Ze snu wyrwało mnie bezceremonialne trzaśnięcie drzwi. Wszystkie łóżka w dormitorium świeciły pustkami, a podejrzewałam, że żadna ze współlokatorek poza Imeldą nie miałaby powodów, by zachować się tak dziecinnie. Kiedy tylko przekręciłam się na bok, z poirytowaniem zauważyłam, że koszulkę na plecach miałam doszczętnie przemoczoną od potu. Zalały mnie przekręcone przez mózg wspomnienia wczorajszego dnia – w szatni czekałam sama, jakby przeczuwając, co się stanie, a kiedy do środka wparował Ebenezer, wcale się nie bałam. Rozwścieczyłam go brakiem reakcji, aż wreszcie przestał mną szarpać za ubrania i chwycił za włosy, które zaplątały się w pierścień, a wtedy Imelda trzasnęła drzwiami.

Sen nie dawał mi spokoju. Dotknęłam głowy tam, gdzie niemal rzeczywiście czułam chłód sygnetu na skórze. To dokładnie to samo miejsce, za które kiedyś naprawdę trzymał mnie Ebenezer, zanim zostałam rzucona o szklaną witrynę. We śnie z równowagi wyprowadził go mój brak strachu, co sprawiło, że na wierzch świadomości wypłynęło kolejne wspomnienie – spętana czarami zostałam wrzucona do schowka na miotły, gdzie Ebenezer spytał, czy wiem, czego się boję.

Knedel był już bezpieczny w Polsce, ale w Hogwarcie nadal pozostawały osoby, na których mi zależało. Chociaż Ebenezer na pewno nie odważyłby się zaatakować cioci – a nawet jeśli, jako dorosła czarownica i uzdolniona profesorka nie powinna mieć z nim problemu – ale Corvusa już tak. To dlatego uparcie trzymałam go skrytego za zamkniętym skrzydłem drzwi w szatni Hufflepuffu. Gdyby Ebenezer wiedział, że pochodzący z Nienaruszalnej Dwudziestki Ósemki Corvus plami honor i czystą krew rodziny, obściskując się ze szlamą, nie dałby mu już nigdy spokoju, a dodatkowo przez wzgląd na mnie obrałby go za cel.

Ze szlamą… Dlaczego użyłam wobec siebie tego określenia?

Chociaż ideologia czystości krwi była najbardziej niedorzeczną rzeczą pod słońcem, nieświadomie pozwoliłam, żeby na mnie wpłynęła. Trudno czuć się dostatecznie dobrą, kiedy pochodzi się ze skrzywionej psychicznie rodziny, w świecie czarodziejskim zaczyna się od zera, a osoby w otoczeniu Corvusa patrzą na mnie przez pryzmat pochodzenia.

Gdybym cudem natknęła się dżina i zażyczyła sobie zniknięcia Ebenezera, dzięki któremu nie musielibyśmy z Corvusem się ukrywać, czy zmieniłoby się wiele? Nadal pozostawała Vulpecula, która uważała mnie za niegodną swojego brata, a chociaż Corvus zdawał się nie mieć w Hogwarcie żadnych trwałych przyjaźni, ze znalezionego w bibliotece skorowidza wywnioskowałam, że musiał być niedalekim kuzynem Scorpiusa Malfoya. Poza uczestniczeniem w incydencie z Wrzeszczącą Chatą wydawał się nadęty, podczas meczu grał równie nieczysto co Cassius, a chociaż nigdy nie zwyzywał mnie od szlam, mógł równie dobrze utrzymywać pozory. Dodatkowo wisiało nade mną widmo tradycji rodzinnych Corvusa, które skutecznie zniechęcało do wszystkiego.

Może i przesadnie wyskakiwałam w przód z myślami, w końcu nie wykroczyliśmy poza pocałunki i trzymanie się za ręce, a wszelkich poważniejszych rozmów unikałam jak ognia, jednak przestawałam widzieć w tym wszystkim sens. Jeśli będę kontynuować schadzki z Corvusem, prędzej czy później Ebenezer wpadnie na nasz trop albo Vulpecula wreszcie puści parę z ust. Byłam przekonana, że Corvus zostałby obrany za cel, ale gdyby udało mi się zerwać tę znajomość Ebenezer nadal coś planował. Skoro – jak twierdził – tak go inspirowałam, musiał mnie obserwować i zauważyć, że przestałam jadać w towarzystwie dotychczasowych przyjaciół. Jeśli zerwałabym znajomość z Corvusem dla jego bezpieczeństwa, na kim skupiłby uwagę Ebenezer?

Wciąż masowałam głowę w tym samym miejscu, na którym jakimś cudem nadal czułam fantomowy chłód sygnetu. Dlaczego nosił literę S, a nie R od Rosier? Wróciłam myślami do Skorowidza Czystości Krwi i wytężyłam mózg, starając się przypomnieć sobie wszystkie nazwiska, które tam figurowały. Z łatwością spłynęło na mnie Selwyn i Slughorn, po chwili wyłapałam jeszcze Shacklebolt, a nad ostatnim głowiłam się dobre pięć minut: Shafiq. Dwa z nich znałam z Hogwartu, pozostałych wcale nie kojarzyłam, ale nadal istniała szansa, że Rosierowie dobierali się w pary z którymś z czterech wymienionych rodów. Może Ebenezer miał powód, dla którego utożsamiał się bardziej z dalszą częścią rodziny, a może wręcz przeciwnie, sygnet dotyczył czegoś zupełnie nie związanego z pochodzeniem. Jeśli tak, czego?

Zachodziłam nad tym w głowę przez dobre pół godziny, aż wreszcie przypomniała mi się krótka wymiana zdań przeprowadzona z ciocią w jej gabinecie. Usłyszałam głos Jany tak wyraźnie, jakby znajdowała się teraz ze mną w dormitorium, mówiąc:

Pan Rosier to zdolny młody czarodziej, Wando. Zdecydowanie utalentowany i wszechstronny, zapasjonowany Salazarem Slytherinem…

Nie wiedziałam praktycznie nic na temat czterech założycieli Hogwartu, a na temat Salazara pamiętałam tylko tyle, że podobnie jak Ebenezer wyznawał ideę czystości krwi, czego dowód wciąż istniał w Hogwarcie: Tiara Przydziału nigdy nie umieściła żadnego mugolaka w Slytherinie. Od razu pomyślałam o wybraniu się do biblioteki w poszukiwaniu informacji, ale niczym ość w gardle stanęła mi wczorajsza obietnica wobec Corvusa – miałam nie szwędać się sama po zamku.

