A/N:

Hej! W ficzku znajduje się sporo fandomowych tropes. Kiedyś lubiłam je omawiać, a teraz postanowiłam wykorzystać te z nich, wobec których mam największy sentyment, i sklecić z nich coś ciekawego. W następnym rozdziale lecimy do czarodziejskiego świata. Miłego czytania!
PS: W tym rozdziale pojawia się jedno przekleństwo, ale w następnych już ich nie ma.
PPS: Opowiadanie jest już zakończone, rozdziały będą pojawiać się dwa razy w tygodniu.


Może właśnie tak każdego dnia czuły się osoby chore na Alzheimera – jakby nieustannie sięgały w głąb spowitego ociężałą mgłą umysłu, żeby tylko wspomnienie prześlizgnęło im się przez palce na ułamek sekundy przed pochwyceniem. Wytężałam mózg, starając się przypomnieć sobie treść snu tak poruszającego, że na dźwięk pukania do drzwi zbudziłam się z przyjemnie rozlewającym się po piersi poczuciem ulgi.

– Wando, spałaś?

Z trudem powstrzymałam się przed kąśliwym komentarzem. Nie, tak po prostu w środku dnia wylegiwałam się na łóżku cała zaplątana w kołdrę. Zerknęłam przez ramię, gdy rozległo się pojedyncze pyknięcie.

– Źle się czujesz? – dopytywała, wchodząc do pokoju. Położyła na komodzie coś drobnego, okrągłego.

– Śpiączka poobiednia. – Usiadłam i przeciągnęłam się z cichym westchnieniem. Musiałam skłamać, bo matce na pewno nie spodobałoby się, że znów zarwałam nockę, grając z Gniewkiem w Valoranta. Potrzebowałam drzemki. – A to co?

– Zapomniałaś zjeść ich rano.

Umysł na moment skusił mnie strzępem snu. Nadal nie pamiętałam nic, co się wydarzyło, ale z niewyjaśnionego powodu żywiłam niezachwiane niczym przekonanie, że wcześniej wcale spłynęła na mnie ulga. To świetliste uczucie prędzej nazwałabym wyzwoleniem, jakbym we śnie po latach więzienia wreszcie wydostała się ze złotej klatki.

– Dzięki, zaraz wezmę.

– Musisz pamiętać o tabletkach – upomniała mnie sztucznie troskliwym tonem. – Nie możesz brać ich w kratkę.

– Tak, tak.

Machnęłam ręką, jakbym odganiała krążącą wokół głowy muchę, i zeskoczyłam z łóżka. Nie musiałam patrzeć na twarz matki, żeby wiedzieć, że była bliska skomentowania mojego zachowania, ale nieszczególnie się tym przejęłam. Spędziłam z nią cały okropny dzień, zmuszona do pomagania w przygotowaniach do urodzin taty, i straciłam już wszystkie dostępne pokłady cierpliwości.

Kiedy zostałam sama w sypialni, zdjęłam tabletki z komody, przyglądając się leniwie rosnącej kałuży wody wydostającej się z spod pękniętego dna szklanki. Sprawdziłam telefon – z ilości SMS-ów, ich treści i pory wysłania wnioskowałam, że Gniewko zdrzemnął się nad ranem ze dwie godziny i od razu wrócił do grania. Najnowsza z wiadomości głosiła tylko:

„Grasz czy przychodzisz?"

Widać zapomniał o imprezie urodzinowej. Matka wypatroszyłaby mnie żywcem, gdyby tylko zobaczyła, że kręcę się w pobliżu laptopa, podczas gdy ona miała w zapasie setkę niedorzecznie wymyślnych obowiązków, przy których mogłabym pomóc. Granie odpadało, ale może udałoby mi się przekonać ją do puszczenia mnie do Gniewka?

