3. NAMIERZANIE
Gdy dotknął stopami ziemi, ta natychmiast zniknęła.
Krzyknął z zaskoczenia, kiedy jego rematerializacja przybrała interesujący obrót. Podłoga, na której wylądował, zwyczajnie się załamała pod ciężarem i spadł na niższą kondygnację. Nie wiedział, dlaczego postanowił się aportować akurat na drugie piętro – może po prostu nie chciał wracać do pomieszczenia, które przywoływało nieprzyjemne wspomnienia – aczkolwiek wylądował na plecach i niemal zachłysnął unoszącymi się w powietrzu cząsteczkami kurzu. Automatycznie rozbolała go głowa. Natychmiast spróbował wstać, ale zatrzymał go ostry, promieniujący od kostki ból. Najwyraźniej podczas upadku skręcił sobie staw skokowy.
– Zasłużyłem – burknął pod nosem, kiedy z ostrożnością stanął na nogach. Czemu nie grzeszył rozsądkiem i obejrzał się przez ramię, gdy tata go zawołał? Czemu niemal zaprzepaścił wszystkie swoje starania i ucieczkę? Wiedział, że roztrząsanie sprawy nie przyniesie mu nic dobrego, bo najważniejsze, że zbiegł ojcu sprzed nosa. Opuścił drewnianą chatkę, żeby aportować się do mugolskiej rezydencji Fairharta.
Woodlard Way 2791 niewiele się zmieniło. Z uwagą rozejrzał się po salonie, chociaż głowa wciąż pulsowała mu z bólu, a wspomnienia zaczęły powracać. Szczątki połamanych stołów i poobijanych zaklęciami ścian, roztrzaskane ramy obrazów i przewrócony dziadkowy zegar, leżący tarczą w dół, przywoływały najgorsze.
Właśnie tam zginęła Blackwood, skrzywił się w myślach, poczuwszy ukłucie w piersi. Potrzebował tylko ułamka chwili, by przypomnieć sobie zdruzgotanego Sancticusa, przebranego za Srebrnego Czarodzieja, tulącego do piersi bezwładne kobiece ciało. Tam zaś Fischer, pomyślał, spojrzawszy na drugi koniec pokoju.
Stoję gdzie tata, uświadomił sobie z żałością. W tym opuszczonym domu, w tym konkretnym miejscu, życie Albusa wywróciło się do góry nogami. Oczywiście, wcześniej nie było kolorowo, bo zmagał się z Aresem i Waddlesworthem, ale to na Woodlard Way 2791 miały miejsce dwie rzeczy, które zaprowadziły go prosto do Azkabanu – odkrycie, że Fairhart sfingował własną śmierć oraz aresztowanie Harry'ego Pottera…
Gdy zrozumiał, że zbyt skupia się na najgorszych chwilach, po plecach przeszedł mu dreszcz. Jakby nie patrzeć, właśnie spadł z wysokości, a przedtem, podczas ucieczki przed tatą, nie zważał na odstające gałęzie i korzenie drzew. Od razu ściągnął torbę i sprawdził stan Mortem Necavero. Kiedy zobaczył, że szklane fiolki były w nienaruszonym stanie, odetchnął z ulgą.
Uspokoiwszy głośno bijące serce, postanowił sprawdzić, czy z resztą wyposażenia jest w porządku. Gdy rozsunął suwak, dostrzegł ciemność. W czasie upadku wybuchł mu Peruwiański Proszek Natychmiastowej Ciemności, ale kiedy wsadził rękę do wnętrza torby, bez najmniejszego problemu wymacał kwadratowy kształt.
Aby się upewnić, wyciągnął ramkę ze zdjęciem, które otrzymał na święta od swojej dziewczyny i przez chwilę śledził zastygłą w bezruchu mimikę twarzy ojca. Wiedząc, że to nie jest dobry czas na sentymenty, szybko schował pamiątkę. W głównej przegródce plecaka zabezpieczył również fiolki z eliksirem, a potem, zadowolony z ostatecznego rezultatu, zasunął suwak, ponownie przełożył torbę przez ramię i zaczął przyzwyczajać się do nowego otoczenia.
Chociaż dziwacznie było się znów znaleźć w miejscu, które stanowiło zalążek wszystkich ostatnich problemów, starał się patrzeć na rezydencję w sposób praktyczny. Sancticus chciał, żeby Albus w pierwszej kolejności zdobył Nikczemną Księgę, ale ta niestety wpadła prosto w ręce Fango Wilde'a. Niemniej jednak, pomimo drobnych komplikacji, wciąż mógł poczynić odpowiednie przygotowania.
Spojrzawszy na zniszczony sufit, spróbował rozrysować w głowie prowizoryczną mapę. Z lasu aportował się do gabinetu na piętrze, w którym niegdyś Blackwood pisała listy, ale niestety podłoga nie wytrzymała. Co prawda, stał teraz w salonie, ale wiedział, że na górze, niedaleko pracowni, urządzono pokój dziecięcy. Natychmiast podjął decyzję – przeszukanie sypialni z własnoręcznie wyrzeźbioną kołyską zostawi na sam koniec, aczkolwiek w duchu liczył, że ten moment nigdy nie nadejdzie.
