6. Sojusz


Ciemność była wszechobecna.

Ostrożnie kroczył przez otchłań przy akompaniamencie złowieszczego echa. Zdezorientowany, nie miał rozeznania w terenie. Nie wiedział, w którą stronę idzie, ani czy jest w ogóle dokąd iść, ale kiedy spojrzał pod nogi, zobaczył, że kolorystycznie zlewał się z otoczeniem; był bowiem w szkolnych szatach.

Z trudem posuwał się do przodu i drżał przy każdym kroku, zupełnie jakby brodził w wodzie po pas, chociaż nie był mokry. Im głębiej szedł w ciemność, tym bardziej był zmęczony, aż w końcu musiał przystanąć i odsapnąć.

Wtedy zobaczył drugiego Albusa.

Automatycznie się spiął i zacisnął pięści. Jakim cudem powróciła ta przerażająca, demoniczna zjawa, będąc najgorszym z możliwych koszmarów…? Bliźniak miał pozłacane oczy i wykrzywione w pogardzie usta, a mimo to idealnie odzwierciedlał jego mowę ciała. Zaciekawiony, przechylił głowę w bok.

– Przecież się ciebie pozbyłem – powiedział ślizgon, nie zamierzając się poddawać. Wbrew najśmielszym oczekiwaniom zaangażowanie w rozmowę wydawało się go wykańczać. Mimo że dopiero co zaczęli pogadankę, miał miękkie nogi.

– Pozbyłeś się mnie?

– Powinieneś zniknąć! – argumentował.

– Powinienem?

– Przecież cię pokonałem. Całkiem niedawno…

Tak, wszystko pamiętał. Sny ustały, bo powalił bliźniaka na ziemię i zwyciężył w starciu. Niemniej jednak ten pokręcił protekcjonalnie głową.

– Niedawno mnie pokonałeś? – zapytał z uporem sobowtór, wskazując na swoją klatkę piersiową.

Albus miał zamiar zaprzeczyć temu stwierdzeniu, ale powstrzymał się, zanim zaczął wywód. Ewidentnie coś było na rzeczy.

– Czy ty powtarzasz to, co mówię…?

– A co mówisz?

Zrobił krok wstecz, a następnie wytarł spocone dłonie w spodnie. Nagle zapragnął uciec hen daleko w pustkę.

– Fairhart powiedział, że powinieneś zniknąć – podsumował, mając w pamięci akapit listu.

– To Fairhart zniknął.

Albus ryknął i, zebrawszy w sobie ostatki sił, rzucił się na przeciwnika. Wiedział, że tym razem było inaczej – że nie wypracował żadnej przewagi, ani nie był mocniejszy. Chciał po prostu pokazać swój upór, zawziętość i wolę walki. Chwycił nemezis za kołnierz i powalił go na ziemię, po czym usiadł na nim okrakiem i zaczął okładać go pięściami po twarzy…

Każdy wymierzony cios dodawał mu siły. Z początku musiał się natrudzić, ale potem, gdy złapał odpowiedni rytm, był nie do zatrzymania. Z czasem rozbolały go kłykcie, ale parł naprzód, dopóki przestał rozpoznawać twarz, którą okładał. Śmiejąc się z ogromnego sukcesu, wbił wzrok w krwawą miazgę i przez chwilę obserwował jak gęsty, ciemnoczerwony szlam wypływa z nosa zjawy i moczy ciemne włosy, a potem sapnął, gdy zrozumiał dwie rzeczy. Oczy ofiary były szmaragdowe, a on sam widział świat w złotych barwach…

Zamrugał i wrócił do rzeczywistości. Ciemność wyparowała, natychmiast zastąpiona przez oślepiającą biel. Leżał, ale w prawdziwym świecie, unieruchomiony, najprawdopodobniej sprytnym zaklęciem, bo mógł poruszać tylko głową.

Mimo ograniczeń czuł spokój. Kiedy odzyskał przytomność, w głowie wciąż widział przebłyski koszmarnego snu, ale rozpoznał miejsce, w którym się obudził – kwaterę główną Lwów w Mottley. Choć został ogłuszony w jadalni, ocknął się w skrzydle szpitalnym, które wcześniej zdążył w przelocie odwiedzić. Z początku dostrzegł tylko czerwone parawany oddzielające poszczególne łóżka, ale kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do wszechobecnej bieli, zobaczył, że ma towarzystwo. Ktoś – w dodatku znajomy – czuwał na krześle.

– To niemożliwe! – podsumował na głos.

– Skończ marudzić. – Charles Eckley wstał. Najwyraźniej dopiero co zauważył, że pacjent otworzył oczy.

Albus wyzywająco odwrócił wzrok, oczywiście, na tyle, na ile pozwalała mu ograniczona ruchomość – stanowczo odmawiał nawiązania kontaktu oraz uwierzenia, że Eckley go doglądał, a może nawet przykuł magią do łóżka. Niestety, odwlekanie nieuniknionego okazało się niemożliwe.

– Jak się czujesz?

Nie odpowiedziawszy, zaczął wspominać atak na szkolny pociąg, kiedy to widzieli się po raz ostatni. Charlie wszedł wówczas w koalicję ze Scorpiusem i stoczyli krótki pojedynek w śniegu. Od tego czasu trochę się zmienił – niekoniecznie w kwestii wyglądu, a sposobie, w jaki się zachowywał. Wciąż miał słomkowe włosy, w miarę przystojną, symetryczną, pewną siebie twarz, aczkolwiek zniknęła z niej wszelka chłopięcość, zastąpiona przez męskość i doświadczenie. Sprawiał wrażenie twardszego i silniejszego, co tylko potwierdzały odznaczające się pod czerwoną koszulką zarysy mięśni. Otaczała go również specyficzna aura, sugerująca dojrzałość emocjonalną i opanowanie.

– Kiepsko – odburknął po dłuższej chwili milczenia, wciąż nie nawiązując kontaktu wzrokowego. Prawdę powiedziawszy, ostatnimi czasy ich stosunki uległy znacznej poprawie – oczywiście, pomijając pociągową potyczkę – ale daleko im było do zalążków przyjaźni. Obaj wydorośleli, szczególnie gryfon, głównie dzięki obowiązkom prefekta, a przez większą część zeszłego roku normowali stosunki, ostatecznie kończąc na wzajemnej obojętności.

Eckley wyglądał niczym wyglądający ofiary łowca.

– Co tutaj robisz? – zapytał Albus, kiedy surrealność sytuacji okazała się nie do zniesienia.

– Ja…? – Charlie był zdezorientowany. – Sam się włamałeś!

– W porządku, rozumiem. Jesteś częścią tej bandy, ale czy przynajmniej mógłbyś mi przyprowadzić kogoś bardziej odpowiedniego do rozmowy?

– Cóż, równie dobrze możesz porozmawiać ze mną.