Zamierzałam dotrzymać słowa, więc zeszłam na śniadanie do Wielkiej Sali i jako że nieustannie ktoś mi się przewijał pod nosem, po jedzeniu zostałam tam, żeby powtarzać materiał i odrabiać lekcje. Na pewno miałabym lepsze szanse na skupienie, a do tego zrobiłabym znacznie większe postępy, gdybym zaszyła się w ulubionym kącie biblioteki, ale w niej z kolei prędko zostałabym zwiedziona na pokuszenie przez półki przepełnione książkami, które mogłyby przynieść mi garść odpowiedzi na pytania dotyczące Salazara Slytherina.

Duże, poznaczone przetarciami i pęcherzami dłonie oparły się o stół. Tyle wystarczyło, żeby urosło we mnie poirytowanie.

– Kogo my tu mamy… Koronną żmiję Gryffindoru.

Mimo że powinnam być mądrzejsza i nie dać się sprowokować, nie wytrzymałam.

– Jak tam nos, Cassius? Jęcząca Marta jeszcze się nie wyrzekła waszej miłości?

Przerzucił nogi przez ławkę i usiadł naprzeciwko, uśmiechając się nieprzyjemnie.

– Jak widzisz, buźkę mam piękną jak zawsze. – Wciąż skrobałam piórem po pergaminie, ale kątem oka widziałam, że sprezentował twarz pod różnymi kątami. Jak dotąd nie istniał moment, w którym bardziej niż teraz żałowałam całowania się z nim. – To już niedługo nie będzie dotyczyć twojego śmiesznego chłopaczka.

Z rozdrażnionym westchnieniem uniosłam wzrok znad notatek. Może gdyby nie Ebenezer, ta groźba miałaby szansę zrobić na mnie jakiekolwiek wrażenie.

– Ślizgoni wygrali mecz, pogódź się z tym.

– Wygrali tylko dlatego, że Malfoy sfaulował naszego szukającego.

– Doskonale wiesz, że gdybyś mógł, zrobiłbyś dokładnie to samo.

Prychnął, jakbym powiedziała, że skrzaty domowe pragną rewolucji, wyzwolenia i uczciwej pensji.

– Nigdy w życiu.

– Cassius… sfaulowałeś Corvusa. Naprawdę nie jesteś w pozycji, żeby komukolwiek prawić morały.

– A co ty wiesz na temat quidditcha?

Niewiele, ale pełen wyższości ton głosu skutecznie podniósł mi ciśnienie. Może i nie znałam się szczególnie na zasadach gry, nie orientowałam się w nazwach zagrań, fauli i w zasadzie nawet nie wiedziałam, jakie są profesjonalne drużyny quidditcha poza Armatami z Chudley, niemniej nie byłam skończoną idiotką.

– Kto jak kto, ale pani Hooch wie, co robi. – Ze zniecierpliwieniem uniosłam rękę, kiedy Cassius już otwierał usta do wygłoszenia kontry. – Po co mi tu teraz płaczesz na temat meczu? Nie miałam nic wspólnego z wygraną Ślizgonów, więc przestań marnować oddech.

Dobór słów ugodził do żywego wrażliwą dumę Cassiusa, bo biedak aż zacisnął dłonie w pięści. Nie potrafił nad sobą wcale panować, skoro kąśliwy komentarz na temat quidditcha doprowadzał go do takiego stanu.

– Po prostu uznałem, że ze względu na dawną znajomość cię uprzedzę. Możesz od razu lecieć do kochasia i powiedzieć mu, żeby na siebie uważał.

Z niedowierzaniem uniosłam brwi.

– Dokończę wypracowanie i zaraz pobiegnę do Corvusa, żeby nie musiał sam się trząść ze strachu. Jesteś niemożliwy, to tylko głupi mecz.

– Obserwował nas skaut Srok z Montrose! – Uniósł głos na tyle, że kilka głów obróciło się w naszą stronę. – Czy ty w ogóle masz pojęcie, co to oznacza?!

Dla wiążącego przyszłość z quidditchem Cassiusa z pewnością wiele, ale mnie nieszczególnie poruszyła ta informacja. Uznałam to za ciekawostkę wyłącznie dlatego, że pewnie z tego powodu profesor Longbottom tak starał się doprowadzić do porządku komentatora meczu.

– Trzeba było skupić się na wygranej, a nie na chęci zemsty. – Wzruszyłam ramionami. – Poza tym, kto będzie cię zaopatrywał w ognistą whisky, kiedy wyżyjesz frustrację na Corvusie?

Cassius uśmiechnął się nieprzyjemnie. Miałam go po dziurki w nosie do tego stopnia, że zachodziłam w głowę, czy kiedykolwiek chciałabym się z nim pogodzić.

– Tak się składa, że dzięki tobie już go nie potrzebuję.

Zanim zdążyłam zastanowić się nad sensem tych słów, Cassius wstał od stołu z takim impetem, że przewrócił złoty puchar z sokiem dyniowym, którym zalał mi całe wypracowanie. Stłumił chichot, rzucił nieszczere przeprosiny i jak gdyby nigdy nic wyszedł z Wielkiej sali. Gdybym nie tkwiła w ciężkim szoku, walnęłabym go z podręcznika w ten zakuty łeb.

Najwyraźniej czyniłam niedostateczne postępy w nauce, by rzucić Chłoszczyć. Nie chciałam upokarzać się na środku Wielkiej Sali, więc zadowoliłam się osuszeniem pergaminu i wybawieniem z niego części mniejszych plam, zanim niemal wybiegłam na korytarz, niesiona czystym gniewem. Gdyby pod nos nawinął mi się Cassius, kompromitacja przed skautem Srok z Montrose byłaby jego najmniejszym zmartwieniem.