Wyznaczenie sobie dobrego miejsca do rozpoczęcia myszkowania okazało się trudniejsze, aniżeli przypuszczał. Kiedyś zapewne piękna rezydencja, teraz była ruiną – brakowało kilkunastu płyt karton-gips, niektóre meble były roztrzaskane w drobny mak, a ogólny bałagan utrudniał przemieszczanie. Spustoszenie nie ułatwiło sprawy, bo wciąż ciężko mu było buszować wśród szczątków czyjegoś życia. Gdy otworzył pierwszą skrzypiącą szufladę, poczuł się niczym naruszający prywatność właściciela złodziej, ale po przejrzeniu jej zawartości nieprzyjemne uczucie odeszło w niepamięć. W środku leżały przybory głównie piśmiennicze – nieodpakowana paczka spinaczy do papieru, czysta rolka pergaminu oraz kilka kikutów ołówków. Proste, przyziemne znaleziska pomogły mu ugruntować się w rzeczywistości – znalezienie czegokolwiek przydatnego z pewnością nie będzie łatwym zadaniem, gdyż namierzenie kryjówki Fango Wilde'a wymaga skrupulatności. Najprawdopodobniej to pierwszy raz, kiedy jego wrodzone wścibstwo zostanie odpowiednio wykorzystane.
W podobny sposób przeszukał pozostałe meble w pokoju. Na chybił trafił otwierał szuflady i szafeczki, szukając wszystkiego, co pomogłoby mu się właściwie ukierunkować. Najstraszniejsze były fotografie, bowiem w różnych kombinacjach przedstawiały Sancticusa z Samanthą – czasem uśmiechali się tylko we dwójkę, a czasem w większej grupie przyjaciół, którzy najprawdopodobniej od dawna nie żyli. Albus żałował, że nie może skupiać się na detalach, bo raz za razem nieoszpecony, promieniujący zaraźliwą radością Fairhart przyciągał go do siebie niewidzialną ręką. Wielka szkoda, że fotografie zostały zrobione w mugolskim stylu, bo magiczny ruch lepiej oddawał emocje. Mugolska nieożywiona natura emanowała aurą całkowitej śmierci i ustania wszelkich funkcji życiowych przedstawionych obiektów. Smucił się, że na żadnej półce nie znajdzie ruchomego zdjęcia, bo stagnacja jednoznacznie kojarzyła mu się z definitywnym zakończeniem związku.
Przeszukanie salonu nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Chociaż wiedział, że dopiero co zaczął pracę i musi obejrzeć jeszcze piętro, doszedł do wniosku, że w pierwszej kolejności sprawdzi gabinet. Zrobiwszy sobie mentalną notatkę, które miejsca na parterze pominął, zrobił krok w kierunku schodów. W przelocie zarejestrował, że kominek wyglądał na odrestaurowany. Nie musiał zgadywać dlaczego – otóż w domu popełniono zbrodnię, zaś zajmujący się przestępstwem aurorzy potrzebowali dogodnego środka komunikacji.
Z niepokojem rozpoczął wspinaczkę po stopniach, próbując zorientować się w najbliższym otoczeniu. Gdy zrozumiał, że informacje, które posiadał, są tylko ogólnikowe, przygryzł wargę. Znał dokładny adres domu i kierowany przeczuciem, postawił tezę, że rezydencja została wybudowana gdzieś na mugolskich angielskich przedmieściach.
W porządku, wszystko jest dobrze. Muszę tylko wymyślić, co dalej, uspokoił skołatane nerwy i właśnie w tym momencie napotkał pierwszą przeszkodę na drodze. Kiedy dotarł do szczytu schodów, przypomniał sobie, że przecież blisko gabinetu była małżeńska sypialnia, czyli miejsce, gdzie wcześniej przetrzymywano Zasłonę Skazańca.
Wiedział, że musi się przemóc, bo inaczej nigdy nie pokona swojej traumy. Jeżeli teraz nie zmierzy się z koszmarami przeszłości, nigdy nie zdobędzie się na odwagę. Z mocnym postanowieniem przekroczył próg pokoju, gdzie natychmiast zauważył, że od czasu ostatniego starcia sypialnia nijak się zmieniła. Wtem przeszedł go dreszcz. Ilu strasznych rzeczy można było uniknąć, gdyby podjęto zupełnie inne decyzje…?
Mimo ściśniętego gardła dzielnie szedł naprzód. Brud i zgromadzony wokół kurz skutecznie zmieniły białe ściany na szarawe, ale poza modyfikacją farby pokój był nieskazitelny. Najpierw przejrzał komody, ale znalazł w nich tylko i wyłącznie ubrania, a następnie szuflady stolika nocnego…
Widząc pierwsze zdjęcie, zamarł, całkowicie sparaliżowany. Nie było oprawione w ramkę, a wolnostojące, zupełnie jakby natychmiast po zrobieniu wylądowało w zamknięciu. Przedstawiało dwóch młodych mężczyzn, a mianowicie Sancticusa i Fango Wilde'a.
