I
Wielka sala była dla Harry'ego Pottera czymś niezwykłym, nieopisanym, najwspanialszym miejscem jakie kiedykolwiek dane mu było ujrzeć. Przerażało go bycie tu jednym z wielu dziesiątek. Zawsze jednak mógł, swój introwertyczny lęk, uciszyć w bezpiecznym towarzystwie przyjaciół.
Nigdy nie było ich wielu. W dzieciństwie był odludkiem, dzieci bały się nawiązywać z nim kontakt w obawie przed Dudley'em, zaś gdy rozpoczęły się jego szkolne lata w Hogwarcie, nie mógł pozbyć się paranoicznego uczucia, że uczniowie chcą się z nim zaprzyjaźnić nie dlatego jaki był, a kim. Sławnym, złotym chłopcem, który przeżył.
Jego pierwszym przyjacielem był całkiem zwyczajny, nieco zakompleksiony, piegowaty rudzielec i właśnie to ten chłopiec stał się głównym powodem problemów Pottera.
Rudzielec twierdził, że wina leżała po stronie Harry'ego. Nie próbował nawet dostrzec nieprawidłowości w swoim myśleniu. Potter nigdy nie marzył o sławie, która spłynęła na niego nieproszona. Nie potrzebował, ani nie chciał jej więcej. Nie marzył o grzaniu się w światłach reflektorów, a to właśnie rudzielec próbował cały czas mu wmówić.
Harry westchnął pod nosem, opierając brodę o rękę zgiętą w łokciu. Zerkając w stronę Rona często zastanawiał się nad tym, czy gdyby nie ogłosili go czwartym uczestnikiem Turnieju Trójmagicznego, to czy chłopak i tak w końcu by się od niego odwrócił.
Powiódł wzrokiem na dziewczynę siedzącą koło rudzielca i uśmiechnął się pod nosem. Hermiona nigdy nie odwróciła się od niego. Gdy czas był dla niego najokrutniejszy ta wspierała go bez słowa skargi, ale w końcu i on musiał wziąć sprawy w swoje ręce i zaopiekować się sobą.
Planował wysłać list do swojego ojca chrzestnego. Z jego winy, a przynajmniej tak wtedy uważał, Syriusz planował opuścić swoją bezpieczną kryjówkę i wrócić do Anglii. Wątpił, że jego list przekona mężczyznę, by jednak nie wracał pod uważne oko Ministerstwa, ale przecież musiał spróbować.
Do sowiarni udał się niemal o świcie, przekonany, że o tak wczesnej godzinie nie natknie się na żadnego nieproszonego gościa. Był jednak w błędzie i po przekroczeniu wrót wieżyczki, jego oczom ukazał się widok najbardziej znienawidzonego przez niego ucznia.
– Co ty tu robisz? – mruknął lustrując wzrokiem szczupłego blondyna, stojącego koło pierwszych żerdzi.
– Potter... Wiedz, że nie jestem zobowiązany do odpowiadania na twoje durne pytania – powiedział, uśmiechając się ironicznie. – Zwłaszcza, że o to samo mógłbym spytać ciebie.
Harry wywrócił oczami, chcąc zatuszować poczucie zażenowania, które go ogarnęło. Jak by na to nie spojrzał, Malfoy miał takie samo prawo przebywać z rana w sowiarni, jak i on. Nic nie mógł jednak poradzić na to, że sam widok chłopaka przyprawiał go o dreszcze zdenerwowania.
W milczeniu podszedł do swojej sowy śnieżnej, która sfrunęła do niego z górnych żerdzi. W pierwszej chwili chciał się z nią przywitać, tak jak to robił zawsze, gdy spotykał się ze swoją latającą przyjaciółką. Obecność jego odwiecznego wroga jednak kompletnie go od tego pomysłu odwiodła. Malfoy miał już wystarczająco dużo powodów do drwin z jego osoby. Tego tylko brakowało, żeby po szkole rozeszły się plotki, że Potter w samotności zaczął gadać ze zwierzętami.
Zaczął bezwiednie głaskać Hedwigę po główce, przyglądając się blondynowi. Jego myśli nieświadomie zeszły na temat chłopaka. Zastanawiał się skąd tliły się w nim tak ogromne ilości okrucieństwa i podłości.
– Na co się gapisz? – do świata żywych przywrócił go głos Dracona.
