4. NIECHCIANY GŁOS
Albusowi odebrano różdżkę, a potem torbę. Napastnicy nie grzeszyli delikatnością.
– Nawet nie drgnij – został ponownie ostrzeżony, tym razem w bardziej nieprzyjemny sposób.
Przygotowany na najgorsze, wziął kilka głębokich wdechów, a poczucie zmęczenia i głód natychmiast odeszły w niepamięć. Aby zrobić rozeznanie w terenie, ostrożnie przechylił głowę w bok. Otaczająca go grupa nie była umundurowana, a szaty, które przywdziała, sprawiały wrażenie prowizorycznych i niedopasowanych. Chociaż mógł ocenić tylko nogi i buty, natrafił na naprawdę dziwną bandę. Zobaczył spektrum mody – niektórzy nosili zwykłe jeansy i ubłocone tenisówki, a inni eleganckie, wyprasowane spodnie i fantazyjne trzewiki.
– Znalazłeś coś ciekawego? – zapytał jeden z nieznajomych, podczas gdy drugi przeszukiwał szkolną torbę.
– Nic, sam szajs. – Straciwszy zainteresowanie, mężczyzna lekkomyślnie rzucił zdobycz na ziemię.
Albus dopiero po chwili zrozumiał, dlaczego popełniono błąd – w plecaku wybuchł wcześniej proszek, więc najprawdopodobniej zadziałał niczym zasłona dymna, a zaklęcie piórkowe odejmowało podejrzanych kilogramów. Niestety, wykorzystał swój limit szczęścia, bo sekundę później został brutalnie złapany za kark i postawiony na nogi.
Starał się stać nieruchomo, podczas gdy czarodziej, który pierwszy wycelował w niego różdżką, dokonywał oględzin. W międzyczasie, chociaż w ograniczonym zakresie, przyglądał się otoczeniu. Stojący naprzeciwko facet był wysoki i szczupły, możliwe, że w średnim wieku. Miał rude, krótko przystrzyżone włosy i dopiero zaczynał siwieć. W boku mężczyzny stały dwie młode kobiety, których podobieństwo fizyczne wskazywało na pokrewieństwo. Aby działać, Albus potrzebował więcej informacji. Uspokoiwszy oddech, spróbował ustalić dokładną przewagę liczebną wroga. Nim minęła minuta, doszedł do wniosku, że jest ich od ośmiu do dwunastu.
– Co tu robisz, chłopcze?
– Uciekłem z domu – odpowiedział szybko z nadzieją, że półprawdziwe stwierdzenie wystarczy, żeby załagodzić sytuację. Liczył, że wezmą go za zagubionego nastolatka w okresie młodzieńczego buntu.
– Och, doprawdy? – kontynuował czarodziej, a inni zaczęli między sobą szeptać, ponieważ zaklęcie zawodzące przestało działać. – I pomyślałeś, że fiuknięcie do Mottley w środku nocy będzie najlepszym rozwiązaniem?
Albus przełknął ślinę, nie chcąc się wdawać w dyskusje. Muszę odzyskać różdżkę, pomyślał. Nawet nie przypuszczał, że zostanie mu tak szybko odebrana. Jeżeli miał stanąć do walki, w pierwszej kolejności musiał zebrać siły.
– To tylko dziecko – powiedziała stojąca gdzieś z tyłu kobieta.
– Nie jest bezbronny, czyli stanowi zagrożenie. Ma różdżkę, a to wystarczy, by mu się przyjrzeć.
Ślizgon uniósł głowę, żeby zlokalizować właściciela głosu. Po prawej stronie kręgu stał mężczyzna, który najprawdopodobniej wyrwał mu różdżkę, bo teraz trzymał ją w dłoniach i oglądał. Wydawał się najpotężniejszy z całej grupy, a surowości dodawała mu kwadratowa szczęka i długa siwa broda. Na głowie miał zimową czapkę, która w doskonały sposób zakrywała mu twarz.
Kiedy się wokół rozejrzał, na spokojnie mógł potwierdzić wcześniejsze wnioski. Przeciwnicy nie byli umundurowani, a wręcz przeciwnie – niektórzy mieli koszule z długimi rękawami, a inni kolorowe, jaskrawe kurtki. Najprawdopodobniej nie należeli do żadnej formalnej organizacji, co jedynie pogarszało sprawę.
– Jasny gwint. To chłopak Pottera, prawda?
Albus natychmiast spuścił głowę, ale zareagował za późno. Ludzie ponownie zaczęli mamrotać.
– To prawda? – drążył rudowłosy czarodziej.
– Nie wiem, co pan…
– Skończmy tę maskaradę. Więcej się nie zapytam. Co tu robisz, chłopcze? – Głos lidera nabrał ostrości.
– Uciekłem z domu…
– W porządku, to możliwe. Czemu akurat Mottley?
– Wybrałeś sobie dość niebezpieczny czas na opuszczenie rodziców – dodała młoda czarownica stojąca po prawej stronie. – Żyłeś dotąd w mydlanej bańce, a teraz wkroczyłeś do prawdziwego życia, gdzie po ulicach biegają małe fanatyczne paluszki…
– Młode zaś węszą za jedzeniem… – dodała ta po lewej stronie.
Albus, wciąż skupiony na brodatym czarodzieju, zignorował te bezsensowne tłumaczenia. Dopiero gdy rudowłosy wystąpił naprzód, przypomniał sobie, że nie odpowiedział na zadane wcześniej pytanie.
– Byłem głodny – stwierdził, a zgromadzeni wokół ludzie zachichotali, wyraźnie rozbawieni.
– Och, więc Mottley wydało ci się odpowiednim miejscem na zapchanie brzuszka? – drążył sarkastycznie mężczyzna.
– Czytałem o tym miasteczku…
Czarodziej wybuchnął śmiechem.
– Chcesz mi powiedzieć, że przeczytałeś o Mottley w przewodniku turystycznym i wieczorową porą postanowiłeś skorzystać z atrakcji w postaci miejscowej kuchni? – Uniósł ręce, jakby chciał pokazać miasto w pełnej okazałości.
Gdyby mógł, Albus kopnąłby się w tyłek, ot na opamiętanie. Czemu pomylił kieszenie i sięgnął po gryfońską ignorancję, zapomniawszy o ślizgońskim sprycie? Powinien był zorientować się w sytuacji, gdy tylko wyskoczył z kominka. Nie wylądował przecież w przytulnej knajpce, a na dworze. Gdy się obejrzał przez ramię, zobaczył, że palenisko, z którego wyszedł, zostało przymocowane do boku lub tyłu budynku. Na pierwszy rzut oka Mottley wydawało się nijakie – nawet z większej odległości widział szereg małych, niemal identycznych domów. Wąskie, klaustrofobiczne uliczki zaś sprawiały, że osada wyglądała niczym labirynt dla myszy.