Powoli przeszłam ciemnym korytarzem, słysząc odgłosy ściszanego radia, a także szum obfitego strumienia wody i brzdęk obijających się o siebie naczyń. Kiedy przez próg zajrzałam do kuchni, odwrócona tyłem matka przyciskała ucho do wspartego na ramieniu telefonu, nie przestając zmywać po porannym pieczeniu. Po sposobie, w jaki się przywitała, wywnioskowałam, że dodzwoniła się do ojca, a choć na początku brzmiała zupełnie obojętnie, im dłużej rozmawiali, tym bardziej poirytowana się stawała.

Zerknęłam na zegarek. Przyjęcie miało rozpoczynać się dopiero za dwie godziny.

Przemknęłam przed otwartymi drzwiami, po wielu nie zawsze udanych eksperymentach doskonale wiedząc, które parkietowe deski omijać, by nie zaskrzypiały pod stopami. Skoro tata zdołał zepsuć matce humor, nie miałam szans uzyskać pozwolenia na wyjście.

Gibko założyłam buty, ubrałam ciepły butelkowozielony płaszcz i odwróciłam się, przykucnąwszy na widok wlepionego we mnie wiernego spojrzenia psich ślepi. Nie musiałam go wołać, żeby Knedel doskonale wiedział, co się święci. Kiedy przemknął korytarzem, zapięłam go na smycz i podniosłam się na równe nogi, napotykając wzrokiem rodzicielkę, której głowa wystawała zza progu kuchni.

– A panna gdzie się wybiera? – Wsparła ręce na biodrach, wchodząc do przedpokoju. Na jej widok Knedel zamerdał zakończoną na biało lisią kitą.

– A na spacer – odparłam siląc się na spokój, chociaż w środku mnie skręciło. Po tężejącej minie matki domyśliłam się, że zaraz zostanę zaprzęgnięta do kolejnej syzyfowej pracy. – Dobrze wiesz, że Knedel będzie szaleć, jeśli nie dam mu się wybiegać. Pewnie pożre resztę poduszek w domu.

Dwa przenikliwie głośne szczeknięcia wyrwały mamę z zamyślenia. Cień poirytowania przemknął po jej poznaczonej delikatnymi zmarszczkami twarzy. Argument musiał na nią wpłynąć – od zeszłej niedzieli codziennie po całym domu znajdowałyśmy resztki pierza.

– Dobrze, ale nie idź sama lasem – odparła, jakby robiła mi łaskę i na powrót zniknęła w kuchni. – Załóż czapkę, włosy masz jak po trzaśnięciu piorunem.

Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie głęboko odetchnęłam rześkim, jesiennym powietrzem. Tegoroczny październik zaskoczył wszystkich mrozem przeplatanym zdającymi się nie mieć końca ulewami, ale nawet deszcz nie przeszkodziłby mi w możliwości spędzenia czasu poza domem. Zamknęłam furtkę, nie przejmując się dziwnymi skórzastymi stworzonkami o ziemniaczanej głowie, które buszowały wśród żywopłotu. Zignorowałam jedno z nich nawet wtedy, gdy wyskoczyło z dziury w ziemi i przyglądało mi się z zaciekawieniem.

I na co mi te tabletki?

Dojście do lasu zajęło mi kilka sekund – wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy. To jedna z niewielu zalet mieszkania w Skrzypówkach, małej zabitej dechami wsi pośrodku niczego: możliwość zapuszczenia się w każdej chwili między drzewa.

Cóż, „w każdej chwili" jest stwierdzeniem trochę na wyrost, kiedy matka najchętniej nie spuszczałaby ze mnie sokolego wzroku. Nawet teraz wyglądała na mnie zza firanki, na co pomachałam jej z kąśliwym uśmiechem.

Będąc dalej od drogi, spuściłam Knedla ze smyczy, żeby mógł wreszcie się porządnie wybiegać. Szłam doskonale znaną mi ścieżką, kierując się ku pobliskiej wsi, a wywołany wolnością uśmiech prędko spełzł mi z twarzy. Knedel pomknął w krzaki. Zawołałam go, ale nie przyniosło to żadnego rezultatu. Istniały tylko trzy możliwości, kiedy nie reagował na wołanie – gonił kota, widział psa albo jadł coś, czego nie powinien.