– Twoja sowa – wzruszył ramionami, odpowiedziawszy natychmiast. – Jest naprawdę ładna.
To były pierwsze słowa, jakie przyszły mu na myśl. Kompletnie nie przemyślane i w jego ocenie tak cholernie głupie!
– Posłano po nią aż na Salachin… dostałem od ojca – odparł blondyn chyba równie zaskoczony swoją odpowiedzią, co tym, że właśnie prowadził ze swoim wrogiem zwykłą, spokojną rozmowę.
Obaj przez kilka długich chwil przetrawiali w milczeniu całą tę sytuację.
– Fascynujące, nieprawdaż Horusie? – ciszę przerwał w końcu sam Malfoy. Zwrócił się do swojej sowy, gładząc ją delikatnie po łebku.
Nie zdradził już co takiego było tak „fascynujące", ale Harry i bez mówienia tego na głos wiedział, że blondyn był w równym podziwie, co on sam.
Zaraz przywiązał do nóżki sowy list, informując ją, że był on zaadresowany do jego matki i odwrócił się w stronę wyjścia z sowiarni.
Przechodząc koło Pottera obdarzył go jeszcze kpiącym, rozbawionym uśmieszkiem, pozbawionym jednak podłego grymasu i wyszedł, zostawiając Gryfona samego. Ten jeszcze przez dłuższą chwilę stał w kompletnym bezruchu, próbując przeanalizować to, co wydarzyło się przed chwilą. Nie mógł uwierzyć w to, że Malfoy, zepsuty do szpiku kości, rozpieszczony, arystokratyczny dzieciak mógł okazać się aż tak ludzki.
Ktoś, kto z takim namaszczeniem traktował zwierzęta nie mógł przecież okazać się kimś złym.
Po dłuższej chwili w końcu zdał sobie jednak sprawę z tego, że stoi bezczynnie jak słup soli, przyglądając się swojej sowie. Poklepał się po policzkach i przywiązał w końcu do nóżki sowy list, z którym tu przyszedł.
– Zanieś to Syriuszowi, proszę – powiedział.
Sowa zaraz zahukała w odpowiedzi dumnie i już po chwili wyleciała przez okienko sowiarni, znikając na tle białych chmur.
Na twarzy Pottera pojawił się delikatny uśmiech. Z wciąż przymkniętymi powiekami wsłuchiwał się teraz w gwar Wielkiej Sali, próbując przypomnieć sobie co było dalej.
O swoim spotkaniu z Malfoyem postanowił nikomu nigdy nie powiedzieć. Tak naprawdę bał się reakcji Rona i Hermiony. Mogliby go źle rozumieć, zacząć wysnuwać jakieś niestworzone teorie spiskowe, albo może obrazić się na niego już znacznie wcześniej. Uznał więc to za swój mały, przyjemny sekret.
– Harry, wyglądasz jakby ktoś dodał ci do napoju amortencji… albo dragów – mruknął ciemnowłosy chłopak, siedzący na przeciw bruneta.
– A było tak pięknie dopóki się nie odezwałeś – westchnął, uśmiechając się z przekąsem. – Dzięki za troskę, ale nie, nic mi nie jest.
Czwartoklasiści w końcu zorientowali się, że ten semestr nie będzie taki przyjemny i spokojny, jak ich wcześniejsze lata nauki. Wizja SUM'ów czaiła się za nimi, niczym ostrze kata. Nauczyciele zaczęli traktować swój przedmiot pierwszorzędnie i zrzucać na uczniów niebotyczne ilości dodatkowej nauki. McGonagall, horrendalną ilość zadań domowych z transmutacji, Trelawney, horoskopów, Binns co tydzień oczekiwał wypracowań na temat buntów goblinów w XVIII wieku, Flitwick kazał przeczytać nadprogramowe książki na lekcje o zaklęciach przywołujących, Hagrid męczył swoich uczniów sklątkami tylnowybuchowymi, a Snape ostrzegł ich, by zgłębili temat antidotów, grożąc że jeszcze przed świętami bożego narodzenia otruje któregoś z uczniów, by sprawdzić skuteczność uwarzonych przez nich wywarów.