Kiedy rozchodziłam emocje, pogrążyłam się w myślach i nogi same zaniosły mnie do biblioteki. Nie wiedziałam, od czego zacząć, więc odnalazłam odpowiedni dział, gdzie całą sięgającą sufitu półkę poświęcono wyłącznie Slytherinowi. Bibliotekarz zaklęciem przywołał dla mnie kilka propozycji, więc podziękowałam mu i przekartkowałam spisy treści, a także na szybko prześlizgnęłam się wzrokiem po interesujących rozdziałach, ale nie znalazłam tam nic, co przykułoby moją uwagę. Może gdyby nie goniły mnie obowiązki, miałabym czas przeczytać całą dwutysięcznostronicową biografię Slytherina, ale tonęłam w nauce.

Po przejrzeniu tytułów w zasięgu wzroku, z niechęcią przysunęłam drabinę i wdrapałam się na nią. Mogłabym spróbować rzucić Accio, ale podczas ostatniej lekcji z Flitwickiem dostałam w twarz z przywołanego przedmiotu. Tak bardzo wstydziłam się uszczerbionego zęba, że ukryłam ten fakt przed profesorem, a do skrzydła szpitalnego biegłam sprintem, bojąc się, że Corvus zobaczy mnie w tym stanie.

Zignorowałam skaczące do gardła serce i zatrzymałam wzrok na średniej książce o zielonej okładce zdobionej złotymi zawijasami. Tytuł brzmiał „Salazar Slytherin: Pogłoski, legendy, rodzina", a coś w słowie „legendy" pobudziło moją wyobraźnię. Ciasno oplotłam drabinę ręką, z zaniepokojeniem spoglądając w dół, zanim przejrzałam spis treści. Nic nie przykuło tam mojej uwagi, ale kiedy otworzyłam przypadkowy rozdział na temat zaginionych na kartach historii artefaktów i dobytków Slytherina, wciągnęłam się w czytanie na tyle intensywnie, że zapomniałam o odległości dzielącej mnie od podłogi.

Jako pierwszy z nich przedstawiono medalion, który zaginął na całe wieki. Autor dogłębnie opisał jego losy począwszy od śmierci Slytherina, wypełniając luki w historii domniemaniami i pogłoskami z całego świata, aż po zmianę w horkruksa przez Lorda Voldemorta, krótkie wejście w posiadanie przez niejaką Dolores Umbridge, zanim medalion został zniszczony podczas drugiej wojny czarodziejów. Chociaż większość to czyste domysły, nie mogłam oderwać się od lektury i kiedy przewróciłam stronę, z zawodem napotkałam nowy rozdział poświęcony przechodzącej z pokolenia na pokolenie różdżce.

Szczeble zatrzęsły mi się pod stopami. Ze zduszonym okrzykiem mocniej przylgnęłam do drabiny, niemal upuszczając książkę, a kiedy spojrzałam w dół, fantomowe kowadło przygniotło mi żołądek.

– Puść – wymamrotałam z trudem.

– Masz szczęście, że Vulpecula przychodzi tu tylko z przymusu. Prosisz się o wypadek.

Jeśli wierzyć w te słowa, czy powinnam uznać za przypadek naszą zeszłotygodniową pogawędkę w bibliotece? Zaschło mi w ustach na samą myśl, że Vulpecula mogła mnie wtedy śledzić, a ja niczego nie zauważyłam. Gdybym chociaż raz posłuchała Corvusa, pewnie wyszłoby mi to na dobre.

– Powiedziałam: puść.

Ebenezer z niewzruszoną miną uniósł dłonie, zanim cofnął się o krok. Chociaż przeczuwałam, że nie miałam powodu, by bać się zrzucenia z drabiny – o coś tak mało wyrafinowanego faktycznie posądziłabym Vulpeculę – serce coraz szybciej waliło mi w piersi, bo Ebenezer nie dość, że wcale nie odchodził, dodatkowo nie spuszczał ze mnie wzroku.

Czekał.

Próbowałam uspokoić pędzące łeb na szyję myśli, żeby zastanowić się nad dostępnymi opcjami, jednak przed oczami migały mi różne możliwości tego, co się stanie po zejściu z drabiny. W panice uznałam, że będę na niej stać choćby do powrotu Corvusa, ale wyobraziłam sobie wspinającego się do góry Ebenezera. Mimo niedorzeczności stanowiło to dostateczny impuls, bym zaczęła zdejmować stopy z kolejnych stopni. Kiedy tylko na miękkich nogach stanęłam na podłodze, wyrwano mi książkę z kurczowo zaciśniętych dłoni.

– Tego nie czytałem – powiedział od niechcenia, płynnie przesuwając kolejne strony w poszukiwaniu spisu treści. Wydał z siebie krótkie prychnięcie. – Jeśli chcesz poczytać coś lepszego niż bajeczki dla dzieci, mogę dać ci kilka rekomendacji.

Łaskawie wyciągnął ku mnie książkę. Chociaż wolałabym zanurzyć rękę po samo ramię w szambie, przypomniały mi się nasze udawane korepetycje. Wtedy odebrano mi wybór. Podejrzewałam, że i tym razem zostałabym zmuszona do tańczenia, jak mi zagra.

– Dlaczego miałbyś zrobić mi taką łaskę? – wycedziłam przez zaciśnięte zęby, z wahaniem odbierając książkę. Natychmiast odłożyłam ją na stojący nieopodal stolik.

Ebenezer omiótł gestem sięgającą sufitu półkę.

– Widzę, że mamy podobne zainteresowania. Może gdybyś przeczytała to… – Wyjął niewielki, oprawiony w czarną skórę tomik i wcisnął mi go w ręce. – I to… Zrozumiałabyś wreszcie, gdzie jest twoje miejsce. O, może jeszcze to.

– Nie muszę tego czytać, żeby się domyślić, gdzie według ciebie ono jest.

– Nie tylko według mnie, ale i najpotężniejszego czarodzieja w dziejach świata. Powinnaś być dozgonnie wdzięczna za możliwość obcowania z jego geniuszem. Oczywiście zakładając, że starczy ci szarych komórek, by zrozumieć przesłanie.

