8. Wewnętrzna wojna


Z szaleńczo bijącym sercem patrzył na nieruchomego Wilde'a. Ostatecznie wszystko poszło wedle planu, więc powinien być zadowolony, ale w momencie poczuł się zupełnie nieprzygotowany do ukończenia misji.

– Żyje…?

Albus potrzebował chwili, aby zebrać się w sobie, a następnie ukląkł na podłodze. Otrzymał swą odpowiedź niemal natychmiast, gdy się pochylił. Choć w kiepskim stanie, Fango zdołał przeżyć niewolę u Strażników. Oddychał, aczkolwiek chrapliwie i z ledwością, przez co mimowolnie się zastanowił, czy nie dręczą go koszmary.

– Żyje – potwierdził.

– Zabieramy się stąd od razu, gdy go obudzisz. Relashio! – Charlie uwolnił więźnia z łańcuchów; ten jednak wciąż pozostawał nieprzytomny. – Chodźmy… – urwał, gdyż w momencie usłyszeli stłumione dźwięki i szamotaninę, jakby dochodzącą z wyższego piętra.

Wymienili spojrzenia, a ślizgon postanowił skorzystać z okazji.

– Myślisz, że weszli do budynku…? – zapytał.

– Oby nie, tam przecież jest Carter…

– Sprawdź, co z nim.

– Od kiedy wydajesz polecenia…?

– Naprawdę mamy czas na słowne przepychanki? – drążył zniecierpliwionym tonem, czym popchnął swojego kompana do działania – Eckley w momencie opuścił salę przesłuchań. Choć był zadowolony z małego zwycięstwa nad odwiecznym rywalem, nie pozwolił, aby satysfakcja przejęła nad nim kontrolę i ponownie skupił się na śpiącym Wilde'u.

Mając chwilę wyłącznie dla siebie, przeanalizował obitą twarz mężczyzny i górną część jego klatki piersiowej – z powodzeniem mógł policzyć wszystkie odstające kości. Wtem zrozumiał, że to drugi raz w ciągu zaledwie kilku miesięcy, kiedy odnajduje Fango w roli ważnego więźnia, aczkolwiek tym razem postanowił, że nie wyjdzie na słabowitego, żałosnego mięczaka. Gdy pomyślał, że ostatnio widzieli się na wyspie, a Sancticus wciąż żył, musiał przełknąć gulę w gardle.

– Czas na pobudkę – wywarczał przez zaciśnięte zęby, potrząsając czarodziejem za wychudzone ramiona. – Obudź się, pobudka! – powtórzył, sfrustrowany, a później wymierzył czarodziejowi policzek o umiarkowanej sile.

Wilde zareagował na cios, wybałuszył z bólu oczy i zajęczał. Skulił się jeszcze bardziej, jakby nieprzekonany, czy wciąż drzemie, czy też przeżywa koszmar na jawie. Nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się po więzieniu, a kiedy napotkał rozdrażnione szmaragdowe tęczówki, zamrugał z niezrozumieniem.

– Albus…? – wyszeptał ochryple. – Albus Potter…?

– Owszem – potwierdził ślizgon, obejrzawszy się przez ramię; musiał wiedzieć, czy są tutaj sami.

– Co…? Jak…?

– Czy Strażnicy położyli ręce na Nikczemnej Księdze? – Nie zamierzał marnować cennego czasu i od razu przeszedł do właściwej części przesłuchania.

Wilde zamrugał, nadal zdezorientowany. Potrzebował też chwili, żeby zrozumieć sens wypowiedzi rozmówcy. Ciężko było stwierdzić, czy udawał ignorancję, czy naprawdę miał problem z rozszyfrowaniem pytania.

– Ja…

– Czy Larson ma Księgę? – powtórzył z naciskiem.

– Nie…

– Gdzie ona jest?

– Ja…

– Gdzie ukryłeś Nikczemną Księgę? – Ślizgon nie wytrzymał napięcia i potrząsnął Wilde'em. Przerwał napad szału, dopiero kiedy zobaczył, że z ust mężczyzny wypłynęła strużka krwi i spłynęła mu po brodzie. Aby się uspokoić, wziął głęboki oddech. – Przyszedłem, żeby cię stąd wyciągnąć, ale najpierw musisz mi powiedzieć…

– Ukryłem skarb! – Fango zadrżał.

– Mamy towarzystwo…

Obejrzawszy się przez ramię, Albus zobaczył spanikowanego Charliego. Skinął mu głową, po czym wstał i pomógł się podnieść więźniowi.

– Nie wiem, czy podołam ucieczce… – wymamrotał Wilde.

– Jestem przekonany, że sobie poradzisz – powiedział bez cienia współczucia, a następnie odwrócił się do rówieśnika. – Jest źle? – dodał.

Eckley przytaknął.

– Carter zniknął, a walki nabrały tempa.

Fango się zachwiał, więc Albus pomógł mu złapać równowagę.

– Bądź zaraz za nami – powiedział wyraźnie, chociaż miał wątpliwości, czy Wilde zrozumiał przekaz. Wciąż bowiem sprawiał wrażenie zdezorientowanego, jakby nie potrafił uwierzyć w prawdziwość ucieczki. W końcu skinął głową i wszystko wskazywało na to, że próbował przystosować się do nowej sytuacji. Choć wciąż był osłabiony, jego oczy przybrały twardszy i bardziej skupiony wyraz.

Chłopcy wyciągnęli różdżki i zajęli się eskortowaniem więźnia. Panujący w lochu mrok był tak obezwładniający, że ślizgon nie mógł się doczekać wyjścia z powrotem na powierzchnię. Zacisnąwszy dłoń na uchwycie oręża, przygotował się do walki, w którą najprawdopodobniej zaraz zostaną wciągnięci. Stało się to dosłownie minutę później, gdy tylko przeszli przez kremowy korytarz, a następnie przez drzwi prowadzące na dół.

– Na schodach! – ktoś krzyknął, a Albus instynktownie uniósł różdżkę i wyczarował tarczę, dzięki czemu odbił zaklęcie, które w normalnych okolicznościach uderzyłoby go prosto w twarz. Gdy przeciwnik zbiegał z piętra, Eckley wystrzelił niebieskie przekleństwo, które odrzuciło go do tyłu.

– Zostań tutaj – rzucili w stronę Wilde'a i zbiegli do gabinetu, gdzie potwierdziły się ich najgorsze przypuszczenia – budynek został zaatakowany. W pokoju było pięciu Strażników, którzy w przypływie zdrowego rozsądku postanowili sprawdzić, co z Fango Wilde'em.

Ślizgon odbił wystrzelony weń pomarańczowy czar, a potem, aby uniknąć następnego, przeskoczył nad kanapą. Automatycznie wyjrzał przez okno i w okamgnieniu zrozumiał, że chaos objął większą część Mottley, a ulicę zaśmiecała garstka nieruchomych ciał…

Drętwota! – Eckley wymierzył w rudowłosą kobietę, której twarz wykrzywiona była w pogardzie. Zaklęcie zostało odbite machnięciem różdżki, zaś czarownica odwdzięczyła się śmiertelnie wyglądającą fioletową klątwą.

Albus się nie wahał. Zobaczywszy okazję, wyskoczył zza kanapy i wyeliminował przeciwniczkę własnym oszałamiaczem. Gdy zaklęcia się zderzyły, wiązka światła uderzyła w niczego niespodziewającego się mężczyznę po prawej stronie.

Occuscura! – Zaatakował, kiedy kobieta wyczarowała tarczę. Chociaż próbowała go zablokować, klątwa przebiła się przez jej ochronę i zaowocowała uderzeniem prosto w głowę. W wyniku pozbawienia wzroku zaczęła wrzeszczeć i na oślep rzucać przekleństwami, przez co wyeliminowała z bitwy jednego ze swoich towarzyszy.

Z kąta wystrzelił w niego niebieski urok, ale wciąż zaaferowany poprzednim pojedynkiem, nie zdążył się odwrócić na czas. Eckley pospieszył mu na ratunek, skutecznie odpierając klątwę.