– Co takiego…?

– Albo, jeżeli wolisz, z którymś z moich braci. – Eckley wyciągnął ręce. – Założyliśmy tę grupę i zadomowiliśmy się w Mottley. Oczywiście, to tymczasowa miejscówka, ale myślę, że na ten moment idealna.

Albus zaniemówił.

– Stworzyliście Lwy…? – zapytał po przetworzeniu informacji.

– Owszem. W stołówce spotkałeś Chrisa. To on cię oszołomił.

Westchnął na tyle, na ile pozwoliło mu unieruchomienie. Chociaż był zirytowany, że podczas poszukiwań Fango Wilde'a napatoczył się na Charliego, przynajmniej spojrzał na sprawę nowo powstałej grupy z innej perspektywy. Wszystko miało sens. Bracia Eckley zostali przydzieleni do Gryffindoru, więc z dumą obnosili się z lwią przynależnością; siedzibę główną zaś wznieśli na kształt Hogwartu.

Najprawdopodobniej mógł wpakować się w jeszcze większe kłopoty. Eckley z pewnością nie pozwoli go torturować, a tym bardziej pozbawić życia, ale pomimo tego, ciężko mu było czerpać jakąkolwiek przyjemność z obecnej sytuacji. Charlie z kolei albo cieszył się z rozwoju wydarzeń, albo po prostu podchodził poważnie do kwestii swojego przywództwa, bo kiedy się odezwał, brzmiał niczym autorytet.

– Słuchaj. Wiem, że jesteś zaskoczony moim widokiem, ale uwierz, że bardziej wytrzeszczałem oczy, gdy wpadłeś do naszej jadalni. Skoro się tutaj spotkaliśmy, żadnym z nas nie kierował przypadek, więc chciałbym, abyś zgodził się na zawiązanie współpracy. Jeżeli nie masz nic przeciwko, chciałbym zadać kilka pytań.

– Zamierzasz mnie przesłuchiwać? – zapytał z drwiną Albus, ale kiedy kolega nie zaprzeczył, zrozumiał, że trafił w dziesiątkę.

– Co robisz w Mottley?

– Och, po prostu się zgubiłem…

– Widzisz w tym żartobliwą nutę?

– Szczerze powiedziawszy, to trochę tak. Naprawdę ciężko mi uwierzyć, że ty i twoi bracia stworzyliście…

– Uwierz, to najprawdziwsze fakty. Zaczęliśmy działać zaraz po tym, jak Larson zebrał Strażników. Własna grupa chodziła mi po głowie od dłuższego czasu, ale pomysł nabrał większego sensu dopiero po upadku Zjednoczonego Ministerstwa i Warrena Waddleswortha – wytłumaczył stanowczym tonem Eckley. – Wróćmy jednak do najważniejszych kwestii naszej pogawędki. Co cię sprowadza do Legowiska Lwów?

Albus parsknął.

– Zdecydowanie jesteś najokropniejszym…

– Możesz śmiało na mnie urągać, ale przypominam, że potrzebujesz pozwolenia na wstanie z łóżka i skorzystanie z łazienki.

– Och, to urocze, że troszczysz się o moje potrzeby fizjologiczne. I pomyśleć, że wyszedł z ciebie chojrak, dopiero kiedy zostałem unieruchomiony…

– Odpowiedz na proste pytanie!

– Przecież powiedziałem, że się zgubiłem – skłamał butnie.

– Interesujące, że szukając właściwej drogi, podniosłeś zaczarowany krawat, całkiem przypadkiem leżący pod twoimi nogami. Oczywiście, potem kluczyłeś po uliczkach, aż natrafiłeś na magicznie zabezpieczone, ukryte przed mugolskimi oczami miejsce.

Albus zacisnął usta, niezadowolony z obrotu spraw. Gdy Eckley w ten sposób przedstawiał mu fakty, ciężko było znaleźć satysfakcjonujące wytłumaczenie.

– Co więcej, w zaułku znaleźliśmy jednego z naszych ludzi – naturalnie, ogłuszonego zaklęciem. Czy wciąż będziesz wymyślał niestworzone historie? – kontynuował przesłuchanie Charlie, najwyraźniej zirytowany milczeniem towarzysza.

– Nastały trudne czasy – podsumował, odwróciwszy wzrok. – Naprawdę łatwo jest teraz zgubić orientację w terenie…

Skrzypienie krzesła podpowiedziało mu, że Eckley stracił cierpliwość.

– Jeżeli nie masz ochoty na rozmowę, życzę ci dobrej nocy. Jakby nie patrzeć, ostatnią przespałeś twardym snem, więc zapewne potrzebujesz odpoczynku…

– Słucham…? – Nie wytrzymał. – Jak długo byłem nieprzytomny…?

– Dobę, ot mniej więcej. Mogliśmy cię ocucić wcześniej, ale w pierwszej kolejności musieliśmy załatwić inne, bardziej naglące sprawy.

Albus z przerażeniem przetrawiał najnowszą rewelację. Stracił cały dzień, zaś Strażnicy więzili Fango Wilde'a od przynajmniej dwóch.

– W porządku, powiem prawdę! – krzyknął, a Eckley zatrzymał się wpół kroku. – Hm, szukam pewnego człowieka…

Charlie odwrócił się, a następnie zmierzył go uważnym spojrzeniem. Po chwili zastanowienia z powrotem usiadł na krześle obok łóżka.

Ślizgon przełknął ślinę, gorączkowo próbując wykombinować wiarygodną odpowiedź. Nie może palnąć pierwszego lepszego kłamstwa.

– Fango Wilde'a?

Gdyby mógł, wytrzeszczyłby ze zdziwienia oczy.

– Co takiego…? Nie mam zielonego pojęcia, o kim mówisz…

Eckley w zastraszającej pozie pochylił się do przodu, a potem rozsunął suwak albusowej torby. W następnej chwili wyciągnął z niej nieruchomą mugolską fotografię.

– To trochę dziwne, że nosisz przy sobie zdjęcie obcego faceta – podsumował we wszechwiedzący sposób. – Jestem naprawdę ciekawy, dlaczego tak skrzętnie je ukryłeś.

– Przegrzebałeś mi rzeczy? – wydusił ze wzburzeniem. Chociaż nie mógł poruszyć nawet małym palcem u stopy, Albus odnosił wrażenie, że cały się trzęsie z gniewu.

– Spokojnie, nie tykałem ubrań. Nie, żebym był zboczeńcem, ale o co chodzi z tymi kwiecistymi bokserkami?

– Cóż, to prezent walentynkowy – skłamał, nie chcąc wyznać, że bieliznę wciąż kupowała mu matka. Ubodnięcie miało charakter dwojaki – przypomniał koledze, że nie jest singlem oraz wytknął, że jest w związku z dziewczyną, którą niegdyś Eckley obdarzył uczuciem.