– Mów prawdę, chłopcze. Czy jesteś synem…?
– To przesłuchanie jest bezsensowne – wtrącił się inny głos, a następnie do przodu wyszedł młody mężczyzna, który z jakiegoś powodu wydawał się znajomy. – To z pewnością Albus Potter. Widywałem go w Hogwarcie.
Ślizgon doznał olśnienia – spotkał jednego ze szkolnych oprawców Roxanne. Wróciwszy pamięcią do tamtych czasów, straszliwie się zezłościł, co było naprawdę wielkim wyczynem, biorąc pod uwagę fakt, że rano załamywał się listem od Sancticusa.
– Sama wiedza jest bezużyteczna – podsumował badający różdżkę czarodziej. – Musimy wykombinować, co dalej.
– Przekażemy chłopca ojcu – powiedziała stłumionym głosem stojąca z tyłu tęga kobieta. Szyję opatuliła sobie grubym, ciemnym szalem, którym również zasłaniała usta. – Nie mamy żadnych zatargów z Harrym Potterem, czy jego podzielonym Ministerstwem.
– Nonsens. Nie powinniśmy się angażować w nic związanego z Potterem – zaprzeczył inny mężczyzna.
– Co w zamian proponujesz? Przeklniemy chłopca, a potem go zostawimy? – odezwała się młoda czarownica.
– Nie zaszkodziłoby – burknął ktoś pod nosem. – Zwłaszcza że obudził całe miasto…
– Wykluczone, nie będziemy działać pochopnie. Coś jest na rzeczy – zadecydował lider grupy i wreszcie schował różdżkę. – Zabierzmy chłopca do Larsona.
Po dworze rozszedł się pomruk zgody, ale Albus był zbyt zajęty drugą częścią zdania, żeby cokolwiek zauważyć. Oczywiście, Larson. Nie mógł uwierzyć, że wcześniej na to nie wpadł. Napatoczył się na Strażników – grupę, której korzenie sięgają Wybawczego Aliansu Różdżek Waddleswortha, powstałą po spektakularnym upadku Zjednoczonego Ministerstwa. Gdy odzyskał w domu przytomność, Scorpius i Morrison naprędce nakreślili mu obraz obecnej sytuacji politycznej. Larson, będący wcześniej instruktorem w Hogwarcie, skorzystał z okazji i zebrał chętnych podopiecznych, by potem stworzyć własne ugrupowanie. W porządku, ale co robił w Mottley…?
– Idź. – Komendę wydał czarodziej o siwowłosej brodzie i właśnie wtedy Albus uzmysłowił sobie, że stracił swoją różdżkę z oczu. Zanim zdążył zrobić przynajmniej jeden krok, ktoś szturchnął go w plecy. Nie mając innego wyjścia, wykonał posłusznie polecenie, ale wcześniej schylił się i z pozoru niedbałym ruchem podniósł torbę z ziemi.
Nikt nie zaprotestował, więc zacisnął dłoń na skórzanym pasku. Strażnicy, chociaż oszukani brakiem kosztowności w plecaku, eskortowali go niczym więźnia – szedł w samym środeczku. Wtedy zrozumiał, że został siłą wzięty do niewoli. Jeżeli chciał odzyskać wolność, musiał o nią zawalczyć w trakcie marszu.
Niesamowite, ile się dziś wydarzyło, podsumował. W kieszeni wciąż ukrywał list od Sancticusa oraz fotografię, zaś w torbie trzy szklane fiolki z najważniejszym w świecie eliksirem, a idący obok ludzie o niczym nie wiedzieli. Udało mu się również, przynajmniej do pewnego stopnia, wyśledzić Fango Wilde'a, jednakże natrafił na przeszkodę.
Chociaż bardzo chciał, nie mógł zaprzeczyć, że komplikacje, których teraz doświadczał, wynikały z głupoty i lekkomyślności. Czemu się uparł i ruszył w podróż, zamiast przenocować na Playne? Gdyby odespał, z trzeźwym osądem z pewnością poszukałby więcej informacji na temat Mottley. Szczerze powiedziawszy, słono zapłacił za chęć poczynienia szybkiego postępu w sprawie. Oczywiście, sen oznaczałby niewykorzystane na poszukiwania godziny, ale sytuacja, w której się w zamian znalazł, wyglądałaby zgoła inaczej. Gdyby nie pędził na złamanie karku, nie wpakowałby się w kłopoty.
Mimo że zimny wiatr co rusz smagał go po twarzy, unikał nawiązania kontaktu wzrokowego. Zgodnie z wcześniejszymi przypuszczeniami Mottley wydawało się nijakie. Po drodze mijał małe, podniszczone mieszkania, z których większość miała maksymalnie jedno piętro, a podwórka zdobiły nieduże kępki trawy. Widział też kilka inaczej zagospodarowanych budynków, a mianowicie parę tandetnych sklepów, których właściciele nie sprawiali wrażenia szczególnie przedsiębiorczych, biorąc pod uwagę wszechobecną stagnację. Wioska przypominała Lambshire, aczkolwiek w o wiele mniejszym stopniu degradacji. Miał oczy szeroko otwarte, gdyż ciągle szukał dogodnego momentu na ucieczkę. Wokół było mnóstwo sprzyjających zaułków, ale najpierw powinien poszukać sposobu na oszukanie przeciwników.
Potajemnie zanurzył dłoń w rozpiętej torbie i spróbował wyszukać w ciemności odpowiedniego przedmiotu. Musiał być ostrożny, bowiem niektórzy Strażnicy szeptali między sobą, a każdy ruch powodował hałas. Zaczął gmerać w plecaku, dopiero gdy osoby idące przed nim nieznacznie podniosły głos.
– Jak myślisz, co postanowi Larson?
– Ciężko powiedzieć, ale z pewnością zrobi z chłopca dobry użytek – odpowiedział siwobrody czarodziej.
– Może zostanie przynętą na Prawą Rękę Śmierci?
– Mało prawdopodobne. Nie mamy warunków…
Albus przesunął palcami po fiolkach Mortem Necavero, a potem po nienaruszonych grudkach Proszku Natychmiastowej Ciemności. Wtem natknął się na brudne i zniszczone podczas podróży ubrania i prawie się uśmiechnął. W trakcie pakowania zabezpieczył odzieżą co cenniejsze rzeczy…
– Wciąż uważam, że powinniśmy przekazać chłopca ojcu. Nie rozumiem, co stoi nam na przeszkodzie – stwierdziła stłumionym głosem idąca z boku kobieta. – Nie wspieramy w ten sposób wybryków Pottera, a zwracamy rodzicom dziecko.
