13. Tam, gdzie narodziła się śmierć
Mimo niezachwianej pewności Scorpiusa Albus był przekonany, że brakowało mu naprawdę wielu umiejętności, aby rozkwitnąć w Toksycznym Kamieniołomie. Nie była to kwestia uzdolnień, sprytu, elastyczności, czy też wytrzymałości psychicznej, a sposobu myślenia, który wydawał się charakteryzować tutejszych mieszkańców – miał braki głównie w nieustannej nieufności do ludzi i czujności oraz w przemożnej chęci pozostania anonimowym. Te cechy nigdy nie były składowymi jego osobowości, ani nie przejawiały się w zachowaniu. Swoją tezę potwierdził kilkoma dniami spędzonymi w Kakos, podczas których doszedł do wniosku, że drogą do sukcesu jest umiejętność dostosowania się do panujących w miasteczku warunków.
Z początku postanowili zwiedzić osadę, chłonąc gotycką architekturę i zapisując spostrzeżenia na temat ciekawszych miejsc. Kiedy planowali wypady, uważali, żeby nie oddalać się za bardzo od bazy operacyjnej oraz stosowali mapę punktów orientacyjnych, wyznaczającą drogę powrotną do karczmy. Olbrzymia dzwonnica, niczym gwiazda przewodnia, prowadziła ich w praktycznie każdą stronę, zaś znaki uliczne były tak prymitywnie rozmieszczone, że nawet nie musieli rozczytywać słabo nabazgranych nazw, żeby wiedzieć, gdzie się obecnie znajdywali. Jedynymi znacznikami, od których użycia się wstrzymali, byli mieszkańcy.
Co ciekawe, w Kamieniołomie nikt nie obnosił się ze swoim imieniem, czy nazwiskiem. Albus nie wiedział, czy to sposób na zachowanie dyskrecji, czy też oznaka zepsutego społeczeństwa, niemniej jednak kilka spędzonych tu dni wystarczyło, żeby średnio raz na trzy godziny wspominał słowa Reginalda Aresa – miał świętą rację, bowiem anonimowość była zakorzeniona w Kakos. Szczerze powiedziawszy, do tej pory poznał jedynie imię Coltona, właściciela gospody, tylko i wyłącznie dlatego, że Scorpius wymusił na nim godność podczas szóstej lub siódmej uporczywej rozmowy. Wszechobecna nieufność i bezimienność stanowiły silne przypomnienie, dlaczego aportowali się akurat do Toksycznego Kamieniołomu – możliwe, że w miasteczku ukrywał się szaleniec.
Brunet oszczędził przyjaciołom wszystkich szczegółów historii narodzin, dzieciństwa i okresu dorastania Sebastiana Darvy'ego, bo po prostu uważał, że nie zrozumieją – nie mieli z nim takiej samej styczności, co on oraz nie widzieli go w furiackim szale. Co więcej, świadomość, że w tej osadzie zdolni czarodzieje nie mogli liczyć na szacunek i uznanie, była poniekąd pocieszająca. Biorąc pod uwagę napotkane na drodze przeszkody, ślizgoni odwalili naprawdę kawał dobrej roboty i mogli być dumni ze swoich wyników. Jak na miejsce, w którym trudno i twarze i imiona, to sukcesywnie parli do przodu.
– Okej, czas na podsumowanie – powiedział z determinacją Scorpius, patrząc na morrisonowy planer, obecnie służący do gromadzenia informacji o Toksycznym Kamieniołomie.
– Zacznijmy gdzieś od środka. – Albus odchylił się na krześle. – Myślę, że nie ma potrzeby ponownie wałkować tych facetów koło piekarni.
– W porządku. – Malfoy przerzucił kilka stron.
Siedzieli w gospodzie Coltona, ściśnięci wokół małego stolika. Towarzyszyły im trzy nietknięte talerze, tym razem z łyżką rozgotowanego groszku i nieapetycznym ziemniakiem, jednakże posiłek był tylko pretekstem do omówienia postępów w sprawie. Dziś bowiem zdecydowali się na samodzielne akcje.
– Mamy też na oku podejrzanego mężczyznę, który kręci się wokół niebieskiego śmietnika…
– Ślepa uliczka, sprawdziłem go rano – wtrącił się Morrison.
– Zawsze może tam wrócić…
– Nie wróci, bo nie żyje. – Vincent rozłożył ręce.
Scorpius westchnął i skreślił cel z listy.
– W porządku. Jutro zajmę się tą kobietą, która mówiła ostatnio o PROROKU CODZIENNYM.
– Z jakiego powodu to dobry trop?
– Jak zauważyliśmy, Kamieniołom jest praktycznie odcięty od reszty świata. To z kolei znaczy, że większość mieszkańców jest niezorientowana w sytuacji – powiedział Albus. – Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że społeczeństwo nie ma dostępu do gazet, a skoro nikt nie prenumeruje, to ktoś dostarcza innym informacji. Jeżeli jest tutaj Darvy ze swoimi poplecznikami, może być zainteresowany najnowszymi wieściami.
Scorpius skinął głową, wciąż wprowadzając poprawki do planera. Morrison rzucił im rozgniewane spojrzenie.
– Och, zauważyliście…? Całkiem dobrze sobie beze mnie radzicie.
– Wybacz, rozmawialiśmy o tym w nocy, kiedy położyłeś się spać. – Brunet zmarszczył przepraszająco brwi.
– Czy pamiętasz może tego kanciarza, co próbował sprzedać fiolkę niby eliksiru wielosokowego? – Malfoy przerzucił następnych kilka stron.
– Ano.
– Czy miał na sobie coś charakterystycznego?
Brunet się zastanowił.
– Hm, całkiem spore czerwone buty.
– Tak właśnie myślałem – powiedział blondyn i zaczął gorączkowo spisywać notatki. – Mam tu mężczyznę, który odpowiada opisowi.
– Co takiego? – Morrison podskoczył. – Pierwsze słyszę, stary.
– Najprawdopodobniej byłeś wtedy zajęty śledzeniem faceta od śmietnika…
Vincent rozłożył ręce, ale wstrzymał się z ripostą, czym zasłużył na aprobujące spojrzenie Albusa.
– Nie ma żadnego znaczenia, kto co robi, bo równo podzieliliśmy się pracą – podsumował stanowczym tonem. – Gdy wszyscy jesteśmy zaangażowani, idzie nam szybciej, a niektórzy po prostu zdobywają informacje, których inni nie są w stanie.
– Problem w tym, że niczego jeszcze nie odkryłem – argumentował Morrison.
– Spokojnie, to nic wielkiego. Wszyscy się staramy, stary. – Uśmiechnął się pogodnie Scorpius. – Może zwyczajnie jesteś beznadziejnym detektywem? – dodał na zaczepkę.
Vincent poruszył się gwałtownie z zamiarem złapania przyjaciela za fraki, ale opanował nerwy, powstrzymany rozgniewanym spojrzeniem bruneta.
– Żarty żartami, ale musimy pozostać skupieni…
– I bardziej się postarać. – Oczami wyobraźni Albus zobaczył zegar, którego wskazówki niechybnie odmierzały czas. – Zdecydowanie potrzebujemy solidnego kopa. Jutro zaczniemy od innej strony i spróbujemy podwoić nasze wysiłki.
Chłopcy w końcu przestali się droczyć, a Scorpius uniósł brew, zaintrygowany.
– Czy chcesz nam coś podpowiedzieć?
– Owszem – stwierdził. – Toksyczny Kamieniołom słynie z handlu eliksirami, więc musimy po prostu umoczyć sobie ręce.
Idea zaangażowania się w przestępczą działalność była co najmniej zniechęcająca, aczkolwiek jawiła się jako jedno z realniejszych rozwiązań, zwłaszcza biorąc pod uwagę interesowność zadania. Prawdę powiedziawszy, w trakcie podróży Albus stracił rachubę czasu. Snuł przypuszczenia, że kwiecień jest teraz w połowie, ale nie szukał potwierdzenia wśród przyjaciół – wolał nie pokazywać im swej dezorientacji w obawie przed podejrzeniami podupadania na zdrowiu psychicznym. Wiedział, że to sprawa drugorzędna, ponieważ musiał mieć na uwadze dwie piaskowe klepsydry. To, że wciąż nie natrafili na żaden ślad Sebastiana Darvy'ego, czy też Diablego Aliansu wskazywało, że czarnoksiężnik ogranicza korzystanie z mocy Smoczej Różdżki i najprawdopodobniej odwleka wylęganie swojej potwornej armii – mieli więc czas, aby go powstrzymać. Niestety, z drugiej strony, brak ten aktywności przyspieszał degradację albusowego umysłu i chociaż nie doświadczył żadnych poważnych załamań od momentu przybycia do Toksycznego Kamieniołomu, wiedział, że nie wróżyło to niczego dobrego.