Co zaskakujące, Charlie wybuchnął śmiechem.

– Całkiem sprytne rozegranie, ale to nie zmienia faktu, że nosisz na sobie interesujące ciuszki. – Uśmiechnął się przekornie. – Wróćmy do wcześniejszej kwestii. Czemu trzymasz w torbie zdjęcie Fango Wilde'a? A może szukasz tego drugiego faceta? – zapytał, a Albus zamrugał, zrozumiawszy, że gryfon nie rozpoznaje niepokiereszowanego Fairharta. – Wciąż milczysz? W porządku, przejdźmy do następnego punktu programu – zagaił po chwili. – W torbie zabezpieczyłeś też zgrabną buteleczkę, prawda? – Gdy wyciągnął ze środka Mortem Necavero, brunet wstrzymał oddech – musiał coś wymyślić, aby bronić interesu. – Właściwie to kilka buteleczek – dodał, wciąż grzebiąc w plecaku.

– To woda.

– Hm, ciekawe.

– Owszem.

Charlie odkorkował fiolkę.

– Czyli nie będziesz miał nic przeciwko, że zaspokoję pragnienie?

– Stop! – Niezależnie od tego, co myślał o koledze, Albus nie mógł pozwolić, aby wypił niebezpieczną dla zdrowia miksturę – prawdę powiedziawszy, wolał nawet nie wyobrażać sobie niszczycielskich efektów dla ludzkiego organizmu. Nie chciał też, aby jego praca poszła na marne. – To wywar uspokajający.

– Środek na uspokojenie?

Skinął głową.

– Zrozum, to naprawdę zawstydzające. Czasem po prostu potrzebuję się wyciszyć. Zająłem się warzeniem, kiedy aresztowano mojego tatę, a potem… Cóż, z pewnością słyszałeś, że wylądowałem w Azkabanie…

Eckley przez chwilę mierzył go czujnym wzrokiem.

– Warzyliśmy wywar uspokajający na eliksirach. O ile dobrze pamiętam, był niebieskiego koloru.

– To kwestia ingrediencji – kontynuował nieskładny bełkot Albus. – Na lekcji używaliśmy igieł szpiczaka, ale równie dobrze można je zastąpić innym składnikiem. Miałeś kiedyś do czynienia z Potio Nimbus?

Charlie się zagapił.

– Ee, nie sądzę…

– Gdybyś miał, to byś wiedział – podsumował pewnym tonem, chociaż mentalnie kręcił z niedowierzaniem głową, że przeforsował podobne banialuki. – Wiesz, że jestem dobry z eliksirów. Jeżeli chcesz, możesz sobie upić łyka, ale nie gwarantuję, że cię nie sponiewiera…

Eckley przez dłuższy momentu studiował buteleczkę, a potem zakorkował fiolkę. Gdy Mortem Necavero zostało schowane z powrotem do torby, starał się nie okazywać ulgi na twarzy. Kiedy zaś usłyszał dźwięk zamykanego suwaka, zrozumiał, że kolega najwyraźniej nie znalazł listu od Fairharta. Mgliście przypomniał sobie, że przecież w schował go do kieszeni innej pary spodni, a Charlie powiedział, że nie przeszukiwał mu ubrań. Sancticus pisał od serca, a pergaminy były przeznaczone dla wyłącznie oczu adresata. Zdecydowanie nie chciał, aby ktoś niepowołany zabrał się za lekturę, zrobił więc sobie mentalną notatkę, żeby następnym razem magicznie wyczyścić papier.

– W porządku, aczkolwiek wciąż mamy sporo do omówienia. – Usłyszał.

– Czy przynajmniej możesz zdjąć ze mnie zaklęcie?

– Przypuszczam, że mógłbym cię oprowadzić – powiedział po chwili wahania Charlie. – Czy będziesz się zachowywał?

– Masz naprawdę niezły ubaw, stary…

– Jestem całkowicie poważny, zwłaszcza po wczorajszym. Carter również okupuje łóżko w skrzydle szpitalnym. Sprawa jest najwyższej wagi. Czy zamierzasz sprawiać nam jakieś kłopoty?

– Nie – burknął Albus, nie mogąc do końca wyeliminować uszczypliwości w swoim głosie.

Eckley westchnął, po czym sięgnął po różdżkę. Gdy nią machnął w powietrzu, brunet został oswobodzony. Automatycznie chciał się podnieść do siadu, ale wtem zauważył, że jest zupełnie nagi.

– Rozebrałeś mnie, kiedy byłem nieprzytomny…?

– Och, zrobił to ktoś inny. Wiesz, stosujemy się procedur. – Charliemu było niezręcznie. – Nie wyobrażaj sobie niestworzonych rzeczy. Nie patrzyłem.

– Mhm. – Gdy się podnosił, owinął sobie koc wokół bioder, a kolega dał mu trochę prywatności, odwracając się doń plecami. Podszedł do swojej torby i pospiesznie się ubrał. Czuł się wyjątkowo niezręcznie. Włożywszy spodnie, natychmiast się upewnił, że list wciąż jest bezpieczny w kieszeni. – Gdzie moja różdżka? – zapytał, gdy Eckley ponownie na niego spojrzał.

– Spokojnie, dostaniesz ją we właściwym czasie. Z pewnymi procedurami nie wygrasz, choćbyś się starał.

Albus jęknął. Kiedy myślał o sprawowaniu władzy przez rówieśników, nie przychodził mu do głowy żaden inny zasadniczy upierdliwiec, oprócz naturalnie, Rose.

– W porządku, czas na zwiedzanie Legowiska – powiedział Charlie i ramię w ramię opuścili skrzydło szpitalne.

Łóżko, w którym przeleżał dobę okazało się być dalej od wejścia, aniżeli wcześniej przypuszczał. Możliwe, że był hospitalizowany nawet na samym końcu sali, zwłaszcza że nie widział wokół nic poza czerwonymi parawanami. Nim się obejrzał, kolega potwierdził tę informację.

– Mamy trochę drogi do przebycia. Muszę przyznać, że to największe pomieszczenie w całym Legowisku…

– W jaki sposób skleciliście to wszystko? – zapytał, nie mogąc ukryć zachwytu w swoim głosie.

– Za pomocą magii, naturalnie.

– Nie mówię o wnętrzu fabryki, a o waszej grupie.

– Och. – Eckley zwolnił kroku, zupełnie jakby próbował przypomnieć sobie szczegóły. – Hm, najprawdopodobniej maszyna ruszyła tuż po upadku Zjednoczonego Ministerstwa. Zaraz po ataku na pociąg zamknięto Hogwart, a Larson dał uczniom do zrozumienia, że zamierza odłączyć się od Wybawczego Aliansu Różdżek.

– Jestem świadomy ogólnego zarysu politycznego. Zastanawia mnie, w jaki dokładnie sposób powstały Lwy.