Ukradkiem rozejrzałam się po bibliotece i spłynęła na mnie ulga, kiedy dostrzegłam kilku rozmawiających szeptem uczniów, a także bibliotekarza, który krzątał się po Zakazanym Dziale. Dopóki go nie opuści, miał mnie w zasięgu wzroku, co stanowiło pocieszenie. Marne, ale zawsze.

– Po prostu załóż, że mi ich nie starczy. – Odłożyłam na stolik ułożone w stosik książki, a kiedy Ebenezer wyrósł obok, odskoczyłam jak oparzona. Wyjął środkową z pozycji i ponownie wyciągnął ją w moją stronę.

– Z tą powinnaś dać sobie radę, czytałem ją do poduszki za dziecka. Wierzę, że w wieku siedemnastu lat znasz już trudne słowa. – Niby od niechcenia dołożył sobie do ręki tytuł „Salazar Slytherin: Pogłoski, legendy, rodzina", zanim machnął różdżką, a pozostałe dwa tomiki wróciły na regał. – A tu masz bajeczki na dobranoc.

Powinnam przełknąć dumę, na oczach Ebenezera wypożyczyć te czorcie wypociny, a następnie spuścić je w ulubionej toalecie Jęczącej Marty. Mimo tej świadomości nie potrafiłam trzymać języka za zębami i powiedziałam:

– Załóż hogwarcki klub książki, jeśli chcesz się z kimś dzielić polecajkami. – Wróciłam po leżącą na ziemi torbę i z ulgą przyjęłam towarzyszącą mi ciszę. Żadnego odgłosu kroków, który świadczyłby, że Ebenezer za mną podążał.

– Jesteś pewna, że chcesz zachować się tak niegrzecznie, mała złodziejko?

Wiedział. Skąd?

Na nieskończenie długi moment zamarłam zgięta w pół, zanim zebrałam rzeczy z podłogi. Wiedzione dumą i oślim uparciem nogi najchętniej doprowadziłyby mnie wprost do wyjścia z biblioteki, ale sztucznie dobroduszny ton głosu Ebenezera przywołał wspomnienia. Ostatnim razem, gdy pod płaszczykiem łagodności rozbrzmiała nuta groźby, za niesubordynację wyżył się na mnie, żeby dopiąć swego.

Bałam się, że wyczytam odpowiedź z jego oczu, więc obróciłam się na pięcie i wbiłam wzrok w książki, zanim wbrew protestującemu ciału się po nie wróciłam. Już miałam odejść, kiedy Ebenezerowi zebrało się na pochwały.

– Grzeczna szlama. Jak wytresowana…

Zagryzłam język cisnący na usta obelgi i po wypożyczeniu dwóch pozycji wystrzeliłam z biblioteki bliska staranowania wszystkich, którzy byli na tyle głupi, żeby zaplątać mi się pod nogi. Na przemian wyobrażałam sobie tysiąc różnych sposobów na mordowanie Ebenezera i przeklinałam w myślach swoją bezbronność. Gdyby rodzice nie odebrali mi szansy na zwyczajne dzieciństwo, naukę w Hogwarcie od pierwszego roku, teraz nie musiałabym znosić kolejnych upokorzeń, przełykać dławiącej dumy ani pozwalać, żeby Ebenezer miał ostatnie słowo.

Gdybym natknęła się na dżina, wcale nie poprosiłabym go o wymazanie istnienia Ebenezera – chrzanić to. Zażądałabym równych szans w świecie czarodziejskim, żebym mogła sama rozkwasić go na kwaśne jabłko.

– Co tak hałasujesz?

Z gniewu ocknęłam się w komnacie za gobelinem, a trzaśnięcie zamykanych drzwi pamiętałam jak przez gęstą barierę snu. Corvus leżał wyciągnięty na materacu i nie podniósł głowy znad książki, żeby na mnie spojrzeć.

– Cassius – wymamrotałam, rzucając torbę w kąt pokoju. Błyskawicznie pożałowałam kłamstwa, bo wydawało się niepotrzebne, ale czy miało to większe znaczenie? Cassius też wyprowadził mnie dziś z równowagi, a podczas rozmowy z Ebenezerem nie dowiedziałam się niczego ciekawego, co mogłabym powtórzyć. Nie widziałam sensu w niepotrzebnym martwieniu Corvusa.

Oszukiwałam nawet samą siebie – zostałam nazwana złodziejką. Skąd się to brało? Czy moja matka podobnie zapadała się w kłamstwa niczym w ruchome piaski, a z każdym kolejnym nowe przychodziły jej coraz łatwiej?

– Co z nim? – spytał.

Niespiesznie przewrócił stronę. Kiedy z pełnym frustracji westchnieniem opadłam na poduszki, posłał mi przelotne spojrzenie. Zmarszczył brwi, jakby nie do końca wierzył.

– Powiedział, że pozbawi cię pięknej buźki. Gadał od rzeczy o skaucie Srok Skądś Tam i zalał mi wypracowanie. – Te słowa zwróciły większą uwagę Corvusa, który opuścił książkę na brzuch. – Chyba przypadkiem, chociaż nie wydawał się szczególnie skruszony…

– To wypracowanie na eliksiry?

– Nie, na historię magii, ale mógłbyś je dla mnie wyczyścić.

Machnięcie różdżki przywołało torbę wprost na kolana Corvusa. Odłożył na bok kilka rzeczy, aż wreszcie dokopał się do wymiętej, upstrzonej pomarańczowymi plamami rolki pergaminu i bez problemu rzucił niewerbalne Chłoszczyć.

Powinnam mu powiedzieć.

– Profesor Binns pewnie nie zwróciłby na to uwagi – mruknął. – A co do Srok z Montrose, dostałem sowę od ich skauta. Nie potrafił mnie znaleźć po meczu…

Z wrażenia uniosłam się z poduszek, jakby szarpnięciem posadziła mnie niewidzialna ręka. Doskonale wiedziałam, dlaczego Corvus nie został odnaleziony przez skauta i na samo wspomnienie się zarumieniłam.