Bez zastanowienia weszłam w gęste zarośla. Odpychałam od siebie pokryte kroplami deszczu gałązki, ostrożnie stawiając kroki, by nie poślizgnąć się na błocie i zgniłych liściach. Rozejrzałam się wokół i ponowiłam wołanie, na które odpowiedziały wyłącznie szelesty i głuche trzaski.

Dostrzegłam kątem oka ruch rudej kity i popędziłam w tamtym kierunku. Kamień spadł mi z serca, gdy znalazłam energicznie machającego ogonem Knedla w towarzystwie innego psa o białym umaszczeniu upstrzonym brązowo-czarnymi łatkami. Z przyzwyczajenia kucnęłam i wyciągnęłam ku niemu dłoń, ale zostałam obdarzona wyłącznie pogardliwym spojrzeniem, zanim odwrócił się i pomknął w głąb lasu.

Dałabym sobie rękę uciąć, że ten skundlony terierek miał dwa ogony.

Zapięłam Knedlowi smycz, zmuszając się do nerwowego uśmiechu. Ziemniaczane ludki i dwuogoniaste psy jednego dnia? Tego jeszcze nie grali.

Wyszłam z lasu na puste pole, a idący obok nogi Knedel zachowywał się niespokojnie – zaglądał na boki, wypatrując nowego znajomego, zatrzymywał się, gdy tylko usłyszał jakiś dźwięk. Przeszliśmy przez potok po starych drzwiach służących za prowizoryczny most, a pierwszy na naszej drodze dom – trzypiętrowy i wymagający gruntownej renowacji, poszarzały betonowy kloc – to ten, do którego zmierzałam.

Już miałam zapukać do drzwi, a te stanęły przede mną otworem. Widać Gniewko zdołał wypatrzeć mnie przez okno, bo w dłoni dzierżył pikowaną kurtkę.

– Myślałem, że wpadniesz z rana. – Gestem zaprosił nas do środka. Knedel obwąchał go po kostkach, z przejęcia uderzając ogonem gdzie popadło. – Jak tam, Knedlito, futsasty mołdełco podusek? – mówił do rozanielonego psa jak do dziecka, tarmosząc go za uszy. – A ty czemu nie odpisywałaś, matko skrytobójcy?

– Odprawiamy urodziny taty, zapomniałeś? – Westchnęłam, choć nie bez lekkiego uśmiechu. Lubiłam, gdy z takim uczuciem odnosił się do Knedla. – Matka wstała lewą nogą z pierwszym pianiem koguta. Nie dała mi żyć.

Gniewko wyjął mi z poszarpanych wiatrem włosów liść, zanim wziął się za sznurowanie butów i ubieranie kurtki.

– Niewiele brakuje, żeby ptaki wiły tam gniazdo. I co, ilu będzie gości?

– No, trochę. Matka jest wkurzona, bo jej siostra zdecydowała się przyjechać na imprezę. Nie widziałam jej od dziecka, mieszka za granicą…

– Nie lubią się?

– Pewnie się pokłóciły czy coś, ale… – Zamilkłam, kiedy w głębi domu rozległy się wrzaski. Mimo przyzwyczajenia, że rodzice Gniewka tkwili w niekończącym się stanie wojennym, tak nagle wykrzyknięta „kurwa!" każdego zbiłaby z tropu. – Co z nimi?

Wzruszył ramionami, puszczając mnie przodem w drzwiach. Zamknął je za sobą na klucz, wciągnął czapkę na ciemne włosy i ruszyliśmy na przechadzkę po okolicy.