Właśnie z tymi myślami dołączył do chłopaków następnego ranka, kiedy postanowili wspólnymi siłami pracować nad tym samym tropem. Zmierzali do pubu, któremu daleko było do gospody z wynajmowanymi pokojami na piętrze.
– Kogo dziś inwigilujemy? – zapytał Morrison, tak nieuważny, że podczas marszu prawie potrącił grubszą staruszkę. – Kanciarza od wielosokowego?
Scorpius potrząsnął głową, wciąż przeglądając zgromadzone notatki, jak robił to w każdej wolnej chwili.
– Nie, innego podejrzanego. Albus niedawno widział kobietę, która kupowała eliksir upiększający. Interesuje nas sprzedawca.
Vincent zamrugał, rozbawiony.
– Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się to godne uwagi…
– Nie chodzi o eliksir, ani nawet czy została oszukana – powiedział brunet. – Zaniepokoiły mnie inne produkty, które oferował. Ani duszący gaz, ani esencja okrucieństwa, ani nawet veritaserum to nie są mikstury, które po prostu uwarzysz, bo umiesz i liczysz, że znajdziesz chętnego kupca. Wydaje mi się, że sprzedawca spiknął się z niebezpiecznymi ludźmi.
– Niebezpiecznymi ludźmi, którzy, mamy nadzieję, doprowadzą nas do jeszcze gorszej osoby. Gościu wspominał, że będzie w knajpie na ulicy Broods – dodał Scorpius. – Och, miejcie oczy szeroko otwarte, bo pub powinien być gdzieś po naszej lewej stronie…
Albusowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, ponieważ włóczenie się po Toksycznym Kamieniołomie wymagało uważności i wyostrzonych zmysłów. Mimo że nie spotkało go nic przykrego, zaobserwował kilka fundamentalnych dla społeczeństwa dziwactw, które wzbudzały niepokój. Po pierwsze i najważniejsze, mało kto chwalił się tutaj różdżką, zazwyczaj używaną do wykonywania drobnych czynności pomagających w pracy. Ten fenomen, do którego nie był przyzwyczajony, dorastając w przekonaniu o nieodłączności oręża, sprawił, że czuł się zawstydzony, spacerując po mieście z dwoma. Brak widocznych różdżek był zaś wytłumaczeniem dla fundamentalności eliksirowarstwa, gdyż uwarzenie mikstury w kociołku w większości przypadków nie wymagało skomplikowanych czarów, a ów talent można było bez przeszkód rozwijać bez zakupionej różdżki. Co więcej, Kakos przypominało mu pod tym względem Lambshire, gdzie ludzie byli zdesperowani, żeby zdobyć chociaż jedną. Nie chcąc popełnić podobnych błędów, postanowił nie afiszować się z posiadaniem dobra luksusowego.
Inną ciekawą cechą charakteryzującą tutejsze społeczeństwo był spryt w interesach. Nie spotkał dotąd osoby, która byłaby w ciemię bita, bądź nie miałaby smykałki handlowej. Wszelkie podejrzane transakcje miały miejsce w zaciemnionych zaułkach, ślepych uliczkach i ciasnych zakamarkach, z daleka od ciekawskiego wzroku przechodniów. Niestety, każdy trop, na który ślizgoni wpadali, był komplikowany przez fakt, iż mieszkańcy naprawdę dobrze wtapiali się w otoczenie. Rozmowy odbywały się na neutralnym gruncie, zazwyczaj w pewnej odległości, zaś mało kto chodził samotnie. Ludzie raczej trzymali się w grupkach, nawet jeżeli na pierwszy rzut oka nie wydawali się ze sobą związani – wszyscy tworzyli wrażenie, że mają wsparcie, nawet jeśli rzeczywistość była inna. Właśnie dlatego, naturalnie, zgodnie z utartym schematem, zmierzali właśnie do najbardziej ruchliwego miejsca w miasteczku.
– W porządku. – Scorpius zamknął planer. – Na potrzeby misji potrzebujemy też historii, której każdy z nas mógłby się trzymać bez obawy o pomieszanie szczegółów.
– Proszę, powiedzcie, że coś przygotowaliście. – Albus naprawdę nie chciał testować swoich zdolności improwizowania w tak ważnym momencie.
– Mniej więcej. – Malfoy wzruszył ramionami. – Jesteście kuzynostwem, a ja nieznajomym, który podsłuchał, że potrzebujecie pomocy i oczekuje zapłaty.
– Okej, to może zadziałać – podsumował w zamyśleniu Morrison.
– W czym potrzebujemy pomocy? – zapytał brunet i zwolnił kroku, bo cel podróży najprawdopodobniej znajdował się tuż przed nimi. – Co chcemy kupić od handlarza?
– Uważam, że najlepszym rozwiązaniem będzie spróbować strategii kupna lekarstwa dla chorego członka rodziny, albo coś podobnego. – Scorpius ponownie wzruszył ramionami. – Może macie zwariowaną ciotkę i postanowiliście kupić eliksir uspokajający?
– Jak ma na imię? – Potter chciał rozwiać wszystkie wątpliwości.
– Co powiecie na Ruth? – Uśmiechnął się Malfoy. – Co? Przecież brzmi wiarygodnie! – dodał, gdy podłapał wściekłe spojrzenie Morrisona.
– W porządku, chodźmy do środka – uciął przyjaciołom Albus, świadomy tego, że dalsze próby ustanowienia spójności historyjki zakończą się tylko zagmatwaniem klepniętej wersji. Aby zaprezentować swoją postawę, przyspieszył kroku, nie zważając na dobiegające z tyłu mamrotania.
Nienazwany pub, podobnie jak pozostałe przebadane miejscówki, rzucał się w oczy. Toksyczny Kamieniołom miał w sobie elementy nadprzyrodzonego, straszliwego piękna, któremu ciężko było zaprzeczyć, zauważalnego przede wszystkim w archaicznej architekturze, wzorzystych, wybrukowanych drogach oraz w starodawnych, drewnianych szyldach, powiewających na wietrze. Szczerze powiedziawszy, nawet charakterystyczny eliksirowy zapach, nadający osadzie klimatu, z czasem przestał drażnić nozdrza. Mimo tych bajecznych aspektów knajpy zawsze były obskurne, mniej zadbane, często miały pozabijane deskami okna i niedbale wykonane wywieszki – odstraszały swoim wyglądem. Najprawdopodobniej było to spowodowane naturą podobnych lokalów, sprzyjającą prowadzeniu interesów i dobijaniu targów, zaś mieszkańcy lubili mieć w czym wybierać. Chociaż próbował podnieść się tym na duchu, nerwów przysporzyły mu nawet skrzypiące drzwi.
Jak zazwyczaj, okrągłe stoliki zostały ustawione pod ścianami, a środek parkietu był wolny, aby klienci mogli złożyć zamówienie bez potknięcia się o czyjąś nogę. W istocie kupujący wyglądali równie ponuro, co w innych pubach, ale to nie przeszkodziło brunetowi w przeczesaniu tłumu wzrokiem.
– Zamówię drinki – mruknął Malfoy i podszedł do baru.
Albus skinął głową, ale się nie poruszył. Jego przykrywka została niemal natychmiast spalona, bo Morrison wyginał się na wszystkie strony, zbyt chętny do pomocy.
– Możesz trochę przystopować, stary? – zapytał półgębkiem. – Wiem, jak facet wygląda. Zaraz go znajdę…
Przyjaciel nie odpowiedział, ale przestał się miotać. Zaledwie kilka sekund później wrócił Scorpius z tacą w rękach.
W punkt.
– Jest. – Brunet nie odrywał wzroku od zakapturzonego mężczyzny, siedzącego na samym tyle przy stoliku dla dwóch osób. Nie był pewien, co go wyróżniało spośród innych bywalców pubu, ale podejrzewał, że miał to coś wspólnego z postawą – zdradzał się szyderczym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy oraz niespokojnymi ruchami głowy; było jasne, że czekał na potencjalnych klientów.
Malfoy skinął głową, rozdzielił między chłopców ognistą, postawił pustą tacę na wolnym stoliku, a potem wyznaczył kierunek.
Gdy się zbliżyli, nieznajomy podniósł wzrok.
– Możemy skorzystać z krzesła albo dwóch? – zapytał chłodnym tonem blondyn, przechylając swój kufel w pewnej siebie manierze.
– Nie mój pub – odburknął czarodziej, podczas gdy ślizgoni, nie tracąc czasu, przysiedli się do stolika, zabierając krzesła z sąsiadującego. – W czym mogę pomóc? – dodał zachrypniętym głosem, a potem ze spokojem napił się drinka. Albus mimowolnie zauważył, że napój nie został zakupiony w barze, bo był ciemnofioletowy i bulgoczący.
– Widziałem cię wcześniej. Całkiem łatwo zawierasz znajomości – zagaił swobodnie Scorpius.
