Od autora: Czas ruszyć z opowieścią...
W poprzedniej części:
Nieoczekiwana wizyta dawnego znajomego de Soto, kapitana Monsangre, ma dla Victorii tragiczne następstwa. Skrzywdzona, poniżona, otoczona dzięki pomówieniom alcalde powszechną niechęcią, nie widzi dla siebie miejsca w Los Angeles ani w życiu.
Diego jako Zorro zdołał powstrzymać ją przed ostatecznym krokiem, a chcąc uratować kobietę, którą kocha, zrezygnował z tajemnicy, przynajmniej wobec niej i ojca.
Razem wracają do Los Angeles, stawić czoła oskarżeniom de Soto i kapitanowi. Są zdolni uwierzyć we wspólną przyszłość i wziąć ślub. Jednak zapamiętały w swej nienawiści de Soto zmusza Diego do pojedynku i gdy krzyżują szpady, młody de la Vega zabija swego przeciwnika…
Teraz to on musi stawić czoła konsekwencjom swoich działań. I nie tylko on…
Prolog. Niepokój
Ignacio de Soto otworzył oko.
Uśmiechnął się. Leniwym uśmiechem, pełnym złej satysfakcji. Drugi oczodół wypełniała mu krew. Ściekała wąską strużką na skroń, plamiąc bokobrody i wsiąkała w kurz placu.
Szpada wbita w oko zakołysała się, gdy alcalde podnosił się z ziemi.
– Zawiśniesz wraz ze swoją dziwką, Zorro – powiedział i wyrwał ostrze.
Wyszło z obrzydliwym chrzęstem.
– Aaaach!
Diego usiadł gwałtownie, łapiąc powietrze niczym ryba wyciągnięta z wody. Zaraz też skulił się, bo czuł, że za moment pożałuje zjedzonej kolacji. Zmusił się, by odetchnąć wolniej, głębiej, uspokoić zbuntowany żołądek i łomoczące serce.
Nie wiedział, co bardziej wytrącało go z równowagi. Słowa martwego alcalde czy dźwięk, z jakim szpada opuszczała jego ciało. Znów się zgiął, zasłaniając usta i zagryzając zęby, bo sama myśl o tamtym przyprawiła go o nową falę mdłości.
Victoria u jego boku zamruczała coś przez sen i na oślep wyciągnęła rękę. Pogładził jej dłoń, nim zorientowała się, że jego poduszka jest pusta.
– Śpij. Śpij, mi querida – szepnął.
Odetchnęła głębiej, pokręciła głową, ale nie obudziła się. Widocznie jego zapewnienie wystarczyło.
Sam Diego usiadł na krawędzi łóżka i z ciężkim westchnieniem oparł czoło na dłoniach. To była już kolejna noc, którą przerywało mu wspomnienie pojedynku. Ignacio de Soto mógł być już tylko nazwiskiem na cmentarnym krzyżu, ale dręczył go teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Lęk o Victorię i wspomnienie tamtego wieczoru na wzgórzach zbladły i zatarły się w pamięci wobec upartego alcalde.
Młody de la Vega podniósł się powoli i podszedł do okna. Niebo szarzało, gdzieś w oddali odzywały się pierwsze ptaki. Niebawem Maria rozpali ogień pod kuchnią, a dziedzińce hacjendy wypełnią się gwarem głosów vaqueros. Zaczynał się kolejny dzień, a on nie miał pojęcia, jak uwolnić się od nawiedzającej go zmory. Zwłaszcza, że męczyło go jeszcze jedno. Nawet przez chwilę nie czuł żalu, że Ignacio de Soto jest martwy.
X X X
Jedną z kilku gospód w Monterey zbudowano na stoku wzgórza, więc z jej okien rozciągał się widok na pogrążone jeszcze w cieniu dachy domów i zatokę za nimi, której spokojna tafla niknęła pod welonem mgiełki. Miało minąć jeszcze trochę czasu, nim wstające słońce oświetli budynki, ale kilka widocznych na niebie obłoczków nabrało już różanego koloru.
Dwaj mężczyźni w pokoju nie przypatrywali się jednak widokom na zewnątrz, całą swoją uwagę poświęcając zawartości rozstawionych na stole naczyń. Nad dzbankiem i kilkoma miskami wciąż jeszcze unosiła się para.
– Dobrze, że wyjeżdżamy, bo kucharz przeklnie nas do siódmego pokolenia – mruknął w końcu jasnowłosy mężczyzna w krzywo zapiętej koszuli i wojskowych spodniach. Na oparciu jego krzesła wisiała kurtka od munduru, z insygniami porucznika.
Jego towarzysz, o ciemnych, falujących włosach, zamrugał, jakby te słowa obudziły go ze snu czy wytrąciły z rozmyślań i odsunął od siebie talerz. Mimo wczesnej pory i w przeciwieństwie do niedbałego stroju żołnierza był ubrany znacznie staranniej. Pod marynarką można było dostrzec elegancką kamizelkę, a krawat był zawiązany zgodnie z ostatnią modą.
– Jego zamiłowanie do snu chwilowo mnie nie obchodzi – odparł sucho. – Choć jestem ci wdzięczny, że nie pozwoliłeś, bym wyjeżdżał bez śniadania, Julianie.
– Od tego jestem twoim zastępcą. By dopilnować takich detali. – Jasnowłosy Julian też skończył posiłek.
– Ludzie gotowi?
– Ruszymy godzinę po twoim dyliżansie. – Julian wziął do ręki kromkę chleba, ale zaraz odłożył. – Gilberto…
– Tak? – Mężczyzna nazwany Gilberto wstawał właśnie od stołu, ale zatrzymał się w pół ruchu.
– Czy to konieczne? – spytał jasnowłosy. – Tak czy tak ten alcalde trafi pod klucz i pogotuje się trochę w celi, nim zaczniesz przesłuchania. Nie musisz ryzykować, że…
– Bawisz się w kwokę? – uśmiechnął się lekko Gilberto.
Porucznik wyszczerzył zęby w pozbawionym wesołości grymasie.
– Jakby ci było to potrzebne! – parsknął. – Ale nie podoba mi się to, co słyszeliśmy o tym pueblo. Czy o tym, jak szybko tam alcalde wydaje wyroki śmierci, czy też o tym ich banicie, Zorro.
– Właśnie dlatego chcę być tam pierwszy. – Gilberto podszedł do okna i zapatrzył się na wciąż jeszcze uśpione miasteczko. – Niczym nie ryzykuję – powiedział po chwili. – Chcę tam być przed tobą i zobaczyć ich wszystkich, kiedy nie będą jeszcze mieli muszkietów naszych chłopców przyłożonych do nosa – mówił powoli, z namysłem. – Chcę widzieć, czy otacza go szacunek, czy też nikt się z nim nie liczy. Czy ma więcej przyjaciół, czy też wrogów. Jaka jest jego codzienność…
– A jeśli cię rozpozna? – powątpiewał Julian.
– Nigdy mnie nie widział. – Gilberto Risendo, pułkownik armii i specjalny wysłannik króla uniósł rękę, rozczapierzając szeroko palce dłoni. – Nie widział mnie – powtórzył – nie zna mnie, a ja nie rzucę mu w twarz moim nazwiskiem. – Obrócił się do przyjaciela. – Przynajmniej dopóki nie będę miał wszystkiego pod kontrolą. – Zacisnął powoli dłoń w pięść, jakby zamykał w niej coś widocznego tylko dla siebie. – A wtedy… Wtedy porozmawiam z pułkownikiem de la Vega.
CDN