– I co?

– Podziękowałem za zainteresowanie i poleciłem mu Cassiusa. To on marzy o przejściu na profesjonalizm.

Byłam tak wstrząśnięta, że potrzebowałam chwili, żeby odpowiedzieć:

– Naprawdę? Cassius nie cierpi cię tak bardzo, że próbował pozbyć się ciebie z gry, a ty go… poleciłeś?

Corvus wzruszył ramionami, nieśpiesznie pakując resztę rzeczy z powrotem do torby.

– Nic mnie to nie kosztuje, a gdyby nie emocje, grałby wczoraj o wiele lepiej. Sroki postawiłyby go do pionu. No i jeśli skaut wspomni mu o moim poleceniu, możliwe, że przestałby zatruwać ci życie. – Obrócił obity czarną skórą tomik. – Byłaś w bibliotece, co?

Na końcu języka miałam wyrażenie zarazem podziwu i podzięki, ale nie znajdowałam odpowiednich słów. Byłam przekonana, że postawiona w tej sytuacji nie potrafiłabym się wyzbyć negatywnych emocji względem Cassiusa, a co dopiero szczerze polecić go skautowi. Dodatkowo za serce chwytał fakt, że Corvus zrobił to częściowo przez wzgląd na mnie.

– Przypominam ci, że nazwałeś go kiedyś swoim wrogiem – wymamrotałam, nadal wstrząśnięta.

– Kość niezgody pozostaje, ale gdybym naprawdę uważał go za wroga, nie mogłabyś być moją dziewczyną.

Połknęłam język z wrażenia, a równocześnie poczułam, jakby ktoś ścisnął mnie za serce. Co on powiedział? Czy mógł to powtórzyć?

– Dlaczego to wypożyczyłaś? – Corvus pomachał mi tomikiem przed nosem. – Skąd przyszło ci to do głowy?

– Ja… Nie wiem… Wyglądało ciekawie…

– Wybacz, ale ciężko mi uwierzyć, że chore wynaturzenia Slytherina na temat czystokrwistego porządku świata, niewolnictwa mugoli i mugolaków wydały ci się ciekawe. Bądź szczera.

Po chwili panicznego namysłu doszłam do wniosku, że z tej sytuacji nie było innego wyjścia niż przez prawdę. Ukryłam twarz w poduszce, żeby nie widzieć miny Corvusa, i wymamrotałam:

– Zamierzałam dotrzymać słowa. Ebenezer przyuważył mnie w bibliotece i kazał mi to wypożyczyć… Było tam pełno ludzi!

– Kazał?

Nieznacznie przekręciłam głowę, tak żeby móc spojrzeć jednym okiem na Corvusa. Jego twarz nie wyrażała gniewu złamaniem obietnicy, ale minę miał strapioną.

– Uparł się, żebym to wzięła. Nie wiem czemu.

– Nie wiesz?

– A ty niby wiesz?

– Mam swoje podejrzenia. – Oparł się o kolumnę i poprosił łagodnym tonem: – Opowiedz mi wszystko. Dokładnie. To, co się stało w klasie eliksirów, na korytarzu na trzecim piętrze, w bibliotece. Szczególnie to, co Ebenezer do ciebie mówił.

Mimo że wracanie wspomnieniami do tych wydarzeń nie należało do przyjemnych, z ciężkim sercem przystałam na prośbę Corvusa. Na początku często wtrącał pytania, bo z przyzwyczajenia pomijałam pewne kwestie, ale kiedy doszłam do szarpaniny z Vulpeculą, nie musiał już tego robić. Język mi się rozplątał, a Corvus słuchał uważnie, obracając w dłoniach obity w czarną skórę tomik, podczas gdy ja przeżywałam to wszystko z równą intensywnością co kiedyś.

– To jasne, dlaczego chciał, żebyś przeczytała to gówno. – Odłożył książkę na bok, a coś w wbijających się w skórzaną okładkę palcach podpowiedziało mi, że chętnie zrobiłby z nią coś mniej delikatnego. – Nawet teraz widać to wszystko po tobie.

– Co takiego?

– Te wszystkie komentarze, że nie jesteś szczególnie bystra, nazywanie cię „szlamowatym matołkiem" – wypowiedział te słowa z odrazą – nie były przypadkowe. Widział, że cię to rusza, tak samo jak widzę to ja teraz. Siedzisz cała podminowana, z rękami zaciśniętymi na poduszce, jakbyś chciała ją udusić…

Przybrałam inną minę i poluzowałam uścisk.

– …i tak pokazałaś mu, gdzie cię boli. Po to była ta książka. Choćbyś przeczytała jedną stronę, poczułabyś się okropnie i kto wie, co byś sobie uroiła. Z dziecinną prostotą wszedłby ci na psychikę. – Corvus spotkał się ze mną miękkim spojrzeniem i wiedziałam, co nadejdzie, więc ukryłam twarz w poduszce. – Nie wiem, jak do tego doszło, że myślałaś, że jesteś charłaczką, ale… To nieistotne, bo jesteś czarownicą. Owszem, masz braki w materiale, na szczęście to kwestia czasu, aż je nadgonisz. Nie daj sobie wmówić, że to czyni cię gorszą.

Łzy cisnęły mi się do oczu, a emocje kotłowały w piersi tak intensywnie, że gdybym usłyszała jeszcze słowo, nie powstrzymałabym płaczu. W uspokojeniu się nie pomagały myśli, że w istocie byłam gorsza. Gdyby nie to wszystko, nie musiałabym znosić docinków i komentarzy Ebenezera, bo potrafiłabym sobie z nim poradzić. Mogłabym chodzić po Hogwarcie i czuć się bezpieczna, co teraz wydawało się dziecinną mrzonką.

Wytarłam twarz w poduszkę. Wiedziałam, że miałam czerwone oczy, ale mimo to chciałam spojrzeć na Corvusa – nie opierał się już o kolumnę, a siedział bliżej. Chyba zamierzał mnie pocieszyć, ale coś go przed tym powstrzymywało i byłam za to wdzięczna wszechświatowi. Nie zniosłabym, gdyby się jeszcze bardziej nade mną użalał.