Ślizgon rzucił koledze pełne wdzięczności spojrzenie, po czym rozejrzał się po pozostałych wrogach – w grupie wypatrzył potężnego mężczyznę o przeszywających, jasnych oczach sprzed mniej więcej tygodnia. Oboje ruszyli naprzód, zaś inna kobieta, widząc szarżę, spróbowała ich rozdzielić, rzucając krzesłem.

Charlie wysadził je w powietrzu, co dało Albusowi czas na namierzenie najgroźniej wyglądającego przeciwnika. Wycelował w zwalistego czarodzieja i pomyślał o czymś ciężkim, a jego obuwie automatycznie nabrało wagi, dzięki czemu zachwiał się w miejscu, stracił równowagę i upadł na plecy, wprost pod nogi swojej towarzyszki, która zahaczyła o niego stopą i się przewróciła; oboje zostali chwilę później unieruchomieni. Po skończonej robocie chłopcy zwrócili uwagę na oślepioną czarownicę, która wciąż się miotała – wtem zamilkła, uciszona wspólnym oszałamiaczem.

– Możesz zejść na dół! – krzyknął Eckley do Wilde'a, który chwilę później rzeczywiście zszedł po schodach chybotliwym krokiem, podczas gdy ślizgon ściągnął z nieprzytomnego osiłka wierzchni płaszcz.

– Trzymaj – dodał słowem wyjaśnienia, a Fango natychmiast się odział.

– Weź też różdżkę… – dopowiedział Charlie.

– W żadnym wypadku. On nie dostanie broni – przerwał mu stanowczo Albus.

Kolega rzucił mu zaintrygowane spojrzenie, ale nie potrzebował dodatkowego wytłumaczenia. Wszystko wskazywało na to, że kiedy z sukcesem zakończyli pierwszą część zadania, optował za wyjściem z roli przywódcy grupy i zrównaniem się statusem ze swoimi braćmi. Ciężko było się przejmować tą zmianą, bowiem wciąż mieli pracę do wykonania, a jeżeli migające na zewnątrz światła i krzyki uznać za dobry wyznacznik trudności zadania, czekała ich znacznie cięższa przeprawa, niż początkowo przypuszczali.

– Zabierzmy go do Carla. – Eckley wyjrzał przez okno akurat w momencie, gdy dom po drugiej stronie ulicy stanął w ogniu. – Zachowamy ostrożność i przekradniemy się niezauważeni, korzystając z bocznych uliczek…

– Gdzie mnie zabieracie…? – zainteresował się Fango.

– Jesteś pewien, że będzie w umówionym miejscu? – Albus go zignorował, wciąż skoncentrowany na Charliem. – To zamieszanie na zewnątrz strasznie pogmatwało nasze plany. Nie wydaje mi się, aby cokolwiek poszło dobrze.

– Och, najważniejsze, że zdołaliśmy odbić więźnia.

Chłopcy spojrzeli na Wilde'a, który pomimo okrycia wierzchniego, nadal się trząsł. Stojąc teraz w lepszym świetle, więc z łatwością mogli zobaczyć, że czerwień, która zdobiła mu twarz, to tylko zaschnięta krew, a nie otwarta, świeża rana. Czarodziej był wyraźnie zdezorientowany, a po sposobie, w jaki stał, przygarbiony i skruszony, można śmiało założyć, że przez dłuższy czas był poddawany klątwie cruciatus.

– Gdzie mnie zabieracie…? – powtórzył Fango, tym razem w bardziej podejrzliwy sposób.

– Spokojnie, w bezpieczne miejsce. Nie mamy żadnego interesu w krzywdzeniu cię. Chcemy po prostu usłyszeć to, co im powiedziałeś. – Eckley wskazał dłonią na nieprzytomnych Strażników.

Albus zdecydował się na milczenie, a kiedy Wilde skrzyżował z nim spojrzenie, nie uciekł wzrokiem. Wiedział, nad czym się głowił – w niebezpiecznych czasach nie było prostych rzeczy. Jeszcze będąc w sali tortur, został wstępnie przepytany o położenie Nikczemnej Księgi, więc obawiał się dalszych znaków zapytania i niczego nie brał za pewnik. We dwójkę widzieli mroczną armię Sebastiana Darvy'ego i przeżyli masakrę w Azkabanie, więc to logiczne, że zastanawiał się nad zasadniczą kwestią – czy lepiej będzie zostać w rzeźni, czy też zgodzić się na współpracę z partnerem Sancticusa Fairharta…

– Nie jestem pewien… – wyjąkał.

– Radzę pogodzić się z losem, bo nie masz większego wyboru – powiedział z naciskiem i podszedł do wyjścia. – Jak daleko jest nasz punkt zbiorczy? – zapytał rówieśnika.

– Zaledwie kilka przecznic dalej. Nie zwlekajmy i spróbujmy szczęścia.

– Chodźmy.

Albus pchnął drzwi, a potem zamrugał, widząc znaczącą różnicę. Gapienie się na okoliczne zniszczenia przez zakurzone okno w niczym nie przypominało zobaczenia ich gołym okiem. W wyniku akcji dywersyjnej Mottley zostało zrównane z ziemią. Jeden dom stał w płomieniach, zaklęcia rozwaliły cały chodnik w drobny mak, a uliczne latarnie zostały powyrywane z ziemi. Z naruszonego hydrantu przeciwpożarowego ciągle lała się woda, a wywrócony samochód, teraz podziurawiony, zdecydowanie służył za tarczę.

W okolicy brakowało walczących ludzi, ale było wiadome, że to dlatego, iż przesunął się ośrodek koncentracji zamieszek. Wszędzie leżały ciała – większość na ziemi, zaś jedno zawiesiło się na rozbitej szybie z wystawy sklepu odzieżowego – niemniej jednak wiedział, że starcie nie zostało zakończone; w oddali widział latające w obie strony przekleństwa oraz słyszał przytłumione odgłosy walk. Wtem zdał sobie sprawę, że bitwa przeniosła się daleko poza obszar pierwotnego zainteresowania, wprost na dzielnicę zamieszkiwaną przez żyjących w błogiej nieświadomości mugoli. Mimowolnie się zastanowił, co niemagiczni sądzą o tych wszystkich rozbłyskach świetlnych – jakby nie patrzeć, pani Brennan, chociaż była czarownicą, obawiała się i stroniła od magii…

Gdy poczuł za sobą obecność Charliego, odsunął się na bok, aby pozwolić mu prowadzić. Prawdę powiedziawszy, nie był do końca pewien, co powinien zrobić – chciał przecież odciągnąć Wilde'a od braci Eckleyów i Legowiska, ale nie mógł zajść nieświadomego kompana od tyłu, przypuścić atak i zostawić go na ulicy wśród morza martwych ciał.

– Mógłbyś.

– Co takiego? – Charlie zamrugał, zdezorientowany.

– Hm…?

– Co mógłbym?

Albusowi opadła szczęka.

– O czym ty…?

– Powiedziałeś, że mógłbym. – Eckley był równie zagubiony. – Przecież się nie przesłyszałem. Powiedziałeś, że mógłbym…

– Nie wiem, o czym bredzisz – podsumował lekceważącym tonem, chcąc zbagatelizować sprawę. Starając się zachować twarz, spróbował opanować nerwy. Czy Charlie mówił prawdę? Najgorsze, że nie mógł sobie nawet przypomnieć, co się stało kilka sekund temu. Dotąd słyszał ten przeklęty głos wyłącznie w głowie i nigdy nie odzwierciedlał się w rzeczywistej mowie. Skąd ta nagła zmiana? Czy naprawdę stał się niezdolny do rozróżnienia wytworów własnego umysłu od realnego świata?

Charlie wciąż się na niego gapił, a słomkowe, przylepione do czoła włosy z ledwością ukrywały zaintrygowany błysk w oku. W końcu zamknął otwartą buzię i wyznaczył grupie drogę, nie rzuciwszy nawet wskazówki odnośnie dalszego planu.

– Nie oddalaj się ode mnie. – Ślizgon spojrzał ostro na Wilde'a, a ten skulił się w odpowiedzi i podszedł bliżej.

