka chwil, gdy Risendo mu przerwał i zażądał informacji o czymś zupełnie innym, domu, który miał należeć do sierżanta Mendozy, a który tak nieoczekiwanie spłonął. Zaraz potem wysłannik chciał wiedzieć wszystko o obrabowaniu banku i procesie, na którym Diego bronił domniemanego złodzieja. Kolejne pytania padały coraz szybciej, wypowiadane coraz bardziej napastliwym tonem, a Risendo co i rusz zmieniał wątek, urywając wypowiedź don Alejandro w pół słowa. Słysząc, jakim tonem pułkownik zadaje pytania, starszy caballero był coraz bardziej przekonany, że Gilberto Risendo jest bardziej synem swej matki, nie ojca. Przypomniał sobie pełne furii krzyki Inez i poczuł, że robi mu się zimno. Ktoś taki jak ona nie oszczędziłby Diego. Musiał spróbować, póki była choćby szansa, że syn tej kobiety nie zapamiętał się w swojej wrogości wobec niego.

– Dosyć! – przerwał przepytywanie. – Wasze pytania niczemu nie służą!

– Ależ służą, służą – odparł pułkownik. – Tylko wy nie musicie wiedzieć, do czego zmierzam.

Don Alejandro na moment zamknął oczy i odetchnął głęboko, by się uspokoić. Jeśli dobrze ocenił sytuację…

– Ile? – spytał.

– Ile czego? – odpowiedział mu pytaniem Risendo.

– Widzę, do czego zmierzacie. Ile chcecie od nas zażądać? – sprecyzował caballero. – Od pueblo ogółem i od de la Vegów szczególnie.

Pułkownik gwałtownie wyprostował się za biurkiem, jakby uderzony. Powoli wpół uniósł z fotela, wspierając na jego blacie. Szeroko rozpostarte palce obu dłoni wydawały się drgać.

– Czy dobrze zrozumiałem wasze pytanie, señor de la Vega? – powiedział niskim, ściszonym głosem. – Czy właśnie próbujecie przekupić wysłannika króla? – To pytanie zostało wymówione już głośniej, a Risendo przechylił się do przodu, w stronę starszego mężczyzny. – Czy chcecie, bym was oskarżył i aresztował? – To ostatnie pytanie niemal wysyczał z furią.

– A nie zrobiliście tego? – Don Alejandro wytrzymał jego spojrzenie. – Nie aresztowaliście całego puebla? Nie zastraszacie teraz ludzi, byśmy nie odważyli się protestować, cokolwiek zdecydujecie? Czy to wszystko nie jest po to, byśmy wam zapłacili okup za nasze życie i wolność?

Risendo opadł z powrotem na fotel.

– Tego się po mnie spodziewacie? – zapytał nieoczekiwanie cichym głosem, wręcz łagodnie, nie odrywając wzroku od caballero. – To, o co pytam, nie ma dla was znaczenia? Sądzicie, że to tylko gra z mojej strony? Że kazałem was wszystkich uwięzić, byście tym chętniej zapłacili mi za korzystny dla was wyrok?

– A czy tak nie jest?

– Odpowiedzcie mi na jedno pytanie, señor de la Vega. Czy zaproponowalibyście taki okup, jak to nazwaliście, waszemu alcalde czy jakiemukolwiek innemu wysłannikowi gubernatora?

– Znacie odpowiedź.

Pułkownik pokręcił powoli głową.

– Gubernatora Kalifornii czeka niebawem bardzo nieprzyjemna niespodzianka – powiedział z namysłem, jakby do siebie. – A dla waszej informacji, moja odpowiedź brzmi: nic. Nic i niczego. Nic od was nie chcę i niczego od was nie zażądam. A zwłaszcza żadnych pieniędzy. Nie jestem jednym z tych chciwych lizusów waszego gubernatora. Nie możecie mnie przekupić. Wypytuję was, bo prowadzę śledztwo nie tylko w sprawie jednego chciwego złota kapitana i durnia będącego tutejszym alcalde. Dostałem zadanie od wicekróla i mam zamiar je wypełnić, a wasza propozycja, señor, wasza i innych caballeros, jest dla mnie obelgą! Rozumiecie to? – spytał, znów głosem pełnym ledwie hamowanej furii.

Don Alejandro pochylił lekko głowę na znak przeprosin. Ten gest przywołał nagły uśmiech na twarzy pułkownika.