To były ciężkie dni wypełnione nauką. Harry mógł liczyć na niezawodną pomoc Hermiony, z czego z resztą chętnie korzystał, ale temat eliksirów tak paraliżował jego mózg, że nie był w stanie zapamiętać choćby przepisu na wywar leczący czkawkę. Wizja zostania otrutym przez Nietoperza była w jego głowie tak oczywista, że dodatkowo przyprawiała go o stres.
Po kolejnej nieudanej próbie zapamiętania przepisu na chociażby najprostszy wywar, w końcu zatrzasnął książkę i opuścił Pokój Wspólny Gryffindoru, gdzie zwykł powtarzać materiał.
Przemierzał korytarze szkoły, mnąc w palcach egzemplarz „Eliksirów dla opornych", zamówiony z księgarni Esy i Floresy kilka dni wcześniej. Nie zmierzał w żadnym konkretnym kierunku, miał jednak nadzieję na jakieś objawienie. Cokolwiek, co umożliwi mu przeżycie zbliżających się zajęć z eliksirów.
Jego nogi zaprowadziły go w końcu do miejsca, gdzie, logicznie, szansa na odnalezienie odpowiedzi wydawała się być dosyć spora. Do biblioteki.
Co prawda odpowiedzią nie okazała się być żadna ze znajdujących się tam ksiąg, a blondwłosy Ślizgon, który mimo że nienawidzący go (z wzajemnością), był przecież pupilkiem Snape'a.
Nie miał nic do stracenia. Malfoy co najwyżej mógłby go wyśmiać, odmówić i spróbować uprzykrzyć jego szkolne życie jeszcze bardziej, niż dotychczas. Każda z tych opcji pozostawała lepszą od wizji śmierci.
– Witaj – zagaił, siadając przy stoliku naprzeciw blondyna.
– Czy ty się… zgubiłeś, Potter? – warknął odkładając księgę, którą właśnie studiował i uniósł jedną brew przyglądając się Gryfonowi z oczekiwaniem.
– Niemalże trafiłeś – odparł, po czym zaplótłszy ręce na piersi dodał z szelmowskim uśmieszkiem – mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.
– A jeśli mimo wszystko ją odrzucę?
– Zepsujesz całą zabawę – odparł wzruszając ramionami nonszalancko. Z całej siły starał się grać tak wyluzowanego, jak tylko potrafił. – Jak ci idą antidota dla Snape'a?
– Idą? – powtórzył kpiąco. – Cały materiał przerobiłem już dawno temu.
Harry odetchnął trzy razy w myślach, mentalnie zbierając całe swoje poczucie beznadziei w kupę.
– Więc pewnie z całą resztą zadań też już sobie poradziłeś – stwierdził niechętnie, poddając się.
– Zostało mi tylko wróżbiarstwo… – odparł nieufnie, przyglądając się brunetowi podejrzliwie.
Harry, słysząc to złapał się tej przysłowiowej ostatniej deski ratunku i z błyszczącymi oczami wyszczerzył zęby do Ślizgona.
– W takim razie proponuję wymianę, z której oboje skorzystamy! Ja pomogę ci z wróżbiarstwem, a ty przygotujesz mnie do eliksirów!
Wzrok Dracona, którym uraczył bruneta mówił bardzo wiele. Kryła się w nim kpina, wrogość, chęć mordu i nutka niepewności.
– Czy ty sobie ze mnie kpisz Potter? – warknął w końcu.
– Nie, dlaczego?
Malfoy zamilkł na dłuższą chwilę. W mniemaniu Pottera zdecydowanie za długą, wręcz teatralnie dramatyczną.
– Niech będzie – w końcu zdecydował. – Jeśli za ten bzdurny horoskop, który oddam jutro Trelawney dostanę Wybitny, możesz być pewny, że nauczę cię eliksirów.
– Słowo?
– Słowo – westchnął blondyn obracając wielką księgę, która leżała przed nim na stole. – A teraz wytłumacz mi, na czym, według tej starej raszpli, polega wróżenie.
Potter zerknął na tomiszcze, które podsunął mu blondyn, uśmiechnął się po ojcowsku i zamknął je delikatnie.
– Och, to bardzo proste. Wystarczy opisać największe katastrofy i nieszczęścia jakie tylko mogą przydarzyć się tobie i twoim bliskim.
Reakcja chłopaka… no coż, Potter mógł się jej spodziewać.