Kiedy zaczęli kluczyć między uliczkami, Albus i Fango utrzymywali miarowe tempo, idąc mniej więcej pół metra za Eckleyem. Im bardziej zbliżali się do miejsca starcia, tym większy chaos słyszeli. Trzymali się głównie cienia, chowając się za podniszczonymi ścianami, przewróconymi samochodami, a nawet za brudnym śmietnikiem, który albo został wypchnięty na środek alejki, albo sam wtoczył się na bruk. Gdy podeszli wystarczająco blisko, w pełni usłyszeli ferwor walki.

Wokół było co najmniej pięćdziesięciu wojowników, a ulica przemieniła się w prawdziwą strefę wojny. Strażnicy zgromadzili się w pobliżu mugolskiej budki telefonicznej, wszyscy w strukturze obronnej, plecami do siebie, co rusz strzelając rozmaitymi klątwami. Wzorem przeciwników, Lwy również trzymały się określonego obszary – wzniosły barykadę na trawniku jakiegoś mugola, gdzie używały ciernistych krzewów jako osłony. Zauważywszy, że Eckley wyjął różdżkę, aby przyłączyć się do starcia, postanowił go powstrzymać.

– Najpierw powinniśmy zapewnić bezpieczeństwo Wilde'owi.

– Tam jest mój brat! – zaoponował kompan.

Albusa olśniło.

– Czy mam sam doprowadzić Wilde'a do punktu ewakuacyjnego? – zapytał, a mężczyzna wstrzymał oddech.

– Wykluczone. – Charlie przyspieszył kroku i poprowadził grupkę okrężną drogą, krótkim skrótem, dzięki czemu nie musieli mieszać się w bitwę. W trakcie obejrzał się kilka razy przez ramię, a ślizgon, nie mogąc się powstrzymać, zrobił dokładnie to samo. W pewnym momencie zauważył, że w stronę krzewów została wystrzelona klątwa zabijająca, ale nie wiedział, czy trafiła celu, czy natrafiła na przeszkodę.

– Daleko jeszcze? – spytał.

– Nie, została nam zaledwie jedna przecznica – odpowiedział Eckley, przygotowując się do powrotu na główną ulicę.

– To Potter!

Wszyscy przywarli plecami do ściany i wstrzymali oddech; chłopcy zaś mocniej zacisnęli dłonie na wyciągniętych różdżkach. Niewiarygodne, że zostali zauważeni – a przecież tak dobrze im szło! Co dziwne, chociaż się schowali, krzyki nie ustawały.

– Zabijcie go!

Albus wyściubił głowę z kryjówki i sapnął. Nie on był czarodziejem, którego chcieli sprzątnąć Strażnicy.

Na ulicy stał Harry Potter. Twarz zdobił mu nieczytelny wyraz i w sumie nijak się zmienił od spotkania w chacie Sancticusa – był odziany nawet w te same szaty, aczkolwiek czystsze. Tata przybył do Mottley razem z Weasleyami. Zarówno wujek, jak i ciocia sprawiali wrażenie bardzo pewnych siebie.

– Cholercia. Czemu jest tutaj mój ojciec? – zapytał, uprzednio przywarłszy plecami z powrotem do ściany. Oczywiście, starał się zachowywać cicho – Harry był naprawdę niedaleko. – Jakim cudem…?

– Dzięki uprzejmości Carla – odpowiedział speszony Charlie, blady niczym ściana. – Sytuacja zapewne się skomplikowała, więc najprawdopodobniej postanowił… wezwać posiłki…

– Był przekonany, że spiskuję – dodał. W głowie przeklinał Carla, który zdołał namierzyć Harry'ego Pottera i powiadomić go o miejscu pobytu zagubionego syna; właśnie dlatego krewni zjawili się w tej mieszanej, zapomnianej przez czarodziejski świat osadzie. Wszystko się skomplikowało, ponieważ Strażnicy myśleli, że przybyli tu, aby odbić więźnia…

– Jakoś to będzie. Wcześniej mówiłeś, że zamierzasz wrócić do domu.

– Owszem, ale dopiero, jak sprowadzimy Wilde'a do Legowiska… – argumentował z uporem.

– Czym jest Legowisko…? – Fango zmarszczył brwi.

– Miejsce nie ma większego znaczenia. Najważniejsze, że faceta odbiliśmy – stwierdził Charlie, ale Albus pokręcił głową.

– Wręcz przeciwnie, bo mój tata też chciałby dorwać Wilde'a – skłamał naprędce ze świadomością, że spośród wszystkich ludzi na świecie, Harry'emu najmniej zależy na spotkanym w Azkabanie więźniu; niemniej jednak musiał przekonać Eckleya do swoich racji. – Naprawdę zamierzasz go oddać po tym wszystkim, co przeszliśmy? Czy nie twierdziliście wcześniej, że jako jedyni podchodzicie do sprawy wojny we właściwy sposób?

Charlie zacisnął usta.

– W porządku, zaprowadźmy go do punktu ekstrakcji. Cokolwiek zrobił Carl, wciąż powinien czekać na nasz powrót…

Ślizgon przytaknął i ponownie wyściubił głowę z zaułka. Krewni nie poruszyli się nawet o krok, aczkolwiek wydawało mu się, że tata skinął głową cioci; ta w odpowiedzi uniosła wysoko różdżkę.

Moenia! – powiedziała, wystrzeliwując w powietrze smugi żółtego światła, które poszybowały ku niebu, zakrzywiając się pod kątem ostrym – ostatecznie stworzyły coś na kształt kopułowej klatki. Jasne strumienie osiągnęły punkt kulminacyjny wysoko nad całą trójką, po czym opadły z powrotem na ziemię niczym resztki fajerwerków, a kolory zniknęły równie szybko, co się pojawiły. Gdy czar został rzucony, krewni rozpoczęli poszukiwania, zaś ciocia wciąż trzymała różdżkę w górze.

– Brać ich! – zawołał jeden ze Strażników, a następnie wyjrzał zza zdewastowanego samochodu i wystrzelił bliżej niezidentyfikowane czerwone przekleństwo. Czar leciał prosto na Harry'ego, ale odbił się kilka centymetrów od jego twarzy, zupełnie jakby uderzył w niewidzialną barierę; pozostałe również nie trafiły celu. Najwyraźniej zaklęcie Hermiony będzie się utrzymywało, dopóki nie opuści ręki.

Drętwota! – Ron cisnął urokiem, zaś trafiony prowodyr przy upadku przewrócił również swojego towarzysza. Albus w mig zrozumiał podstawy strategii rodziny. Stworzona przez ciocię stożkowa tarcza zatrzymywała klątwy przeciwników, ale jednocześnie przepuszczała zaklęcia wystrzelone z wewnątrz.

Krewni posuwali się naprzód spacerowym krokiem. We trójkę tworzyli małą, w pełni samowystarczalną armię. Niewidzialna bariera cioci zapewniała im absolutne bezpieczeństwo, zaś wujek nawet na minutę nie przestawał atakować. Nie rozmawiali, nie wymieniali się spostrzeżeniami, ani nie wydawali sobie poleceń; każdy wiedział, co powinien robić. Podobnie co Hermiona, Harry również zajął się obroną. Co rusz, odbijał klątwy zabijające, ciskając w nie najróżniejszymi przedmiotami. Kiedy bez najmniejszego wysiłku wysłał w powietrze skrzynkę pocztową, ta po zderzeniu z zaklęciem zamieniła się w ognistą czerwoną flarę. Chwilę później Ron powalił na ziemię czarodzieja, który rzucił ostatnie przekleństwo.

To nie potrwa długo, uświadomił sobie ślizgon, podczas gdy jego rodzina pokonywała strefę wojny. Gdy wcześniej wyściubiał głowę, zauważył, że stanowisko Lwów w sprawie nowo przybyłych było podzielone – niektórzy wykorzystywali rozproszenie uwagi Strażników i eliminowali kolejnych przeciwników, zaś inni próbowali ich powstrzymać.

– Na co czekasz? – Głos Eckleya wrócił Albusa do rzeczywistości. – Nie powinniśmy się zatrzymywać.

– Prawda. – Skinął głową, niezadowolony ze swojego rozkojarzenia. Wziął głęboki oddech i wrócił myślami do aktualnej misji, zwłaszcza że nie mieli za dużo czasu. Nie trzeba będzie długo czekać, nim Harry Potter zorientuje się w sytuacji i odkryje, że jego syn zniknął.