– To co zawsze. Pokłócili się rano, kto komu fajki podbiera i się zaczęło. Stary nawet obwąchał mnie od stóp do głów, czy przypadkiem nie śmierdzę dymem. Już myślałem, że mnie wciągnie nosem jak kreskę. – Gniewko docisnął nozdrze palcem i odprawił pantomimę, udając zgiętego w pół ojca, na co parsknęłam śmiechem. Kiedy dostatecznie zadowolił się moją reakcją, dodał półgębkiem: – Wiesz, ostatnio się trochę zastanawiałem. Moglibyśmy razem od tego uciec.

– Matka posłałaby za mną psy gończe.

– Nie o taką ucieczkę mi chodziło. Myślisz i myślisz nad kierunkiem studiów, ale nic nie przychodzi ci do głowy. Po prostu wybierz byle jaki i za rok możemy się stąd urwać. Pomyśl tylko – poruszył rękami tak, jakby roztaczał wizję krainy mlekiem i miodem płynącej – dostaniemy stypendia i opłacimy sobie z nich wynajem mieszkanka, a ja dopilnowałbym, żebyś sobie odrobiła za te lata homeschoolingu. Zapomniałabyś o schizach matki, zasmakowałabyś wolności, studenckiego życia… – Zerknął na mnie, żeby sprawdzić moją reakcję. Widać go nie zadowoliła, bo dodał: – Ona nie może wiecznie trzymać cię pod kloszem.

– Niby nie… Ale czasem myślę, że jest do tego więcej niż zdolna.

– Tylko jeśli jej na to pozwolisz.

Westchnęłam ciężko, przystając. Knedel wetknął pyszczek w kępę trawy i ani myślał o ruszeniu się z miejsca, ze świstem wciągając w nozdrza tamtejsze zapachy.

– To nie jest takie proste, Gniewko. Chcę czy nie, matka czy nie, ja jestem chora.

– Może i jesteś, ale się leczysz, nie? – Popatrzył na mnie wyzywająco, a ton miał poirytowany. Z różnych powodów przerabialiśmy ten temat wielokrotnie. – Bierzesz leki. Jest okej. Kiedyś będziesz musiała stanąć na własnych nogach. Dla wszystkich zainteresowanych lepiej, jeśli dojdzie do tego szybciej niż później.

Owszem, leczyłam się, jednak to nie stało na przeszkodzie, żebym chwilę temu zobaczyła psa z rozdwojonym ogonem i dziwne ziemniaczane ludki. Ten terrier mógł być wybrykiem natury, błędem genetycznym – takie rzeczy się zdarzały, ale ludków usprawiedliwić nie potrafiłam.

– Masz siedemnaście lat – kontynuował uparcie Gniewko. – Twoja matka musi wreszcie…

– Dobra, dość. – Żwawo ruszyłam w kierunku lasu, mając elaboratów po dziurki w nosie, bo niepotrzebnie sama poirytowałam się rozmyślaniem o tych stworzeniach. – Nie musisz mnie dobijać, doskonale wiem, jak mam w domu.

– Mówiłaś jej o swoich planach? Nie. Dlaczego? Bo wiesz, że na nie nie pozwoli. A na pewno będzie łatwiej jej przetrawić to wszystko w rok, niż jak postawisz ją przed faktem dokonanym na miesiąc przed wyjazdem. Wtedy to się nie spodziewaj, że gdziekolwiek cię puści.

– Postaram się coś w tym kierunku zrobić. Zadowolony?

– To dla twojego dobra – stwierdził pogodnie, unosząc dłonie w pojednawczym geście. Musiał wyczuć, że straciłam wszelką ochotę na rozmowę, bo dodał: – Odprowadzić cię?

– Chodź lasem.