Obaj byli ubrani w eleganckie garnitury, fantazyjne i pasujące do siebie. Wilde sprawiał wrażenie troszkę zakłopotanego, gdyż był niższy i mniej przystojny od swojego towarzysza, a także niezręcznie drapał się po karku. Fango był ponadczasowy – nijak się postarzał przez te wszystkie lata. Wciąż miał krótkie brązowe włosy, prosty nos i najbardziej przeciętne w świecie oczy, będące jego znakiem rozpoznawczym; stanowiły kontrast pomiędzy jego stałym wyglądem a zmienną osobowością. Uśmiechał się słabo, najprawdopodobniej z powodu towarzystwa. Fairhart z kolei został uwieczniony w połowie zdania, z twarzą zwróconą do przyjaciela, a rękami w kieszeniach marynarki i włosami krótszymi niż Albus zapamiętał – nonszalancka postawa dodawała mu punktów do odrobinę zaniedbanego wyglądu. Obaj stali przed okrągłym stołem, pośrodku którego postawiona została paląca się świeca, częściowo przycięta przez krawędzie fotografii. W tle można było dostrzec innych, również elegancko ubranych ludzi, z czego niektórzy stanowili złapaną w biegu rozmazaną plamę.
Gdzie byli? To informacja, do której źródła nigdy się nie dokopie. Mogli wieczorową porą zostać zaproszeni na miłą kolację, uczestniczyć w czyimś przyjęciu urodzinowym, albo bawić się na weselu wspólnego przyjaciela. Prawdę powiedziawszy, każde ze zdjęć, które dziś obejrzał, zawierało w sobie niewypowiedzianą historię. Ile jeszcze zobaczy reliktów z przeszłości ludzi, którzy usilnie starali się o nich zapomnieć…?
Wiedziony instynktem, schował zdjęcie do kieszeni, ot na wszelki wypadek, gdyby musiał chodzić od drzwi do drzwi. Statyczny wygląd Fango Wilde'a idealnie nadawał się do identyfikacji wśród przepytywanych, a ponieważ fotografia nie zajmowała wiele miejsca, nie widział żadnych przeciwwskazań. Na poziomie podświadomym zaś po prostu chciał, aby na zawsze zniknęła z domu. Między uwiecznionymi mężczyznami było zdecydowanie za dużo napięcia i sytuacji konfliktowych, żeby mieli przeleżeć razem wieczność w zapomnianej przez świat szufladzie. Może mieszkanie Fango będzie się lepiej nadawało na schowek, aniżeli Fairharta.
Dom Wilde'a będzie najlepszym celem. Z informacji, którymi Albus dysponował, wynikało, że facet nie prowadził koczowniczego trybu życia, a wręcz przeciwnie. Miał mieszkanie, do którego codziennie wracał po swojej tchórzowskiej i zdradzieckiej robocie. Aby się deportować, potrzebował dokładnego adresu, bądź jakiejkolwiek łatwo dostępnej wskazówki, tak zwanego punktu zaczepienia… Gdyby tylko meldunek był gdzieś notowany…
Chwila, moment. Czy mugole nie prowadzili spisów nieruchomości i właścicieli? Zmarszczył brwi i wytężył pamięć, przekonany, że kiedyś omawiali podobny temat na mugoloznawstwie. Niemagiczni nie używali tylko ksiąg i grubych zeszytów, prawda? Zgodnie z podręcznikową wiedzą, dysponowali różnej maści urządzeniami i programami. Znał przecież co poniektóre ich nowostki technologiczne, na przykład zdolne do komunikacji głosowej na odległość telefony oraz elektroniczne listy, które nie wymagały użycia sowy czy poczty. Całkiem dobrze się złożyło, że musiał wkuwać te informacje na egzamin – profesor Verage zawsze kładła wielki nacisk na sposoby pokojowej koegzystencji. Chociaż wpadł na pomysł, utknął na planach jego realizacji – nie miał zielonego pojęcia, gdzie szukać takowych informacji.
Nawet nie wiedząc dlaczego, zszedł na parter i skierował swe kroki do kuchni, gdzie wcześniej zabarykadował się z Blackwood i Fischer. Pokój był mały i w gruncie rzeczy ciasnawy, do połowy ściany wyłożony limonkowymi kafelkami. Farba gdzieniegdzie odpryskiwała, co strasznie rzucało się w oczy dzięki zdewastowanym fragmentom. Blaty robocze, podobnie jak stojący przy oknie mały stoliczek, zostały obrócone w gruzy. Kiedy ślizgon wyjrzał na zewnątrz, zauważył, że zaczęła zapadać noc. O której godzinie wyruszył w drogę…? Ile czasu spędził w chacie Sancticusa…?
Wrócił do myszkowania. W spiżarni nie znalazł niczego interesującego – w zasadzie jedynie stare pudełka po płatkach śniadaniowych oraz nieotwarte paczuszki przedmiotów użytku domowego typu serwetki. Nie miał najmniejszej ochoty grzebać w wypełnionym po brzegi kuchennym zlewie, ponieważ zgromadzona w nim zastawa była potrzaskana i najprawdopodobniej wyleciała podczas bitwy z zawieszonej na ścianie szafki. To dziwne, ale Albus czuł się sfrustrowany wszechobecnym brudem i kurzem. Ministerstwo Magii zapewne spędziło mnóstwo czasu na przeszukaniu mieszkania i gromadzeniu dowodów zbrodni, więc w ramach przyzwoitości aurorzy mogli przywrócić trochę dawnego porządku, prawda?