Charlie po cichu kontynuował manewrowanie po alejkach, aczkolwiek musiał po drodze zrobić wyrwę w ceglanym murze, gdyż blokował im przejście. Najwyraźniej on również rozumiał, że czas jest teraz na wagę złota.

Gdy przedzierali się przez poobijaną konstrukcję, ślizgon rzucił okiem na Wilde'a i, prawdę powiedziawszy, nie spodobał mu się obraz, który zobaczył. Zacięty wyraz twarzy Fango sugerował, że rozważa swoje opcje, więc po prostu musiał się upewnić, że mężczyzna zrozumie, że nie ma lepszego rozwiązania.

– Szybciej – warknął i dźgnął go różdżką, zupełnie niepotrzebnie, bo Wilde i tak podskoczył na dźwięk większej eksplozji dobiegającej z głównej ulicy.

– Spokojnie – powiedział Eckley, nie obejrzawszy się nawet przez ramię, ale został zignorowany. Będąc na wyspie, brunet na własnej skórze przekonał się, w jaki sposób wygląda Fango, kiedy zamierza zdradzić swoich towarzyszy. Był przekonany, że i tym razem knuje coś nieprzyjemnego.

Kontynuowali marsz przez następnych kilka minut, podczas gdy dobiegające z tyłu odgłosy bitwy powoli milkły. Albus mimowolnie się zastanowił, co czuł Charlie, oddalając się od starszych braci i wciągniętych w wir walki przyjaciół. Sytuacji nie polepszał fakt, że sam martwił się o bezpieczeństwo swoich najbliższych, choć wiedział, że najprawdopodobniej nawet nie zostaną draśnięci. Co gorsza, wszystko tylko się skomplikowało, gdy na pole bitwy przybył Harry Potter. Co powstrzyma go od wyrządzenia krzywdy Eckleyom, albo zawiązania z nimi współpracy…?

– Jesteśmy prawie na miejscu. – Charlie ponownie przywrócił go do rzeczywistości. – Carl powinien być zaraz na rogu…

Wzmocnił uścisk na różdżce, niepewny tego, co przyniesie przyszłość. Nie mógł przecież pozwolić, aby Fango Wilde wymknął mu się spod kontroli i wpadł prosto w ręce Lwów – był zdeterminowany, by zachować dla siebie najnowsze informacje o Nikczemnej Księdze; tajemnica trzech niemoralności nie powinna ujrzeć światła dziennego. Zdecydowanie zbyt wiele poświęcił, żeby wszystko trafił teraz szlag.

– Cholera! – Eckley zatrzymał się pośrodku mniej zniszczonej, zwłaszcza w porównaniu z poprzednią, ulicy. Okolica, w której się znaleźli, nie została zdewastowana przez śmiercionośne zaklęcia oraz sprawiała wrażenie opustoszałej.

Albus z szaleńczo bijącym sercem spojrzał na znak drogowy. Widniał na nim napis „Aleja Trodden".

– Gdzie grupa ewakuacyjna…? – Rozejrzał się wokół, szukając czarodziejów w czarnych szatach, ale dostrzegł jedynie niemagiczne domy z zasuniętymi zasłonami i żaluzjami. Istniało więc spore prawdopodobieństwo, że mugole, przynajmniej w pewnym stopniu, byli świadomi zagrożenia kilka przecznic dalej. – Gdzie jest Carl…?

– Zaraz się zjawi. – Charlie obrócił się w miejscu, zdezorientowany. – Nawet nie drgnij – rzucił do Wilde'a, w gruncie rzeczy niepotrzebnie, bo Fango zastygł w bezruchu. Zaczął też ciężej oddychać, czym zdradzał, że jest albo zirytowany, albo zdenerwowany.

Ślizgon zamrugał, kiedy porzucona gazeta przeleciała mu koło twarzy.

– Czy moglibyśmy się stąd aportować?

– To niemożliwe – odpowiedział kolega, chociaż wyglądał, jakby zupełnie nie słuchał. – Jestem przekonany, że bariera antyaportacyjna nie została jeszcze dezaktywowana. Myślę, że powinniśmy chwilę poczekać. Zespół ewakuacyjny jest pewnie w drodze… Nim się obejrzymy, wszystko będzie dobrze…

– Nie grozi nam teraz żadne niebezpieczeństwo, prawda? – zapytał, a potem przyszła mu do głowy pewna myśl. – Jeżeli zdecydujemy się poczekać, ktoś się w końcu zjawi…

– Właśnie. Zgodnie z planem, dotarliśmy do punktu zbornego, więc nic innego nam nie pozostało.

– Masz stuprocentową pewność, że to właściwe miejsce? – drążył, unosząc lekko różdżkę.

– Owszem, zaczekamy na Carla. – Eckley się odwrócił. – Co ty robisz…?

Albus wycelował w towarzysza, który zmarszczył brwi.

– Wybacz, Charlie – wyszeptał, a oszałamiacz zwalił gryfona z nóg sekundę po tym, jak ten doznał olśnienia. – Nawet nie drgnij! – warknął w kierunku Wilde'a, który przeraził się zobaczonej zdrady i zrobił krok wstecz.

– Czemu…?

– Nic mu nie będzie. Otrzyma pomoc, kiedy na miejsce ewakuacji przybędzie Carl – odpowiedział, nawet nie patrząc na nieprzytomnego kompana.

– Czemu go…?

– Cóż, chodzi o czas. Ojciec trochę przycisnął mnie do muru. – Wycelował w Fango. – Skończmy marnować minuty na zadawanie bezsensownych pytań.

Wilde znów zrobił krok wstecz, ale krzywo postawił stopę, przez co się przewrócił. W momencie porzucił resztki swojej godności i spróbował oddalić się niczym krab, nie spuściwszy wzroku z wymierzonej weń różdżki.

– Gdzie mnie zabierasz…?

– Nigdzie. Ty będziesz moim przewodnikiem – odparł z prostotą.

– Co…?

– Gdzie ukryłeś Nikczemną Księgę? – przeszedł do konkretów. – Odpowiedz! – dodał, kiedy mężczyzna się skrzywił i zaczął coś bełkotać bez ładu i składu. Aby odnieść oczekiwany rezultat, w zastraszającym geście wystąpił do przodu.

Jakby skamieniały ze strachu, Fango zamilkł, pozostawszy w skurczonej pozycji. Albus patrzył na niego z wyraźną niechęcią, cierpliwie czekając na przynajmniej małą podpowiedź, a panująca wokół cisza sprzyjała swobodzie do rozmyślań.

Ciężko mu było uwierzyć, że płaszczący się na ziemi człowiek to naprawdę Fango Wilde. I pomyśleć, że zaledwie kilka lat temu gonił za nim po Hogsmeade, został złapany w pułapkę, a następnie przeniesiony do Departamentu Tajemnic, gdzie był zdany na łaskę Reginalda Aresa. Wilde niegdyś był wartościowym i sprytnym członkiem Diablego Aliansu, a przede wszystkim cennym współpracownikiem Czerwonej Wojny – więzienie, tortury i bolesne przesłuchania odcisnęły na nim jednak piętno, czego nie poprawiał fakt, że w ostatnim czasie nieraz otarł się o śmierć. Kiedyś Fango widział w Albusie zwyczajnego, przestraszonego i niczego nieświadomego chłopca, teraz zaś źródło swojego strachu. Uświadomienie sobie tej zależności sprawiło, że chociaż nie powinien, poczuł się mile połechtany.

– Czemu po prostu nie powiesz mi prawdy? – zapytał.

– Bo wtedy mnie zabijesz – odpowiedział ze szczerością Fango, podnosząc głowę.

– Trzymanie gęby na kłódkę nie przyniesie ci przecież żadnych korzyści…

Wilde się skrzywił.

– Nie mam Księgi – burknął po chwili milczenia.

– Przekazałeś ją komuś, zanim trafiłeś do niewoli? – drążył, czując przejmujący chłód. Czy naprawdę poświęcił się na marne…?

– Nie, ukryłem Księgę.