– Trzymamy się zasad – odezwał się z uporem mężczyzna, który dotąd milczał. – Do naszych priorytetów nie zalicza się ratowanie zagubionych bachorów…
Skręcili w prawo, a Albus zwolnił kroku, chcąc pozostać w tyle. Przed sobą wciąż miał dwóch lub trzech Strażników, a po obu stronach po jednym, ale wszyscy wydawali się zaangażowani w rozmowę. Całkiem dobrze się złożyło, bo właśnie wymacał w torbie Narowiste Świstohuki z Magicznych Dowcipów Weasleyów, następny produkt z wujkowego sklepu.
Gdy ponownie skręcili w prawo, a ich ruchy stały się bardziej skrupulatne, zrozumiał, że Larson jest niedaleko. Czas przystąpić do akcji. Teraz albo nigdy…
Udał, że się potknął. Źle postawiwszy stopę, leniwie upadł na ziemię, przyjmując typowo wywrotkową pozycję. Imitacja była niemal bezbłędna, ponieważ nabrzmiała, obolała kostka dopomogła mu w odegraniu przedstawienia. Choć naprawdę poczuł ból, przygotował się na najważniejsze. Dwóch Strażników natychmiast do niego doskoczyło, a następnie w brutalny sposób postawiło z powrotem na nogi.
– Nie przewróciłbyś się, gdybyś szedł szybciej – warknął groźnie jeden z nich, wciąż go trzymając.
– Przepraszam… – Udawał skruszonego, a potem wprowadził plan w życie. Trzy. Dwa… – Jesteśmy atakowani! – wypalił, idealnie wyczuwając czas. Z tyłu rozległ się nietypowy łomot i świst, a małe, miniaturowe rakiety, które przed sekundą podłożył, eksplodowały w powietrzu kolorowym deszczem. Strażnicy natychmiast się odwrócili i wyciągnęli różdżki – wszyscy oprócz Albusa.
– Nie ogłuszać, a zabijać! – krzyknął ktoś, a pozostali zaczęli ciskać zaklęciami, głównie zielonymi. Oczywiście, atak okazał się nijak skuteczny, bo gdy czary zderzały się z fajerwerkami, wywoływały jeszcze większe spustoszenie.
Albus od razu zlokalizował swój cel.
– Oddawaj! – krzyknął i niewiele myśląc, rzucił się do przodu, wprost na potężnego mężczyznę, który wcześniej zarekwirował mu różdżkę. Spróbował powalić go na ziemię, ale niestety z marnym skutkiem. Zadecydowała różnica w masie i budowie ciała, bo prawie został podniesiony do góry. Wiedząc, że nie wygrałby uczciwie pojedynku, postanowił zaatakować z główki…
Cios był szybki, ale skuteczny. Wykorzystując siłę przeciwnika na własną korzyść, dał się wybić w powietrze, a następnie z impetem uderzył czarodzieja w podbródek – stuknięcie szczęki i przednich zębów było słyszalne nawet poprzez latające wkoło zaklęcia. Siwobrody upadł na plecy, więc ślizgon wskoczył na niego ze świadomością, że ma za dużo czasu, bo za niedługo wszyscy się zorientują, że zostali dziecinnie podpuszczeni.
– No dalej, oddawaj. Gdzie…? – jęknął, szperając w obszernych szatach.
– Ani śladu napastników! – wrzasnął ktoś.
– Gdzieś schował…? – W momencie poczuł na sobie wzrok Strażników. – Accio różdżka! – zawołał rozpaczliwie i ku swojej ogromnej uldze, oręż naprawdę wyleciał z płaszcza mężczyzny.
Skoczył na równe nogi i, zamachnąwszy się w powietrzu, w samą porę wykonał obrotowy ruch, odbijając tym samym lecący nań oszałamiacz. Co prawda, zaklęcie poleciało w stronę nieba, ale następne przekierował w stronę jednej z sióstr – uderzona prosto w twarz, natychmiast upadła na ziemię.
– Brać go! – ryknął któryś z czarodziejów, może nawet rudowłosy przywódca, ale Albus nie pozwolił grupie zareagować. Odwrócił się na pięcie, asekuracyjnie złapał za pasek torby i zaczął uciekać. W wolnej ręce trzymał różdżkę, którą co chwilę wyczarowywał tarcze odbijające.
Wiedząc, że ktoś ruszył za nim w pogoń, skręcił w pierwszą lepszą alejkę, niemal nadeptując na bezpańskiego kota; zwierzę zasyczało groźnie, a potem po prostu go wyminęło. Z trudem utrzymawszy równowagę, uniknął ciemnoniebieskiego zaklęcia, które przeleciało tuż obok jego ramienia. Nie zwalniając tempa, odwrócił się i zobaczył swojego oponenta – był nim lider grupy. Ostrożnie uniósł różdżkę…
Fracturus! – pomyślał, decydując się na użycie magii niewerbalnej. W kluczowym momencie ucieczki nie mógł sobie pozwolić na żadne potknięcie. W powietrzu poniósł się głośny, przeraźliwy trzask i napastnik się przewrócił, chwytając za złamane biodro – w trakcie wpadł na aluminiowy kosz na śmieci i narobił większego rabanu.
Albus skręcił za róg, opuszczając zaułek na rzecz wąskiej uliczki, po czym przedarł się przez czyjeś podwórko; prawie ujechał przy tym na zabawkowej piłce. Chwilę później drogę zablokowało mu metalowe ogrodzenie.
Niewiele się zastanawiając, przesunął po nim różdżką, a zaklęcie tnące okazało się wystarczająco potężne. Kiedy przeszedł przez blokadę, od razu naprawił siatkę. Dopiero wtedy pozwolił sobie na złapanie oddechu.
Osiągnął sukces. Uciekając, ciągle słyszał za sobą ciężkie stukanie obcasów i czyjąś zadyszkę. Teraz zaś otaczała go cudowna, kojąca nerwy cisza. Wiedział, że poczucie bezpieczeństwa jest ulotne, ale przez chwilę się nim rozkoszował. Wziął głęboki oddech i zacisnął usta. Chociaż pragnął odpoczynku, nie mógł beztrosko położyć się spać.
Gdy spojrzał w niebo, zobaczył bezkresną ciemność i zrozumiał, że tułał się po dworze w samym środku nocy. Westchnął, kiedy pomyślał, że kiedy wzejdzie słońce, ten nieszczęsny dzień naprawdę się skończy. Zaśnie dopiero nad ranem, najprawdopodobniej zwinięty w kłębek na przypadkowej ławce bądź w towarzystwie bezpańskich kotów.
Jak radził sobie Fairhart…?
Kuśtykając, oddalił się od ogrodzenia, a potem znalazł na terenie, który równie dobrze mógłby być osobną dzielnicą. Wiedział, że Strażnicy nie zawieszą poszukiwań, ale miał nadzieję, że wystarczająco pozacierał śladów, by móc iść naprzód, wciąż asymilując się z niesamowitością sytuacji. Wędrując bez większego celu, co kilka sekund oglądał się przez ramię, ot na wszelki wypadek oraz przeklinał się za zostawienie w domu peleryny niewidki. Zanim wyruszył w podróż, wydawało mu się to szlachetne zagranie, zaś teraz, gdy był wystawiony na niebezpieczeństwo, po prostu głupie.