Chociaż przejadły mi się dyskusje na ten temat, trudno było nie przyznać Gniewkowi racji. Jeśli chciałam wreszcie uwolnić się od matki kontrolującej każdy mój ruch, a nawet sprawdzającej telefon, musiałam przetrwać rok i wziąć sprawy w swoje ręce. Byłabym niemądra, gdybym odrzuciła taką propozycję. Może studiowanie i rozpoczęcie dorosłego życia nie stanowiło dla Gniewka żadnego problemu, ale dla mnie – latami szczelnie odseparowanej od świata zewnętrznego – wydawało się to wręcz przerażające, a przynajmniej w pojedynkę. Owszem, nie wiedziałam, co chciałabym studiować i w jakim kierunku się rozwijać, ale wcześniej nie zaprzątałam sobie tym głowy, pokonana strachem zaszczepionym we mnie przez matkę.

Knedel szarpnął na smyczy jak szalony, wyrywając mnie z zamyśleń. To znowu on! I znów ten jego rozdwojony ogon!

– Jezu, widziałeś?!

– Co takiego? – odparł skonsternowany Gniewko.

– Jak to co? Psa! Biały, w ciapki! Przecież przebiegł ze dwa metry przed Knedlem!

– Nic tam nie biegło…

– Krzaki się ruszają!

– Wygląda mi to na wiatr.

Żołądek przygniótł mi fantomowy głaz. Chociaż gorączkowo zastanawiałam się nad sposobem, żeby obrócić całą tę sytuację w żart, nic nie przychodziło mi do głowy. Gniewko pokrzepiająco położył mi dłoń na ramieniu, będąc na tyle miłym, że oszczędził komentarza. Zapadła między nami cisza jak nigdy przedtem – tak intensywna, że aż prawie namacalna. Taka wariatka jak ja potrafiłaby ją nawet zobaczyć, gdyby się postarała.

Pies wciąż ciągnął na smyczy, z postawionymi na baczność uszami i najeżoną sierścią na grzbiecie. Czy Gniewko nie widział tamtej reakcji? Nie dostrzegał tak niecodziennego zachowania Knedla, teraz wręcz nabuzowanego i ciągnącego do celu, który niby nie istniał?

Tkwiłam w dziwnym stanie. Myśli pędziły łeb na szyję, obawa ściskała za gardło, a z zaschniętych ust nie chciało wydobyć się najkrótsze słówko. Jakiś czas później, ocknąwszy się, patrzyłam na plecy Gniewka, który wsiadł do autobusu. Posłał mi przez ramię zagadkowe spojrzenie, trudne do rozszyfrowania. Czy to zwątpienie? Troska? A może współczucie?

Westchnęłam, nieśpiesznie kierując się ku domowi. Nie potrafiłam sobie nawet przypomnieć, czy się pożegnaliśmy. Zresztą, czy to ważne? Dowiem się tego na dniach, zakładając, że Gniewko w ogóle jeszcze się do mnie odezwie.

Jak najciszej potrafiłam, zamknęłam za sobą drzwi. Do imprezy została jeszcze godzina, więc zignorowałam nawoływania matki, żeby chwilę później zawinąć się w bezpieczny kokon z kołdry. Za żadne pieniądze nie wstałabym więcej z łóżka – nie pogardziłabym zatopieniem się w materac i zniknięciem, żeby już nigdy nie zostać odnalezioną. Byłoby mi z tym całkiem dobrze.

Gdy ocknęłam się z drzemki, wcześniejsze wydarzenia wydały się wyjątkowo nieprzyjemnym snem. Ta chwila ulgi nie trwała długo, zanim zorientowałam się, że rzeczywistość prezentowała się zgoła inaczej. Z powrotem naciągnęłam na głowę ciepłą kołdrę, chcąc schronić się przed nadchodzącą imprezą.

W podkołdernych ciemnościach wcisnęłam przycisk podświetlenia tarczy zegarka, a godzina, którą ujrzałam, wskazywała na stopień opryskliwości mamy – krytyczny. Ledwo zebrałam się na odwagę, by wyjrzeć na zewnątrz, rozległo się pukanie do drzwi.

– Dziecko, jak ty wyglądasz… Znowu spałaś?

– Leżałam, było mi zimno po spacerze.