– Gdzie? – Rozejrzał się po okolicy z nadzieją, że gdzieś dostrzeże świeżo rozkopaną ziemię, ale nadaremnie.

– Nie tutaj.

– Czyli zakopałeś skarb na swoim podwórku…

Fango pokręcił głową.

– Nie, przed powrotem. Księgi nie ma w Mottley.

Albus zacisnął usta.

– Obyś nie kłamał…

– Mówię prawdę – powiedział beznamiętnie czarodziej, zupełnie jakby dawno zaakceptował swoją śmierć. – W Mottley nie ma Nikczemnej Księgi – powtórzył.

– Jest gdzieś w pobliżu? – zapytał, ponownie się rozejrzawszy.

– Względnie. Z pewnością w Wielkiej Brytanii…

Ślizgon zacisnął dłoń na różdżce, czując jednocześnie rozczarowanie i poniekąd ulgę. Nikczemna Księga była poza jego zasięgiem, ale też nie trafiła w niepowołane ręce.

– Zaprowadzisz mnie tam, prawda? – kontynuował. – Jeżeli znasz dokładną lokalizację, możemy się aportować…

– Nie sposób się stąd wydostać, próbowałem wieki temu. – Wilde był przygnębiony. – Kiedy wróciłem tu za pierwszym razem, miałem zostać tylko chwilę, aby spakować najpotrzebniejsze rzeczy z domu. Chciałem pozostać poza zasięgiem wzroku… ale nie miałem szczęścia, bo pojawili się tamci – powiedział, machając w powietrzu ręką, a Albus wiedział, że mówił zarówno o Strażnikach, jak i Lwach. – Ostatecznie wzniesiono barierę antyaportacyjną oraz zablokowano wszystkie możliwe wyjścia z wioski.

Próbując zebrać myśli, podrapał się po brodzie. Najpierw pomyślał o wykorzystaniu sieci Fiuu, bo przecież miał do dyspozycji wystający ze ściany kominek, którym przybył do Mottley. Problem polegał na tym, że w Legowisku został pozbawiony potrzebnego do podróży proszku oraz nie był zorientowany w terenie, by wrócić do punktu wyjścia. Wtem wpadł na pewien pomysł – jakby nie patrzeć, Fango mógł się zwyczajnie pomylić.

– Niekoniecznie, podejrzewam, że jest gdzieś wyrwa w zabezpieczeniach – miejsce, gdzie uroki albo zostały przełamane, albo całkowicie usunięte. Mój ojciec w jakiś sposób przedostał się przez barierę ochronną. Co ważniejsze, najprawdopodobniej całkiem niedaleko od strefy wojny – powiedział po chwili namysłu. Ostatnie zdanie wypowiedział bardziej do siebie, aniżeli do towarzysza.

Tknięty przeczuciem, zerknął na drogę, którą tu przyszli, w kierunku zgiełku, od którego ukradkiem się oddalili. Czy szansa na opuszczenie miasteczka przeważała nad szansą bycia zauważonym – albo co gorsza, złapanym – przez tatę…?

Spojrzał na nieprzytomnego Charliego i zrozumiał, że nie miał za dużo czasu na kalkulację ryzyka i dywagowanie nad konsekwencjami podjętych decyzji. Wkrótce do punktu ewakuacyjnego dotrze Carl Eckley razem z bandą swoich gryfońskich przyjaciół.

– Jeżeli zaprowadzę nas do wyrwy, zabierzesz mnie do miejsca, gdzie ukryłeś Nikczemną Księgę? – zapytał.

– Oczywiście!

– To wstań wreszcie! – warknął.

Wilde natychmiast usłuchał i podźwignął się na nogi, zaś Albus po raz ostatni zerknął na Charliego i wznowił marsz, zrozumiawszy, że wciąż ma realną szansę na zdobycie Nikczemnej Księgi. Naturalnie, jeżeli wszystko pójdzie wedle planu…

Chcąc mieć wszystko dopięte na ostatni guzik, sprawdził kieszeń szaty i upewnił się, że szklane fiolki z Mortem Necavero nadal są zabezpieczone. Kiedy Wilde zaprowadzi go do Księgi, wykona instrukcje Sancticusa – posiądzie wiedzę na temat trzech niemoralności, a następne zniszczy mroczny artefakt. Nie miał, co prawda, stuprocentowej pewności, czy eliksir będzie dostatecznie silny, aby osiągnąć cel, aczkolwiek wiedział, że to nie jest najlepszy czas na wątpienie we własne umiejętności. Teraz musiał się martwić tylko i wyłączne o swojego przewodnika.

Szli praktycznie ramię w ramię i właśnie dlatego w pewnym momencie pojął, że nie on wyznaczał kierunek, a Fango. Charlie całkiem sprawnie poruszał się po uliczkach, ale to Wilde niegdyś tu mieszkał, co w praktyce oznaczało, że był o wiele lepiej zorientowany w terenie, aniżeli Lwy, Strażnicy czy zespół Harry'ego Pottera. Nie chcąc niepotrzebnie ryzykować, Albus nie schował różdżki – istniała przecież spora szansa, że niedługo będzie jej potrzebował. Wiedział też, że obecna sytuacja wymaga od niego stałej czujności, przezornej ostrożności i wyostrzonych zmysłów. Potężni czarodzieje pokroju Harry'ego, czy Sancticusa, bez większych problemów potrafili zlokalizować dziurę w zabezpieczeniach, ale jeżeli Wilde nie posiadł podobnych umiejętności, ciężar misji spadał na niego.

Maszerowali w milczeniu, trzymając się zaułków i ciemnych zakamarków, z których wcześniej korzystali. Ślizgon ciągle się rozglądał, bezskutecznie próbując znaleźć punkt, mogący być wyrwą, ale nie czuł żadnego zakłócenia w przepływie magii – nic wyjątkowego, co przyciągałoby uwagę. Niestety, musiał przerwać swój eksperyment, gdyż dobiegły ich odgłosy walk, żywsze niż poprzednio.

Troszkę roztargniony, pociągnął Wilde'a za róg pobliskiego domu; najwyraźniej główny ośrodek walk znów zmienił swoją lokalizację. Niedaleko nich dwoje Lwów toczyło zacięty pojedynek z Hermioną Weasley, która wydawała się mieć znaczną przewagę.

Ciocia była naprawdę niesamowita. Wyglądało na to, że trio się rozdzieliło, ponieważ wymachiwała różdżką nad głową z niespotykaną dotąd gwałtownością, z łatwością odbijając zaklęcia przeciwników. Albus z zapartym tchem oglądał kobietę w akcji. Jeden z Lwów upadł na ziemię, uderzony zmyślnym urokiem, zaś drugi machnął dłonią w próbie daremnej ochrony i przewrócił się obok swojego towarzysza, skowycząc z bólu.

Wbrew przekonaniom, to nie była jedna toczona wokół pomniejsza bitwa. Zwyciężywszy, Hermiona odwróciła się na pięcie, po czym dołączyła do Rona, który walczył z potężnym osiłkiem, najprawdopodobniej Strażnikiem. Kilka metrów dalej dwóch mężczyzn, których zupełnie nie rozpoznawał, chociaż wyższy miał na sobie czerwono-złoty krawat, pojedynkowali się pomiędzy drzewami, używając grubego pnia niczym osłony, podczas gdy ich przeciwnicy wymachiwali różdżkami w powietrzu, tworząc coś na kształt świetlistych mieczów. Wszystko się skończyło, kiedy krawaciarz sprytnie wysadził wiszącą nad wrogiem gałąź.

Aby wypatrzeć tatę, potrzebował chwili. W końcu dostrzegł go kilka metrów dalej, zatraconego w pojedynku z czarownicą, której twarz szpeciło prawdziwe okrucieństwo. Kobieta wystrzeliwała przekleństwo za przekleństwem, podczas gdy ojciec unikał ich z gracją utalentowanego tancerza. Kiedy w końcu wykonał skomplikowany ruch różdżką, z czubka wystrzeliła smuga jasno-złotych płomieni, która po kilku sekundach przybrała formę ognistej bestii.

– Co zrobimy…? – Wyglądało na to, że Wilde również nie chciał zostać złapanym przez Harry'ego.