– Chcecie się zakolegować, czy coś kupić? – zapytał szorstko nieznajomy, a chłopcy, choć nie dali tego po sobie poznać, zostali zaskoczeni przez tę bezpośredniość. – Mam wielu potrzebujących kolegów.
– Nie potrzebujemy za wiele – wtrącił się brunet, wyczuwając, że o wiele szybciej przejdą do tematu interesów, aniżeli z początku przypuszczał. – Zależy nam na kilku fiolkach eliksiru uspokajającego.
Mężczyzna w końcu podniósł głowę na tyle, żeby odsłonić swą twarz. Miał błyszczące pożółkłe oczy i krzywy nos, którego czubek zdobiły maleńkie blizny. Kiedy się odezwał, brzmiał, jakby zwęszył podstęp.
– Wasza trójka jest zbyt młoda, żeby go potrzebować.
– W Kamieniołomie? – Uśmiechnął się Scorpius. – W każdym wieku potrzebna jest chwila relaksu.
– Chyba że polecasz coś mocniejszego… – dodał Morrison, ale szybko zamilkł, najprawdopodobniej kopnięty pod stołem przez kumpla. Handlarz nie zwrócił większej uwagi na przerwane zdanie, zbyt skupiony na wypowiedzianych słowach.
– Skąd pomysł, że oferuję coś innego, niż eliksiry uspokajające? Co knujecie?
– Nic, naprawdę – powiedział Albus, a potem zganił się za pośpiech. – Chcemy po prostu wiedzieć, co jest na sprzedaż.
– Nie prowadzę sklepu z bibelotami. – Uśmiech zniknął z twarzy mężczyzny. – Nie wystawiam towarów na wystawę, aby hołota mogła się poprzyglądać. – Wstał, żeby wyjść, ale zanim zrobił krok naprzód, Scorpius wsadził rękę do kieszeni – nie wyciągnął różdżki, a małą, wypełnioną złotem sakiewkę. Lekki brzdęk monet wystarczył, żeby handlarz znieruchomiał.
– Słuchaj, znam cię – powiedział blondyn, brzmiąc naprawdę wiarygodnie.
– Wątpię…
– Może nie bezpośrednio, ale słyszałem o tobie. Dostałem rekomendację. Niedawno sprzedałeś mojej siostrze eliksir upiększający.
Czarodziej spuścił głowę, niepewny.
– Kim są ci dwaj?
– Moimi przyjaciółmi, a właściwie kuzynami. Są nowi w Kamieniołomie i nie do końca łapią nasze zwyczaje. Sam dobrze rozumiesz, że trudno jest o wiarygodnych sprzedawców. Wiem, że większość nie lubi robić interesów z ludźmi, z którymi jest już związana, ale po prostu jestem przekonany, że masz to, co nam potrzebne.
Wytłumaczenie było przekonujące, bo handlarz po kilkusekundowym zastanowieniu usiadł na swoim miejscu. Mimo to nie zrezygnował z przezorności.
– Czyli wasza dwójka jest tu tylko dla eliksiru uspokajającego?
– Tak, ciotka potrzebuje pomocy – potwierdził Albus. – Odkąd zmarł wujek, jest w naprawdę ciężkim stanie.
Mężczyzna przez chwilę rozważał opcje, a potem podrapał się po brodzie i ponownie sięgnął po kufel. Kiedy zabrał głos, brzmiał na ugłaskanego.
– Ile potrzebujecie fiolek? Staram się sprzedawać w ilościach hurtowych.
– Może pół tuzina, ot na początek – zaproponował blondyn. – Spotkamy się również następnym razem, gdy zajdzie potrzeba…
– I tak będziemy musieli ustalić inny termin. Niefortunnie się złożyło, że nie mam przy sobie eliksiru uspokajającego.
Albus spojrzał na przyjaciela, próbując rozszyfrować, w którym kierunku potoczy się rozmowa. Ich celem było zdobycie informacji na temat Diablego Aliansu. Czy rzeczywiście najlepszym rozwiązaniem będzie spotkać się z handlarzem w innym miejscu…? A może po prostu zmienić temat…?
– Odpada. – Scorpius niemal natychmiast podjął decyzję. – Potrzebujemy czegoś na już.
– Cóż, teraz mam puste kieszenie – odpowiedział sprzedawca, ukazując ubarwione fioletem zęby.
– Naprawdę?
– Nie mam na stanie niczego, co pomogłoby szlochającej czarownicy.
– Więc co zaoferujesz w zamian? – zapytał chłodniejszym tonem ślizgon. – Czym jeszcze handlujesz?
Mężczyzna zmarszczył brwi, zirytowany dociekliwością.
– Jakie to ma dla was znaczenie…?
– Siostra zaręczała, że oferujesz znacznie więcej, aniżeli piękną buźkę. Mówiła też, że wspominałeś o eliksirze prawdy i różnego rodzaju truciznach…
– W ostatnich dniach nie rozmawiałem na podobne tematy z żadną kobietą – odparł sprzedawca, wyraźnie zaskoczony.
– W porządku. Czy masz te rzeczy? – zapytał Albus. – Wciąż oferujesz trucizny?
– Nie wiem, czego się nasłuchaliście, ale…
– Wywar dławiący? Esencję spopielającą? – naciskał.
– Kim jesteście? – Czarodziej wstał gwałtownie, czym przyciągnął uwagę najbliżej siedzących klientów pubu.
– Zwyczajnymi kupcami, niemniej jednak zależy nam na jak najlepszym towarze – kontynuował. – Wszystko, co zaoferowałeś tamtej dziewczynie, uwarzyłeś samodzielnie?
– Oczywiście, że tak – zadrwił mężczyzna, sprawiając wrażenie urażonego insynuacjami.
– Na czyjeś zlecenie?
– Nie, sprzedaję tym, którzy mogą zapłacić…
– Nikt nie prowadzi samodzielnej masowej produkcji niebezpiecznych eliksirów, zwłaszcza tak różnorodnych. Szkodzi temu zbyt duża ilość ingrediencji oraz brak czasu na doglądanie każdego kociołka z osobna – podsumował stanowczym tonem. – Chodzi mi o to, że samo veritaserum musi być warzone…
– Czego tak naprawdę chcecie?
Morrison chrząknął, jakby chciał zabrać głos, ale zanim zdążył się odezwać, Scorpius pospieszył z klarownymi wyjaśnieniami.
– Informacji – wyznał i podsunął sprzedawcy sakiewkę ze złotem. – Chcemy wiedzieć, kto i dlaczego dostarczył ci składniki, których potrzebowałeś do uwarzenia tych eliksirów. Spokojnie, za współpracę zostaniesz odpowiednio wynagrodzony.
– Sakwa za kilka słów – dodał Albus.
Sprzedawca przez chwilę przyglądał im się uważnie, marszcząc przy tym nos, a potem zawiesił wzrok na zapłacie. Ostatecznie usiadł i złożył dłonie w koszyczek.
– Jakiś miesiąc temu do Kakos przybyła grupa ludzi. Z początku wyglądało na to, że jest ich niewielu, ale skończyło się na całej masie – powiedział, zrzuciwszy z tonu. – Najpierw poszukali ludzi zdolnych do warzenia, a potem odesłali z kwitkiem tych, którzy zajmowali się wyłącznie handlem. Byli zainteresowani eliksirowarami.
– Na czym się skupiali?
– Głównie na veritaserum, ale zdarzało się zapotrzebowanie na trucizny, zwłaszcza te z dawnych czasów, które nie były warzone od długich lat. Wszystko przypominało pajęczynę – ludzie pracowali nad tymi samymi miksturami, a potem podrzucali je nieznajomym. Mieszkam w Kamieniołomie od przeszło dziesięciu lat i nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
– Też dla nich pracowałeś? – zapytał Scorpius.
– Oczywiście. Otrzymywaliśmy sowite wynagrodzenie, a dostawy ingrediencji były darmowe, więc obywało się bez żadnych problemów. – Sprzedawca wzruszył ramionami. – Koniec końców się wycofałem, bo doszedłem do wniosku, że to gra niewarta świeczki.
– Zbyt ryzykowna? – Albus się spiął.
Informator oblizał nerwowo wargi.
– Żyjąc w Kamieniołomie, byłem przyzwyczajony do pewnego rodzaju niebezpieczeństwa. Znałem ludzi, którzy zginęli za eliksir pieprzowy – powiedział. – Miesiąc temu sporo się zmieniło, głównie dlatego, że ten człowiek, organizator przedsięwzięcia, nie miał kłopotu z zabijaniem za nic. W pewnym momencie sprawy przybrały dziwny obrót, jakby nowo przybyli uważali, że każdy, kto zbyt dobrze wykonuje zleconą mu pracę, stanowi zagrożenie. Kilku moich znajomych, którzy naprawdę znali się na rzeczy, zniknęło z dnia na dzień. Niedawno usłyszałem, że przynajmniej połowa veritaserum była testowana na warzycielach – kontynuował, szczerze zdezorientowany. – Z początku widać było w tym ład i porządek, ale potem… gorączkowe napięcie. Ostatecznie wyplątałem się z pajęczej sieci i próbowałem na szybko sprzedać wszystko, co uwarzyłem. Musiałem być naprawdę ostrożny, bo wolałem nie zwracać na siebie uwagi.