– Cóż, zdecydowanie nieplanowanie. Larson ciągle namawiał uczniów, zwłaszcza starsze roczniki z… klubu – powiedział Charlie, chociaż ostatnie słowo z trudem przeszło mu przez gardło. – W ostatecznym rozrachunku ze szkoły odeszło tylko kilkoro chętnych. W gruncie rzeczy Strażnicy składają się głównie z wcześniejszych entuzjastów Aliansu. Jeżeli nie słyszałeś, to powiem, że Waddlesworth jest skończony… – dodał, a Albus przytaknął, powstrzymując się od odpowiedzi. – Całkiem szybko zrozumieliśmy, co się dzieje. Najgorsze, że Ręka wciąż szalał…

– Sebastian Darvy! – poprawił kompana, rozwścieczony użyciem pseudonimu. – Przecież dobrze wiesz, jak się w rzeczywistości nazywa.

– Owszem, ale to dziwaczne uczucie. Nie wiem, czy pamiętasz, ale facet był kiedyś naszym nauczycielem.

– Zbyt dobrze – burknął pod nosem. To niesamowite, że gdy był młodszy, podziwiał szaleńca za jego z pozoru nieszkodliwą ekscentryczność.

– Wracając do tematu – świat skoncentrował się na Darvym, więc było jasne niczym słońce, że każda grupa zdecyduje się na inne podejście do sprawy. Jeżeli przyjrzysz się poplecznikom Larsona, zobaczysz, że nie podejmują konkretnych działań. Strażnicy nie skupiają się na zapewnieniu społeczeństwu bezpieczeństwa, ani nie angażują się w poszukiwania Darvy'ego. Najczęściej parają się torturowaniem Diablich Dezerterów.

– Kogo…?

– Widzę, że jesteś naprawdę w tyle z politycznym bałaganem, stary – zauważył smętnym głosem Charlie.

– Byłem zajęty czymś innym.

– Cóż, to grupa, która odłączyła się od Diablego Aliansu. Ich geneza jest podobna do Strażników Larsona.

– Co leży u podstaw rozłamu?

– Nieciekawe relacje z nowymi przyjaciółmi Darvy'ego. Gdy Azkaban został zniszczony, więźniowie przyłączyli się do swojego wybawcy, głównie dlatego, że po prostu nie mieli innej alternatywy.

– Czyli stary wróg urósł w siłę – podsumował Albus. – Starzy poplecznicy to czarodzieje, którzy niegdyś różnymi sposobami wywinęli się od odsiadki, zaś nowym wcześniej podwinęła się noga i zostali skazani…

– Owszem. Ogólnie rzecz biorąc, Dezerterzy mają najbardziej przechlapane. Nawet gdyby zwrócili się o pomoc do władzy, zdekomponowane Ministerstwo Magii nie zapewni im żadnej ochrony. Oderwawszy się od Diablego Aliansu, wydali na siebie wyrok śmierci, a na każdym rogu czają się renegaci, chętni do pozyskania aktualniejszych informacji. Grupa Larsona jest naprawdę zdesperowana.

– Zrozumiałe, chociaż to wciąż nie wyjaśnia…

– Zaraz przejdę do sedna – uciął mu Charlie, a potem zauważył drzwi. – Chodź, pokażę ci kilka udogodnień. Zawsze dobrze wiedzieć, gdzie są toalety.

W końcu opuścili skrzydło szpitalne i wyszli na korytarz, gdzie Eckley na chybił trafił otwierał drzwiczki. Zgodnie z przypuszczeniami Albusa, układ pomieszczeń Legowiska był pochodną Hogwartu, do którego najprawdopodobniej uczęszczały wszystkie Lwy.

– Widziałem, co się dzieje w szkole i porozmawiałem ze starszymi braćmi. Razem zdecydowaliśmy, że są lepsze sposoby, aby osiągnąć cel – kontynuował wywód rozmówca. – Jako że zamknięto szkołę, postanowiliśmy stworzyć inne bezpieczne miejsce, gdzie moglibyśmy wprowadzać nasze plany w życie. Nie uciekamy się do równie nikczemnych metod co Larson, ale również zamierzamy odnaleźć Darvy'ego i położyć kres wojnie.

– Ilu was jest…?

– Kilkaset – odpowiedział nonszalancko Charlie.

Albusowi opadła szczęka.

– Kilkaset…? – powtórzył z niedowierzaniem – chociaż pragnął, nie potrafił ukryć, że był pod wielkim wrażeniem. – Jakim cudem, skoro minęło zaledwie kilka tygodni?

– Cóż, dysponujemy przewagą pokoleniową. Mój najstarszy brat, Christopher, skończył szkołę, kiedy byłem zaledwie dzieciakiem, zaś Clyde niedługo po nim. Carl z kolei zdobył wykształcenie, kiedy miałem dziesięć lat, czyli wyfrunął z Hogwartu na rok przed moim przydziałem. Wszyscy jesteśmy w innym wieku, co w praktyce oznacza, że mamy wielu wpływowych znajomych oraz możemy pociągać za sznurki. Każdy, kogo spotkałeś w Legowisku – mówię tu zarówno o dorosłych, jak i młodzieży – w pewnym momencie uczył się z Eckleyem.

– Muszę przyznać, że to naprawdę imponujące, stary.

– Nie zyskasz zbyt wiele podlizywaniem, Potter. – Uśmiechnął się Charlie, a brunet odwzajemnił gest. – Różdżkę dostaniesz, dopiero kiedy uznam, że zasłużyłeś. Czasem miewam przejawy dobrego serca.

– Czy jest tutaj ktoś, kogo znam? – spytał.

Eckley przytaknął.

– Mamy niewiele wspólnego ze Slytherinem, aczkolwiek, żeby być sprawiedliwym, nie znałem zbyt wielu ślizgonów…

Albus wzruszył ramionami.

– Łapię.

– Niemniej jednak ściągnąłem kilka osób z naszego rocznika. Pamiętasz Winonę Soreeno?

– Z Ravenclawu?

– Ano, była z nami przez dłuższy czas i dopiero niedawno zrezygnowała.

– Czemu odeszła?

– Straciła matkę. – Charlie zmarszczył brwi. – Mieliśmy małą sprzeczkę ze Strażnikami.

Albus się skrzywił.

– To okropne.

– Nikt nie mówił, że walka jest prosta, łatwa i przyjemna, a tym bardziej bezpieczna – podsumował kolega. – Kiedy wszyscy dokładają swoją cegiełkę, czuję, że Lwy osiągną sukces.

– Jak sobie radzą twoi rodzice ze świadomością, że ich synowie są zaangażowani w wojnę?

– Mama sporo się martwi, ale jest dumna. Tata zaś, cóż, to starszy facet, podupadły na umyśle. Szczerze powiedziawszy, niewiele rozumie.