Po wielu przykrych słowach jednak, blondyn w końcu zgodził się wykorzystać ten pomysł, zaś następnego dnia był już skazany na pomoc Gryfonowi. Z początku robił to bardzo niechętnie, z czasem jednak, gdy tylko zdał sobie sprawę z tego, że może do woli wyżywać się na Gryfonie, powoli niechęć blondyna zaczęła zmieniać się w radość.
Już pierwszego dnia Malfoy przyszedł przygotowany. Postawił przed brunetem kilka książek i test, który według niego miał sprawdzić poziom wiedzy chłopaka, a który ten oblał z kretesem, dostając łaskawe pół punktu. Po nasłuchaniu się od blondyna kilku obelg i skwitowaniu jego osoby jako kompletnego beztalencia, o intelekcie porównywalnym do tego, co wydobywa się ze sklątki tylnowybuchowej, Ślizgon stwierdził, że muszą zacząć omawiać materiał od samych podstaw. Potter próbował się sprzeciwiać, przemówić do Dracona, że przecież nie potrzebuje on pomocy z materiału pierwszej klasy, a tylko przy odtrutkach, jednak chłopak pozostał nieugięty.
Harry nigdy by się do tego nie przyznał, ale wiedza, którą przekazał mu Ślizgon była naprawdę zrozumiała, w sumie całkiem ciekawa i był niemal pewien, że nigdy nie zaproponowana, na lekcjach, przez Nietoperza.
Z czasem, po opanowaniu teorii i podstaw chłopcy zaczęli ćwiczyć sztukę warzelniczą w sali lekcyjnej Snape'a. Potter nigdy nie spytał Dracona jak udało mu się zdobyć klucz do pomieszczenia. Nie żeby nie był ciekawy, był i to bardzo, ale czuł, że mimo wszystko nie powinien pytać. Malfoy był bezwzględnym nauczycielem. Gdy tylko Potter popełniał jakiś błąd, ten opróżniał jego kociołek, grożąc Potterowi i obrażając go. W końcu jednak chłopak zdołał uwarzyć eliksir. Bezbłędny eliksir.
Dni ich wspólnej nauki nie były łatwe. Draco przeciągał ich lekcje do późnych godzin nocnych, nie pozwalając żadnemu z nich porządnie się wyspać, nie dawał Potterowi możliwości zjedzenia porządnego posiłku, przepytując go z eliksirów podczas każdej przerwy na posiłek, niemalże do zera zniwelował jego kontakty z rówieśnikami, doprowadzając do tego, że siadywał przy stole Slytherinu.
Wszystko to jednak było dla Pottera w miarę znośne. Najbardziej irytowało go to, że gdy on wyglądał jak chodzące zombie w czasie rozkładu, blondyn wręcz emanował swoją arystokratycznością i wdziękiem, w ogóle nie dając po sobie poznać, że mógłby nie przesypiać ostatnich nocy.
Któregoś razu, spytany przez Pansy Parkinson dlaczego się „tak nad nim trzęsie" spiorunował ją wzrokiem i odparł tylko, że jego reputacja zależy od oceny Pottera. To zakończyło domysły i pytania, a wręcz spowodowało, że Ślizgoni zaczęli przyzwyczajać się do towarzystwa Gryfona.
Mniej więcej wtedy pojawiły się pierwsze kłopoty z Ronem. Zdecydował on, że zamiast porozmawiać z Potterem, obrazi się na niego za „sympatyzowanie z wrogami Gryffindoru", Hermiona zaś, całkowicie pochłonięta nauką, postanowiła na razie odpuścić sobie mieszanie się we wszelkie spory.
Sporu, jako takiego, z resztą nie było. Potter nie mial czasu na kłótnie z rudzielcem, zaś ten głównie chodził z obrażoną miną, traktując przyjaciela jak powietrze.
Szalę goryczy przechylił dzień, w którym z Czary Ognia wyleciało nazwisko Pottera. Zmuszony do wzięcia udziału w Turnieju Trójmagicznym był zwyczajnie przerażony. Żadne z dorosłych, biorących udział w przygotowaniach do Turnieju nie chciało wziąć pod uwagę tego, że jako niespecjalnie wybitny w nauce czternastolatek, nie mógłby oszukać tak potężnego przedmiotu magicznego, jakim była Czara Ognia. Ci właśnie dorośli postanowili narazić go na śmierć albo kalectwo… dla rozrywki!