Napotkałam baczne spojrzenie zielonych oczu rodzicielki, jej czoło przecięła pozioma zmarszczka. Rozumiałam to skonsternowanie – gdybym była zmarznięta, przyszłabym marudzić, że ojciec znowu zapomniał dołożyć do pieca. Na domiar złego po prostu weszłam do domu, zignorowałam wołania matki i padłam do łóżka, więc musiała wyczuwać blef z kilometra.

– Co się stało, Wando?

– A co takiego niby mogłoby się stać?

– Na przykład coś między tobą a Gniewkiem. Możesz mi powiedzieć o wszystkim, wiesz, prawda?

„Możesz" bardziej wskazywało na „powinnaś" czy też „musisz". Choć matka zawsze wykazywała nadmierną ciekawość w stosunku do Gniewka, nigdy nie brzmiała w ten sposób – z nutą wrogości w głosie. Bywała też moralizatorska, ale zdecydowanie nie wroga.

Zerknęłam kątem oka na telefon wciąż spoczywający na stoliku nocnym. Leżał w innej pozycji, niż go zostawiłam – odwrócony ekranem do góry. Matka wcale się o mnie nie troszczyła, a była ciekawa kontekstu tego, co udało się jej znaleźć (lub nie) w moich wiadomościach.

– Co masz na myśli? – spytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Lepiej byłoby drugi raz zaprzeczyć, powiedzieć, że wszystko po staremu, a teraz jeszcze zacznie węszyć.

– Wiesz, że nie lubię, kiedy chodzisz do niego do domu. Jego rodzina jest taka…

– Patologiczna – dokończyłam za nią, a chociaż matka miała rację, zacisnęłam ręce w pięści. Podejrzewała Gniewka o podobne skłonności tylko przez wzgląd na alkoholizm jego rodziców. – Co to ma do rzeczy?

– Po prostu uważam, że to nie jest odpowiednie środowisko dla ciebie.

– Błagam. Sama potrafię ocenić, kto jest dla mnie odpowiedni. Przypominam, mam siedemnaście lat, a nie dziesięć.

– Owszem, masz siedemnaście lat, ale w przeciwieństwie do rówieśniczek jesteś chora.

Zadrżała mi powieka – nienawidziłam ciągłego przypominania. Kombinacja skrajnego niewyspania, nerwowego poranka, ziemniaczanych ludków i kompromitacji przed Gniewkiem sprawiła, że na dźwięk tego słowa poczułam się jak dziwoląg.

– Skończ zachowywać się, jakbym była jakaś… jakaś… niepełnosprawna umysłowo – wycedziłam przez zaciśnięte zęby, chociaż mądrzej byłoby odejść bez słowa. – Powiedz, chcesz mnie niańczyć do śmierci? Nie wypuszczać z domu, nie pozwalać zarabiać na siebie, mieć własnego życia? Czy na wszystko będę potrzebowała twojej zgody? Chryste!

– Chyba coś ci się pomyliło, nie rozmawiasz teraz z koleżanką, a…

– Dokładnie, bo dzięki tobie nie mam żadnych koleżanek! Przez ciebie się boję, że każda osoba, którą poznam, weźmie mnie za wariatkę.

– Kochanie, ja tylko się o ciebie troszczę.

Miałam ochotę powiedzieć coś, czego później bym żałowała. Już czułam, jak język układa się w pierwsze pełne jadu litery, gdy do wąskiego przedpokoju wkroczył tata.

– Co się tu dzieje? Czemu tak krzyczysz, Wando?

Na dźwięk jego głosu emocje nieco opadły, gniew stracił na sile, dopuszczając do głosu przygniatającą bezsilność. Nigdy nie wygram z matką – chociaż przesadzała z kontrolą, byłam chora.

Nie miałam nic do powiedzenia, więc obróciłam się na pięcie, pozostawiając rodziców samych sobie. Żadne się nie odezwało, mimo że czułam ciążące na barkach natarczywe spojrzenie matki. Nie przyznałabym się do tego Gniewkowi, ale czasem podzielałam jego zdanie, że może nie tylko ja powinnam chodzić na terapię.