– Jak Ebenezer wchodzi na twoją psychikę? – spytałam, przeczuwając, że zmiana tematu to jedyne, co może mnie uratować przed rozklejeniem. Mimo znania odpowiedzi, w trakcie przedłużającej się ciszy i tak jej wyczekiwałam.

– Vulpeculą. Okręcał ją sobie wokół palca, żeby nagle zapomnieć o jej istnieniu i tak w kółko. – Corvus opadł na poduszki po przeciwnej stronie materaca i wsparł rękę za głową. Chociaż twarz i głos miał pozbawione emocji, raz po raz uwydatniające się mięśnie szczęki nie świadczyły o obojętności. – Dla mnie ulga, dla niej udręka. Z każdym powtórzeniem cyklu Vulpecula starała się o niego coraz bardziej, dopasowywała, stawała… taka, jak jest teraz. Nie poznaję jej już. Ebenezer dopiął swego.

– Może nie jest za późno – powiedziałam, starając się zabrzmieć pokrzepiająco, chociaż trudno było mi uwierzyć we własne słowa. Dławiła mnie obawa o koszty, jakie przez to wszystko poniósł Corvus.

– Może. – Gdzieś pośród rozedrganego tonu głosu rozbrzmiała nieśmiała nadzieja. – Może, ale nie słucha niczego, co do niej mówię. Kłamie jak z nut, zrobiłaby dla niego wszystko… Dopóki sama nie przejrzy na oczy, nie mogę jej pomóc.

Nabrał urywanego oddechu, a serce niemal mi pękło. Pragnęłam dać mu choć chwilę ukojenia. Zbliżyłam się do niego i delikatnie ujęłam w dłonie pobladłą z niewypowiedzianej obawy twarz. Pogładziłam wciąż poruszające się pod skórą mięśnie szczęk, ześlizgnęłam się niżej, na zesztywniały od napięcia kark, aż wreszcie mocno przygarnęłam go całego. Wtuliłam twarz w bok jego głowy, licząc, że dający poczucie bezpieczeństwa zapach trawy cytrynowej – teraz zmieszany z wonią apteki – ukoi narastające we mnie napięcie, ale nie stało się tak nawet wtedy, kiedy zostałam objęta w pasie.

Corvus zasługiwał na kogoś, kto pomógłby mu wyciągnąć Vulpeculę z beznadziejnej sytuacji. Kiedy o niej mówił, poczułam, że zależało mi na nim równie mocno, co jemu na siostrze, ale teraz wydawało mi się, że nie miałam prawa tak myśleć. Gdyby to była prawda, nie mijałabym Vulpeculi na korytarzach, z satysfakcją wspominając jej posiniaczoną twarz.

Ebenezer zatruwał wszystko dookoła. Zawsze miałam wybuchowy charakter, ale nigdy wcześniej nie podniosłam na nikogo ręki. Nie stanowił usprawiedliwienia nawet fakt samoobrony, bo nie powinnam w niej znajdować przyjemności, a na samą myśl o tym ogarnął mnie wstyd nie do opisania. Jedyne, co uchroniło mnie przed wpadnięciem w toksyczną spiralę nienawiści wobec samej siebie, to wspomnienie wczorajszego dnia, kiedy na moment odczułam współczucie. Mimo że Ebenezer z pewnością domyślał się prawdy, o czymś musiał świadczyć fakt, że Vulpecula nie wyjawiła mu, w jaki sposób wydostałam się ze schowka.

– Jaka była zanim… no, wiesz? – spytałam niewyraźnie, bo słowa tłumiła bliskość szyi Corvusa. Nie skarżył się na nic, ale poluzowałam ręce, bo bolały mnie mięśnie od tak mocnego ściskania.

– Była… Przede wszystkim miała zainteresowania: godzinami nawijała o quidditchu… przygotowywała się do wzięcia udziału w turnieju pojedynków… nie miała równych w szachach. Na czwartym roku reprezentowała Hogwart w europejskich rozgrywkach szkolnych. Teraz na mecze już nie chodzi, wypisała się z klubu pojedynków, a przy szachach nie widziałem jej ze dwa lata. Jest taka… pusta w środku. Jakby czekała na coś, co wydaje się być za rogiem, ale nie nadchodzi.

Chociaż te słowa powinny wywołać smutek, zasiały we mnie zalążek nadziei. Skoro Vulpecula straciła zainteresowanie meczami quidditcha, nie widziała, kto odbił tłuczka na Corvusa. Istniał cień szansy, że nie miała zielonego pojęcia, że Ebenezer dręczył jej brata albo nie pojmowała prawdziwej skali problemu. Może gdyby się jej to uświadomić, ocknęłaby się? A jeśli nie, co wtedy? Corvus uważał, że nie mógł zrobić nic do czasu, aż sama nie przejrzy na oczy, z czym się zgadzałam. Skoro przeszła zmianę na gorsze, pozwoliła i ignorowała prawdę na temat Ebenezera, co przywróciłoby ją do rzeczywistości?

– Pomożemy jej. – Wyprostowałam się na Corvusie i przeczesałam mu roztrzepane włosy. Wokół palca owinęłam siwy kosmyk. – Musi być jakiś sposób, coś…

– Nie. – Złapał mnie za nadgarstki. – Wpakowałaś się na listę Ebenezera przez chęć pomocy Imeldzie, a kręcenie się wokół Vulpeculi tylko przeniosłoby cię na wyższe miejsce.

– Ale…

– Po prostu to zostaw. Zajmij się nauką, do świąt omijaj ich oboje szerokim łukiem… Potem się zastanowimy, co dalej. – Z ciężkim westchnieniem ściągnął mnie z siebie. – A teraz do pracy, bez ociągania.

Nie tylko Corvusa zmęczyła rozmowa na nieprzyjemne tematy, więc nawet z ulgą chwyciłam za kociołek, ale nie doceniłam ciężaru, jaki spoczywał mi na piersi. Po godzinie doszłam do wniosku, że na drugie imię powinnam mieć „magiczny zakalec", bo inaczej nie dało się opisać tego, co wychodziło spod mojej ręki. Na przemian analizowałam sytuację, w której wszyscy się znaleźliśmy, i zachodziłam w głowę nad sposobem pomocy Vulpeculi, a za każdym razem nie znajdowałam żadnych odpowiedzi.