– Czy zapamiętałeś jakieś nazwiska tych, co cię zwerbowali? – zapytał rzeczowym tonem Scorpius.
Sprzedawca się zaśmiał.
– Wiesz przecież, że w Kamieniołomie nie operuje się ani imionami, ani nazwiskami. Nie znamy się nawzajem.
– Mimo to mógłbyś nas naprowadzić na właściwy trop – argumentował brunet. – Jestem pewien, że coś zarejestrowałeś.
– Nieszczególnie…
– Może czerwone maski? – zapytał, prawie bez tchu.
Mężczyzna zastygł w bezruchu, a Albus zrozumiał, że przesadził. Gdy rzucił szybkie spojrzenie w stronę przyjaciół, zobaczył, że obaj zacisnęli w dezaprobacie usta.
– Nie wiem, o czym mówisz – powiedział po dłuższej chwili eliksirowar, a kiedy ślizgon chciał pospieszyć z wyjaśnieniami, uniósł ostrzegawczo rękę. – Jeżeli jeszcze raz się odezwiesz, wstanę i powiem wszystkim tu obecnym, o co właśnie zapytałeś, chłopcze. Jestem przekonany, że wolałbyś uniknąć zamieszania.
Brunet wstrzymał oddech, świadomy prawdziwości groźby oraz możliwych konsekwencji. Scorpius również wydawał się zrozumieć implikacje, ponieważ wstał od stolika z zamiarem opuszczenia knajpki, wciąż ubolewając nad zaprzepaszczoną szansą. Zacisnąwszy zęby, również zebrał się do wyjścia. W przeciwieństwie do nich Morrison nawet nie poruszył nogą.
– Idziemy – mruknął pod nosem blondyn, poprawiwszy po sobie krzesło.
Vincent wciąż siedział, wpatrzony w zaczerwienionego z gniewu sprzedawcę.
– W porządku, dogonię was.
– Co takiego…? – Brunet nie mógł uwierzyć własnym uszom.
– Spotkamy się później – powtórzył z uporem przyjaciel. – Chciałbym w spokoju dokończyć drinka – dodał, gwoli wytłumaczenia, a potem zakrył dłonią sakiewkę, po którą sięgał handlarz.
– Okej, po prostu chodźmy. – Malfoy był wyraźnie niezadowolony z zaistniałej sytuacji. Aby dać upust złości, przeszedł obok Albusa, nie zaszczycają go spojrzeniem.
– W takim razie do zobaczenia w gospodzie. – Potter nie wiedział, co się dzieje. Pomimo dezorientacji zrobił krok w stronę wyjścia, a potem następny. Zanim wyszedł za Scorpiusem, rzucił Morrisonowi ostatnie ukradkowe spojrzenie. Gdy znalazł się na zewnątrz, niemal natychmiast nawiązał rozmowę. – To było pouczające.
– Owszem – odpowiedział kolega, przepychając się obok pokrytej brodawkami czarownicy, zajętej własnymi sprawami. – Czyli możemy się zgodzić, że Alians…
– Ustaliliśmy, że nie trzymamy się terminologii… – upominał, a przyjaciel skinął głową.
– Okej. Czyli możemy się zgodzić, że ludzie, których szukamy, są tutaj, prawda?
– Tak, a przynajmniej byli – przyznał. – Zdecydowanie dostaliśmy dobrego kopniaka naprzód…
– Co jest z Morrisonem? – Malfoy zmarszczył brwi. – Został w pubie, co samo w sobie jest niesamowicie podejrzane…
Albus nie odpowiedział, skupiając się na czymś bardziej osobistym. Szczerze powiedziawszy, miał bardzo dobry pomysł, dlaczego przyjaciel postanowił zostać w tyle, aczkolwiek nie zamierzał mówić o tym na głos.
Co prawda, nie spędzili w Toksycznym Kamieniołomie wieków, ale szybko przekonali się, że nie wszyscy byli stworzeni do prowadzenia w pewnym sensie aurorskiego dochodzenia. Scorpius był piekielnie inteligentny oraz miał dryg do pomagania, a to, że wychował się w rodzinie, która niegdyś parała się czarną magią i posiadała mnóstwo znajomości w różnych kręgach, pomagało w sprawie. On, chociaż nie dysponował naturalnym talentem, przeszedł solidne szkolenie pod czujnym okiem Sancticusa Fairharta, dzięki czemu wyostrzył sobie zmysły i udoskonalił technikę. W przeciwieństwie do nich Morrison szczycił się innymi atrybutami – był empatyczny i stanowił wspaniałe wsparcie psychologiczne, był ich kręgosłupem moralnym. To prawda, że walczył u boku przyjaciół i czasem stanowił niemałe zagrożenie, ale nie sposób było zaprzeczyć, że cechy, które najbardziej w nim lubili, nijak sprzyjały misji, a czasem nawet stawały na przeszkodzie.
Oczywiście, Albus nawet nie rozważył możliwości odseparowania go od grupy i odesłania do domu. Z chłopakami dzielił różne więzi – Scorpius był ustami, które przemawiały mu do rozsądku, zaś Morrison uszami, które potrafiły wysłuchać spowiedzi – i był im obu wdzięczny za towarzystwo. Mimo swych braków Vincent naprawdę się starał, jednakże najważniejsze pytanie brzmiało, czy Malfoy również to rozumiał.
Na przestrzeni lat przyjaciele interesującą formę koleżeństwa, a ich ciągłe przekomarzanie się zawsze przybierało żartobliwą formę, będącą maską dla prawdziwego, szczerego, płynącego z serca uczucia. Problem polegał na tym, że Scorpius czasem przesadzał z dawką włożonego w zdanie sarkazmu i często nie ustępował, nawet jeżeli powinien zrzucić z tonu, co było odrobinę niepokojące. Starcie przed pubem potwierdzało tę tezę. Uszczypliwe docinki o braku pomocy i nieużyteczności, razem z kopnięciem pod stołem sprawiły, że Morrison postanowił spędzić trochę czasu w samotności.
– Niech porobi nadgodzin – powiedział. – Odkąd tu przybyliśmy, nie miał okazji się wykazać. Myślę, że popracuje na własną rękę, a nie wpadnie w żadne tarapaty.
– Miejmy nadzieję, że nie wskoczy w bagno, z którego będzie miał problem się wydostać. – Scorpius zacisnął usta. – Cholercia, złoto nam przepadło. Zostawiłem sakiewkę na stoliku…
Albus westchnął, czując potrzebę wrócenia do pubu i wyciągnięcia stamtąd Morrisona. Gdy wychodzili na dwór, uznał, że ustąpienie przyjacielowi jest dobrym pomysłem, ale teraz, kiedy przespacerował kilka minut, zaczął się martwić. Mimo to wiedział, że nie zbierze się na odwagę, aby ponownie zajrzeć do knajpy.
W trakcie drogi do gospody Coltona pozwolił swoim myślom swobodnie płynąć. Kiedy zamknęli drzwi w wynajmowanym pokoju, postanowił przeanalizować zdobyte informacje.
– Sprzedawca potwierdził, że Diabli Alians był niedawno w Kakos – powiedział i opadł na łóżko.
Scorpius oparł się plecami o brudną ścianę i skrzyżował ramiona.
– Moim zdaniem facet uważa, że nie wszyscy opuścili miasteczko – podsumował z zagadkowym spojrzeniem. – Gdyby naprawdę odeszli, mówiłby otwarcie, a nie półprawdami.
– Och, racja…
– Czy widzisz w tym sens…? Skoro facet ma na głowie armię do odbudowania, to dlaczego tworzy nowy system nielegalnego handlu eliksirami? Z jakiego powodu babra się w truciznach i veritaserum?
Albus usiadł, ponieważ roztrząsał tę kwestię od kilku minut. Świadomość, że Sebastian Darvy, oprócz siania jak największego spustoszenia w czarodziejskim świecie, potajemnie kombinował jeszcze z różnego rodzaju miksturami, była naprawdę przerażająca. Z drugiej strony miał dziwaczne wrażenie, że zbytnio się zastanawiał – przecież często się zdarzało, że Darvy robił coś dla samego poczucia władzy.
– Czuję, że chodzi o pokaz możliwości – oświadczył po chwili.
Scorpius parsknął.
– To wszystko? Szczerze wątpię.