W pewnym momencie zwolnił tempa, bo kostka przysparzała mu naprawdę dużo bólu. Cierpiał o wiele bardziej aniżeli na Woodlard Way. Nie mając innego wyjścia, znosił tę torturę przez mniej więcej pół godziny, przedzierając się pomiędzy ruderami. W międzyczasie uważał, żeby nie wydawać zbędnych dźwięków.
Niespodziewanie się potknął – nie wiedział, o co konkretnie. Kiedy wylądował na ziemi, pozwolił sobie na zduszony jęk, a potem zagryzł zęby, aby powstrzymać kolejne. Spojrzawszy w górę, zobaczył coś dziwacznego, zwłaszcza biorąc pod uwagę ciemną scenerię.
Ujrzał twarz, najprawdopodobniej należącą do młodego chłopca. Malucha zobaczył w oknie domu stojącego naprzeciwko, podniszczonej chatce, w której paliło się nikłe światło. Nawet się nie zastanawiając, rzucił się w tamtą stronę. Chociaż zapewne było grubo po północy, ktoś, kto nie życzył mu śmierci, jeszcze nie spał.
Chwilę później dopadł do drzwi – zwyczajnych, bez żadnej kołatki czy dzwoneczka. Zapukał, zanim zdążył sformułować jakąkolwiek sensowną myśl. Odczekał minutę, a kiedy nikt mu nie otworzył, spróbował ponownie. Wciąż mierząc się z ciszą, postanowił użyć zaklęcia.
– Alohomora – wyszeptał, choć był święcie przekonany, że podstawowy czar zawiedzie i będzie musiał uciec się do bardziej skomplikowanej formuły. Spektakularnie się pomylił, ponieważ usłyszał ciche kliknięcie zamka i pchnął drzwi. Oficjalnie złamał prawo – wtargnął do czyjegoś domu, stając się włamywaczem.
Ostrożnie za sobą zamknął, czując się naprawdę nieswojo. Komfort, jaki dawało mu postawienie torby na ziemi, wykluczył taktyczny odwrót. Gdy rozejrzał się wokół, zobaczył przyciemniony korytarz, pełniący rolę przedpokoju. Na ścianach wisiały płaszcze, kurtki, kapelusze i rękawiczki. Wyciągnął różdżkę i ruszył do przodu, przynajmniej odrobinę uspokojony standardowym wystrojem domu.
Wtem przystanął, zdezorientowany. Salon był prosty – pod oknem ustawiono kanapę, a pośrodku stał mały kwadratowy stolik; środek blatu zdobiła miniaturowa latarenka, będąca jednocześnie jedynym źródłem światła w pokoju. W rogu stał ozdobiony książkami kredens, a po drugiej stronie ściany raczej nieużywany kominek. Salon był przechodni, ponieważ prowadził do innego pokoju, którego drzwi stały otworem. Podłogę wyściełały zabawki. Albus dostrzegł maciupki pociąg, kolorowe klocki, a nawet zabawkową miotłę, którą niegdyś ubóstwiał mały James. Cóż, porozrzucane gadżety były sprawką siedzącego na kanapie dziecka.
Na żywo chłopiec sprawiał wrażenie jeszcze bardziej mizernego, aniżeli przez okno. Był bardzo wychudzony i wyglądał na nie więcej niż pięć, sześć lat. Miał kępkę słomkowych włosów, zamiast bujnej czupryny, okrągłe niebieskie oczy i zarumienione policzki. Z powodu chłodu opatulił się starym wełnianym kocem, spod którego wystawały mu stopy. Ubrany był w piżamę w niebiesko–szare okrągłe wzory.
– Cześć… – Uśmiechnął się niepewnie ślizgon, nie wiedząc, co właściwie powinien powiedzieć, zwłaszcza że chłopiec otworzył usta, a następnie chrapliwie zakaszlał. – Jestem Albus… – zaczął, ale urwał, usłyszawszy ciężkie kroki.
– Ethan!
Z innego pokoju wybiegł mężczyzna i natychmiast złapał dziecko w obronnym geście. Był wysoki i chudy, miał rzadkie włosy i kwadratowe okulary.
– Wynocha! – ryknął, rozwścieczony.
Albus uniósł ręce.
– Przepraszam za najście – powiedział, chcąc uspokoić nieznajomego. – Naprawdę przepraszam, ale…
– Wynocha! Odczep się od mojego syna!
– Hej, nawet nie jestem blisko. Mogę wszystko panu wytłumaczyć…
– WYNOCHA! – powtórzył z naciskiem mężczyzna, jakby zupełnie głuchy na próbę wyjaśnienia sytuacji.
Nastolatek uniósł różdżkę, nie wiedząc, co jeszcze zrobić.
– Silencio – powiedział, a warczenie nieznajomego natychmiast stało, chociaż jego usta wciąż się poruszały. Chłopiec ponownie zakaszlał, tym razem gwałtowniej, a potem wykrzywił buzię, w pełni przygotowany do wybuchnięcia płaczem. Ślizgon nie zamierzał ryzykować podniesienia alarmu, więc i jego uciszył. – Naprawdę bardzo was przepraszam – powtórzył, dziko wymachując rękoma. – Proszę pozwolić mi wytłumaczyć najście. Nie chcę przecież nikogo skrzywdzić…
Ojciec Ethana zdecydowanie nie należał do najspokojniejszych ludzi, bo w momencie złapał zapaloną latarenkę i rzucił nią w Albusa. Z ledwością się uchylił, ale dźwięk roztrzaskiwanej o ścianę lampki podpowiedział mu, że musi zachować ostrożność. Znalazł się w nieprzyjemnej sytuacji i nie zamierzał jej pogorszenia.
Spraw, by przestali.
– Wiem, przecież próbuję – powiedział na głos, kiedy mężczyzna się schylił i zaczął rzucać w niego zabawkowymi klockami.
Zagroź zdrowiu dziecka.
– Jeżeli nie przestaniesz, skrzywdzę twojego syna… – wydusił i wycelował w chłopca, którego pochlipywania wciąż nie było słychać. Nieznajomy natychmiast zastygł w bezruchu, szczerze przerażony, a po plecach Albusa przeszedł zimny dreszcz. – Chwila, co…? – urwał, gdyż poczuł pieczenie pod powiekami. Szczypanie gwałtownie przerodziło się w ból, zupełnie inny niż ten spowodowany wyczerpaniem organizmu.
Ten głos…
Zabij.
– Cisza! – warknął, a mężczyzna wytrzeszczył oczy, sprawiając wrażenie obłąkanego ze strachu. – Pro… proszę o zachowanie spokoju.