Zamiast nich kończyłam z jednym ponurym wnioskiem: Ebenezer nieustannie stawiał nas między młotem a kowadłem. Mogłam wybrać przyznanie wszystkiego cioci i ryzykowanie powrotem do Polski albo narażać Corvusa. Z kolei on bez wahania wybierał bezpieczeństwo siostry ponad los mugolaków i teraz wcale mu się nie dziwiłam. Vulpecula zdawała się bać utraty Ebenezera, kiedy tylko mu się sprzeciwi. Jeśli naprawdę kochała go na swój chory sposób, do pewnego stopnia mogłam zrozumieć targające nią emocje, chociaż jako osoba nadal budziła we mnie sprzeciw.

Gdyby cudem się ocknęła i zmądrzała, czy potrafiłabym dać jej czystą kartę…?

Wreszcie udało mi się uwarzyć w kociołku coś przypominającego eliksir, więc odetchnęłam, opierając się o kolumnę. Czytający nieopodal Corvus położył mi głowę na nogach i odprężył się, kiedy w zamyśleniu zaczęłam przeczesywać mu włosy. Poza znajomą wonią wyczuwałam na nim ziołowy zapach magicznych specyfików.

– O czym myślisz? – spytał. – Nie mów znowu, że o niczym.

– Dlaczego pracujesz w aptece?

Odłożył książkę na brzuch.

– Bo potrzebuję pieniędzy.

– Ale przecież…

– Mam plany po Hogwarcie. – Powstrzymał mnie gestem, kiedy znów przygotowywałam się do zadania pytania. – Trudno to wyjaśnić… Vulpecula tego nie rozumie.

– Spróbuj.

Gdyby nie te kilka miesięcy znajomości, posądziłabym Corvusa o zignorowanie mojej prośby, ale po prostu potrzebował chwili do namysłu.

– Nie chcę żyć z fortuny zbudowanej przez rodzinę na wojnie, w której ginęli niewinni ludzie – powiedział.

Z wrażenia aż zamknęłam usta. Spodziewałam się usłyszeć, że apteka daje mu święty spokój od Ebenezera, a w zamian byłam bliska dostania odpowiedzi na pytanie, które zamierzałam zadać od tygodnia. Po rozmowie z Vulpeculą bałam się, że w przyszłości Corvus ugnie się i popłynie zgodnie z prądem rodzinnych tradycji. Czy to możliwe, że tak naprawdę planował odciąć się od nich grubą kreską?

– To nie wyjaśnia, dlaczego pracujesz już teraz, zresztą nie tylko tam. Sprzedajesz uczniom alkohol.

– Z tym już skończyłem, ktoś zwinął cały mój zapas… Nie, to teraz nieistotne. – Ubiegł mnie podniesieniem ręki, kiedy na język cisnęły mi się wcześniejsze słowa Cassiusa: „Już go nie potrzebuję." – Zdaję owutemy i idę swoją ścieżką. Matka miała dla mnie plany, przygotowała posadę w Ministerstwie Magii, ale to strata czasu…

– No, nie wiem. Niektórzy oddaliby wiele za taką szansę.

– To dalej byłaby praca załatwiona wyłącznie przez krwawe pieniądze, znajomości zawarte w czasach panowania Lorda Voldemorta i przed nim, kiedy… Cóż, to długa historia. Jeden z moich wpływowych przodków zasłynął przez, hm, robienie złych rzeczy mugolom…

– No wiesz… Zabijał ich? – spytałam cicho, przypominając sobie czaszkę. Czy była teraz mowa o Damoclesie Rowle, byłym Ministrze Magii, o którym dowiedziałam się ze skorowidza?

– Po wszystkim, tak…

Corvus cały zesztywniał pod moim dotykiem, jakby powiedział więcej, niż zamierzał. Spodziewałam się, że będzie chciał się podnieść, więc odsunęłam ręce, ale leżał dalej. Mimo pokusy do zadania dodatkowych pytań, uznałam ten moment za niekorzystny

Co Damocles robił mugolom? Skorowidz sugerował, że te działania doprowadziły do odsunięcia go od władzy, a reakcja Corvusa nie poddawała tego w wątpliwość. Może Damocles ich dręczył? Torturował? Albo… eksperymentował na nich? Po co były mu ich szczątki?

Kiedy głos Corvusa przywrócił mnie do rzeczywistości, nie przejawiał żadnych oznak wcześniejszych nerwów.

– Praca w ministerstwie nie pomoże mi wypełnić celów… Nie przerywaj, co? – Z powrotem wsunął moją dłoń między swoje włosy i rozluźnił się nieco. – Zawsze chciałem odciąć się od skojarzeń ze Śmierciożercami, które ciągną się za nami jak smród za trollem. Może udałoby mi się nie tylko odciąć, ale i zmienić renomę rodzinnego nazwiska.

Wróciłam w myślach do rozmowy przeprowadzonej w bibliotece z Vulpeculą. Chociaż z bratem mieli zupełnie różne perspektywy i poglądy, ostatecznie wydawało się, że zależało im na tym samym: honorze rodziny. Ona uważała, że musi powstrzymać Corvusa przed splugawieniem go relacjami ze szlamą, on chciał stanowić przeciwwagę dla przewinień przodków. Świadomie czy nie, przeciągali między sobą tę samą linę.

– Jak chciałbyś to osiągnąć? – spytałam zamyślona.

– Na początek zamierzam zapracować własnymi rękami na sukces jako łamacz klątw, bez pomocy rodziny i wykorzystywania wpływowych przyjaciół matki, a potem… Potem będę potrzebował trochę szczęścia.

– Szczęścia?

– Nie zawsze wystarczają same umiejętności. Poza tym, żeby zasłynąć, trzeba znaleźć coś wyjątkowego. – Oczy rozbłysły mu jak nigdy wcześniej. – Artefakt o potężnej mocy… Może coś, na czym chciałby położyć ręce Departament Tajemnic, niewymowni…

– Myślisz, że ci się to uda?