– Mówię poważnie. Kiedyś rozmawiałem o tym z Aresem. Sposób, w jaki opisywał brata… – powiedział i pokręcił ponuro głową. – Twierdził, że jest głodny uwagi, pragnie tożsamości i poważanego nazwiska. Co więcej, podobno kiedyś zrobił karierę w Kamieniołomie, właśnie na eliksirach. Wywindował się całkiem wysoko, ale nie mógł zdobyć uznania przez wzgląd na wszechobecną anonimowość. Mam wrażenie, że wrócił do rodzinnego miasta, żeby się ukryć i poczekać na odpowiedni moment, by odbudować swą armię – kontynuował z namysłem. – Myślę, że wróciwszy na stare śmieci, poddał się atmosferze, a przez to nie potrafił pozostać całkowicie cicho.
– Zakładasz więc, że zwerbował warzycieli, ot dla zwerbowania, dla kaprysu…?
Albus zmarszczył brwi.
– Mniej więcej, bo też ma z tego korzyści – zyskuje zwolenników, bo przecież zawsze lubił eliksiry. Nie zaszkodzi mieć uzupełnionych zapasów, stąd veritaserum i reszta. Jestem przekonany, że kiedy wrócił, chciał rozprostować ręce i zobaczyć, czy wciąż jest w stanie zatrząść Kamieniołomem. To był sprawdzian. Chciał udowodnić sobie, że po tylu latach naprawdę się zmienił i urósł w siłę.
Scorpius uniósł brew.
– Całkiem dobrze go rozumiesz, co? – zapytał, brzmiąc niemal oskarżycielsko.
Westchnął.
– Trochę go poznałem. Słyszałem, co wygadywał i co mówili o nim inni. Może nie pamiętasz, ale kiedyś naprawdę go lubiłem. Myślałem, że jest wyjątkowy i… – urwał, dochodząc do wniosku, że podobne wyznania są zawstydzające, zwłaszcza w czasie wojny.
Malfoy wzruszył ramionami.
– Cóż, to dla nas korzystne. Nikt nawet nie pomyślał, żeby sprawdzić Toksyczny Kamieniołom, a wcześniej porozmawiać z Aresem. Tobie udało się dodać dwa do dwóch i połączyć fakty. Skończ się stresować tym, że poznałeś wroga, bo w porównaniu do reszty zaszedłeś naprawdę daleko.
– Yhym. – Uśmiechnął się Albus. – Masz rację.
– Myślisz, że on wciąż tu jest…? – zapytał przyjaciel po dłuższej chwili milczenia.
– Nie wiem, ale przypuszczam, że niedługo się dowiemy.
Gdy tylko powiedział ostatnie słowo, drzwi do pokoju gwałtownie się otworzyły. Automatycznie sięgnął do swoich szat w poszukiwaniu różdżki, ale uspokoił skołatane nerwy, kiedy zobaczył Morrisona, wyczerpanego, ale i szczęśliwego.
– Szybko wróciłeś – zauważył blondyn.
– Cóż, przybiegłem…
– Wszystko w porządku? – zapytał z wahaniem,
Vincent pokiwał głową, niezdolny do mówienia. Gdy w końcu złapał oddech, wycelował palcem w Scorpiusa, a potem rzucił mu zostawioną w barze sakiewkę ze złotem; ten odetchnął z ulgą i zabrał się za przeliczanie pieniędzy.
– Co się stało…? – spytał z zainteresowaniem, wciąż wpatrzony w przyjaciela.
– Mam to, czego nam potrzeba. – Uśmiechnął się Morrison i zaczął grzebać w kieszeniach jeansów. Ostatecznie wyciągnął pomięty kawałek cieniutkiego papieru.
– Wziąłeś z pubu serwetkę…?
– Ano.
– Mieli tam serwetki? – Malfoy był szczerze zaskoczony, ale nie otrzymał odpowiedzi. W zamian przyjaciel wyszczerzył się jeszcze bardziej i złapał łup dwoma palcami. Albus zmrużył oczy, zdając sobie sprawę, że ściereczka ma na sobie coś więcej, aniżeli plamy po posiłku.
– Jest na niej coś napisane?
– Owszem, wskazówki do Darvy'ego.
– Co takiego…?! – wykrzyknęli chłopcy, jeden prawie się przewracając, a drugi zeskoczywszy z łóżka. Chwilę później we trójkę pochylili się nad barową serwetką.
– Cholercia, straszliwie bazgrzesz – podsumował Scorpius.
– Okropnie, nie sposób rozczytać…
– Zejdźcie ze mnie, notowałem na szybko – powiedział Morrison, pokręciwszy głową.
– Nie rozumiem. Jakim cudem…? Jesteś pewien…? – Albus był oniemiały.
– Szczerze mówiąc, poszedłem za twoim przykładem, stary. Postąpiłeś słusznie, gdy zacząłeś naciskać. Od samego początku powinniśmy byli zastosować bardziej bezpośrednie podejście – wytłumaczył przyjaciel, wciąż z uśmiechem na twarzy. – Wystarczyło trochę więcej pogaduszek, bardziej przekonującej perswazji i zdradzeniu kilku informacji. Spokojnie, nie zdemaskowałem nas! – dodał, zobaczywszy spanikowane spojrzenie ślizgonów. – Wyjaśniłem sprzedawcy, że nic mu się nie stanie, jeżeli powie nam kilka nazwisk, to wszystko. Niestety, na poczet sprawy musiałem trochę uszczuplić nasz budżet – powiedział i machnął dłonią w kierunku sakiewki ze złotem.
– Jak…?
– Najzwyczajniej w świecie zapytałem go o Sebastiana Darvy'ego. – Morrison rozłożył ręce, a Scorpiusowi opadła szczęka. – Wiem, że to było ryzykowne posunięcie, ale wystarczyło, żebym rzucił tym nazwiskiem, a potem wypatrywał znaków. Niemal od razu zorientowałem się, jak właściwie pokierować rozmową. Może nie wyglądam, ale kiedy potrzeba, potrafię być całkiem ładnie zabajerować – zakończył z szerokim uśmiechem.
– Czego się dowiedziałeś? – zapytał Albus, znów skupiwszy się na serwetce. – Musisz nam opowiedzieć, bo naprawdę nie sposób tego przeczytać…
Vincent wygładził brzegi, a potem przesunął palcami po pierwszej zapisanej linijce.
– Nie rozmawialiśmy podczas dogadywania szczegółów, a pisaliśmy. Oczywiście, nie pozwolił mi zatrzymać swojej serwetki, więc musiałem wszystko zanotować. Z zebranych informacji wynika, że Darvy jeszcze nie opuścił Kamieniołomu. Mało kto wie, gdzie ma bazę operacyjną, ale ten facet z pewnością – powiedział, wskazując na zapis. – Naszym następnym celem jest Zachodni Jean.
– Kim, do diabła, jest Zachodni Jean? – Malfoy wyrzucił ręce w powietrze.
– Nie wiem, ale znajdziemy z pewnością znajdziemy go na ulicy Cottilard. O, tutaj, widzicie?
Albus zmrużył oczy, ledwo rozróżniając poszczególne słowa. Nawet po wielokrotnym powtórzeniu ciężko było cokolwiek zrozumieć. Niemniej jednak prawie przebierał nogami w podekscytowaniu.
– Stary, to jest niesamowite… – wydusił, a potem klepnął przyjaciela w ramię.
– Chyba nadrobiłem wszystkie zaległości. – Uśmiechnął się Morrison, ale właśnie wtedy Scorpius wyrwał mu serwetkę z rąk.
– Okej, zdecydowanie jest się z czego cieszyć, ale spójrzmy na sprawę z innej perspektywy, dobrze? Jeżeli Jean naprowadzi nas na Darvy'ego, to musimy być przygotowani na najgorsze. Czy jesteśmy gotowi…?
Vincent gwałtownie pokiwał głową, a Albus tylko raz. Nigdy nie przypuszczał, że tak szybko zakończy swe poszukiwania. Wcześniej wyobrażone klepsydry nagle przestały przesypywać piasek, jakby zamrożone. Musieli maksymalnie wykorzystać tę okazję. Gdyby udało się teraz zakończyć wojnę, może miałby jeszcze czas, żeby zająć się innym, bardziej złowieszczym problemem, a mianowicie naturą Smoczej Różdżki.
– W porządku, wyruszymy jutro – podsumował blondyn, a potem starannie złożył serwetkę i schował ją. – Zajmę się przygotowaniem obiadokolacji, a potem wcześniej pójdziemy spać. – Nie mówiąc nic więcej, pospiesznie opuścił pokój.
Gdy Scorpius zniknął za drzwiami, brunet odwrócił się do Morrisona, aby ostatni raz pogratulować mu sprytu oraz okazać wdzięczność, ale przyjaciel wydawał się wiedzieć, co chodzi mu po głowie, bo natychmiast błysnął uśmiechem, a następnie opadł na łóżko i uniósł dwa kciuki w górę. Chociaż tego nie zobaczył, Albus odwzajemnił gest.