Wściekle zamrugał. Znów nawiedzał go ten złowieszczy głos ze snów. Co prawda, rozmawiał ze sobą przez cały dzień, ale w standardowy, zupełnie nieszkodliwy sposób, zazwyczaj podczas pełnych ekscytacji momentów i od dłuższego czasu nie prowadził żadnych wewnętrznych monologów, więc myślał, że wszystko się uspokoiło. W pożegnalnym liście Sancticus wspominał, że nabywszy wiedzę, utracił podarowaną przez Smoczą Różdżkę moc. Skoro został pozbawiony miecza, dlaczego dzierżył rękojeść…?
– Wysłuchajcie mnie, proszę. Nie zamierzam was skrzywdzić. Ani pana, ani pańskiego syna – powiedział wszem wobec i opuścił rękę. – Wiem, że to wasz dom. Wiem, że jestem intruzem. Niemniej jednak proszę zrozumieć, że uciekam przed niebezpiecznymi ludźmi i po prostu potrzebuję chwili na odpoczynek. Czy możecie…? – urwał, bo mężczyzna stracił nim zainteresowanie, skupiwszy na dziecku, które zaczęło wykonywać ruchy przypominające krztuszenie się. Albus pospiesznie przywrócił mu głos. Gdy zaklęcie przestało działać, maluch znów zakaszlał. – Nie chcę waszego nieszczęścia – powiedział, a kiedy skończył zdanie, uzmysłowił sobie, że spojrzenie dorosłego spoczęło na różdżce. Coś zaskoczyło mu w głowie. – Wie pan, co to jest…? – zapytał z namysłem, a mężczyzna powoli przytaknął. – W porządku, czyli… wie pan również, kim jestem…?
Nieznajomy wziął głęboki oddech i ponownie skinął.
Utknęli w sytuacji patowej. Skoro facet był czarodziejem, czemu, zamiast cisnąć w niego klątwą, uciekł się do przemocy fizycznej? Chyba że…
– Jest pan charłakiem…? – zapytał z mocnym przeświadczeniem nieomylności. Chociaż zajęło to chwilę, nieznajomy powoli przytaknął.
Westchnął ciężko.
– W porządku. Czy jeżeli przywrócę panu głos, skończymy z krzykami? Jestem całkowicie poważny. Chciałbym, żeby mi pan zaufał.
Mężczyzna skinął głową, więc Albus zakończył zaklęcie. Zobaczywszy małą poprawę, chłopczyk troszkę się rozluźnił.
– Obiecuję, że nikogo nie skrzywdzę. Nazywam się Al i potrzebuję schronienia, przynajmniej dopóki... Co mu dolega…? – zapytał, kiedy Ethan znów zaczął kaszleć i tym razem wyglądał, jakby bolała go klatka piersiowa.
– Syn jest poważnie chory – odpowiedział drżącym głosem nieznajomy.
– Haroldzie!
Ślizgon odwrócił się i jęknął. We framudze drzwi stała kobieta, sprawiająca wrażenie zażenowanej zobaczoną sceną. W rękach trzymała tacę z jedzeniem, najprawdopodobniej dla dziecka. Zobaczywszy intruza, natychmiast przystąpiła do ataku.
– Niech pani przestanie! Wystarczy, proszę mnie wysłuchać… – Uchylił się w samą porę, aby uniknąć lecącej nań szklanki z sokiem; szkliwo roztrzaskało się o ścianę naprzeciwko, całkiem niedaleko jego głowy. – Stop, wystarczy! – krzyknął ponownie, gdy oberwał czymś lepkim. – Zostaniem obrzucony kanapką…? – zapytał, a kobieta, wyzbywszy się amunicji, zaskomlała ze strachu, a potem podbiegła do swojej rodziny.
Mężczyzna, może mąż, albo po prostu partner, przyciągnął ją bliżej w podobny sposób, co wcześniej chłopca. Włosy miała rozwichrzone, trochę ciemniejsze, a karnację bladą. Albus ponownie znalazł się w patowej sytuacji – stał w obcym salonie, mierząc różdżką we właścicieli, którzy mogli udzielić mu schronienia. Wiedział, że to, co robi, jest pod wieloma względami złe, ale gdy zaszedł tak daleko, nie potrafił przyznać się do porażki i zrezygnować.
– Okej, dobrze, rozumiem wasze zachowanie. W ogóle się nie znamy. Jestem obcym, a przez to nie darzycie mnie zaufaniem. W porządku, rozumiem, że mnie nienawidzicie… i prawdę powiedziawszy, też sobą gardzę, ale… nie możecie wrzeszczeć – syknął. – Wokół węszą ludzie, którzy pragną mojej śmierci. Potrzebuję tylko miejsca, żeby się zastanowić, dobrze? Nie zamierzam nikogo skrzywdzić, naprawdę…
Cała trójka spojrzała na niego ze zdumieniem. Harold odezwał się, dopiero kiedy Ethan ponownie zakaszlał.
– Czego potrzebujesz…? – zapytał, wciąż się trzęsąc ze strachu. – Zrobimy, co powiesz, tylko…
– Jesteście bezpieczni. Potrzebuję jedynie kilku minut do namysłu. Muszę się upewnić, że teren jest czysty.
Mężczyzna przez chwilę trawił tę informację, a potem skinął głową. Albus żałował, że skłamał, bo w rzeczywistości potrzebował czegoś znacznie więcej aniżeli czasu, a mianowicie następnego punktu zaczepienia. Jeżeli opuściłby teraz ten dom, dokąd poszedłby?
– Właściwie, potrzebuję też pomocy. Zapewniam, że szybciej się stąd wyniosę. – Sięgnął do kieszeni i spróbował wymacać zdjęcie. – Szukam…
– Nigdy nie widzieliśmy tego człowieka – odpowiedział natychmiast Harold. – Nie mamy z nim nic wspólnego…
– Nawet nie skończyłem zdania. Chwila, co takiego…? – Zamrugał, szczerze zdziwiony. – Skąd wiedzieliście, że szukam pewnego faceta…?
– Ostatnio wszyscy próbują kogoś zlokalizować, ale my naprawdę niczego nie wiemy.
– Wszyscy…?
– Różne grupy. Głównie dwie, Strażnicy i Lwy, chodząc od drzwi do drzwi i prowadzą przesłuchania…
– Strażnicy…?
– Naprawdę nie jesteśmy w nic zamieszani. Trzymamy się z daleka od tej całej… wojny – wytłumaczył nieznajomy. – Jestem charłakiem, moja żona zaś czarownicą, ale nie czaruje z powodu złych doświadczeń z dzieciństwa… – urwał na moment. – Po prostu mieszkamy w Mottley. To żadna zbrodnia…
Albus zauważył, że w trakcie spowiedzi Harold mocno trzymał dłoń swojej żony. Chociaż nie powinny, słowa mężczyzny osiadły mu w głowie. Automatycznie poczuł się chory.