– Och. Wybacz, nie wiedziałem. – Trochę się zmieszał. Nigdy wcześniej nie zadał sobie trudu, żeby dowiedzieć się czegoś więcej na temat rodziny towarzysza.

– W porządku, jestem przyzwyczajony. Wiem, że gdyby było inaczej, pękałby z dumy. Czasem nawet czuję, że jest zadowolony. – Eckley wzruszył ramionami. – Chcesz coś przekąsić?

Weszli do jadalni, do której Albus wtargnął poprzedniego dnia. W środku znów panował gwar, ale przynajmniej nikt nie zwrócił na nich większej uwagi. Ludzie albo zostali zawczasu poinformowani, co się dzieje, albo uznali, że jest w porządku, bo przyszedł na posiłek w towarzystwie Charlesa Eckleya; druga myśl sprawiła, że przewrócił oczami.

Zajęli miejsca naprzeciw siebie przy jednym z mało niezatłoczonych stołów, a Charlie podszedł do bufetu.

– Nasze jedzenie nie dorównuje hogwardzkiemu, niemniej jednak robimy, co w naszej mocy, żeby wiązać koniec z końcem – przyznał, gdy wrócił, uprzednio położywszy na blacie dwa talerze z zapiekanką pasterską. – Nie sposób wyczarowywać posiłków, więc wszyscy przykładamy się do gotowania.

Na widok przepysznej wyżerki Albusowi pociekła ślinka, a smakowity zapach sprawił, że zaburczało mu w brzuchu. Nie przejmując się wizerunkiem czy poprawnymi manierami, od razu przystąpił do pałaszowania swojej porcji.

– Czyżbyś troszkę głodował? – zagaił kolega, zaczynając posiłek.

– Dawałem sobie radę – wybełkotał, pomyślawszy o stojącej na kuchennym zlewie miseczce z kiełbaskami. Oczywiście, doceniał gościnność państwa Brennanów, ale nie w podobnym stopniu.

– Informacje za informacje – powiedział pomiędzy kęsami Eckley. – Wprowadziłem cię w lwie struktury i podzieliłem się wiedzą na temat pozostałych grup, więc jesteś mi winien wzajemność. Opowiedz swoją historię. Doszły mnie słuchy, że uciekłeś z domu.

– Aportowałem się – doprecyzował Albus.

– Na jedno wychodzi. – Charlie wzruszył ramionami. – Słyszałem też, że ruszyła za tobą ekipa poszukiwawcza. Znowu.

– Chociaż z tatą dążymy do tego samego, stosujemy inne metody – wytłumaczył po dłuższej chwili zastanowienia. – Dodatkowo ojciec nie lubi, gdy działam na własną rękę.

Nie zamierzał rozwijać tematu, zwłaszcza że wiedział, że Eckley nie będzie go bardziej rozumiał, aniżeli Harry. Jedna osoba, z którą nawiązał nić porozumienia w sprawie, nie żyła. Nikt inny nie widział stworzonej na wyspie potwornej armii, ani nie odczuwał przepływu mocy, których od czasu do czasu doświadczał. Sam fakt, że Charlie siedział z nim w stołówce, a wcześniej rozwodził się nad początkami swojej grupy, był wystarczającym dowodem na to, jak ograniczoną wiedzą dysponowała reszta świata. Gdyby Lwy, bądź nawet Strażnicy, rozumieli powagę sytuacji i łatwość, z jaką Darvy może odbudować armię, nie zaprzątaliby sobie głowy osobistymi konfliktami. Idąc dalej tym tropem, gdyby Harry Potter pojmował, do czego tak naprawdę jest zdolny wróg, nie traciłby czasu na poszukiwania syna.

Oczywiście, ludzie nie wiedzieli, że Smocza Różdżka dysponuje niezwykłą mocą, którą obdarza nielicznych szczęśliwców, do których grona można zaliczyć Albusa, Darvy'ego i Aresa, ale ten ostatni odszedł dawno temu. Właśnie dlatego ślizgon był zadowolony, że zawiązał współpracę z którąś z grup. Niezależnie od treści listu Fairharta, po prostu nie mógł ryzykować utraty kontroli w towarzystwie swoich najbliższych, zwłaszcza w podobny sposób, co na wyspie. Jak może zagwarantować rodzinie i przyjaciołom bezpieczeństwo, gdy tylko zbliży się do Darvy'ego lub Smoczej Różdżki? Najgorsze, że poddawszy się mocy, utracił wspomnienia, więc miał lukę w pamięci…

– Nie będę cię okłamywał, Albusie – powiedział Charlie, czym wyrwał go z zamyślenia. – Stawiasz mnie w naprawdę trudnej sytuacji.

– Rozważasz przekazanie mnie ojcu, prawda? – Uśmiechnął się bez cienia emocji.

– Niekoniecznie twojemu tacie, ale owszem, rozważam handel wymienny. Możesz nie wiedzieć, ale jesteś ważny nie tylko dla ekipy poszukiwawczej.

Brunet przygryzł wargę.

– Och, czyli kontaktowałeś się ze Scorpiusem lub Morrisonem…?

– Nie wygaduj głupot, stary. Nie wiem, co knują twoi śliscy koleżkowie. – Eckley pokręcił głową. – Skończ udawać półgłówka. Przecież doskonale wiesz, do kogo nawiązuję.

Oczywiście, Albus w mig pojął implikacje. Jakby nie patrzeć, sam wykopał sobie grób, wcześniej wspominając o rzekomym prezencie walentynkowym.

– Co u niej słychać? – zapytał w zamian.

Charlie odchylił się na krześle, wyraźnie niezadowolony. Chociaż starał się powściągnąć emocje, przez jego twarz przebiegł cień, a spojrzenie nabrało twardości. Nie chcąc rozpracowywać mimiki rówieśnika, ślizgon wbił wzrok w talerz zupy jedzonej przy następnym stoliku. Nie rozpoznawał w jadalni nikogo znajomego.

– Mniej więcej zgodnie z przypuszczeniami. Cóż, jej chłopak w pojedynkę ruszył na wojnę, niedługo po tym, jak cudem wrócił do świata żywych…

– Zbyt przekręcasz szczegóły. Za pierwszym razem zostałem uprowadzony…

– Skończ z tą maskaradą! – Eckley się zagotował ze złości, czym zwrócił na siebie uwagę kilku siedzących najbliżej osób. Nie chcąc wszczynać paniki, postanowił ściszyć głos. – Tego typu pierdoły możesz wciskać naiwniakom, którzy posłusznie będą ci przytakiwać. Wiesz, że nie jestem półgłówkiem. Walczyłem w ataku na pociąg i pamiętam wszystko, co wówczas powiedziałeś. Chociaż próbowałem przemówić ci do rozsądku, byłeś uparty niczym osioł. Wciąż powtarzałeś, że na kogoś czekasz. Twierdziłeś, że to większa sprawa i przypieczętowałeś swój współudział…

– Źle mnie zrozumiałeś, stary. – Albus szedł w zaparte. – Czy mógłbyś się uspokoić i po prostu odpowiedzieć mi na pytanie?