– Obejdziemy ich – odpowiedział i poprowadził mężczyznę na tyły domu, w kierunku następnej przecznicy. Skręciwszy za róg, uderzył głową w przeszkodę, a gdy minęło pierwsze oszołomienie, zobaczył, że wpadł na innego człowieka.

Natychmiast wycelował weń różdżką i zamrugał, rozpoznawszy młodego piegowatego rudzielca ze spotkania organizacyjnego w sali konferencyjnej. Najwidoczniej Lew również był zdezorientowany, bo nim się rozeznał w sytuacji, strzelił zaklęciem oszałamiającym.

Albus odskoczył na bok i przetoczył się po trawniku, chwilowo pozostawiając Fango bez opieki. Wylądowawszy na czworaka, odbił następną klątwę i wycelował różdżką w stopy przeciwnika; potem z poziomu gruntu strzelił ogłuszaczem.

Akcja się udała, a piegowaty młodzieniec się przewrócił. Niemniej jednak nie całe zagrożenie zostało wyeliminowane, bowiem Wilde wyciągnął rękę, żeby sięgnąć po leżącą na ziemi różdżkę. Zareagował instynktownie. Machnąwszy dłonią, odrzucił oręż na znaczną odległość.

– Jeżeli zobaczę u ciebie broń, stracisz rękę – powiedział, wstając.

– Przecież potrzebujesz mojej pomocy! – argumentował Fango.

– Masz się trzymać blisko mnie i unikać klątw uśmiercających. – Zaklął szpetnie pod nosem, gdyż zauważył nadciągające ku nim małą grupkę; wszyscy mieli wyciągnięte różdżki.

Myśli o znalezieniu wyrwy w barierze natychmiast uleciały mu z głowy, zastąpione pierwotnym instynktem przetrwania. Wessany w wir walki, ocenił możliwości przeciwników – ani mężczyzna, ani kobieta nie mieli przewiązanych na szyi krawatów, więc najprawdopodobniej natrafił na Strażników, którzy nie mieli żadnych oporów, żeby rzucić Avadę. Ledwo o tym pomyślał, a z ich różdżek wystrzeliły zielone promienie. Żeby uniknąć najgorszego, z trawnika uciekł na ulicę, gdzie zwrócił uwagę na okrągłą kratkę ściekową. Zaklęciem uniósł ją w powietrze i, kiedy wrogowie wystarczająco się zbliżyli, cisnął nią niczym dyskiem. Obiekt spełnił swe zadanie – z ogromną prędkością w momencie powalił kobietę na ziemię.

Gdy się pozbierał, został zmuszony do uniknięcia serii śmiercionośnych pomarańczowych klątw, wystrzelonych w bardzo szybkim tempie. Pobiegł na drugie podwórko, prawie potknąwszy się o porzuconą na trawie dziecięcą zabawkę, nawet na chwilę nie przestając przez ramię ciskać ogłuszaczami. W biegu zarejestrował, że napastnik ma dłuższe ciemne włosy i sporo zarostu na twarzy. Niestety, nieznajomy był silniejszy – wystrzelił potężne zaklęcie, które przełamało wyczarowaną naprędce tarczę chłopca, przez co został on odepchnięty do tyłu.

Jeszcze w trakcie lotu poczuł intensywny ból w żołądku i wiedział, że gdyby nie czar ochronny, raczej by się nie pozbierał. Uderzył plecami w szkło i usłyszał przerażone krzyki, a potem zrozumiał, że wpadł przez okno do czyjegoś salonu. Larum podniosła kobieta, zapewne matka, tuląca do piersi dwie córki; chcąc zagłuszyć ambaras na dworze, małe dziewczynki zaciskały dłonie na uszach.

– Zostańcie tutaj! – wysapał, mając do czynienia z mugolską rodziną, która nie miała pojęcia o istnieniu magii, czy świadomości toczonego na zewnątrz konfliktu. W następnej chwili musiał przetoczyć się na brzuch, żeby uniknąć płonącego uroku, który, niedokładnie wycelowany, poważnie uszkodził zewnętrzną część domu i pozostawił za sobą tylko spalone zgliszcza. – Nieważne, uciekajcie! – dodał, a kobieta wstała i złapała dziewczynki za ręce.

Uniknąwszy kolejnego podmuchu, zobaczył, że nieugięty przeciwnik posuwał się naprzód. Przez chwilę rozważał dostępne opcje, aż doszedł do wniosku, że powinien przyjąć bardziej ofensywną strategię – podniósł więc różdżkę i wymierzył w twarz mężczyzny…

Łamignat doskonale się sprawdził, bowiem czarodziej zalał się krwią, wrzasnął z bólu i złapał za nos; potem z hukiem upadł na kolana.

Albus powoli się podniósł, po czym oszołomił przeciwnika, zaoszczędzając mu dalszych cierpień. Chwilowa przerwa w działaniu pozwoliła mu spojrzeć na Wilde'a, który wciąż stał niedaleko nieprzytomnego piegowatego rudzielca. Podszedł do niego z obolałą klatką piersiową, będącą niewątpliwie skutkiem złagodzenia klątwy. Wyszedłszy z opresji, mimowolnie się zastanowił, czy odmowa wręczenia Fango różdżki, aby na pewno była dobrym pomysłem, ale ostatecznie zrezygnował z podobnego pomysłu.

– Chodź – powiedział, a mężczyzna posłuchał go bez słowa sprzeciwu; zachowaniem przypominał spokorniałego psa.

Ślizgon objął prowadzenie, choć nie był pewny, dokąd zmierza. Improwizowany atak, którego właśnie padł ofiarą, uświadomił mu, że nie opuści miasteczka, zanim wojna się nie zakończy. Wtem usłyszał dziwaczne odgłosy dobiegające z okolic sąsiedniego bloku.

Przeszedł nad kobietą, która została uderzona kratką ściekową i poprowadził Wilde'a następną alejką, gdzie skradał się z przyciśniętymi do ściany plecami.

Źródłem hałasu okazał się jasnoniebieski samochód. Mugolskie auto, a pełni zautomatyzowane, sporadycznie kołyszące się na boki, jechało z piskiem opon wzdłuż głównej ulicy i z ogromną siłą taranowało nieświadomych zagrożenia życia czarodziejów – uderzeni upadali na ziemie niczym szmaciane lalki. Za kierownicą nie siedział żaden kierowca, czyli pojazd został zaczarowany; dyrygent orchestry zaś – Harry Potter – stał ze stoickim spokojem w samym środku zamieszania.

Tata miał pełną kontrolę nad samochodem, a sterował nim za pomocą różdżki; bez większych wyrzutów sumienia celował we dwie grupy przeciwników. Albus się skrzywił, gdy zobaczył, że auto rusza w pogoń za jednym mężczyzną, a następnie z boku go atakuje, akurat w chwili, kiedy próbował odskoczyć. W zamian, zamiast uciec spod kół maszyny, przebił przednią szybę i wpadł do środka, a siła uderzenia sprawiła, że przetoczył się przez siedzenia i został wyrzucony przez tylne okno. Inni, odważniejsi czarodzieje, nie biegali w kółko niczym kurczaki bez głów, a stali twardo na ziemi i ciskali w pojazd zaklęciami, aczkolwiek z marnym skutkiem – najwyraźniej nikt nie miał wcześniej do czynienia z zaczarowanym samochodem.

Ślizgon rozejrzał się w poszukiwaniu Hermiony i Rona, którego wypatrzył w odległości kilku metrów od Harry'ego. Wuj walczył ze swoim przeciwnikiem w typowo mugolski sposób – tarzał się po ziemi, a w szamotaninie ograniczał się tylko do pięści i kopnięć, ponieważ zanim się przewrócił, upuścił różdżkę. Chłopiec zmrużył oczy, próbując dojrzeć twarz wroga i wtem z impetem uświadomił sobie, że Ron toczył pojedynek z Larsonem, przywódcą Strażników. Na szczęście, renegat wydawał się przegrywać.

Tknięty przekonaniem, że wuj zwycięży, zignorowawszy chaos wywoływany przez Harry'ego, ponownie spróbował zlokalizować ciocię. Hermiona była dość daleko od rodziny, ale w przeciwieństwa do swojego męża, trzymała w dłoni różdżkę i walczyła ze znajomo wyglądającym czarodziejem. Gdy zamrugał i wytężył wzrok, zobaczył w nim Christophera Eckleya.