Tak było i teraz, ale nie miałam już czasu na kolejną ucieczkę w drzemkę. Niemalże od razu rozległ się natarczywy dźwięk dzwonka, więc z westchnieniem poszłam otworzyć drzwi.

– Wando, jak ty wyrosłaś! – Ciocia Jana wzięła mnie w ramiona i uściskała mocniej, niż zrobiłby to niejeden mężczyzna. Gdyby chciała, mogłaby złamać mnie jak gałązkę. Miała piękne oliwkowe oczy, pełne animuszu, które dodawały jej iskry w towarzystwie kurzych łapek.

Po wybąkaniu przywitania, naprędce popędziłam do sypialni, gdzie przebrałam się w odświętniejsze ubrania i wróciłam do salonu. Nie widziałam cioci od lat, więc wypatrzyłam ją przy stole i wybrałam miejsce obok, witając się z resztą gości.

– Jak ci idzie w szkole? – zagaiła Jana, sięgając po dzbanek z kawą, której mocny aromat rozchodził się po całym pomieszczeniu, po czym nalała nam obu do filiżanek. Matka nie pozwalała mi pić kawy. – Zakładam, że już uczęszczasz do normalnej?

– Nie.

– Nie wolałabyś z rówieśnikami?

Zerknęłam przez stół na rodzicielkę stojącą od nas rzut beretem. Opierała się o wózek inwalidzki prababci, przysłuchując się uważnie temu, co ta miała do powiedzenia. Rozszyfrowywanie odklejonych od rzeczywistości słów staruszki stanowiło jej domenę.

– Chciałam – odparłam. – Nie wyszło.

– Rozumiem, ale jeszcze nie wszystko stracone. Przed tobą studia.

– Niby.

Ciocia Jana spojrzała na mnie kątem oka dość zagadkowo. Nie wyglądała na zdenerwowaną moimi lakonicznymi odpowiedziami, jak leżało w zwyczaju matki, a prędzej zdawała się strapiona. Kiedy matka położyła przed nami domowe wypieki, równocześnie wymieniła moją filiżankę kawy na herbatę. Obserwujące się nawzajem niczym jastrzębie siostry nigdy nie wyglądały bardziej podobnie niż teraz.

– Przepraszam na moment.

Janę ulotniła się gdzieś, a ja dźgnęłam kawałek sernika widelczykiem. Pierwsza rzecz, która przyszła mi na myśl, to zrobienie zdjęcia tej kupce nieszczęścia i wysłania go Gniewkowi, ale na samo wspomnienie wydarzeń lasu zaschło mi w gardle.

– Mogę cię na chwilę prosić? – Głos pochylającej się nad moim ramieniem cioci wyrwał mnie z zamyślenia. Automatycznie odszukałam wzrokiem matkę, która doglądała właśnie dzieciaków na kanapie. – Chciałabym porozmawiać z tobą na osobności. Gdzieś, gdzie Ignacja nie będzie nam przeszkadzać.

Gdy wreszcie pojęłam, że Jana mówiła w pełni poważnie, naprędce wstałam z krzesła i zaprowadziłam ją do swojego pokoju, gdzie cicho zamknęłam za nami drzwi. Niestety nie miałam w nich zamka, ale w duchu liczyłam, że matka nieprędko zauważy nasze zniknięcie.

– Czy wiesz, dlaczego tu dziś jestem? – spytała ciocia, splatając ręce na wątłej piersi.

Zmarszczyłam brwi i potrząsnęłam głową. W zasadzie nie zastanawiałam się nad tym, ale faktycznie powinnam być zdziwiona tą niespodziewaną wizytą.

– W ostatnim czasie wydarzyło się w twoim otoczeniu coś dziwnego, odstającego od normy? Coś… nienaturalnego?