– Nie rozmawiamy zbyt wiele – wyznał Charlie, nie rezygnując z uszczypliwego tonu. – Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że Mirra jest sfrustrowana i to bardzo. Jeżeli dalej będziesz się tak zachowywał…

– Wiem, ale uwierz, że nie ma innego sposobu.

– Skąd to przekonanie? – Eckley pochylił się do przodu. – Czy masz stuprocentową pewność, że dziewczyna nie położy na szali swojego życia; że będzie posłusznie siedzieć na tyłku i czekać na twój powrót?

Ślizgon zaniemówił.

– Słucham…? Co się w międzyczasie stało…? Mirra nie zaangażowała się w poszukiwania, prawda…?

– Och, postanowiła kroczyć jeszcze gorszą ścieżką. Z początku myślała o dołączeniu do ekipy poszukiwawczej, ale potem doszła do wniosku, że sprowadzenie cię do domu nie przyniesie oczekiwanych rezultatów, bowiem czmychniesz przy pierwszej lepszej okazji. – Charlie przeciągle westchnął. – Uważa, że aby zapewnić ci bezpieczeństwo, należy zakończyć wojnę. Mirra jest odważna i nie boi się podjąć ryzyka związanego z walką. Kiedy się dowiedziała o powstaniu Lwów, postanowiła do nas dołączyć.

– Co takiego…? – Albus podniósł głos, czym przyciągnął jeszcze większą uwagę. Automatycznie rozejrzał się po stołówce, jakby spodziewając się zobaczyć w rogu sali rozgniewaną dziewczynę. – Nie powinna się narażać, to zbyt niebezpieczne…

Eckley uniósł dłoń.

– Spokojnie, odrzuciliśmy jej kandydaturę, aczkolwiek była niezmordowana. Uwierz, że nawet Rose próbowała z nią rozmawiać, ale nadaremnie. Nie zamierzała się poddawać, a przynajmniej dopóki wprost jej nie powiedziałem, że nigdy nie wyrazimy zgody.

Nie nawiązując do ironicznego wydźwięku wypowiedzi kolegi, Albus odetchnął z ulgą. Właśnie dlatego postanowił działać na własną rękę – aby zapewnić swoim bliskim bezpieczeństwo. Nie wahał się narazić życia, żeby Mirze dobrze się układało. Choć włożył w to niemały wysiłek, dziewczyna najwyraźniej postanowiła zaprzepaścić szansę na spokój…

– Nie możesz jej pozwolić. Nie zrozum mnie źle – jest piekielnie zdolną czarownicą, ale…

– Zupełnie nie słuchasz, stary. Przecież przed momentem powiedziałem ci, że nie zawiążemy z nią współpracy. – Charlie pokręcił głową. – Niemniej jednak nie jestem w stanie jej kontrolować. Lwy to rozdział zamknięty, co w praktyce oznacza, że może spróbować szczęścia u liderów innych grup – albo, co gorsza, uciec się do samodzielnej partyzantki.

– Z pewnością nie poszłaby tą drogą – mruknął pod nosem, bardziej do siebie, aniżeli do rozmówcy. – Owszem, jest odważna, ale też niegłupia.

– Nie, kiedy chodzi o ciebie. Chociaż nie rozumiem dlaczego, znaczysz dla niej wiele. Niegdyś sporo o tym rozmawialiśmy. Jesteś jej naprawdę bliski i z niewyjaśnionych powodów czuje się przy tobie bezpiecznie – dodał z goryczą Eckley. – Niepojęte, doprawdy.

Albus się zamyślił i stracił apetyt. To naturalne, że Mirra darzy go sympatią. Szybko się zaprzyjaźnili, a potem razem przeszli przez sprawę Podziemi Mgły Merlina, gdzie uratował jej życie. Ile razy stała obok, gdy narażał się na niebezpieczeństwo?

W momencie targnęły nim mdłości.

– Zaopiekuj się nią – powiedział rzecz, której wcześniej nawet nie rozważał. – Znaczy, jeżeli coś by mi się stało…

– Mirra potrafi o siebie zadbać.

– Och, nie w ten sposób. Ona… od początku nie miała łatwego życia. Kłopoty z rodzicami i przeprowadzka do dziadków przysporzyły jej wielu zmartwień, zwłaszcza że wszystko przypadło na wiek dojrzewania. Nie mogę znieść myśli, że zostałaby z tym bagażem całkiem sama – doprecyzował naprędce. – Jeżeli przegram walkę, a Mirra straci przyjaciela… chciałbym, żeby miała blisko siebie oparcie, z którym mogłaby szczerze porozmawiać…

– W porządku, łapię. – Charlie się zarumienił. – Zakończmy ten temat, bo przecież najprawdopodobniej niedługo się zobaczycie.

– Czyli jednak mnie przekażesz? – zapytał Albus, w gruncie rzeczy zadowolony, że wyszli z morza sentymentów.

– To ciekawy scenariusz. Wystarczy, że spojrzysz na sprawę z mojej perspektywy…

– W takim razie powinieneś skubnąć mojej. Możemy sobie nawzajem pomóc. – Skinął głową. – Obaj chcemy tego samego, prawda? – dodał, widząc znudzoną minę kolegi. – Fango Wilde'a.

Eckley uniósł brwi.

– Kontynuuj.

– Czemu szukasz Wilde'a? – spytał, chcąc zdobyć przewagę w rozmowie. Przy odrobinie szczęścia wycieczka do Legowiska Lwów może okazać się całkiem przydatna.

– Z tych samych powodów, dla których wylądowałeś w Mottley. – Charlie uniósł ręce w górę. – Facet jest źródłem cennych informacji – był w Azkabanie z Darvym, więc może wiedzieć, gdzie się potem udał.

– Jest mnóstwo innych potencjalnych informatorów…

– Fango Wilde jest wyjątkowy, ponieważ był dosłownie wszędzie. Jak już wcześniej wspominałem, mamy wielu znajomych w różnym przedziale wiekowym, więc automatycznie dysponujemy większą wiedzą. Wilde był najprawdopodobniej jednym z pierwszych zwolenników Aresa, a później służył mu jako wtyczka w Ministerstwie Magii. Gdy sprawy się skomplikowały, zaczął współpracować z Darvym. Co więcej, mamy nawet powody, aby sądzić, że w pewnym momencie prowadził negocjacje z Warrenem Waddlesworthem. – Eckley się skrzywił. – W obecnej sytuacji facet jest najlepiej zorientowanym w świecie czarodziejem. Nikt nie wie więcej od niego.