– Moja sława i moja pozycja opierają się na tym, że nikomu jeszcze nie udało się wpłynąć na to, co robię podczas misji – odezwał się już spokojniej, z nieskrywaną dumą. – Dostałem polecenie, by wyjaśnić tu w Kalifornii pewne sprawy i będę drążył tak długo, aż dostanę wszystkie odpowiedzi. Te księgi – wskazał na stosy foliałów – pozwoliły mi już znaleźć część z nich, ale są jeszcze takie, które mogę usłyszeć tylko z waszych ust.

– Mam w to uwierzyć? – Tak samo jak Risendo, don Alejandro nie podnosił głosu. – Przyjąć, że po latach dotarł tutaj uczciwy człowiek?

– A czy właśnie nie zależało wam na tym, bym był uczciwy? – zadrwił wysłannik. – Czy wasz podarunek nie miał uchronić mnie przed losem ulicznego złodziejaszka?

Starszy caballero gwałtownie wciągnął powietrze, słysząc to potwierdzenie swoich podejrzeń.

– Myśleliście, że nie dowiem się tego? Jestem królewskim śledczym, pułkowniku de la Vega – zakpił Risendo przypominając dawny wojskowy tytuł don Alejandro. – Moim zadaniem jest odkrywać prawdę i uwierzcie mi, jestem w tym naprawdę wprawny. Gdy już wiedziałem, kto wypłacał mi pieniądze, nakłonienie go do zeznań było dziecinną zabawą. – Uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Powiedziałem wam, że czekałem na to spotkanie i rozmowę, czyż nie? Więc teraz chcę od was usłyszeć, kim był mój ojciec i czemu wyznaczyliście pensję na moje utrzymanie.

– Czemu mnie o niego pytacie? – Don Alejandro ochłonął na tyle, by zadać to pytanie. – Czy matka wam o nim nie mówiła?

Risendo szarpnął się, jak uderzony.

– Tego, co mówiła mi matka, nie będę z wami roztrząsać – warknął. – Odpowiadajcie!

Don Alejandro na moment pochylił głowę.

– Wasz ojciec, sierżant Lino Risendo, zginął w Kadyksie – odpowiedział, zmuszając się, by mówić spokojnie, jakby opowiadał przyjacielowi o dawnych wspomnieniach, w nadziei, że uspokoi to młodszego mężczyznę. – Wtedy, w osiemdziesiątym ósmym. Zmarł od przypadkowego postrzału. Wracał ze służby, gdy w mijanej tawernie wybuchła awantura. Ktoś oszukiwał w kartach. Lino wraz z dwójką innych żołnierzy próbował zatrzymać tego karcianego oszusta, ktoś sięgnął po broń, i… – Starszy de la Vega zawiesił głos na moment, pozwalając, by wysłannik usłyszał dawny smutek po stracie towarzysza, podwładnego i przyjaciela, nim podjął opowieść. – Wasza matka była już wtedy wraz z wami w Madrycie, w domu mojego teścia. Wysłałem ją tam na prośbę sierżanta, byście mieszkali lepiej niż w podrzędnej gospodzie. Kiedy zdecydowała się stamtąd odejść – caballero spojrzał w bok, próbując ukryć kłamstwo – zadbałem, by miała pensję, która pozwoli jej nie martwić się o dach nad głową i co włożyć do garnka następnego dnia.

Wydawało się, że wspomnienie poskutkowało, bo pułkownik przyglądał się rozmówcy znacznie spokojniej, bez widocznej wrogości.

– Dlaczego? – zapytał. – Dlaczego poświęciliście czas i pieniądze, by zatroszczyć się o wdowę?

– Tylko tak mogłem się odwdzięczyć sierżantowi za jego odwagę tutaj, w Nowej Hiszpanii – odpowiedział szczerze don Alejandro. – W tej samej kampanii, w której zginął mój brat, Lino Risendo zdołał wyprowadzić swój oddział z zasadzki i ostrzec innych. Nie miałem wtedy wątpliwości, że gdyby nie on, zostałbym na polu bitwy wraz z większością moich ludzi. Za tamto starcie dostał awans na sierżanta, liczyłem, że po powrocie z Kadyksu będę mógł uzyskać dla niego stopień porucznika. Zasługiwał…

Nieoczekiwanie Risendo skrzywił się nieprzyjemnie.

– Zatem uczciliście pamięć mojego ojca, señor de la Vega, dając jałmużnę mojej matce? – zadrwił. – A teraz zapewne oczekujecie mojej wdzięczności za tę hojność?