Szafki pod zlewem również nie skrywały żadnej tajemnicy poza rzędami mugolskich środków czystości. Gdy z wnętrza wybiegł tłusty karaluch, automatycznie odskoczył w tył i prawdę powiedziawszy, uznał to wydarzenie za ekscytujące urozmaicenie dnia. Nie mogąc uwierzyć w swoją tchórzliwą reakcję, potrząsnął z zażenowaniem głową, bo przecież mniej więcej miesiąc temu walczył na wyspie z nundu. Zdecydowanie nie powinien obawiać się pomniejszych owadów.
Kiedy zaczął przeglądać szuflady, natrafił głównie na losowo porozrzucane urządzenia elektryczne. Wśród znalezisk można było wyróżnić także kilka rolek pergaminu, stalowe, typowo kuchenne nożyce, jajcarkę, szpikulce do kolb kukurydzy, a nawet więcej zdjęć, najprawdopodobniej z czasów dzieciństwa Samanthy, paczkę pinezek, małe opakowanie przeterminowanych mugolskich lekarstw oraz kilka zabazgranych kartek papieru. Chociaż wciąż buszował po kuchni, znalazł tu wiele nieprzeznaczonych do gotowania przedmiotów, w gruncie rzeczy pozornie przypadkowych. W szufladzie wypatrzył urządzenie do otwierania puszek i konserw, paczkę bliżej niezidentyfikowanych baterii, jeszcze więcej zrulowanego pergaminu, niedużą buteleczkę eliksiru, który miał chronić skórę przed promieniami słonecznymi, zapasowe sznurowadła do butów, a nawet urządzenie, którego przeznaczenia nawet nie ogarniał. Dopiero gdy dotarł do ostatniej szuflady – tej najbliżej ukruszonej przez zaklęcia ściany – poczuł, że ogarnia go prawdziwe podniecenie.
W środku, pod gumkami recepturkami, luźnymi torebkami herbaty, paczką starych miętówek i pojedynczym fantazyjnym kolczykiem, dostrzegł małą czerwoną książeczkę, jakby zapieczętowaną na rzep albo magnes. Ostrożnie wyciągnął znalezisko i zdmuchnął z niego kurz, po czym otworzył notatnik i szeroko się uśmiechnął.
Odnalazł kieszonkowy organizer. Każda linijka była skrupulatnie zapisana nazwiskami, adresami i najprawdopodobniej numerami telefonów. W notatniku zostały zamieszczone wszystkie niezbędne do namierzania ludzi informacje – Albus w końcu doczekał się nagrody za ciężką pracę. Z zapałem przejrzał kartkę po kartce, zdając sobie sprawę, że technicznie rzecz biorąc, każda osoba stanowiła osobny trop. Wszyscy zapisani tu ludzie znali niegdyś Sancticusa albo Samanthę, a może nawet Wilde'a. Kiedy dotarł do litery „F", wreszcie odnalazł to, czego od początku szukał. Imię „Fango" zaparło mu dech w piersi, a widniejący po nim szereg cyfr sprawił, że zadrżał z podekscytowania. Najważniejsze jednak napisane było pod spodem.
Playne 1506.
Zrobił to, dokonał niemożliwego. Zdołał wyznaczyć sobie cel zaledwie kilka godzin po poprzednim. O poranku uwarzył najprawdopodobniej najbardziej skomplikowany eliksir, jaki kiedykolwiek widział, a teraz poznał dokładne położenie mieszkania Fango Widle'a. Jakbym był głupcem, kiedy myślał, że niczego nie osiągnął.
Odwrócił się powoli, spoglądając poprzez zniszczenia na róg pokoju. Jak wiele dziś dokona…? Kominek został odnowiony i możliwe, że w czarce wciąż był proszek Fiuu, chyba że Ministerstwo Magii cięło koszty i oszczędzało na środkach. Czy połączenie jest aktywne…? Czy byłby w stanie przenieść się do domu Wilde'a…?
Zanim podjął decyzję, zawahał się tylko przez moment. Liczyła się każda minuta zwłoki, czyli bezczynność w mugolskiej rezydencji była możliwie najmniej produktywną rzeczą, jakiej się mógł dopuścić.
Nie chcąc spowolnić dotychczasowego postępu, wyszedł z kuchni, w roztargnieniu stąpając po gruzach ścian i szczapkach mebli. Gdy podszedł do kominka, zobaczył, że na górnej półce rzeczywiście zostawiono garnuszek z proszkiem. Miał wszystko, czego potrzebował.
– Incendio!