– Wiem i przepraszam – powiedział, starając się brzmieć uprzejmie. – Zrozumcie. Jeżeli pomożecie mi rozgryźć pewną tajemnicę, natychmiast wyruszę w drogę. – Wziął głęboki oddech, ot na uspokojenie. – Czy wiecie, kim są Strażnicy?
Harold przytaknął, a gdy Ethan zakaszlał, zaczął masować mu plecy.
– W porządku. Czy pamiętacie, kogo szukali? – Ślizgon miał wrażenie, że czas przyspieszył. To było miasto Fango Wilde'a, zaś obecność Larsona potwierdzała najgorsze. Nic tutaj nie było zbiegiem okoliczności.
– Zapomniałem, chociaż kojarzy mi się litera F…
Albus zmarszczył brwi.
– Czy macie coś przeciwko, że usiądę? – zapytał z niepokojem, a małżeństwo wymieniło między sobą oszołomione spojrzenia; potem, wyraźnie zdezorientowane, potaknęło.
Machnął różdżką i zdusił poczucie winy, gdy wszyscy się wzdrygnęli. Zaklęciem wyczarował najlepsze krzesło, na jakie było go stać. Wyszło mu składane siedzisko, trochę rozklekotane, ale mimo to zaryzykował, zajął miejsce i położył różdżkę na podłodze.
– Koniec z rzucaniem zaklęć – zakomunikował wszem wobec, unosząc do góry dłonie. – Chcę tylko porozmawiać, dobrze?
Harold skinął głową, a potem otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale przeszkodził mu burzliwy kaszel dziecka.
– Nie przyjmuje żadnego lekarstwa? – zapytał ślizgon, chwilowo rozproszony.
– Żadne z nas nie potrafi warzyć eliksirów.
– Może trzeba zabrać małego do Munga? Hm, czy słyszeliście o…?
– Zbyt ryzykowne. W świecie nie dzieje się najlepiej i po prostu nie wiemy, czy Mung jest wciąż bezpieczny. Razem z żoną uważamy, że choroba syna ma magiczne podłoże, więc mugolski szpital nijak coś poradzi, a czarodziejska klinika… często nie jest przystosowana do leczenia… ludzi mojego pokroju…
Albus spojrzał na Ethana. Chłopiec naprawdę wyglądał na poważnie chorego. Zmarszczywszy brwi, zastanowił się nad dobrym rozwiązaniem problemu.
– Macie w domu kociołek…? I podstawowe ingrediencje…?
– Oczywiście, ale to nie ma żadnego znaczenia. Trzymamy składniki na wypadek, jakby uzdrowiciele mieli nas instruować, ale… niczego dotąd nie osiągnęliśmy…
– Spróbuję swoich sił, przynajmniej tyle mogę zrobić – zaproponował, a kobieta rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie. – Rozumiem wasze zmartwienie, ale wiem, co robię – kontynuował, czując przypływ pewności siebie. – Dobijmy targu. Eliksir dla chłopca w zamian za informacje o Strażnikach.
– Zgoda – powiedział po dłuższej chwili namysłu mężczyzna, zaś jego żona zaprotestowała.
– Haroldzie, nie mamy pojęcia, czy…
– Najwyraźniej spotkaliśmy wyrozumiałego czarodzieja, kochanie. Myślę, że dla dobra Ethana powinniśmy podjąć to ryzyko – stwierdził uspokajającym tonem, a następnie odwrócił się do ślizgona. – Zaraz wszystko przyniosę. Potrzebuję kilku minut. – Nie czekając na odpowiedź, wstał i wyszedł z pokoju.
Albus odprowadził go wzrokiem, po czym spojrzał na matkę z dzieckiem, którzy mieli kwaśne miny. Chłopiec był niepewny, bo nie wiedział, co będzie dalej, a kobieta wyglądała, jakby mogła wybuchnąć w każdej chwili.
– Ile masz lat, Ethan…? – zapytał uprzejmie, próbując załagodzić sytuację, ale zaprzestał starań, kiedy czarownica prychnęła, rozzłoszczona. Uratował go dopiero powrót Harolda, który w rękach niósł kociołek o niestandardowej wielkości – o dwie trzecie mniejszy od szkolnego; w środku znajdowały się składniki, obwiązane ozdobną wstążką charakterystyczną dla podarunków ze Świętego Munga. – W porządku, mamy wystarczająco – podsumował, kiedy mężczyzna położył kociołek na stoliku. Nie chciał tego mówić, ale prawdę powiedziawszy, spodziewał się czegoś lepszego. – Co dokładnie małemu dolega? Czy odbijało mu się kwasem żołądkowym, albo czym innym…?
– Nie, tylko strasznie kaszle…
– Nieprawda. Ma też dreszcze i katar – dodała z dużą niechęcią kobieta.
– Zawsze był chorowity – przyznał ojciec dziecka. – Wcześniej nie mieliśmy żadnych problemów, normalnie zdrowiał…
– Yhym. – Albus rozłożył ingrediencje na blacie i, nie mogąc wyzbyć się paranoi, wyjrzał przez okno. Małżeństwo powiedziało, że Strażnicy chodzili od drzwi do drzwi. Co, jeżeli znów spróbują podobnej taktyki? Z drugiej strony była noc, więc może również postanowili odpocząć? Zacisnąwszy usta, wziął różdżkę do ręki. – Czy nie macie nic przeciwko, abym…? – zapytał zapobiegawczo.
– Śmiało.
Wyczarował więc mały płomień i przygotował sobie stanowisko do pracy. W pokoju panowała cisza, przerywana okazjonalnym szelestem czy stuknięciem.
– Co dokładnie warzysz? – zapytał ze zmartwieniem Harold.
– Och, eliksir pieprzowy – odpowiedział, wrzucając do gotującej się wody pierwszy składnik – rozdrobnione liście mandragory. – Jest łagodny w działaniu, ale myślę, że dobrze będzie go trochę zneutralizować. Jakby nie patrzeć, Ethan jest jeszcze mały. Mikstura powinna wyleczyć kaszel i rozgrzać chłopca. Przy odrobinie szczęścia wystarczy, żeby położył się do łóżka i solidnie wypoczął – czas okaże się zbawienny.
– Ach…
Albus pracował w ciszy przez kilka następnych minut, ale wtem stało się coś, nad czym nie miał żadnej kontroli, a mianowicie zaburczało mu w brzuchu.
– Zgłodniałeś?
– Nie, spokojnie. Nie jestem głodny – odparł, chociaż wnętrzności mu się skręcały.
– Możemy coś przygotować…
– Haroldzie… – Gdyby wzrok kobiety mógł zabijać, mężczyzna niewątpliwie padłby trupem.
Ślizgon nie potrzebował przysłuchiwać się małżeńskim sprzeczkom, gdyż chciał w pełni oddać się warzeniu. Żeby zapobiec nadchodzącej burzy, musiał interweniować.