– Jałmużnę? – zdumiał się don Alejandro. – Nie nazwałbym tego jałmużną! Raczej darem, by uhonorować pamięć waszego ojca!

– Mój ojciec nie miał honoru! – warknął pułkownik.

Zaskoczenie starszego mężczyzny zmieniło się w gniew.

– Wasz ojciec był odważnym człowiekiem! Jednym z najlepszych żołnierzy, jakich miałem pod komendą! Gdyby nie ta zbłąkana kula, zrobiłbym wszystko, by został oficerem, a tak zmarł jako sierżant. Mogłem tylko zadbać o jego rodzinę, wpierw polecając waszą matkę do domu mego teścia, a potem troszcząc się, byście nie przymierali głodem! I tak, byś także mógł zostać oficerem, jeśli wybierzesz taką drogę! A jeśli mówimy o wdzięczności… – Don Alejandro urwał na moment, oddychając głęboko, by nie powiedzieć za wiele o tamtej kobiecie. Nie mógł tego zrobić w tej chwili, nie, kiedy Diego jest uwięziony. – Jeśli mówimy o wdzięczności, to jest to kwestia między mną, a waszą matką – powiedział. – To ona może mówić, że jest mi coś winna po tym, co się zdarzyło w Madrycie.

Risendo potrząsnął głową, jakby oszołomiony tym wybuchem caballero. Grymas gniewu wykrzywił mu twarz.

– Ona? Wdzięczna wam? Za co? Za wymuszenie na niej niechcianego małżeństwa? Powiedzcie raczej, że okupiliście tym groszem występek własnych żołnierzy! A ten Risendo był jedynym, który się zgodził dać swe nazwisko zhańbionej! I pewnie dlatego tak spełnialiście jego życzenia!

Przez moment don Alejandro nie rozumiał, o czym mówi pułkownik. W następnej chwili jego opanowanie rozsypało się w proch. Zerwał się z krzesła, oparł się rękoma o biurko i przechylił.

– Ta kobieta może być mi wdzięczna, że nie oddałem jej w ręce prawa, gdy schwytano ją na próbie porwania mego syna! – wysyczał prosto w twarz młodszego mężczyzny. – Może ty, pułkowniku, traktujesz swoich ludzi jak posłuszne pionki, nawet w tak małym oddziale, jak ten tutaj, ale ja zawsze wiedziałem, co moim podwładnym leży na sercu. Zwłaszcza, jeśli idzie o tak zdolnego żołnierza, jak Lino!

– Dosyć! – Risendo poderwał się ze swego fotela.

Jednak starszy caballero nie miał zamiaru zamilknąć.

– Twój ojciec poznał i poślubił piękną kobietę – powiedział dobitnie. – Poprosił, bym wsparł jego rodzinę, więc zadbałem o dom w Madrycie, gdzie mogła żyć wygodnie, otoczona szacunkiem. Ale zdecydowała inaczej. Kiedy zatrzymano ją na ulicy z moim synem pod płaszczem uznałem, że to rozpacz po śmierci męża zaćmiła jej rozum i tylko dlatego nie zgodziłem się, by ją uwięziono! Zadbałem jednak, by po tym, co zrobiła, pieniądze były przeznaczone dla ciebie, nie dla niej. Na twoje wychowanie, edukację i oficerski stopień!

Pułkownik cofnął się o krok. Przez dłuższą chwilę patrzył na starszego de la Vegę, wyraźnie wstrząśnięty. Wreszcie odwrócił wzrok i rozejrzał po gabinecie. To go jakby otrzeźwiło i jego twarz stała się na nowo obojętną maską. Usiadł ponownie w fotelu, rozpierając się wygodnie, nim spojrzał znów na don Alejandro i pokręcił powoli głową.

– Moja matka nie wspomina najlepiej waszej łaski – wycedził. – Nie próbujcie się też łudzić, że przez pamięć tamtego daru będę wam w czymkolwiek ustępował. Szczególnie w sprawie waszego syna.

To jedno słowo podziałało na starszego caballero jak lodowaty prysznic, przypominając mu, jaka jest stawka tego spotkania.

– Mój syn… – zaczął.

– Wasz alcalde nie żyje – przypomniał Risendo. – I to on go zabił.

– To był pojedynek! I to alcalde rzucił wyzwanie!