Albus sprawnym ruchem różdżki natychmiast rozniecił ogień. Drewno w palenisku charakterystycznie trzeszczało, a płomienie przyjemnie go ocieplały. Zanim jednak sięgnął po metalową czarkę, poświęcił chwilę na zastanowienie się nad potencjalnymi konsekwencjami swoich działań. Zgodnie z oczekiwaniami skoczyłby do domu Fango Wilde'a, ale co w przypadku, kiedy mężczyzna nie posiadał kominka, albo nie był on podłączony do sieci? Co, jeżeli miał zabudowany mugolski komin? Jakie były szanse, że utknie po drodze, zaklinowany w ciasnym i ciemnym kanale, niezdolny do poruszenia choćby stopą? Co, jeśli na zawsze utknie pośrodku niczego, w stanie nieskończonego zawieszenia, podczas gdy świat wciąż będzie wirował?
Rozważywszy argumenty za i przeciw, postawił wszystko na jedną kartę. Lepszy wóz niż przewóz, podsumował i sięgnął po garnuszek. Intensywnie musztardowy kolor proszku podpowiedział mu, że ma do czynienia z Insta-Fiuu, z którego swego czasu często korzystało Ministerstwo. Cóż, nie spodziewał się żadnych ułatwień, a proszek stanowił spore udogodnienie.
Korzystając ze sposobności, wyczarował szklaną fiolkę i ostrożnie, aby nie uronić ani szczypty, wsypał do niej pozostały pyłek.
W końcu nadszedł czas na zmianę lokalizacji.
– Ulica Playne, 1506! – zawołał i lekko przechylił flakonik, a płomienie automatycznie zabarwiły się na żółty kolor. Chociaż żar na chwilę go oślepił, pewnym krokiem wszedł w palenisko.
Od razu ogarnęło go znajome uczucie wirowania związane z podróżowaniem przez kominek, ale z niewytłumaczalnego powodu kręcił się zdecydowanie dłużej, niż w normalnych warunkach. Z przyciśniętymi do klatki piersiowej ramionami i zamkniętymi oczami robił wszystko, co mógł, żeby pozostać w bezruchu. Lecąc przez przestrzeń, wstrzymywał oddech, aby nie zachłysnąć się nagromadzoną sadzą…
Choć wokół wciąż było ciemno, ostatecznie wylądował twardo na nogach.
– Lumos! – wykrztusił, uprzednio wytarłszy usta dłonią. Promień światła oświetlił najpierw ścianę naprzeciwko, a gdy rozejrzał się w okolicy, doszedł do wniosku, że przywędrował do domu równie starego, co poprzedni.
Wystrój pokoju przypominał Fango Wilde'a. Ściany pokrywały wyblakłe brązowe tapety z nijakimi i przyziemnymi jasnymi kręgami. Albus automatycznie obejrzał się na palenisko, z którego wyskoczył. Szczęśliwie, wbrew najgorszym spekulacjom miał do czynienia z prawdziwie czarodziejskim kominkiem, więc w przeciwieństwie do Sancticusa Fango nie zrezygnował z magicznych korzeni. Meble salonowe również dawały do zrozumienia, że właściciel mieszkania jest czarodziejem. Aksamitne fotele, niewielka biblioteczka w kącie – wszystko otaczała specyficzna aura, którą rozumiał tylko ktoś, kto wychował się w magicznym świecie.
Szedł w ciemności na palcach, bo panująca w domu cisza bardzo go niepokoiła. Czuł się intruzem, bo o ile Sancticus mógł przypuszczać, że pewnego dnia jego przeszłość zostanie rozgrzebana i poznana od podszewki, Wilde nie był na to przygotowany. Niepewność wynikała raczej z nieznajomości mieszkania, aniżeli z faktu, że jego właściciel poczuje się urażony wścibstwem włamywacza. Nigdy wcześniej nie szwendał się po okolicy, więc zapewne znajdzie w domu wiele rzeczy, z którymi nie będzie chciał mieć nic wspólnego.
Opuszczając mały i okrągły salon, wszedł do znacznie większego gabinetu, którego środek zdobiło duże, mosiężne biurko, a ściany wypełnione po brzegi biblioteczki i regaliki. Co prawda, dywan był w opłakanym stanie, gdyż brud przeżarł się do środka, a padającego z różdżki światło stawało się szarawe, jednakże pokój odznaczał się znacznym zorganizowaniem. Po kilku minutach powierzchownej inspekcji Albus doszedł do wniosku, że dom jest opuszczony. Gdyby zaczął przeszukiwać szuflady, najprawdopodobniej natknąłby się na masę rzeczy posortowanych według koloru i wielkości, oznaczonych specjalnymi etykietami oraz znacznikami. Wtem uderzyła w niego świadomość, że eksploruje inny czas. Właśnie takie było życie ludzi, którzy zostali poddani próbie i po swojemu zwyciężyli. Wystrój gabinetu znacznie lepiej oddawał osobowość właściciela domu, aniżeli on sam.
Wiedział, że powinien zacząć szukać następnych tropów, ale chciał dokładniej rozeznać się w strukturze mieszkania i okolicznym sąsiedztwie. Wałęsając się od pokoju do pokoju, trafił w końcu do kuchni, która stanowiła idealny kontrast do jadalni Sancticusa. Oczywiście, Fairhart nie mógł być winien wszystkich zniszczeń podczas bitwy, ale też nigdy nie był wielkim czyścioszkiem; Fango Wilde sprawiał zaś wrażenie pedanta. Kuchnia, chociaż na meblach osiadło przez lata trochę kurzu, wciąż wyglądała na zadbaną. W przeszłości wszystkie blaty musiały być regularnie i dokładnie czyszczone, bo w niektórych miejscach powierzchnia pobłyskiwała. Świece stały w rogu na parapecie, ułożone od najniższej do najwyższej, a w zlewie nie było żadnych resztek jedzenia czy naczyń. Chłopiec doszedł do wniosku, że Wilde się nie wyprowadził, a po prostu pewnego dnia wyszedł za próg i nigdy nie wrócił.