– Wszystko dobrze, jadłem wczoraj…
– Niech będzie. Coś przyniosę. – Czarownica wstała. – Zostań – rzuciła do męża i bez zbędnych ceregieli wyszła z pokoju.
Albus wymamrotał pod nosem ciche podziękowania, ale nie był pewien, czy nieznajoma go usłyszała. Nie przerywając pracy, pochylił się nad stołem. Pomyśleć, że dziś przyszło mu uwarzyć aż dwa eliksiry. Oczywiście, ten drugi był o wiele łatwiejszy, niemniej jednak nie zamierzał się dekoncentrować.
– Jesteś bardzo skrupulatny – zagaił Harold. – Czy to trudne?
– Nieszczególnie, ale podchodzę do zadania poważnie. Eliksiry były moim ulubionym przedmiotem w Hogwarcie, a pieprzowego uczyliśmy się w pierwszych latach nauki.
– Rozumiem, że ukończyłeś szkołę.
– Cóż, to skomplikowane. – Zmarszczył brwi i wrzucił do kociołka szczyptę sproszkowanego rogu dwurożca. Niestety, Święty Mung nie dostarczył tyle, ile by potrzebował. – Musiałem przerwać, bo szkoła została zamknięta.
– Och, słyszałem o tej tragedii…
W pokoju ponownie zapadła cisza, ale była w pewien sposób komfortowa. Wyglądało na to, że przełamali pierwsze lody.
– Więc ma pan na imię Harold, tak?
– Owszem. Nazywam się Harold Brennan.
Albus potrząsnął wyciągniętą ku niemu ręką.
– Jestem Al – wyznał, a potem, nie wiedząc właściwie dlaczego, dodał: – Albus Potter.
– Potter…? – W głosie mężczyzny kryło się zaintrygowanie. – Chcesz mi powiedzieć, że…?
Skinął głową, potwierdzając informacje. W międzyczasie mieszał ciemny eliksir w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
– Właśnie.
– Cóż, dopiero teraz dostrzegam podobieństwo – podsumował Harold, sprawiając wrażenie zadowolonego. – Kiedy dorastałem, Harry Potter był bohaterem. Oczywiście, nie tylko moim, a całego czarodziejskiego świata, wliczając w to ludzi, którzy odstawali od standardów społeczeństwa. Nie mamy prenumeraty magicznych gazet. – Ściszył głos. – Moja żona nie lubi nadrabiać zaległości z artykułów, ale któregoś dnia mignęło mi, że planowano wycofać wszystkie zarzuty wobec niego. Oczywiście, gdy Ministerstwo wróci na właściwe tory. Przyznam, że byłem bardzo zadowolony.
– Witam w klubie – powiedział, stłumiwszy ostre ukłucie w piersi.
– Często rozmawiasz z tatą?
– Widzieliśmy się dziś rano…
– Super!
Albus zdobył się jedynie na marne „yhym", gdyż nagle pożałował kierunku, w którym popędziła ta rozmowa.
– Niech mi pan opowie o Strażnikach – zagaił, przypomniawszy sobie, że układ miał charakter wiązany. Potrzebował zmiany tematu, więc to przejście zabrzmiało naturalnie. – Co pan o nich wie? Dlaczego koczują w Mottley?
– Wiem tyle, co posłyszałem. – Harold nie widział przeciwwskazań. – Nie kłamałem, kiedy mówiłem, że nie grzeszymy informacjami.
– W porządku, przyda się każdy strzępek. Im więcej usłyszę, tym lepiej.
– Powinienem więc zacząć od tego, że Mottley to spokojna mieścina, a Strażnicy zjawili się tutaj dopiero dwa albo trzy tygodnie temu.
– Wiadomo dlaczego…?
– Och, najprawdopodobniej szukali mężczyzny, który niegdyś tu mieszkał. Chodzą słuchy, że… był wielkim zwolennikiem Prawej Ręki Śmierci, ale po wydarzeniach z Azkabanu… Hm, czy jesteś zaznajomiony…?
– Mniej więcej – odpowiedział stanowczo.
– Facet podobno schronił się w Mottley. Umknęło mi imię, ale Strażnicy w jakiś sposób zdołali go zlokalizować. Aby gościa wyśledzić, zablokowali całe miasteczko.
– Czemu? – Albus zmniejszył płomień pod kociołkiem, bliski zakończenia pracy.
– Zapewne potrzebowali informacji na temat aktualnego miejsca pobytu Ręki. Jakby nie patrzeć, właśnie tego pragną wszystkie grupy, które powstały po upadku Zjednoczonego Ministerstwa. Każda stosuje jednak inne metody.
W głowie ślizgona zrodził się zamglony obraz sytuacji. Nikt nie wiedział, że Fango Wilde nie popierał polityki Darvy'ego, a podczas pobytu na wyspie był więźniem; najprawdopodobniej przez złą sławę informatora uważano go za kogoś w rodzaju zastępcy lidera. Strażnicy nie próżnowali i również wytropili Wilde'a w Mottley.
– To nie wszystko. – Harold szczelniej opatulił Ethana kocem, bo chłopiec, wymęczony dyskusją dorosłych, zasnął na kanapie. – Zaraz po Strażnikach do miasta zawitały Lwy.
– Ach tak? – zapytał, chociaż wiedział, że mężczyzna nie kłamał. Zanim aportował się do chaty Sancticusa, trochę podsłuchał rozmów prowadzonych w Hogsmeade, gdzie Lwy były obiektem sporego zainteresowania. Z plotek wynikało, że stanowili zorganizowaną grupę, głodną upadku Prawej Ręki Śmierci.
– Owszem, i właśnie wtedy zrobiło się nieciekawie. Obie sfory miały parcie na tamtego mężczyznę. Przemaszerowały przez Mottley, zabarykadowały granice wioski, uniemożliwiały mieszkańcom opuszczenie domów, przeprowadzały losowe kontrole i najazdy – uciekały się do niemal wszystkich sposobów infiltracji. Naprawdę dobrze, że zamieszanie dobiegło końca.
– To znaczy…?
– Najwyraźniej faceta złapali.
– Co takiego…? Kto…?
– Strażnicy.
Albus miał wielką ochotę siarczyście zakląć, ale się powstrzymał, bo obok spało dziecko. Chociaż był wewnętrznie oburzony, zdołał zachować twarz. Strażnicy dorwali Wilde'a, czyli… byli w posiadaniu Nikczemnej Księgi. I pomyśleć, że mniej więcej godzinę temu prowadzili go do Larsona… Jak bardzo minął się z Fango…?
– Zaraz skończę eliksir – zakomunikował, obserwując gęstniejący wywar. Wszystko poszło zgodnie z planem, bo mikstura przybrała fioletowy odcień. – Mogę wyczarować puchar.