Radość z nowo zdobytego tropu osłabła przez noc, zastąpiona niepokojem, do którego Albus był w gruncie rzeczy przyzwyczajony; niemniej jednak wciąż miał problemy z uspokojeniem skołatanych nerwów. Poranek rozpoczął się spokojnie, naznaczony stanowczymi spojrzeniami jednego i nerwowymi uśmiechami drugiego chłopca, aczkolwiek dzięki przewodnictwu Malfoya wstępne rozważania przybrały formę planu.
– Przeprowadziłem małe rozeznanie i nie zamierzam kłamać – sprawa wydaje się podejrzana – podsumował, zignorowawszy skromne śniadanie, które wcześniej przygotował.
– Co masz na myśli…? – zapytał Albus, a wciągający tosta Morrison chrząknął.
– Wystarczy, że mi zaufasz, stary.
– Oczywiście, że ci ufam, ale nie pokładam nadziei w bezimiennym handlarzu. – Scorpius uniósł obronnie ręce. – I myślę, że powinniśmy wykazać się rozwagą w podążaniu za jego wskazówkami, zwłaszcza że sprawiają wrażenie troszkę dezorientujących.
– Kto wydawał się mieć obiekcje? – drążył, a przyjaciel przez ramię wskazał kciukiem na siwowłosego karczmarza, który wycierał kufle zakurzoną szmatką.
– Właściciel.
– Nie wiem, czy to wiarygodny człowiek – odparł zgodnie z prawdą, zaś Vincent przewrócił w irytacji oczami.
– Chwileczkę. Argumentacja Coltona nie dyskwalifikuje naszego planu, a rzuca nowe światło na sprawę. Facet od dawna zamieszkuje Kamieniołom, więc zapytałem go o wskazówki. Na podstawie tego, co mi powiedział, sporządziłem prowizoryczną mapę – podsumował Scorpius i wyciągnął niechlujnie złożony arkusz pergaminu z narysowanymi nań liniami.
– Jak wcześnie wstałeś, stary? – zapytał Morrison, skończywszy z dąsami.
– Szczerze powiedziawszy, nie położyłem się spać. Tak czy inaczej, myślę, że najlepszym rozwiązaniem będzie sprawdzenie każdego miejsca po kolei i skreślanie z listy nietrafionych. Jeżeli natkniemy się na tego Jeana, zachowamy spokój i zanim podejmiemy działania, najpierw zbadamy sprawę. Zgoda?
– W porządku. – Albus skinął głową. – Gotowi do drogi?
Malfoy westchnął i rzucił ostatnie zniechęcone spojrzenie na nietknięty talerz z przypaloną kromką chleba.
– Chyba tak – odpowiedział, aczkolwiek nieprzekonująco.
Kilka minut później wyszli z gospody, ubrani tak niepozornie, jak zawsze. Podczas jednego z pierwszych dni spędzonych w Toksycznym Kamieniołomie Scorpius zakupił wszystkim kilka tanich, poszarpanych, workowatych strojów, które pomagały im wtopić się w tłum. Dziś pod czarodziejskie szaty założyli dodatkowo jeansy, ponieważ to upodabniało ich do innych. Malfoy przejął również prowadzenie, wyznaczając kierunek przez znane uliczki – podczas drogi zatrzymał się tylko raz, żeby spojrzeć na dzwonnicę.
– Co najpierw sprawdzimy? – zapytał Albus i przypadkowo skrzyżował spojrzenie z nieprzyjemnie wyglądającym mężczyzną o krzywych zębach i morderczym wyrazie twarzy. Nie chcąc sprawiać grupie problemów, natychmiast odwrócił wzrok.
– To dobre pytanie. Chwila, moment – odpowiedział blondyn, po czym włożył ręce do kieszeni w poszukiwaniu mapy miasteczka. – Stary, weź, potrzymaj. – Wcisnął sakiewkę ze złotem w ręce Morrisona, a następnie wyciągnął przewodnik. – Jesteśmy w pobliżu dwóch wskazanych przez Coltona miejsc. To, które jest troszkę dalej, wskazał jako pierwsze… Hm, na następnym rozwidleniu skręcimy sobie w lewo, a potem pójdziemy sobie prosto aż do mauzoleum, albo czegoś podobnego…
– Kończą nam się pieniądze? – Vincent zmarszczył brwi, lustrując zawartość sakiewki.
– Owszem, z tej torby – odparł z nieuwagą Scorpius, wciąż wpatrzony w narysowaną mapę. – W gospodzie mam odłożoną resztę oszczędności, ale nie zamierzam w najbliższym czasie z nich korzystać. Czy możesz być ostrożniejszy? – dodał, kiedy zobaczył, że przyjaciel beztrosko ogląda woreczek.
– Słucham…?
– Schowaj złoto, bo nie jesteśmy na Pokątnej – dodał brunet, a potem zerknął na mapę, głowiąc się nad tym, skąd kumpel bierze informacje.
– Tylko sprawdzam. – Morrison zabrał się za liczenie monet.
– W porządku, wygląda na to, że już niedaleko. Gdy miniemy pierwsze miejsce, pójdziemy prosto, a następnie skręcimy w prawo, dokładnie w ulicę, gdzie zawsze stoi ten chuderlawy gościu, co próbował sprzedać nam kiedyś sproszkowany smoczy pazur; potem przetniemy tę alejkę i…
– Hej!
Albus automatycznie spojrzał na rozzłoszczonego przyjaciela i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ma puste dłonie.
– Co się stało…? – zapytał, chociaż dobrze wiedział i obejrzał się za złodziejem. Winowajcą był młody mężczyzna, mniej więcej w ich wieku, z zapałem przedzierający się przez tłum. W trakcie biegu raz obejrzał się przez ramię, ukazując szczurzą twarz i paciorkowate niebieskie oczy.
– Jasna cholera, przecież prosiłem… – Malfoy nie dokończył zdania, bowiem Morrison wrzasnął „Wracaj!" i rzucił się za opryszkiem w pogoń.
– Zaczekaj! – zawołał.
Vincent się odwrócił.
– Idźcie, dogonię was! – okrzyknął, a potem zniknął w tłumie przechodniów.
– Wspaniale. – Albus wyrzucił w powietrze ręce, sfrustrowany obrotem sytuacji i piętrzącymi się przeszkodami. – Biegniemy za nim?
– Jesteśmy już prawie na miejscu. – Scorpius schował mapę.
Westchnął, wewnętrznie rozdarty. Zachowaliby się po prostu okropnie, gdyby pociągnęli tę sprawę bez Morrisona, który wszakże zdobył najistotniejszy trop, niemniej jednak chodziło o coś więcej, aniżeli czerpanie osobistych korzyści z zebranych informacji. Zachodni Jean, dwa dni temu jeszcze nieistotny, wczoraj stał się pomostem do zakończenia zadania. Jakby nie patrzeć, wyruszył w tę podróż, żeby odnaleźć i pokonać Sebastiana Darvy'ego, bez względu na stopień zaangażowania swoich przyjaciół.
– Uważasz, że sobie poradzi…? – zapytał, pełen wątpliwości.
– No przecież, wbrew wszystkiemu to cwany lis.
Albus zmrużył oczy.
– Miałem na myśli powrót do nas – doprecyzował.
– Spokojnie, będzie dobrze. Jeżeli rozdzielimy się na dobre, wie, że powinien wrócić do gospody. Chodźmy, bo marnowanie dnia jest po prostu bezsensowne – podsumował Malfoy, po czym, ponownie w oparciu o wskazówki z mapy, rzeczywiście wznowili wędrówkę. – Mam nadzieję, że odzyska złoto… – dodał kilka minut później.
Nie wiedząc czemu, brunet poczuł się zirytowany tym stwierdzeniem. Nie zabrał głosu, uparcie milcząc przez następnych piętnaście minut, aż do momentu, kiedy zaczęli zwalniać kroku.
– Jesteśmy na miejscu…? – zapytał, rozejrzawszy się po okolicy – wypatrywał głównie drogowskazu z nazwą ulicy.
– Mniej więcej – odpowiedział, sprawdzając współrzędne z prowizoryczną mapą. – Kurczę, ale tu strasznie.
Albus pomyślał o dokładnie tym samym. Dzielnica, w której się znaleźli, nijak przypominała resztę Kamieniołomu – była całkowicie opuszczona, pozbawiona wszelkich oznak życia, a wiele domów nie nadawało się do zamieszkania. Co prawda, w powietrzu utrzymywał się charakterystyczny eliksirowy zapach, jednak wokół nie było żywej duszy.
– Zaczekaj. – Scorpius wskazał coś dłonią.