Może snuł przypuszczenia, że Sancticus będzie go szukał, pomyślał. Najprawdopodobniej dobrze zrobił, uciekając. Fairhart szczerze nienawidził dawnego przyjaciela, a był przecież doskonałym tropicielem. Na początku dołączył do Wybawczego Aliansu Różdżek, potem odszedł na rzecz służby w Ministerstwie Magii, by ostatecznie znów wziąć życie we własne ręce…
Wyjrzawszy przez okno, utwierdził się w przekonaniu, że sąsiedztwo wygląda na wymarłe. Chociaż była noc, światło księżyca oświetlało część pokoju w sposób, którego różdżka nie potrafiła. Po chwili wahania odwrócił się w stronę kuchni, niepewny, co powinien najpierw zrobić.
W pierwszej kolejności musiał ustalić priorytety. Zdecydowanie przydałby się inny, nowszy adres, ale czy znajdzie odpowiednią poszlakę? Na czytelną oznakowaną mapę raczej nie ma co liczyć, ale nie zamierzał się poddawać, bo wkroczył na obce terytorium. Co wcześniej powiedział Sancticus na temat zostawiania śladów?
Każde miejsce jest odciskiem buta.
Ugrzązł we błocie, a ten dom jest jednym wielkim odciskiem. Wilde jest niewątpliwie sprytnym człowiekiem, ale z pewnością zostawił po sobie ślad, prowadzący do następnej lokalizacji. Potrzebował właściwego kierunku, potrzebował wskazówki. Jeżeli osiągnie coś więcej, poszuka miejsca do spania, bo naprawdę nie zamierzał zwinąć się w kłębek na starym łóżku Wilde'a.
Wiedział, że najlepszym rozwiązaniem będzie przeszukanie sypialni. Przechodząc na palcach przez salon, raz jeszcze omiótł wzrokiem parter, a następnie wszedł po zakręconych schodach na piętro, wyłożonych dokładnie tym samym ciemnym dywanem, co gabinet. W korytarzu dostrzegł tylko dwie pary drzwi – jedne na końcu, a drugie, lekko uchylone, tuż obok po boku. Gdy minął pierwsze, zobaczył, że była to łazienka, nieskazitelna do tego stopnia, że nawet deska klozetowa była opuszczona. Kiedy wszedł do sypialni, na moment zastygł w bezruchu.
– Upiorne… – burknął pod nosem, nie mogąc się powstrzymać.
Pokój przypominał resztę domu – był prosty i w gruncie rzeczy nijaki, z wyjątkiem dużej, najprawdopodobniej magicznie powiększonej, oprawionej w ładną ramkę fotografii wiszącej na ścianie obok łóżka. Zdjęcie przedstawiało Samanthę, ale w formalnej odsłonie, nie podczas przyjacielskiego przyjęcia. Była delikatnie umalowana, lekko wystrojona, spokojna; z pewnością nie przypuszczała, że jej podobizna ozdobi obcą męską sypialnię.
Podszedł bliżej, poświęcając chwilę na oględziny, po czym defensywnie się odwrócił. Fango najprawdopodobniej miał obsesję na punkcie narzeczonej przyjaciela i chyba po raz pierwszy w życiu Albus cieszył się niewiedzą. Zdecydowanie wolał uniknąć nieprzyjemności grzebania w przeszłości, a tym bardziej w głowie Wilde'a.
Niemniej jednak wciąż musiał go odnaleźć, więc z pełnym napięcia westchnieniem zaczął przeszukiwać sypialnię. Gdy przekopywał szuflady komody i szafki nocnej, utwierdził się w przekonaniu, że chociaż wszystko jest starannie uporządkowane, jego wysiłki okazały się bezowocne. W nogach łóżka leżał też kufer, więc po przegrzebaniu mebli zabrał się za bagaż podręczny. Podekscytowany, otworzył go przy pomocy różdżki, ale znów szczęście mu nie dopisało – zobaczył tylko szaty wyjściowe i zwinięte w kłębuszek skarpetki.
Niedługo potem opuścił sypialnię, starannie zamykając za sobą drzwi. Gdyby miał tu wrócić, wolał zastać zasłoniętą fotografię.
Wróciwszy na parter, skierował swe kroki do gabinetu. Wiedział, że masywne biurko będzie najlepszą opcją, więc po raz pierwszy odkąd przybył tu kominkiem, pozwolił sobie na chwilę względnego relaksu.
Panujący w górnej szufladzie bałagan odrobinę go zaniepokoił. Albus wpatrywał się w niego przez dobrą minutę, niezdolny do sformułowania wniosku. Znalazł pergaminy – zapisane i pogniecione, niektóre zwinięte w kulki, inne płaskie, przyciśnięte do boków szuflady. Jego uwagę przekuły te, które były pofalowane; wiedział, że zostały magicznie zabezpieczone. Oczywiście, miał zamiar się do nich dobrać.