– Nie trzeba, przyniosę filiżankę. – Harold wstał. – Bardzo ci dziękuję – dodał, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
Ślizgon został w pokoju razem z Ethanem. Mimo że na dworze wciąż panowała ciemność, wyjrzał przez okno, nie będąc w stanie cieszyć się z małego zwycięstwa. Ucieczka z rąk Strażników dostarczyła mu informacji i pozwoliła sformułować coś na kształt planu, niemniej jednak najważniejszy był czas. Chociaż dużo dziś osiągnął, czuł pewien niedosyt, bo gdyby się postarał, mógłby o wiele więcej…
– Co ci się stało w dłoń?
– Hm? Aa…
Albus nawet nie zarejestrował, że gdy gapił się przez okno, chłopiec się obudził i, wyrwany z zamyślenia, natychmiast zakrył lewą rękę. Gdy zrozumiał, że zachował się nieracjonalnie, ponownie pokazał dłoń.
– Mówisz o tym? – zapytał, rozkładając szeroko palce, żeby pokazać bliżej bliznę.
Ethan skinął głową. Wyglądał na jednocześnie zafascynowanego widokiem, jak i zniesmaczonego brzydotą znamienia.
– Igrałem z ogniem. – Ślizgon zgiął rękę, aby pokazać, w jaki sposób rozciąga się pokiereszowana skóra. – Trochę przerażające, prawda? – Kiedy chłopiec wytrzeszczył oczy i szaleńczo przytaknął, uśmiechnął się z przekorą. – Coś przypuszczam, że nigdy nie będziesz bawił się drewnem z paleniska. – Uśmiechnął się, gdy mały energicznie pokiwał głową. – Cudownie… – urwał, usłyszawszy ściszoną kłótnię dobiegającą z drugiego pokoju.
– Zostawiłeś Ethana samego, żeby został otruty… – Najwyraźniej matka dziecka miała problem z utrzymaniem sprzeczki w tajemnicy.
– W ogóle mnie nie słuchasz, kochanie. Przed momentem ci powiedziałem, że to Albus, syn Harry'ego Pottera. Czy mogliśmy trafić na bardziej godnego zaufania włamywacza?
– Właśnie, włamywacza!
– Czy mogłabyś nie krzyczeć? Nie wiem, czemu postanowił nas odwiedzić, ale jestem przekonany, że miał dobry powód…
Małżeństwo weszło do salonu. Mężczyzna trzymał w dłoni szklankę, zaś kobieta talerz pełen kanapek.
– Grillowany ser – powiedziała wszem wobec.
– Wygląda świetnie. – Albus się oślinił. – Strasznie pani dziękuję…
– Co dalej…?
Ślizgon z ostrożnością wziął od Harolda filiżankę, a następnie napełnił ją do mniej więcej połowy. Zadowolony z rezultatu, podszedł do malucha i przystawił mu kubek do ust.
– Masz, byle powoli… – urwał, bo Ethan nie posłuchał – wypił eliksir na raz, a z uszu natychmiast buchnęła mu para. – Wszystko w porządku – rzucił w kierunku rodziców, którzy wybałuszyli oczy i zaczęli załamywać ręce. – To prawidłowa reakcja, zupełnie normalna. Spokojnie, nie macie powodów do zmartwień.
Skończywszy swoją porcję, chłopiec od razu przewrócił się na bok i wylądował na kanapie. Nim minęła minuta, salon wypełnił się jego miarowym oddechem.
– Niech się wyśpi. Musi odpocząć – poradził małżeństwu. – Możecie zatrzymać resztę eliksiru – dodał, wskazując na w połowie pełny kociołek. – Nie trzeba przechowywać go w chłodniejszym miejscu, ani nic, bo wytrzyma miesiąc. Jeżeli kaszel powróci, dajcie mu następną filiżankę…
– Dziękujemy. – Uśmiechnął się słabo Harold, zaś jego żona ograniczyła się do intensywnego spojrzenia i przytaknięcia. – Z głębi serca, naprawdę.
– Nie ma za co – odpowiedział i posmakował jedzenia. Zanim się zorientował, gorący ser rozpłynął mu się w ustach, pozostawiając po sobie błogie uczucie. Zdołał się odezwać, dopiero kiedy przełknął ślinę. – Zastanawiałem się nad czymś. Nie wiecie może, gdzie koczują Strażnicy?
Kobieta chciała zanieść kociołek w bezpieczne miejsce, ale przystanęła wpół kroku, usłyszawszy pytanie. Podczas gdy Albus pałaszował kolejną kanapkę, Harold potarł podbródek, wyraźnie się zastanawiając nad odpowiedzią.
– Niestety, ale jeżeli naprawdę chcesz wiedzieć, to powinieneś spróbować podejść do sprawy od drugiej strony. Najlepiej u samego źródła informacji.
– To znaczy?
– Podpytaj Lwy.
Skinął głową.
– Wie pan, gdzie się gromadzą?
– Owszem, mogę cię tam zaprowadzić, ale dopiero jutro, jak wypoczniemy. Oczywiście, nie podejdę zbyt blisko.
– W porządku. – Wstał z miejsca.
– Możesz zostać na noc – powiedziała kobieta, a Albus prawie się przewrócił z wrażenia.
– Ee, dzię… dziękuję, ale naprawdę…
– Zostań – nalegała. – Z tyłu domu mamy dodatkowy pokój. Niewielki, ale możesz się trochę przespać. Nie oferujemy dużo, bo słońce wzejdzie za kilka godzin.
Odetchnął z ulgą i skinął głową. Po wszystkim, co go dzisiaj spotkało – począwszy do rozmowy z portretem Severusa Snape'a, przez zabezpieczone w torbie fiolki z eliksirem, aż po pracę włożoną w zlokalizowanie Fango Wilde'a – w końcu mógł zaznać spokoju i odpocząć.
– Wysłuchajcie mnie, proszę… – zaczął, chociaż tak naprawdę nie wiedział, w jaki sposób ubrać myśli w słowa. – Przepraszam za włamanie i groźby, naprawdę. Rozumiem, że nie chcecie się państwo mieszać w czarodziejskie konflikty i w sumie się nie dziwię. Byłem po prostu zdesperowany, żeby…
– W porządku, Albusie. Wygląda na to, że twoje włamanie wyszło na dobre nam obu. – Harold położył mu dłoń na ramieniu. – Idź spać, a rano pokażę ci Lwy.
– Jeszcze raz bardzo dziękuję… – Zaczął iść w kierunku wskazanym przez kobietę, ale przystanął, kiedy mężczyzna zapytał, czy czegoś potrzebuje. Nie mógł się powstrzymać. – Czy macie łazienkę…? – zapytał z błaganiem w głosie.
– Jest obok twojego pokoju.
Usłyszawszy dobrą nowinę, Albus prawie się rozpłakał z radości.