– Całkiem dobrze powiedziane – podsumował, niezmiernie zadowolony z lwiej nieświadomości – Nikczemna Księga pozostała tajemnicą. Jeżeli patrzeć z renegackiej perspektywy, Fango Wilde był jedynie łącznikiem z Darvym, co dawało Albusowi niemałą przewagę. W liście pożegnalnym Sancticus napisał, że Księga była kluczem do zrozumienia, w jaki sposób należy pozbyć się Smoczej Różdżki i Zasłony Skazańca – prawdziwych źródeł mocy.

– Założyłem, że poszukujesz go z tych samych powodów – podsumował Charlie.

– W zasadzie to tak.

– Czemu nie zawiązałeś współpracy ze swoim tatą? Gdyby Harry Potter nie zajmował się szukaniem syna, mógłby śledzić Wilde'a.

Eckley skończył z byciem gryfgłupkiem. Jest sprytniejszy i bystrzejszy, niż go zapamiętałem ze szkoły.

– To bardziej skomplikowana sprawa. Muszę porozmawiać z Fango – powiedział, nie werbalizując swoich myśli.

– Czy podzielisz się wiedzą?

– Chodzi o wydarzenia z wyspy – odparł z ponurą miną, mając nadzieję, że ta półprawda wystarczy, aby zaspokoić ciekawość towarzysza. Niema dwuznaczność i zagadkowość traumatycznych przeżyć zawsze dobrze się sprawdzały do zamykania czyichś ust.

– W porządku. Skoro również pragniesz od niego odpowiedzi, czemu miałoby mi zależeć? – Charlie machnął dłonią. – Jeżeli nie jesteś skłonny podzielić się…

– Nie potrzebujesz przypadkiem ludzi? Z tego miejsca oferuję swoje usługi. Jeśli odrzucisz moją wyciągniętą rękę, stracisz człowieka, który potencjalnie mógłby uratować ci życie w razie potknięcia; szaleńcy Larsona są dość nieprzewidywalni. – Uniósł brew. – Wciąż wolisz mnie przekazać i wziąć za to odpowiedzialność?

– W tym, co mówisz, jest ziarno prawdy. Rozważmy jednak inny scenariusz, odwróćmy role. Gdy zginiesz w trakcie starcia, również będziesz mi ciążył na barkach.

– Czuję , że poradzisz sobie z tą niedogodnością – parsknął z sarkazmem.

– Jesteś, co prawda, idiotą, ale nie zamierzam oglądać cię martwego.

To skutecznie przymknęło Albusa, który na dłuższy moment zamilkł. Gdy znów się odezwał, spróbował bardziej perswazyjnego podejścia.

– Chcę ci pomóc, stary. O to przecież wszystkim chodzi, prawda? Współpracujmy w sprawie Wilde'a. Jeżeli mogę się przyczynić, jeżeli rzeczywiście się przydam… nie będziesz musiał mnie wydawać – skłamał. – Gdy osiągniemy sukces, wrócę do domu na własną rękę.

Charlie przez chwilę lustrował go wzrokiem, a potem spuścił głowę i zabrał się za jedzenie. Kiedy skończył zapiekankę, nie wyszli ze stołówki – wciąż siedzieli przy stole.

– Odnalezienie Fango Wilde'a wcale nie jest proste – podsumował w końcu Eckley.

– Owszem, zwłaszcza że jest w rękach Strażników.

– Skąd wiesz…?

– Szczerze? – Uśmiechnął się ślizgon. – Powiedział mi o tym nieznajomy.

Blondyn przewrócił oczami.

– Cóż, trafiłeś w dziesiątkę. Niestety, niezależnie od liczności naszej grupy, Larson wciąż ma przewagę. Od samego początku jest o krok przed nami.

– W jaki sposób go znaleźli?

– To akurat oczywiste – poprzez Diablich Dezerterów. Gdzieniegdzie krążą plotki, jakoby bardzo szybko złamali się podczas tortur i sypnęli odpowiednim nazwiskiem. Biorąc pod uwagę doświadczenie i osobowość Wilde'a oraz wiedzę, że ma w Mottley dom, Larson niemal natychmiast po przesłuchaniu sprowadził tu swoich ludzi. Ostatecznie złapali faceta dwa dni po tym, jak zawitał do miasteczka.

– Cóż, zamykając wioskę, odcięliście mu drogę ucieczki.

– Ejże, bez żadnych takich. Jakbyś nie zauważył, próbujemy zapewnić mieszkańcom bezpieczeństwo. – Charlie pogroził mu palcem. – Lwy nie przypominają Strażników, a tym bardziej Wybawczy Alians Różdżek. To mieszana osada, a zdecydowana większość tutejszych mugoli, czarodziejów i czarownic nie jest zorientowana w temacie wojny. Wprowadzenie zakazu spacerowania po zmroku oraz zamknięcie granic miasta zmniejsza poziom zagrożenia.

– Nie zamierzam się z tobą spierać o podjęte środki bezpieczeństwa. – Albus pokręcił głową. – Jedno mnie tylko zastanawia. Jeżeli wiedzieliście, kto przetrzymuje Fango Wilde'a, dlaczego po prostu nie spróbowaliście porozmawiać z Larsonem?

– Cóż, najprawdopodobniej odesłałby nas z kwitkiem, czyli stracilibyśmy cenny czas na wycieczki krajoznawcze. Jeżeli trop Wilde'a jest uzasadniony, to jest on najtłustszym szczurem w okolicy. Jestem przekonany, że nie udzielał informacji ludziom, którzy go torturowali, bo bardzo dobrze wiedział, że gdy dostaną to, czego pragną, stanie się zbędny. Uważam, że facet przez cały ten czas siedział cicho, bo czekał na grupę, z którą będzie mógł pertraktować – wytłumaczył Charlie. – Zapewniam cię, że Lwy są doskonałymi negocjatorami.

– Teraz walczycie głównie z czasem – zauważył.

– Owszem, ale pracujemy nad tym. Carl wyszedł dziś na zewnątrz, aby zrobić rekonesans. Chyba zdobyliśmy dobry trop. Kiedy wróci razem ze swoją ekipą, przysiądziemy do solidnego planu. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, wyruszymy i odbijemy Wilde'a za jakieś trzy dni.

– Co takiego…? To zdecydowanie za długo! – zaprotestował, bo wiedział, ile w międzyczasie może osiągnąć Darvy.

– Jesteśmy zorganizowaną grupą, a nie chaotyczną zbieraniną narwanych półgłówków. Carl wróci najwcześniej jutro, więc będziemy mieć dzień na zaplanowanie akcji, a potem następny dzień na organizację – powiedział Charlie. – Jeżeli masz z nami trochę pobyć, to musisz współpracować na naszych zasadach.

Albus zmarszczył brwi, by po chwili skinąć głową.

– Czyli mam rozumieć, że nie zamierzasz mnie wydać…?