– Dosyć! Tu nie chodzi już o tego de Soto! – warknął wysłannik. – On dzięki waszemu synowi przynajmniej skończył szybko i ma nazwisko na grobie, zamiast gnić w dole dla skazańców w Monterey! Bo to, co tu znalazłem, wystarczyłoby, by mu zapewnić szafot, jeśli nie dożywocie w kopalni srebra!

– Sądzicie, że uwierzę, że taka byłaby kara za kilka podatkowych oszustw? – odparł gniewnie don Alejandro. – Gubernator był innego zdania. Żadna z naszych skarg nie spotkała się z odpowiedzią, choćby najlżejszą naganą!

Pułkownik przechylił się do przodu.

– Już wam powiedziałem, że gubernatora czeka niespodzianka, bardzo nieprzyjemna niespodzianka. Znalazłem w waszych księgach dość dowodów, by postawić mu poważne zarzuty. A jeśli idzie o tego waszego alcalde… – Risendo na moment zawiesił głos. – To, że zaangażował się w handel ludźmi wraz z Monsangre, to była tylko wisienka na torcie. Parę innych jego interesów, do których wykorzystał zdefraudowane tu pieniądze, zapewniało mu oskarżenie o zdradę stanu!

Don Alejandro wyprostował się, zaalarmowany. Nic, na co on i inni caballeros trafili w papierach de Soto nie sugerowało podobnego zarzutu. Ignacio był chciwy i samolubny, ale wplątać się w coś takiego? Jakim cudem to przeoczyli?

– Co? Szukaliście takich dowodów? – zadrwił wysłannik. – Nie mogliście ich znaleźć. Nie tutaj. Jak sądzicie, czemu dotarcie tu z Monterey zajęło mi tyle czasu? Miałem akt oskarżenia w ręku jeszcze zanim się tu zjawiłem, a w tych papierach – klepnął księgi rachunkowe alcalde – znalazłem tylko jego potwierdzenie. Liczyłem, że przesłucham tego de Soto, dowiem się więcej o sprawach, których nie zapisał. Niestety, wasz syn skomplikował mi śledztwo.

– Więc to dlatego go oskarżacie?

Risendo przestał się uśmiechać.

– Nie – odparł. – Nie dlatego. Jutro zakończę moje śledztwo tutaj i ogłoszę wyrok, także w jego sprawie. Dowiecie się wtedy, jakie postawiłem mu zarzuty. Jak na tę chwilę, wrócicie do gospody.

– Najpierw chcę zobaczyć syna! – Don Alejandro nie miał zamiaru rezygnować z choćby chwili rozmowy z Diego. Jeśli nadzieja na jego wykupienie zawiodła, będzie potrzebował całego sprytu Zorro, by się uwolnić. A on musiał go do tego zachęcić, bo słowa, jakimi Diego przyjął aresztowanie, źle wróżyły.

– Nie. Nie wpuszczę was tam – odparł Risendo. – Co więcej, señor de la Vega, co powiecie na to, bym kazał moim ludziom postawić szafot dla więcej niż jednej osoby?

– Co? – Caballero zamarł. Niby wiedział, co zagraża Diego, ale przecież to było tylko oskarżenie o pojedynek. Honorowe starcie, jakich wciąż było wiele, nie tylko w małych pueblach. Teraz dopiero przypomniał sobie, że przecież podczas aresztowania w gospodzie pułkownik powiedział, że Diego to Zorro.

– Przecież Zorro nie działa sam. Ktoś musi mu udzielać schronienia, dostarczać informacji…

– Jak śmiecie?! – Dopiero w tej chwili dotarło do don Alejandro, co ma na myśli Risendo.

– Jak na razie nie usłyszałem tutaj niczego, co by zaprzeczało, że słusznie uwięziłem waszego syna. Że to nie on był tym waszym Zorro. Więcej, coraz bardziej skłaniam się do myśli, że byliście jego wspólnikiem!

Don Alejandro zacisnął pięści, z trudem panując nad gniewem i rozpaczą. Jeśli coś go powstrzymywało od zaatakowania wysłannika, to świadomość, że walka z młodszym mężczyzną była z góry skazana na porażkę, a on musiał ochronić Victorię. Jako żona Diego i wieloletnia ukochana Zorro była aż nazbyt oczywistym celem.