Ze sto kartek, o ile nie więcej, podsumował, biorąc do ręki pierwszą lepszą pomiętą. Dłuższą chwilę zabrało mu wyprostowanie papieru, gdyż był dodatkowo dwukrotnie złożony w pół. Aby rozszyfrować tekst, musiał zmrużyć oczy i wytężyć zmysły. Zdanie napisane na górze strony powiedziało mu dwie rzeczy – czytał właśnie środkową część listu, napisaną ręką Fango Wilde'a.
Kiedy rozmawialiśmy w domu Andersonów pod nieobecność Sana, powiedziałaś mi „On mnie czasem przeraża, Fango!".
Albus zamrugał, a nieprzyjemne uczucie, które towarzyszyło mu podczas skradania się po domu, na nowo się rozbudziło. Natychmiast wrzucił wiadomość do szuflady, nie chcąc zagłębiać się w stos kłamstw, ale nim się obejrzał, podnosił następną kartkę. Ten pergamin wystarczyło tylko trochę rozwinąć, ale przynajmniej trafił na początek notki.
Sam.
Nie wiem, czy otrzymasz ten list, ale mam nadzieję, że uzyskałem właściwy adres. Szczerze mówiąc, nie jestem przyzwyczajony do wysyłania korespondencji po twojemu (oczywiście, nie widzę w tym niczego złego!), ale od czasu do czasu się zastanawiam, czy poczta naprawdę jest tak niezawodna, jak twierdziłaś. Chciałem cię poinformować, że przeprowadziłem z Sanem poważną rozmowę. To była nasza pierwsza pogawędka od incydentu, o którym pisałem ostatnio. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym się dowiedział, że naprawdę rozważasz powrót do życia, do którego nie jesteś w pełni przygotowana.
San wysyłał mi niejednoznaczne sygnały, jakby nie chciał się z tobą ponownie spotkać. Ciężko mi go obarczać winą, bo oboje wiele przeszliście…
Albus warknął, czując chęć zwymiotowania. Zdecydowanie nie lubił grzebać w cudzych sprawach sercowych. Nie znał dobrze tych ludzi, w każdym razie nie podczas ich młodzieńczych lat, i właśnie dlatego nagle zaczął prawić Sancticusowi wyrzuty. Czy tego pragnął, kiedy mówił, żeby odnalazł Fango Wilde'a…? Czy naprawdę można kogoś namierzyć przy pomocy starych, podniszczonych listów oraz magicznie powiększonych zdjęć…?
Złożył pergamin i z rozmachem wrzucił go z powrotem do szuflady, szczerze niezdecydowany, czy wciąż chce zgłębiać tajemnice. W ten sposób ma teraz wyglądać jego życie…? Będzie skakał od domu do domu i myszkował po schowkach nieżyjących czarodziejów…? Będzie żerował na czyichś sekretach i oceniał preferencje seksualne, aby zdobyć skrawki prowadzących donikąd informacji…? Prawie zatrzasnął z gniewem szufladę, ale potem uderzyła go pewna błyskotliwa myśl.
Wilde nigdy nie wysłał żadnego z tych listów, podsumował oczywistość, która z kolei naprowadziła go na kolejny trop. Fango szukał kontaktu z Samanthą po jej rozstaniu z Sancticusem. To, czy próbował przekazać jej prawdziwą historię, czy też zmyślał i manipulował faktami, nie miało większego znaczenia. Naturalnie, zawsze istniało prawdopodobieństwo, że zdołał wysłać kilka wiadomości. Albus wątpił, by Wilde ujawnił kobiecie wszystkie informacje, zwłaszcza że w listach skupiał się głównie na intymnych zwierzeniach. Może to, co przeczytał, było pracą „na brudno", pierwotnymi szkicami? Może facet wypisywał głupoty, nie zastanawiając się nad właściwą treścią i dlatego niektóre pergaminy są pomięte bądź zgniecione w kulkę? Jakie nowostki odnajdzie w wiadomościach nieprzeznaczonych dla wrażliwych oczu?
Ponownie zagłębił się w notki, ale teraz postanowił działać ostrożnie i wybierać fragmenty zdatne do czytania. Wnioskując po jednakowym, ciasnym i pochyłym charakterze pisma, Samantha najwyraźniej nigdy nie odpisała Wilde'owi, a jeżeli było inaczej, Fango przechowywał odpowiedzi w zupełnie innym miejscu. Chociaż każdy wers był przejrzysty, w rzeczywistości jedynie pobieżnie przelatywał wzrokiem akapity. Szukał głównie fraz, które wydawały się nie pasować do ogólnego kontekstu. Lata wkuwania do egzaminów na kilka godzin przed ich napisaniem, wyćwiczyły jego umysł do tego stopnia, że szło mu całkiem nieźle.