Przez dobrą minutę patrzyli sobie w oczy. Żeby zaufać Lwom, potrzebował słownego potwierdzenia, zaś spojrzenie kompana było nieprzeniknione.

– Gdy skończysz jeść, dokończymy zwiedzanie Legowiska – podsumował Eckley.

Ślizgon z radością zabrał się za pałaszowanie zapiekanki, zupełnie jakby skończony posiłek oznaczał szybsze dorwanie Wilde'a. Był bardzo zadowolony, że choć wtargnął na niebezpieczne terytorium, zdołał ugrać swoje, nawet jeżeli tylko z Charliem. Miał też wrażenie, że znacząco przybliżył się do Fango, aczkolwiek tryskałby szczęściem, gdyby pozostawiono go bez żadnego nadzoru.

Po posiłku kolega oprowadził go po budynku. Mimo wizualnych podobieństw Legowisko miało zdecydowanie mniej do zaoferowania aniżeli Hogwart. W gruncie rzeczy Albusowi podobała się wycieczka, bowiem dawała mu czas do namysłu.

Wysoce nieprawdopodobny, aczkolwiek korzystny, przynajmniej dla mnie, sojusz, podsumował sytuację, kiedy gryfon pokazywał mu pralnię. Poniekąd rozpierała go duma, że otworzywszy z rana oczy, niczego nie wiedział, a zanim je zamknął wieczorem, zdobył garść nowych informacji. Czuł, że małymi kroczkami zbliża się do celu. Szok, że w trakcie śledzenia Fango natknął się akurat na Charlesa Eckleya minął, zastąpiony czystą determinacją związaną z następnymi posunięciami.

Po przesłuchaniu Wilde'a nie miał najmniejszego zamiaru dalej za nim podążać, bądź też wejść z nim w komitywę, ale z pewnością nie porzuci swoich poszukiwań. Oczywiście, wszystko zależało od tego, gdzie została ukryta Nikczemna Księga…

Kiedy dzień dobiegał końca, Albus powrócił myślami do najdotkliwszej części stołówkowej dyskusji. Wiedział, że swoim nagłym zniknięciem przysporzył bliskim wielu zmartwień i – wbrew temu, co sądził o nim Charlie – naprawdę przeżywał ich emocjonalny mętlik. W skład ekipy poszukiwawczej, która za nim ruszyła, wchodził jego tata, wujek, ciocia i profesor ze szkoły – ale co z mamą…? Najprawdopodobniej gdyby nie James i Lilka, również przyłączyłaby się do ich grupy. Ile minęło czasu, odkąd ostatni raz się widzieli…? Zapewne mniej więcej dwa tygodnie temu rozmawiali po raz ostatni. Co gorsza, przed ucieczką z domu, długo nie odzyskiwał przytomności po utracie kontroli na wyspie, a jeszcze wcześniej trenował z Sancticusem.

Gdy Eckley prowadził go do miejsca, w którym będzie spał, zastanowił się, co porabiają Scorpius z Morrisonem. Zanim wyruszył na misję, obaj gorąco go zapewniali, że będą podążać jego śladami, ale na szczęście nie towarzyszyli grupie, która przeczesywała chatę. Znając Harry'ego, możliwe, że uspokoił nerwy chłopców. Nie miał pewności co do Mirry. Opowiadając o niej w jadalni, Charlie mógł wyolbrzymiać sprawy bądź dodać trochę od siebie. Cokolwiek do niego czuła, musiała wiedzieć, że samowolka i samodzielnie działanie nie przyniesie wymiernych rezultatów…

Spójrz na siebie, usłyszał w głowie i automatycznie zwolnił kroku – przyspieszył, dopiero gdy zrozumiał, że nie pouczał go ten złowieszczy głos z koszmarów sennych, a całkowicie zwyczajny. Prawdę powiedziawszy, czasem miewał niemałą zagwozdkę, z którym ma do czynienia, bo od dłuższego czasu miał problem z ich rozróżnieniem. Mimowolnie się zastanowił, czyj słyszał tuż przed poranną pobudką…

– Jesteśmy na miejscu – zakomunikował Eckley, a kiedy otworzył drzwi, oczom Albusa ukazał się dokładnie taki sam dormitoryjny pokoik, jaki wcześniej miał przyjemność obejrzeć. Gdyby nie ustawione pod ścianą drewniane biurko, nawet nie podejrzewałby, że można tu robić coś innego poza spaniem.

– Nie najgorszy – powiedział, zadowolony, że nie wróci na noc do skrzydła szpitalnego.

– Owszem, racja. – Charlie skinął głową. – Kto pierwszy, ten lepszy. Rezerwuję górną pryczę.

– Słucham…?

– Nie sądziłeś chyba, że puszczę cię w samopas.

– Mówisz poważnie…?

– Hej, postaw się w mojej sytuacji. Muszę wyjaśnić moim braciom, dlaczego szalony dzieciak, który, zanim wtargnął do Legowiska, znokautował dwóch naszych, teraz będzie się z nami stołował. Osobiście dopilnuję, żebyś w najbliższym czasie nie wpakował się w żadne kłopoty.

– Zupełnie mi nie ufasz, co?

– Oczywiście. – Uśmiechnął się Eckley. – Wybacz, ale dziś podarujemy sobie zabawę w przyzwoitkę; zanim zapadnie noc, muszę ogarnąć parę rzeczy. Od jutra zaś będziesz mi towarzyszył w wypełnianiu wszystkich obowiązków.

– Och, z przyjemnością ci dziś potowarzyszę…

– Czy będziesz teraz grzecznym chłopcem i położysz się spać, czy mam cię oszołomić? – odciął się Charlie. – Nie zawaham się, jeżeli nie dasz mi wyboru.

Albus prychnął.

– Jedyne, co musisz zrobić, to przydzielić mi własny pokój…

– Absolutnie wykluczone. – Eckley potrząsnął głową. – Jeśli warunki sypialniane nie spełniają twoich oczekiwań, może powinienem szepnąć komuś słowo i zobaczymy, co z tego wyniknie? W jaki sposób najłatwiej porozumieć się z twoim ojcem? Woli odebrać sowę czy umówić się na herbatkę…?

– Dobrze, już dobrze. – Ślizgon się skrzywił. – Zrozumiałem.

– Wytrzymasz ze współlokatorem przez trzy dni – zapewnił go blondyn, a potem odwrócił się do wyjścia z pokoju. – Idź spać, stary – dodał chłodnym tonem.

Zanim drzwi zostały zamknięte, Albus zdążył się wspiąć na górną pryczę. Wtedy też przyszła mu do głowy myśl, którą musiał wykrzyczeć, aby Charlie go usłyszał.

– Hej, a kiedy dostanę z powrotem różdżkę?

– Odpłynąłeś, gdy mówiłem? – nadeszła stłumiona odpowiedź, której towarzyszył odgłos oddających się kroków. – Za trzy dni.