– Całe moje doświadczenie mówi mi, że powinniście być pierwszym podejrzanym w tej sprawie – ciągnął dalej Risendo drwiącym tonem, patrząc na stojącego przed nim starszego mężczyznę. – Cóż, trafił się waszemu pueblo chciwy łajdak jako alcalde, bez odrobiny szacunku wobec szlachetnie urodzonych, skłonny zniszczyć wszystko i wszystkich dla swojej zachcianki. To zrozumiałe. Ale już mniej zrozumiałe jest, że wystawiliście przeciw niemu własnego syna, robiąc z niego tego zamaskowanego niby obrońcę. Nie przyszło wam na myśl, że to może mieć tylko taki koniec? Czy raczej byliście zbyt zdesperowani? – Głos pułkownika nieoczekiwanie złagodniał. – A może uznaliście, że skoro i tak zawiśnie, kiedy skoczy do oczu tamtemu łajdakowi Ramone, to może najpierw spróbować takiej walki?

Caballero odetchnął konwulsyjnie, zaciskając dłonie.

– Nie nakłaniałem syna do niczego! – odparł ostro. – To mnie Zorro ratował przed szafotem. Diego był w tym czasie zamknięty w domowym areszcie. Nikt nie wie, kto nosi maskę. Nikt!

Risendo pokręcił głową z nieskrywanym niedowierzaniem.

– Nawet ta kobieta?

– Nawet ona.

Pułkownik prychnął pogardliwie.

– I ja mam w to uwierzyć? – spytał, a ton jego głosu wskazywał, że nie oczekuje odpowiedzi. – Mistrz fechtunku, który od powrotu do domu nie tyka szpady, choćby nawet oczekiwał tego od niego honor rodziny…

– Jeśli przeczytaliście raporty, wiecie, że Diego stawał do pojedynku!

– Kiedy? Z tamtym Anglikiem? Czy nie udał wtedy, że skręcił nogę? Nie, señor de la Vega. Nie wierzę w wasze wyjaśnienia. – Risendo wstał. – Wystarczy – oświadczył. – Jutro usłyszycie wyrok.

– Nie! – Starszy caballero nie miał zamiaru ustąpić. – Nie możecie oskarżać Diego bez dowodów! Nawet jeśli jesteście wysłannikiem króla!

– Właśnie dlatego, że jestem wysłannikiem króla, mogę go oskarżyć i osądzić, señor de la Vega! – odparł pułkownik.

Don Alejandro szarpnął się, jak uderzony.

– Gdybym wiedział, jak się spotkamy… – zaczął mówić.

– Nie zadbalibyście tak o mnie? Być może wtedy nie byłbym pułkownikiem, ale nadal bardzo bym chciał was spotkać, señor de la Vega! – prychnął Risendo. – Moja matka się o to zatroszczyła! I wtedy pewnie mniej bym dbał o sprawiedliwość, a bardziej by odpłacić wam za jej krzywdę!

– Nie nazwę tego, co teraz robicie, sprawiedliwością!

– Ależ tak. Tak to jutro nazwiecie. – W głosie pułkownika był lód i nieskrywana groźba. – Przecież żaden dobry uczynek nie pozostaje bez kary. Ten Zorro zrobił wiele dobrego, ale łamał prawo, nieraz kilkakrotnie. Jak inaczej ma więc skończyć, jeśli nie z pętlą na szyi?

Caballero zachwiał się i wsparł o stojące obok krzesło, czując, że serce zaraz rozsadzi mu klatkę piersiową.

– Ty przeklęty… – wymamrotał.

– Nie kończcie, señor de la Vega, jeśli nie chcecie dołączyć do syna!

Rozparł się wygodnie w fotelu i obserwował caballero, jak próbuje się opanować.

– Szeregowy! – zawołał.

Drzwi gabinetu otworzyły się z trzaskiem. Dwóch żołnierzy złapało do n Alejandro za ramiona. To otrzeźwiło starszego de la Vegę. Szarpnął się w tym uchwycie i wyprostował. Chciał coś powiedzieć, ale Risendo tylko machnął ręką i żołnierze pociągnęli starszego mężczyznę przez dziedziniec do bramy garnizonu. W połowie drogi caballero otrząsnął się na tyle, by iść równo z nimi, a nie być wleczony, ale gdy minął wrota, zamarł. Stał nieruchomo, niepewny, czy zdoła zrobić choćby krok na nieoczekiwanie miękkich nogach, aż lansjerzy znów ujęli go pod ramiona i poprowadzili w stronę gospody.