Nietrudno było zignorować większość bazgraniny, ale unikał często powtarzających się zdań i stwierdzeń. Możliwe, że Wilde miał kiedyś siostrę, bo często pisał o innej kobiecie. Niektóre szczegóły same rzucały się w oczy, mimo że usilnie próbował wybiórczo zbierać informacje. Często zdarzały się również fragmenty, które były urwane w połowie. Niekiedy zaczynał wyjaśniać Samanthcie skomplikowane procesy magiczne, wcielał się w rolę nauczyciela klas początkowych, by chwilę później próbować podzielić je na sekwencje akapitów. Oczywiście, wspominał także o Fairharcie. W takich momentach Albus nie mógł oderwać wzroku od pergaminu, ponieważ Fango dokładał niemal nadludzkich wysiłków, żeby przekonać Samanthę, że Sancticus głośno skarżył się na dziewczęta, które przedtem go zostawiły – wymyślał skomplikowane opowiastki, czasem zupełnie pozbawione sensu. Chłopiec widział już rozgniewanego przyjaciela i wiedział, że w szczytowej formie potrafił być naprawdę przerażający. Całkiem prawdopodobne, że nie wszystko, co powypisywał Wilde, mijało się z prawdą…
Zacisnął usta. Nie zamierzał stać niczym kołek i rozmyślać o przeszłości trójki nieznajomych sobie ludzi. W kieszeni trzymał list pożegnalny, zdecydowanie nowszy, aniżeli te w szufladzie, napisany ręką człowieka, który przypieczętował swój los. Nieważne, jakim Fairhart był wcześniej mężczyzną. Zdoławszy się uspokoić, zignorował sprzeczności w stwierdzeniach Wilde'a i wrócił do przeglądania korespondencji. Wtem jedna wiadomość sprawiła, że zamarł w bezruchu.
Może rzeczywiście jestem głupi, że zawracam sobie tym głowę, ale nie mogę znieść myśli, że nie dostanę odpowiedzi zwrotnej. Jeżeli kiedykolwiek poczujesz potrzebę kontaktu, znajdziesz mnie w miasteczku Mottley, niedaleko Londynu. To czarodziejska osada, więc nie będzie figurowała na twoich mapach, ale jeżeli nadasz list z moim nazwiskiem, obiecuję, że odbiorę wiadomość. Będę czekał.
Z wyrazami miłości,
Fango.
Albus wpatrywał się w ostatni akapit przez kilka dobrych minut, rozważając argumenty. Najwyraźniej Wilde, tak czy inaczej, planował dłuższy wyjazd, aczkolwiek wciąż wielką niewiadomą pozostało, czy uciekł z podkulonym ogonem, czy też po prostu przeszedł przez próg. Nie, żeby miało to znaczenie – znalazł trop, którego przez dłuższy czas poszukiwał. Zadowolony, odłożył notkę i zamknął szufladę. Czas, który spędził w tym złowieszczym domu, nareszcie dobiegł końca. Aby odetchnąć z ulgą, potrzebował znaleźć się w Mottley. Skoro miasteczko jest czarodziejskie, kominki w domach i pubach z pewnością są podłączone do sieci Fiuu. Znajdę tawernę, pomyślał z radością. Tę noc prześpię spokojnie. Jakakolwiek energia przepełniała go o poranku, kiedy warzył eliksir, została zastąpiona głodem i fizycznym zmęczeniem. W Mottley czeka na niego w pełni zasłużona przerwa.
Zacisnąwszy dłoń na pasku torby, podszedł do kominka i machnął różdżką. Kiedy rozpalił ogień, wyciągnął fiolkę z Insta-Fiuu i cisnął odrobiną proszku w płomienie, które natychmiast zmieniły kolor na ciemnożółty.
– Mottley, Londyn! – zawołał dziś po raz drugi i wszedł w żar.
Niemalże od razu zrozumiał, że coś jest nie w porządku. Nawet z mocno zaciśniętymi oczami wyczuł delikatne drgania i zakłócenia w ruchu. Zaniepokojony, odniósł wrażenie, że nie unosił się w przestrzeni, a był gdzieś przyciągany. Nim minęło kilka sekund, przygotował swoje uszy na przeraźliwie głośny dźwięk, zazwyczaj niekojarzony z podróżą przez kominek…
Usłyszał okropny, rozsadzający głowę wrzask, który towarzyszył mu przez kilka bolesnych chwil, a potem niczym huragan wypadł z paleniska. Wiedział, co się stało. Na kominek w Mottley rzucono zaklęcie zawodzące.
Wylądował twarzą na czymś, co w strukturze przypominało kamienną płytę. Krztusząc się popiołem i charcząc, z piekącymi oczami i skręconą kostką leżał na brzuchu, wzmocniwszy uchwyt na różdżce. Nie wybaczyłby sobie, gdyby stracił ją przy pierwszej błahej okazji. Już miał się podnieść na kolana i łokcie, kiedy usłyszał twardy, stanowczy męski głos.
– Nawet nie drgnij.
Albus natychmiast otworzył oczy. Z poziomu gruntu zobaczył, że ma przed sobą minimum sześć par butów, co w praktyce oznacza przynajmniej trzech czarodziejów. Szuranie z tyłu uświadomiło mu z kolei, że jest otoczony. Gdy powoli podniósł głowę, wbił wzrok w wycelowaną weń różdżkę.