Brunet spojrzał we wskazane miejsce, aczkolwiek dopiero po zmrużeniu oczu dostrzegł wyblakły znak z napisem „Ulica Cottilard". Wymieniwszy spojrzenie, ruszyli w jego kierunku. Gdy podeszli wystarczająco blisko, ślizgonem zawładnęło dziwaczne, niewytłumaczalne uczucie.
– Gdzie jest Zachodni…?
– Tam. – Malfoy przystanął, a potem szarpnął głową na następny drogowskaz. – Poznaj swojego nowego informatora.
Albus założył dłonie na biodra, rozczarowany do cna. Jean nie był człowiekiem, a jedną z wielu ulic w Kakos.
– Ulica Jean oraz Zachodnia Cottilard – podsumował przyjaciel z niepotrzebnie udawanym triumfem w głosie. – To mogło przydarzyć się tylko Morrisonowi.
Chłopiec puścił mimo uszu słowa Scorpiusa, wciąż rozglądając się po okolicy. Chociaż był sfrustrowany, czuł, że to miejsce skrywa jakiś sekret. Zmarszczywszy brwi, spróbował wybadać sprawę…
– Wiedziałem, że coś jest na rzeczy – kontynuował z tyłu kumpel. – W Kamieniołomie ludzie nie używają imion, a nawet jeżeli, to z pewnością nie używaliby podobnych. Powinienem był się zorientować zaraz po tym, jak powiedział nam o informatorze.
– Czy możesz przestać? – warknął, odwracając się na pięcie.
– Co takiego…? – zapytał blondyn, zdezorientowany.
– Czy możesz przestać ciągle atakować Morrisona? Nie zaprosiłem was na piknik. Obaj dobrze wiedzieliście, że to będzie trudne zadanie – doprecyzował. – On naprawdę się stara…
– Nie miałem na myśli niczego…
– Co więcej, po prostu pomieszały mu się ulice, a Darvy wciąż może gdzieś tutaj być…
– Och, spójrz, stoi przy tamtym bloku. – Uśmiechnął się Scorpius.
Albus natychmiast się odwrócił, a potem zmrużył oczy. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, ale nad długą, całkiem krętą ścieżką widniał drogowskaz – „Darvy".
– Coś mówiłeś? – dodał przyjaciel, a brunet zacisnął dłonie w pięści, zły na siebie. – Żeby być uczciwym, nie mam najmniejszego zamiaru obarczyć winą Morrisona, bo chłopak nawet nie podejrzewał…
– Ja mogłem podejrzewać – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Szczerze powiedziawszy, wiedziałem od początku.
– To znaczy?
– Wiedziałem, że w Toksycznym Kamieniołomie jest taka ulica. Ares wszystko mi opowiedział – wyznał, nawet nie patrząc na towarzysza. – Właśnie tutaj zostawiła Sebastiana matka.
Między ślizgonami zapadła niezręczna cisza, ale Albus nie był w nastroju do odkrycia większego rąbka tajemnicy. Zamiast tego po prostu stał, wpatrzony w dal, nurzając się w goryczy porażki. Zamrugał, dopiero kiedy poczuł dłoń na swoim ramieniu.
– Wiesz, że nie miałem niczego złego na myśli, prawda…? – zapytał ściszonym głosem Scorpius, ignorując jego skrzywienie. – Nie mam rodzeństwa. Jesteście dla mnie niczym bracia. Kocham was, chociaż czasem wygadujecie i robicie straszne głupoty. Właśnie dlatego zdarza mi się palnąć coś nieprzyjemnego – bo wiem, że to nie ma większego znaczenia. Rozumiesz…?
Skinął głową.
– W porządku, ale ogranicz te uszczypliwości – poprosił o wiele spokojniejszym tonem.
– Masz rację. – Malfoy, choć przyjął do świadomości, wzruszył ramionami. – Wracamy?
Brunet się zamyślił.
– Jeszcze nie teraz – odpowiedział i, nie wiedząc dlaczego, razem z przyjacielem, zaczął iść w kierunku znaku. Zatrzymał się, dopiero kiedy dotarł do końca krętej uliczki. Wtedy też rozejrzał się z zainteresowaniem.
Sebastian przyszedł na świat w Toksycznym Kamieniołomie, a tutaj, na brudnej, brukowanej drodze, najprawdopodobniej pomiędzy jednym zniszczonym domem, a drugim, został pozostawiony przez matkę na śmierć. Wychował się na tym osiedlu, ponieważ został przygarnięty przez sąsiada, najpewniej nieświadomego mrocznej przyszłości dziecka. To tu Darvy każdego dnia walczył o przetrwanie, zarabiał na własne utrzymanie oraz ukształtował swą osobowość i tożsamość, którą porzucił wiele lat później na poczet budzącego grozę pseudonimu, który z kolei przyjął, aby odciąć się od korzeni i zdystansować oraz w pokręcony sposób udowodnić swoją wartość.
Czy Sebastian naprawdę zawinił…? Ostatnio rzadko roztrząsał podobne zagadnienia, ale prawdę powiedziawszy, gdyby facet wcześniej postąpił w inny sposób, najprawdopodobniej nie dożyłby dorosłości…
Mimo to ślizgon wciąż nie potrafił zdobyć się na współczucie, ponieważ bez względu na wszystko, niektórych rzeczy z pewnością można było uniknąć. Gdy nadarzyła się okazja, Darvy opuścił Kamieniołom. Wkroczywszy do nowego, dalekiego od przestępczego świata, miał szansę na nowo rozpocząć życie – został postawiony przed tym samym wyborem co Fango Wilde, a zamiast się odrodzić, poszedł zupełnie inną ścieżką. Kakos, co prawda, było naprawdę okropnym miejscem, ale go ukształtowało, więc kiedy podejmował decyzję, musiał toczyć wewnętrzną walkę. Sebastian zatracił się pierwotnej, nieujarzmionej, brutalnej części swego umysłu, z którą Albus się teraz zmagał. Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że duch wroga nie jest łamany przez Smoczą Różdżkę, zaczarowany artefakt z pogranicza życia i śmierci – u niego ten proces zaszedł w naturalny sposób, gdyż stopniowo poddawał się pragnieniu władzy, potęgi i uznania. W ostatecznym rozrachunku chłopiec nie był pewien, czy te wszystkie czynniki choć trochę tłumaczą występki Prawej Ręki.
Wtem dopadły go wyrzuty sumienia. Stojąc w dzielnicy zamieszkiwanej niegdyś przez Sebastiana, pomyślał, że naprawdę niewiele mu brakuje do zanurzenia się w otchłani szaleństwa. Mimowolnie wrócił wspomnieniami do wszystkich występków, których dopuścił się w ostatnim czasie, a mianowicie przeszukał mieszkanie Fango Wilde'a, włamał się do domu państwa Brennanów, wykiwał i zdradził Charliego Eckleya – podsumowując, uczynił sporo zła. Wiedział, że nie myśli trzeźwo, a świat nie jest po prostu czarno–biały, ale w tym momencie preferował podobny stan rzeczy. Bez względu na mądrość życiową Sancticusa, nie mógł wedle niej żyć; najzwyczajniej w świecie nie potrafił, bo brakowało mu siły. Szczerze mówiąc, nie chciał szwendać się po Toksycznym Kamieniołomie, narażać Scorpiusa i Morrisona na niebezpieczeństwo, ani prowadzić intensywnych poszukiwań Sebastiana Darvy'ego. Zamiast tego, pragnął wrócić do domu, spędzić trochę czasu z rodziną i najbliższymi, pragnął ponownie zobaczyć radosny uśmiech Mirry…
Drgnął.
– Albusie…?
Upadł na kolana, rażony przeszywającym bólem – biegł od kręgosłupa, aż do płata czołowego. Wszelkie myśli natychmiast uleciały mu z głowy, pozostawiając po sobie odrętwienie i dając początek zupełnie nowym uczuciom – złości, dezorientacji oraz poczuciu paranoi.
Gdy zamrugał, zobaczył świat w złotych barwach.
Wstał, oderwany od rzeczywistości, ponieważ ból ustąpił w okamgnieniu. Odwrócił się, a świat zawirował mu przed oczami, zacieniony żółcią. Ostatki świadomości podpowiadały mu, że powinien mieć kompana, ale zamiast niego zobaczył przed sobą wpatrzony weń paskudny rozkładający się szkielet, wysoki i groźny…
Zareagował instynktownie i wyciągnął różdżkę. Wycelował w bestię, w pełni przygotowany do rozerwania jej na drobne kawałeczki.
Wtem silueta zrobiła coś niecodziennego, a mianowicie dobyła własnego oręża i namierzyła cel. Chwila, przecież to nie miało żadnego sensu…
– ALBUSIE!