– Dlaczego nie? Całe życie przede mną.

Chociaż ambicja Corvusa mi imponowała, sposępniałam. Gdzieś w głębi mnie poszeptywała zazdrość o to zdecydowanie, świadomość własnych pragnień i dążenie do nich. Mimo że spędziłam już kilka miesięcy w czarodziejskiej rzeczywistości, nie miałam pojęcia, co pocznę w przyszłości. Czym będę się zajmować, kiedy wreszcie dogonię rówieśników i uda mi się zdać owutemy? Czy dam radę sama postawić pierwsze samodzielne kroki w świecie tak odmiennym od mugolskiego?

– Późno już. – Corvus schował kieszonkowy zegarek. – Powinniśmy się zbierać.

– Zaczekaj… Obiecasz mi coś?

– Tylko jeśli ty mi coś obiecasz. I tym razem dotrzymasz słowa.

Westchnęłam, ale przystałam na tę propozycję.

– Więc? – spytał Corvus, podnosząc się z moich kolan.

– Nie chodź już tym przejściem pod Wierzbą Bijącą.

– Dlaczego?

– Ktoś, kto gwizdnął twoje zapasy, może dalej się tam czaić. Wolałabym, żebyś jednak nie skręcił sobie karku we Wrzeszczącej Chacie. Poza tym… Co jeśli Ebenezer wie o tym przejściu?

– Nie wie. Krzyżujesz mi plany, ale dobrze, zgadzam się.

– Jakie plany?

– Hm… Nieważne.

Dzielnie walczył z cisnącym mu się na usta uśmieszkiem, ale zdradziło go minimalne drżenie wargi i ucieczka ociekającym zadowoleniem wzrokiem.

– Zgrywasz takiego alternatywnego, ale tak naprawdę pewnie lubisz siedzieć w Herbaciarni u pani Puddifoot – mruknęłam.

Corvus zaśmiał się cicho.

– Nie, po prostu… Wpadło mi coś w oko i chciałem ci to kupić na święta.

– Co takiego?

– Jakbym ci powiedział, nie byłaby to niespodzianka.

Wcale nie chciałam wiedzieć, co konkretnie planował mi sprawić, ale wprawił mnie w osłupienie. Mimo planów na spędzenie wspólnie nocy przed wyjazdem razem, święta nadal jawiły mi się w pełni jako dzień, w którym położę głowę pod lśniącą gilotyną. Tak obawiałam się konfrontacji z matką, że nawet nie wybiegałam myślami do przodu, nie zastanawiałam się, co będzie po powrocie do Hogwartu. Nie przyszło mi nawet do głowy, że skoro teraz już byliśmy oficjalnie parą – ukrywającą się, ale zawsze – powinniśmy sprawić sobie nawzajem podarunki. Zrobiło mi się głupio, że pozwoliłam matce aż tak przesłonić mi widok. Mimo że dzieliły nas tysiące kilometrów, dalej trzymała mnie w garści.

– No dobrze, też coś dla ciebie znajdę podczas przerwy świątecznej – mruknęłam nieobecnie, zastanawiając się, co spodobałoby się Corvusowi.

– Nie musisz…

– Już dałeś mi fałszoskop, więc w zasadzie nie powinieneś mi nic dawać. Po prostu uzgodnijmy, że tym razem będzie to coś symbolicznego.

Tylko w ten sposób mogłam zapewnić sobie, że dorównam mu prezentem. Po kupnie różdżki z moich oszczędności niewiele już pozostało, a nie chciałam prosić rodziców ani – o zgrozo – cioci o kieszonkowe. Gdyby nie doskwierający brak czasu, sama zainteresowałabym się podjęciem pracy.

Spodziewałam się natychmiastowej zgody, ale Corvus trawił moje słowa w ciszy, więc dodałam:

– Nie chcę, żebyś marnował na mnie pieniądze, które przeznaczysz na przyszłość po Hogwarcie.

Potrząsnął głową.

– Planowałem kupić ci coś z pieniędzy Thorfinna, podobała mi się ta perspektywa… Gdyby wiedział, że umawiam się z mugolaczką i wydaję na nią jego fortunę… – Uśmiechnął się lekko. – Może by mnie wydziedziczył? Nie, matka by mu na to nie pozwoliła, ale na pewno nie musiałbym go odwiedzać w Azkabanie. Może święta byłyby choć raz udane.

– Co? Będziesz go odwiedzał?

– Mówiłem ci, że Vulpecula nie daje mi spokoju, jeśli o niego chodzi.

– Azkaban, w święta? – Zmroziło mnie na samą myśl. – Dementorzy? Jak to zniesiesz?

Mimo że przybrał jedną ze swoich popisowych, przesiąkniętych obojętnością min, tym razem odniosłam wrażenie, że była całkowicie szczera.

– Nie jest to najprzyjemniejsze doświadczenie, ale… Myślałem nad tym. Obiecałem Vulpeculi, że pójdę. Ostatni raz.

– Pocieszające – mruknęłam niepewna własnych słów. – A co ja mam tobie obiecać?

– To, o czym mówiłem wcześniej. – Chwycił mnie za dłoń. – Odpuść sobie chociaż do świąt, skup na nauce, przyjaciołach… na czymkolwiek poza Ebenezerem.

Brzmi świetnie, ale jak to osiągnąć? Nie mogłam siedzieć zamknięta w wieży Gryffindoru – musiałam jeść, chodzić na lekcje, a przecież gdyby Ebenezer chciał mnie znaleźć, zrobiłby to. Nadal nie miałam pojęcia, w jaki sposób wywnioskował, że byłam w szatni Hufflepuffu po ostatnim meczu quidditcha, a teraz dodatkowo wiedział, że go okradłam – kwestia czasu, kiedy zdecyduje się zemścić.

Tym razem nie zamierzałam rzucać słów na wiatr, nawet jeśli miało to oznaczać głodówkę i wagary podczas ostatniego tygodnia pozostałego do świąt.

– Dobrze, obiecuję.