Chociaż to imponujące, że Chris wciąż nie słaniał się na nogach, ciężko było zaprzeczyć stwierdzeniu, że spotkał godnego przeciwnika. We dwójkę zatracili się w magicznym tańcu oraz cięli różdżkami powietrze, podczas gdy z ich czubków wystrzeliwały najróżniejsze kolorowe smugi, zarówno w postaci promieni, jak i bardziej geometrycznych kształtów – rzadko jednak dochodziło do zderzenia zaklęć i rozbłysków. Hermiona wirowała z gracją, przypominając tańczącą na parkiecie baletnicę, która przy każdym obrocie i podskoku powodowała deszcz srebra odrzucający przeciwnika na znaczną odległość, przy okazji go dezorientując. Wyglądało na to, że Chris nie pierwszy raz zmaga się ze srebrzystym gradem, bo wyraźnie brakowało mu sił na stawianie oporu. Choć zdołał się otrząsnąć i wyczarować tarczę, zaklęcie cioci natychmiast rozbiło mu ochronę. Nim minęła minuta, ciocia ogłuszyła wroga. Choć zwyciężyła, nie sprawiała wrażenia zadowolonej, a wręcz przeciwnie – wyglądała, jakby jeszcze czegoś szukała.

Albus prawie przykleił się do ściany. Niezależnie od zamieszania, w które ta trójka się wplątała, nie porzucili swojego pierwotnego celu. Wiedzieli, że wciąż jest w Mottley i nie zamierzali opuścić miasteczka, dopóki go nie namierzą.

– Nadal próbujemy znaleźć wyjście…? – zapytał ściszonym głosem Wilde.

Z początku nie odpowiedział, niepewny, czy wyrwa w zabezpieczeniach rzeczywiście istnieje. Owszem, ewakuacja z miasteczka była istotna, ale nie nadrzędna – najważniejsze, aby nie wpadł w nadopiekuńcze szpony rodziny.

– Mniej więcej – odparł po chwili namysłu. – Trzymaj się mnie, idziemy…

Łatwo było mówić, ale przejście na drugą stronę zdecydowanie nie stanowiło najprostszego zadania. Wojna sprawiła, że to, co kiedyś było miasteczkiem, przekształciło się w ruinę, zaś w miarę zadbane uliczki w prawdziwy tor przeszkód o dużym stopniu trudności. W trakcie marszu ślizgon starał się mieć oko na plecy taty oraz zaczarowany samochód, ale skupiał się głównie na ostrożnym stawianych kroków. Bezpieczne poruszanie się utrudniały zwłaszcza poprzewracane na drodze znaki drogowe, ale również powstałe w wyniku starć małe kratery chodnikowe i większego kalibru zapadliska. Mimo niedogodności poruszał się ze zwinnością kota, zaś Wilde wziął sobie do serca wcześniejsze polecenie, bo dosłownie przykleił się jego cienia. Zatrzymali się jedynie na chwilę, żeby złapać oddech, ale właśnie wtedy ogromny hałas sprawił, że schronili się za na wpół przetransmutowanym samochodem.

Albus wyjrzał zza maski i od razu namierzył źródło zgiełku. Zmobilizowana maszyna, która siała wokół spustoszenie na polecenie Harry'ego, została wreszcie przewrócona na bok i nie sposób było przywrócić ją do stanu użyteczności. Auto w momencie stało się zbędne, więc zostało porzucone na pastwę losu.

Trochę uspokojony, wypuścił wstrzymywane powietrze. Poziom głośności znacząco się obniżył, a biorąc pod uwagę przyczajoną pozycję, mógł obserwować reorganizację struktury walczących. Czarodzieje z Legowiska w końcu postanowili zbić się w małą grupę i znaleźć schronienie w zrujnowanym sklepie. Niedaleko nich Strażnicy przyjęli defensywną strategię – stłoczeni w kilka osób, zaczęli jakby tworzyć magiczną barierę.

Tata stał w miejscu, zupełnie niewzruszony panującym wokół chaosem i po prostu się rozglądał, chcąc zdobyć rozeznanie w nowej sytuacji. Nieświadomy bliskości swego syna, chowającego się za samochodem z Fango Wilde'em, powoli uniósł różdżkę.

Ron i Hermiona dołączyli do Harry'ego kilka sekund później; stojąc ramię w ramię, ponownie próbowali wywrzeć na przeciwnikach odpowiednie wrażenie. Ojciec podniósł wyżej rękę, a zaczarowane wcześniej auto, teraz przewrócone na bok, uniosło się w powietrze.

Ciocia poszła śladem przyjaciela, a następnie, wiedziona instynktem, zaczęła wykonywać skomplikowane ruchy nadgarstkiem; w efekcie lewitowana maszyna zaczęła się obracać w zawrotnym tempie, co rusz przyspieszając.

Wtem wujek machnął różdżką do przodu, a pojazd nabrał prędkości i przy akompaniamencie przestraszonych sapnięć wystrzelił po ulicy – rozbił wszystkie grupy, które się przed momentem potworzyły, zaś ziemia zatrzęsła się od zniszczeń. To nie był koniec, bowiem Harry ponownie uniósł rękę i uniósł w powietrze następną maszynę.

Oczyszczają teren, uświadomił sobie Albus, kiedy Ron rzucił kolejnym samochodem, tym razem z o wiele mniejszą precyzją, bowiem pojazd uderzył w ścianę budynku, a ta się rozpadła, przez co trójka ludzi musiała ratować się ucieczką. Wciąż zbita w trójkę, rodzina powtórzyła cykl, aczkolwiek zaklęcie wujka trafiło prosto w zbiornik z paliwem i bak wybuchł, powodując nie tylko potężną eksplozję, ale też rozsiewając wokół gryzący w nozdrza zapach dymu.

Targnęły nim mdłości, nijak związane ze spalinami, czy wybuchającym mugolskim autem. Za pogorszeniem jego samopoczucia odpowiadała świadomość tego, co stało się ze światem. W momencie rozsadziła go nienawiść w stosunku do Darvy'ego – czarodzieja odpowiedzialnego za wojnę, ludzkie cierpienie i wszelkie niesnaski polityczne, a potem zdroworozsądkowo zrozumiał, że Sebastian Darvy nie jest winien okropności dzisiejszego dnia, nie on zapoczątkował burzenie spokoju i rozgardiasz w Mottley. Mieszane miasteczko ogarnęła wewnętrzna wojna, konflikt wywołany przez słabych, chwiejnych w przekonaniach ludzi, którzy myśleli, że wiedzą lepiej, a byli w straszliwym błędzie; ludzi, którzy uważali, że ich akcje mają prawdziwe znaczenie. Wszyscy opowiadali się po tej samej stronie – Lwy, Strażnicy, Ministerstwo Magii, a nawet grupa Harry'ego Pottera – ale przez niezdolność do dostrzeżenia szerszej perspektywy oraz zrozumienia swojej niszczycielskiej postawy, doprowadzili świat do ruiny.

– Musimy się stąd wydostać – podsumował Wilde, po czym postukał dłonią w drzwi samochodu.

Albus od razu połączył kropki. Auto, które ich dotąd chroniło, najprawdopodobniej za niedługo zostanie wzbite przez tatę w powietrze. Zanim wstał, rzucił ostatnie spojrzenie na rodzinę, która była zajęta następnym samochodem i przeszedł do alejki naprzeciwko. Fango bez słowa sprzeciwu podążył za nim.

Nie wiedział, co to dało, ale znów miał wrażenie, że oddala się od źródła walki. Wypatrywał, co prawda, oznak niebezpieczeństwa, aczkolwiek wiedział, że wszystko kumuluje się wokół głównej ulicy. Odwrócił się, żeby zrobić rozeznanie w terenie, kiedy ktoś zaszedł go od tyłu.

Chciał krzyknąć, ale czyjaś ręka zasłoniła mu usta. Spróbował się wyrwać, ale nadaremnie, bo przeciwnik miał znaczną przewagę fizyczną. Natychmiast pomyślał o Wilde'u, który w tchórzliwym akcie zdecydował się wypuścić atak z zaskoczenia, ale kątem oka dojrzał, że Fango został zawczasu obezwładniony.