Zamrugał, a pozłacana wizja zniknęła. W miejscu potwornej siluety stał Scorpius, sprawiając wrażenie przestraszonego – miał wyciągniętą przed siebie różdżkę, a ręka straszliwie mu drżała.
– Co się stało…? – zapytał, zdezorientowany.
– Wymierzyłeś we mnie!
Z trudem przełknął ślinę, czując gulę w gardle.
– Czy miałem złociste oczy…?
– W żadnym wypadku, standardowo zielone. – Przyjaciel zrezygnował z postawy bojowej, ale nie schował oręża. – Wszystko było w porządku i nagle odleciałeś. Niby patrzyłeś prosto na mnie, ale wyglądałeś na… spanikowanego.
Nie wiedział, czy była to reakcja na usłyszane słowa, czy też na pierwsze prawdziwsze przewidzenia, ale zwymiotował, opadłszy na kolana.
– Ugh. – Scorpius się skrzywił.
– Wybacz… – wydukał, kiedy złapał oddech, nie będąc pewnym, za co właściwie przeprasza – może za opróżnienie żołądka, a może po prostu za całokształt.
– W porządku. – Ślizgon przyklęknął obok. – Czy o tym wcześniej mówiłeś…?
Brunet westchnął, a następnie skinął głową.
– To halucynacje. Widziałem przed momentem coś, co nie było prawdziwe – powiedział. – Ares mówił, że są następne w kolejce.
– Okej, chodźmy stąd. – Malfoy zaklął pod nosem, ale mimo to przerzucił sobie rękę Albusa przez ramię. – Ta uliczka jest złowieszcza…
– To mnie wyczuwasz… – podsumował, ale nie otrzymał odpowiedzi, ponieważ przyjaciel skupił się na prowadzeniu. Szli w milczeniu kilka minut, aczkolwiek był coraz to bardziej wyczerpany, mimo że z chęcią skorzystał z pomocy. – Nie mów Morrisonowi – dodał, gdy wracali na Zachodnią Cottilard.
– Że zwymiotowałeś?
– Nie – zaprzeczył i potrząsnął głową. – Cóż, też, ale chodziło mi o akcję z różdżką. Wolałbym ponownie jej nie roztrząsać.
Scorpius przytaknął.
– Twój wybór, jednak nie zamierzam pominąć zamieszania z nazewnictwem ulic. Jeżeli naprawdę chcemy dorwać Darvy'ego, będziemy musieli wyjść poza ramy nomenklatury…
– Nie sądzę, żeby wciąż tu był – podsumował i spróbował się wyprostować. Skoro miał udawać, że nie doznał pierwszych halucynacji, powinien poruszać się samodzielnie.
– Słucham…?
– Stawiam galeona, że dawno opuścił Kamieniołom – doprecyzował.
– Skąd ten wniosek? – Blondyn był zaniepokojony.
– Jakoś przed momentem poczułem, że nie chciałby zostawać tu dłużej, niż to konieczne. Jestem przekonany, że wrócił tu na pewien czas i przeprowadzał eliksirowe eksperymenty z udziałem mieszkańców, ale myślę, że nie chciałby dłuższego, namacalnego przypomnienia, że kiedyś był nikim.
Malfoy odchrząknął.
– Jak już mówiłem wcześniej, znasz go najlepiej z nas wszystkich. Co w takim razie teraz poczniemy?
– Ciężko stwierdzić – podsumował, idąc o własnych siłach; wciąż trzymał się za bok. – Najpierw wróćmy do Morrisona.
Wtem zdał sobie sprawę, że nie są już sami, bo przed nimi szły gęsiego dwie osoby. Mężczyzna z przodu był starszy, przygarbiony i powolny, gdyż nie dość, że poruszał się z widocznym trudem, to jeszcze niósł ciężką torbę. Zdobiąca mu głowę łysina błyszczała w świetle słonecznym, ale nie odciągała uwagi od człowieka za nim, wyższego i skrywającego oblicze. Szedł zaledwie kilka kroków za starszym czarodziejem, ale wyglądał, jakby przyspieszał z każdym krokiem…
Szczęśliwie, Scorpius również to zauważył.
– Hej! – krzyknął, a obaj się odwrócili – właśnie wtedy młodszy mężczyzna złapał sędziwego za rozciągnięte ubrania i popchnął go na ulicę. – Hej! – powtórzył, a potem spojrzał na przyjaciela z niemym zapytaniem, czy może zostawić go samego.
– Leć – powiedział brunet, patrząc, jak złodziejaszek podnosi z ziemi brązową torbę i zaczyna uciekać.
– Wracaj! – Malfoy dobył różdżki.
Gdy mężczyzna skręcił za róg, rozległ się głośny huk, a zaraz po nim krzyk. Odskoczył do tyłu i upuścił łup, przez co zawartość siatki wysypała się na chodnik. Obecność czerwonawych jabłek wskazywała, iż staruszek zostałby ograbiony z zakupów spożywczych.
Blondyn puścił się biegiem za złodziejem, a ten, najwyraźniej postanowiwszy ograniczyć straty, zrezygnował z torby i zniknął z pola widzenia. Scorpius zaprzestał pościgu i podniósł siatkę z ziemi, podczas gdy Albus podszedł do próbującego się podźwignąć mężczyzny i zaoferował mu pomoc.
– Wszystko w porządku? – zapytał z troską, zaś nieznajomy stanął na nogach, ukazując oliwkową, pełną wdzięczności twarz; odpowiedział mu z pośpiechem i w języku, którego nie zrozumiał.
– Jest ranny? – Malfoy podszedł bliżej.
– Nie sądzę – odparł, wnioskując po gorączkowych podziękowaniach staruszka.
– W porządku, rozumiemy. – Scorpius oddał torbę czarodziejowi, który skinął im z serdecznością głową, wciąż wypowiadając słowa w nieznanym języku, a potem wznowił powolny marsz i ostatecznie zniknął za rogiem następnej uliczki. – Nienawidzę tego miejsca – dodał. – Wszędzie złodzieje.
– Mam nadzieję, że szczęśliwie dotrze tam, gdzie zmierza – powiedział z nadzieją, z jakiegoś powodu czując przypływ siły, zupełnie jakby udaremnienie próby rabunku dodało mu potrzebnego zastrzyku energii.
– Teraz z pewnością dotrze do domu bez żadnych problemów. Chodź, zobaczymy, w co wpakował się Morrison.
Wznowili spacer, nie wracając do wcześniejszego tematu. Albus, dzięki niecodzienne iniekcji, maszerował bez wsparcia. Razem wrócili na główną trasę, dawno porzuciwszy zawczasu rozrysowaną mapę. Pierwszych przechodniów zaczęli spotykać dopiero po mniej więcej dwudziestu minutach, czyli zbliżali się do centrum Kamieniołomu. Karczmę Coltona wypatrzył dokładnie w momencie, kiedy Scorpius wskazał na nią dłonią.
– Zobacz, kogo tu mamy.
Przed gospodą stał Morrison, sprawiając wrażenie zdenerwowanego. Gdy zobaczył, że się zbliżają, otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale został wyprzedzony.
– Odzyskałeś sakiewkę? – zapytał bez ogródek blondyn.
Vincent pokręcił głową.
– Nie, ale…
– Tak przypuszczałem. W każdym razie twój namiar, Zachodni Jean, nie udzielił nam żadnych przydatnych informacji. Na miejscu okazało się, że facet nie istnieje.
Brunet rzucił Scorpiusowi ostrzegawcze spojrzenie.
– Cóż, sprawdziliśmy ten trop i po prostu następnym razem musimy bardziej się postarać – powiedział uspokajającym tonem.
– Pewnie. – Morrison machnął lekceważąco dłonią. Zupełnie nie słuchał zapewnień. – Słuchajcie …
– Albus uważa, że…
– Wysłuchajcie mnie! – warknął przyjaciel, a jego ostry głos sprawił, że chłopcy rzeczywiście ucichli.
– Co się dzieje, stary…? – zapytał brunet, zaniepokojony.
Vincent jakby stracił swą pewność, bo zaczął w nerwowej manierze wyginać palce i strzelać kostkami. Wyglądał, jakby po głowie chodziło mu masę myśli.
– Szczerze mówiąc, zrobiłem coś za waszymi plecami.
Scorpius przechylił głowę w bok.
– Rozdzieliliśmy się na godzinę, może troszkę dłużej – podsumował z niedowierzaniem. – Jak w międzyczasie narozrabiałeś?
– Uczestniczyłem w spotkaniu Diablego Aliansu – powiedział Morrison, po czym rozejrzał się dookoła, najprawdopodobniej w obawie przed podsłuchaniem.
– Co takiego…? – wydusił Albus, podczas gdy blondynowi opadła szczęka. – Mówisz poważnie…?
– To nie wszystko. – Uśmiechnął się przyjaciel. – Zdobyłem też datę i godzinę następnego.