– Czy to nie jest moja domena? – zażartowałam drętwo. – Co masz na myśli?

Ciocia przybrała niecierpliwą minę i chwyciła mnie za ręce, a w tym geście wyczułam zarazem ciepło i życzliwość, ale też podenerwowanie.

– Nie wiem, naprawdę nie wiem, czy dobrze postępuję… Iga… Iga cię okłamuje. Wcale nie jesteś ch…

Chora? – dokończyłam sama w myślach.

Drzwi do pokoju otworzyły się z rozmachem, a w progu stanęła blada jak ściana matka. Na nasz widok jej zwykle powściągliwa twarz przybrała grymas pełen wrogości.

– Jak śmiesz rozmawiać z nią za moimi plecami? Oszalałaś? Co ty sobie wyobrażasz? Chcesz wszystko zepsuć, tak? – wyszeptała ostro, ruszając w naszą stronę jak rozjuszony byk. Odciągnęła mnie na bok, jakbym była szmacianą lalką, i pchnęła ku wyjściu. – Wracaj do salonu, Wando, ani mi się waż iść gdziekolwiek indziej.

Drzwi zatrzasnęły mi się przed nosem. W szoku odeszłam, jednak w połowie ciemnego korytarza oparłam się o ścianę, wpatrując się w łunę ciepłego światła wydobywającą się z salonu. Gwar ochoczych rozmów wskazywał, że goście nie podejrzewali, co właśnie się wydarzyło, nie zwrócili uwagi na hałas. Pewnie nawet go nie usłyszeli.

Wcale nie byłam co, chora? Naprawdę?

Musiałam to usłyszeć, musiałam się tego dowiedzieć – ale czy chciałam? I tak, i nie. Coś podpowiadało mi, że gdyby matka nam nie przerwała, moje życie mogłoby się bezpowrotnie zmienić. Po chwili wahania pomaszerowałam prosto pod drzwi i kucnęłam, przystawiając ucho do dziurki od klucza.

– Wiedziałam, że coś knujesz! – Ledwo słyszałam przyciszony, pełen agresji głos matki. – Powiedziałaś jej, tak? Myślisz, że ktoś ci uwierzy? Że ona ci uwierzy? Jaki miałaś plan? Dlaczego zawsze musisz niszczyć moje życie?

– Twoje życie? To ty niszczysz jej! Nie tego się po tobie spodziewałam, kiedy zwróciłaś się do mnie o pomoc te wszystkie lata temu! Myślałam, że kierujesz się jej dobrem, ale ty zrobiłaś z niej wariatkę! Trzymasz ją pod kloszem, wciskasz w nią tabletki i wysyłasz do psychiatry, u którego powinnaś siedzieć ty.

– Wciskam w nią tabletki? To witaminy, niczym jej nie szprycuję, przecież to moje dziecko! Nie chcę, żeby przechodziła to samo, co ja. Ona jest wrażliwa, nie poradziłaby sobie z tym. Zresztą już za późno… Prawda niczego nie zmieni.

– Nie zmieni? Prawda to jedyne, co może uratować wasze relacje!

Zapadło dłużące się milczenie. Przywarłam szczelnie do drzwi i bałam się drgnąć, jakby najmniejszy ruch miał sprawić, że domek z kart się rozsypie.

– Koniec tematu – zadecydowała ciocia. – Wróćmy na imprezę, póki nikt niczego nie zauważył, ale jak wszyscy wyjdą… Albo jej powiesz, albo sama to zrobię.

– Nie dopuszczę cię do niej.

– Chciałabym zobaczyć, jak mnie powstrzymujesz.

– Nie ośmieliłabyś się…

– Przekonaj się.

Wstałam w ostatniej chwili. Drzwi sypialni stanęły otworem, a ciocia ominęła mnie w przejściu. Gniew na twarzy matki przeobraził się w coś desperackiego, może panicznego.

– Porozmawiamy po kolacji – powiedziała.