– Ani drgnij – wyszeptał mu do ucha napastnik, a chłopiec, wciąż walcząc, uniósł różdżkę nad głową. – Czego w „ani drgnij" nie rozumiesz? – kontynuował, opuszczając jego rękę.

Ślizgon zmarszczył brwi, bo wtem doznał olśnienia. Skądś kojarzył ten głos…

Czarodziej zaczął powoli rozluźniać uścisk, palec po palcu, a potem całkowicie opuścił dłoń i pozwolił ślizgonowi się odwrócić.

Albusowi opadła szczęka – stał przed tatą Scorpiusa. Pan Malfoy nijak się zmienił od spotkania w chatce Sancticusa, chociaż sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

– Musisz mi zaufać…

Odruchowo uniósł różdżkę. Przez chwilę zastanawiał się, co profesor robi w Mottley, a potem przypomniał sobie, że przecież ostatnio był czwartym członkiem ekipy poszukiwawczej Harry'ego. Czemu tym razem nie był sprzymierzony z Potterami…?

– Czego pan oczekuje…? – zapytał i zaryzykował krótkie spojrzenie na wstającego z ziemi Wilde'a.

– Och, chcę ci pomóc. Gdzie się zatrzymasz? – zapytał szorstko pan Malfoy.

– Co takiego…?

– Muszę to wiedzieć.

– Niby dlaczego miałbym…?

– Zamierzam zorganizować ci pomoc…

Wtem usłyszeli dobiegający z tyłu huk, więc Albus się odwrócił, akurat w momencie, kiedy samochód, za którym się ukrywali, zaczyna się przesuwać – najwyraźniej Strażnicy połączyli siły z Lwami, bo teraz razem stawiali opór grupie Harry'ego Pottera.

– Gdzie jest punkt aportacyjny? – drążył, nawet nie zauważając, że zaczyna drżeć.

– Nie powiem, dopóki nie zdradzisz mi swoich planów – odpowiedział kurtuazyjnie pan Malfoy, który w jakiś sposób zdołał zachować spokój, mimo wszechobecnego zamieszania. Aby zdobyć informację, posłużył się stanowczym, wyczekującym spojrzeniem, ale chłopiec nie był skłonny do prowadzenia negocjacji, zwłaszcza że sam dokładnie nie wiedział, gdzie zmierza.

– Struckford! – Wilde nie wytrzymał napięcia, czym zasłużył sobie na pogardliwe spojrzenie. Spanikowany, obejrzał się przez ramię. Najwyraźniej nie zamierzał zachować twarzy. – To małe przedmieście, teraz trochę podupadłe…

– Aportacja jest możliwa na rogu Trzeciej i Garricka – ujawnił w zamian Draco.

Albus zamrugał, szczerze zaskoczony.

– Dlaczego pan…?

– Zmiataj stąd.

Hałas stał się głośniejszy, więc szarpnął na Wilde'a głową i, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na zarumienione policzki profesora, wyznaczył kierunek, chcąc zostawić rzeź na sobą. W trakcie marszu obejrzał się przez ramię, ale pan Malfoy wyszedł zza samochodu i płynnie dołączył do walki na ulicy, zupełnie jakby ukradkowa rozmowa wcale nie miała miejsca.

Fango niemal natychmiast wszedł w rolę przewodnika, bo jako jedyny wiedział, gdzie jest punkt aportacyjny; stawiał pospieszne kroki, chcąc jak najszybciej opuścić miasteczko, które niegdyś nazywał domem. Ślizgon, choć uważał za poprzewracane znaki drogowe, podążał dosłownie parę centymetrów za przewodnikiem, bo pilnował, aby Wilde'owi nie przyszedł do głowy pomysł samodzielnej podróży.

– Czy to daleko…? – zapytał po pewnym czasie.

– Nieszczególnie – podsumował czarodziej, nie zwolniwszy kroku. – Wystarczy biec przed siebie…

Albus nie odpowiedział, choć w duchu zastanawiał się nad prawdziwością tego stwierdzenia. Jakby nie patrzeć, Fango z pewnością uważał, że wypracował sobie przewagę i przygotowywał plan ucieczki. Z drugiej zaś strony, w przeciwieństwie do Strażników, chłopcy, którzy go wyprowadzili z rzeźni, oszczędzili mu tortur, więc najprawdopodobniej wiedział, że jeżeli spartaczy bryknięcie, będzie musiał zmierzyć się z nieprzyjemnymi konsekwencjami.

Gdy znaleźli się w nietkniętej części miasteczka, zgiełk walk ucichł prawie na dobre. W żadnym z okolicznych domów nie paliło się światło, drzwi niewątpliwie były zabarykadowane, a okiennice zasunięte i zapieczętowane. Nim nastanie świt, wszyscy nowo przybyli czarodzieje eksmitują się z osady, bo kiedy zauważą zniknięcie Albusa i Fango Wilde'a, wyliżą odniesione w potyczkach rany i wyznaczą sobie następny cel; nie poddadzą się grupowej stagnacji. Nim nastanie świt, kłopoty mottleyczyków ponownie ograniczą się do trudności dnia codziennego.

Gdy pomyślał o problemach, na myśl przyszedł mu Draco Malfoy – ot, jedyna niewiadoma zmienna. Co kombinował…? Czy próbował zakończyć tę wojnę i oszczędzić wielu ludziom cierpienia, by potem powiedzieć Harry'emu o Struckford…? A może, chociaż nie rozumiał dlaczego, profesor rzeczywiście chciał mu pomóc w ukończeniu misji, której podstawowego zadania nawet nie znał…?

– Jesteśmy na miejscu. – Wilde się zatrzymał. – Ała – jęknął, kiedy bez cienia delikatności został złapany za ramiona.

Ślizgon wiedział, że Fango był obolały, a każdy, nawet najmniejszy dotyk nie polepszał jego samopoczucia, ale nie zamierzał pozwolić ziścić się swoim przypuszczeniom. Co więcej, musieli nawiązać kontakt fizyczny, jeżeli zamierzali skorzystać z aportacji łącznej.

– To naprawdę tutaj? – Gdy rozejrzał się po domach, na rogu ulicy zobaczył znak podpisany „Aleja Garrick".

Wilde przytaknął.

– Jesteś gotowy? – zapytał ze zbolałym wyrazem twarzy; nie było jasne, czy to przez dyskomfort związany z naciskiem palców na ramieniu, czy też skołatanymi nerwami.

Albus stał w miejscu, jeszcze przez chwilę oglądając majaczące w oddali ruiny miasteczka; myślami zaś wrócił do najbliższych z nadzieją, że nie odnieśli żadnych zadrapań – na szczęście, w walce mieli znaczącą przewagę. Wtem przypomniał sobie o pozostawionym w punkcie ewakuacyjnym Charliem i w momencie pożałował, że nie wystrzelił stamtąd lokalizujących iskier bądź nie zostawił nigdzie wskazówki informującej o pozbawionym przytomności towarzyszu. Szczerze powiedziawszy, teraz było trochę za późno na rozpamiętywanie błędów i mógł tylko w duchu liczyć, że prowadzona przez Carla grupa rzeczywiście dotarła do umówionego miejsca.

Wynurzywszy się z otchłani poczucia winy, utwierdził się w przekonaniu, że ostatecznie wszystko poszło mniej więcej według planu. Fiuknął do Mottley w poszukiwaniu Fango Wilde'a, a kiedy odbił go z więzienia Strażników, zapewnił mu bezpieczeństwo i ustanowił następny cel podróży; zwycięskiego obrazu dopełniały zaś szklane fiolki z Mortem Necavero.

– Owszem, ruszajmy – powiedział, nie puszczając ramion przewodnika.

Wilde skinął głową, po czym zamknął w skupieniu oczy. Albus zarejestrował jedynie ruch, gdy się razem obrócili, a potem doświadczył charakterystycznego uczucia bycia ściskanym w ciasnej przestrzeni. Zanim dotknęli stopami ziemi, pożegnali się z Mottley.