Na środku placu, przy fontannie, sześciu żołnierzy układało wysuszone belki. Każdy, kto mieszkał w Los Angeles, wiedział, jaką konstrukcję z nich wzniosą.

X X X

Ku zdumieniu don Alejandro, Victoria czekała na jego powrót stojąc przy drzwiach i gdy lansjer je otworzył, wyszła na próg, ledwie pozwalając starszemu caballero przejść do pokoju.

– Muszę zejść do kuchni, żołnierzu – oświadczyła.

Przez chwilę milczał, jakby rozważając, czy nie powinien wepchnąć kobiety do pokoju i zatrzasnąć drzwi.

– Już dwa dni nie nadzoruję, co robi kucharka. Muszę sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, nim ktoś tu zachoruje od nieświeżego jedzenia! – W głosie Victorii była taka pewność, że lansjer zawahał się. Dostrzegła to i mówiła dalej. – Nie chcę rozmawiać z kimkolwiek innym niż ona i o czymkolwiek innym niż zapasy w spiżarni, ale muszę tam iść. Zejdziecie tam ze mną i będziecie nas pilnować. Spytajcie waszego porucznika, jeśli chcecie, ale decydujcie teraz! I jeśli zabronicie mi zająć się garnkami, zacznę krzyczeć na całe pueblo!

Drugi z eskortujących don Alejandro lansjerów dotknął ramienia swego kolegi, wskazując na schody. Pierwszy kiwnął głową.

– Idź! – rzucił. Sam stanął, opierając się o ścianę i blokując drogę Victorii. Nie przejęła się tym. Wsparta pod boki, wyprostowana, wpatrywała się w niego niczym drapieżny ptak, jakby szukając najmniejszej oznaki słabości. I tylko starszy de la Vega widział kropelki potu formujące się na jej karku i białe kłykcie zaciśniętych pięści.

Drugi lansjer wrócił nieoczekiwanie szybko, jakby nie musiał iść do garnizonu.

– Niech idzie – powiedział.

Jego towarzysz natychmiast się odsunął, odsłaniając przejście do schodów. Sam zatrzasnął drzwi i przekręcił w zamku klucz.

Don Alejandro został sam.

Przez moment jeszcze wpatrywał się w zamknięte drzwi, próbując zrozumieć, skąd ta nagła konieczność wizyty w kuchni. Uwaga o nieświeżym jedzeniu była absurdem, Victoria nigdy by nie dopuściła, by w jej spiżarni znalazło się coś popsutego, a Pilar, choć może nie była tak doskonałą kucharką, również umiała dbać o zapasy. Gdyby było inaczej, jego synowa nie oddałaby gospody w jej ręce. A przecież zrobiła to i bez obawy pozostawiała kobietę bez nadzoru i to na dłużej niż dwa dni. Musiał więc być inny powód, a jedyny, jaki przyszedł starszemu mężczyźnie na myśl, to był plan, który mógłby pomóc Diego. Ale jeśli tak, to czemu Victoria na niego nie poczekała? Czy aż tak ją uraził, wskazując, że nie będą w stanie zebrać ludzi i zaatakować garnizonu?

Caballero wstrząsnął się, słysząc zza okna hałas młotków. Stawiano szafot. To musiało ją popchnąć do działania, ale co mogła zrobić w kuchni?

Usiadł ciężko na łóżku i pod dłonią poczuł coś twardego. Pokryta woskiem tabliczka była pokreślona i pozacierana, jakby sporo na niej pisano. Zdołał odczytać pojedyncze wyrazy i fragmenty zdań. „Wiem, jak otworzyć celę. Potrzebuję odwrócenia uwagi". „Może nie starczyć czasu. Ktoś zostanie przy Diego. Musimy uciekać razem". „Sen". „Wartownik", „cztery konie". Niemal całkiem zatarte na krawędzi widniało „kolacja". Ale najważniejsze było to, że tabliczkę niewątpliwie zapisał Felipe.

Jeśli chłopak znalazł sposób, by wyprowadzić Diego zza krat, stary caballero był gotów go błogosławić. Gorzej, że teraz nie mógł mu pomóc. Mógł tylko siedzieć na łóżku i czekać, aż Victoria wróci ze swojej misji i powie mu, jaki plan wymyśliła wraz z pomocnikiem Zorro i na co mają się przygotować tej nocy.

Ale mimo wszystko to była nadzieja, która sprawiała, że nierówny stukot młotków za oknem już nie brzmiał tak przerażająco.


CDN.