Był przerażony, liczył na odrobinę wsparcia od najbliższych. Okazało się jednak, że nie mógł się bardziej przeliczyć. Jego przyjaciel, Ron, odwrócił się od niego. Zewsząd słyszał tylko obelgi kierowane w jego stronę. Czuł się cholernie samotny.
Z początku mógł liczyć na wsparcie Hermiony, jednak widząc ile nerwów dziewczyna musiała dla niego poświęcać, postanowił ją od siebie odsunąć.
Ta jednak starała się nadal dodawać mu otuchy, z bezpiecznej odległości, z dala od „lamp reflektorów".
– Hej, bliznowaty!
Potter powolnym krokiem przemierzał Dziedziniec Transmutacji, gdy za jego plecami rozległ się bardzo dobrze znajomy mu głos. Odwrócił się więc, nie oczekując od swojego rozmówcy wiele.
– Uch, Potter, wyglądasz... niechlujnie – skomentował Malfoy lustrując chłopaka od stóp do głów, z krytycznym wyrazem twarzy.
– Dziękuję? Jeśli chcesz zmienić termin korepetycji to…
– Och Merlinie, gnębienie cię nie przynosi już żadnej frajdy, kiedy wszyscy wokół to robią – westchnął blondyn, przybierając na twarz naprawdę zawiedzioną minę.
– No bardzo mi przykro… nawet nie wiesz jak.
– No dobra, Potter. Zjesz dziś obiad z nami – zdecydował nagle blondyn.
To za bardzo nie miało sensu, skoro Malfoy nie miał zamiaru rozmawiać o ich korepetycjach, to niby z jakiego innego powodu zapraszał go do stołu jego domu?
Zaraz jednak Harry rozgonił z głowy te myśli, uznając je za bezsensowne i bezwartościowe i zgodził się bez większych emocji.
Przy stole Slytherinu dało się zauważyć, że tylko Draco nie miał doczepionej plakietki z napisem „Potter Śmierdzi", następnego dnia najbliżsi przyjaciele blodnyna odpuścili sobie tę ozdobę, a kilka dni później na piersi większości ślizgonów nie błyszczała już ta paskudna przypinka.
Draco musiał być jakąś slytherińską wyrocznią mody. Inne wytłumaczenie tej sytuacji nie przychodziło Potterowi do głowy. Musiał jednak przyznać, że był wdzięczny. Spożywanie posiłków wsród uczniów którzy, w miarę, albo raczej z przyzwyczajenia, go tolerowali, dodawało mu odrobiny otuchy.
Z woli Malfoya, Potter zaczął coraz więcej czasu spędzać wśród przyjaciół blondyna, poznając Blaise'a, Gregory'ego, Vincenta, Pansy i innych członków domu Węża.
Byli opryskliwi, dumni i czasami wręcz podli, ale w ich gronie to zachowanie przyjmowało nowego znaczenia, stawało się raczej żartobliwe. Harry w końcu zauważył też, że różnili się od innych uczniów czystym, bezapelacyjnym poczuciem wspólnoty i przynależności.
Gryffindor przecież zawsze cieszył się dobrą sławą. Z tego domu wychodzili jedni z najszlachetniejszych czarodziejów, uczniom zależało na tym, by w pierwszym dniu szkoły Tiara przydzieliła ich właśnie do tego domu, wszystko związane z Gryffindorem zawsze było okryte złotą woalką, a jednak to właśnie Gryfoni odrzucili go w tak łatwy sposób. Osoby z którymi dzielił sypialnię traktowały go jak powietrze i unikały z nim rozmów, przy jego stole rówieśnicy nie chcieli jeść z nim posiłków, a na zajęciach nikt nie chciał z nim współpracować. Czemu? Bo został okrzyknięty rządnym władzy oszustem.
Zachowanie Puchonów było dla niego w miarę zrozumiałe. Oficjalnym reprezentantem szkoły miał w końcu zostać Cedrik Diggory, należący do Hufflepuff'u. Czwarty dom był jednak przysłowiową kroplą przelewającą czarę goryczy, ponoć powinien być bezstronny, a jego mieszkańcy cechować się inteligencją i akceptacją innych... a jednak to właśnie wśród mieszkańców domu węża, który to był siedliskiem pomyleńców, czarnoksiężników i najgorszych latorośli czystokrwistych rodzin znalazł zrozumienie i wsparcie.
