Author's Note: To ostatni rozdział, ale historia Wandy i Corvusa będzie miała drugą część. Jeśli ktoś jest zainteresowany przeczytaniem jej, zapraszam na AO3. Nie ukrywam, że jestem leniwym człowiekiem, a ten portal jest skrajnie przestarzałą platformą, poza tym nie mam tu sporego ruchu, więc będę publikować jedynie na AO3. Nie da się wstawić linka, więc do stronki AO3 dopiszcie sobie /works/49440376/chapters/124772203


Zleciałam ze schodów, przeskakując po dwa stopnie. W podobny sposób pokonałam wszystkie siedem pięter, a kiedy przedarłam się przez zaśnieżone błonia, unieruchomiłam Wierzbę Bijącą zaklęciem wymierzonym w wystający korzeń i zeszłam do pogrążonego w ciemnościach tunelu. Biegłam, oświecając drogę różdżką, a z powodu narastającego w piersi poczucia niepokoju odnalazłam w kieszeni fałszoskop. Pod palcami wyczułam grawer, a coś w jego niezmienionej formie mnie zaniepokoiło.

Co takiego znalazł Corvus? Ze wszystkich miejsc w Hogwarcie, dlaczego akurat we Wrzeszczącej Chacie?

Od połowy drogi towarzyszyło mi narastające buczenie, ale między przyśpieszonym oddechem a głuchymi odgłosami kroków nie od razu zwróciłam na nie uwagę. Dopiero będąc niedaleko klapy w podłodze zorientowałam się, co się działo. Zatrzymałam się, przełykając ślinę. Co pobudziło fałszoskop do życia?

Z miejsca, w którym się znajdowałam, dostrzegałam majaczące zakończenie tunelu. Wyciszyłam buczenie i z szybciej bijącym sercem zgasiłam różdżkę. Otulona czernią stawiałam ostrożne kroki, by nie wydawać niepotrzebnych dźwięków. Wyciągnięta ręka natrafiła na ziemistą ścianę, dzięki czemu wiedziałam, że stałam zaraz pod klapą.

Zadarłam głowę. Wrzeszcząca Chata była spowita równie nieprzeniknioną ciemnością co tunel. Tkwiłam w miejscu, nasłuchując, ale nie słyszałam nic poza swoim tłumionym oddechem, który w martwo zalegającej ciszy zdawał się przesadnie głośny.

Nadal nie zapaliwszy różdżki, ostrożnie wyjęłam fałszoskop. Kręcił mi na dłoni powolne bączki, ale wyciszające zaklęcie nadal działało.

„Jesteś dalej we Wrzeszczącej Chacie?" – napisałam, przeczuwając, że odpowiedź nie nadejdzie. Waga pozostała ta sama, kiedy intensywnie wpatrywałam się w czerń pochłaniającą tunel.

Wycofanie się nie wchodziło w grę. Całe ciało rwało mnie do ucieczki, ale nie mogłam zostawić Corvusa na pastwę losu, więc zmusiłam się do działania. Klapa znajdowała się zbyt wysoko, bym mogła jej sięgnąć bez niczyjej pomocy, a gdybym wyczarowała podporę, zdradziłabym swoją obecność.

Po gorączkowej chwili namysłu wymacałam ściany wąskiego tunelu, podparłam się ich rękami i nogami, po czym przesunęłam się wyżej, skąd dosięgłam krawędzi. Zdołałam zahaczyć łokciami o podłogę, kiedy zostałam porwana w górę i ciśnięta na podłogę. W ciemnościach uderzyłam głową o kant czegoś, zanim rozbłysły oślepiające światła, a różdżka wyskoczyła mi z ręki.

– Jesteś jeszcze głupsza, niż na to wyglądasz – powiedział Ebenezer.

Odrzucił coś błyszczącego w ciemność otulającą kąty pomieszczenia, a po odgłosie toczenia po drewnianej podłodze zrozumiałam, że to drugi fałszoskop. Na widok beznamiętnej twarzy myśli wyparowały mi z głowy. Gorączkowo omiatałam pomieszczenie spojrzeniem, szukając Corvusa, ale byliśmy sami.

– Gdzie on jest? – spytałam.

– Czeka na ciebie.

– Gdzie?

– Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. Pakuj się do środka.

Wskazał różdżką za mnie, ale wcale nie musiałam się obracać, żeby wiedzieć, co tam zobaczę. Tych samych słów przed świętami użył Corvus, kiedy niedługo po znalezieniu szkicownika wpadł do dormitorium, ale to niemożliwe, żeby Ebenezer je znał…

Krzyknęłam, gdy z różdżki wystrzeliły liny. Boleśnie oplotły mi nadgarstki i kostki, a następne zaklęcie wciągnęło mnie w głąb kufra. Spodziewałam się uderzyć w dno, ale leciałam długo, jakbym co najmniej spadała na piętro niżej, aż wreszcie grzmotnęłam o chłodną posadzkę. Chociaż z bólu oczy zaszły mi łzami, od razu pomknęłam przed siebie na klęczkach.

Jakim cudem znalazłam się z powrotem w tunelu?

Zadarłam głowę, chcąc spojrzeć w klapę w podłodze, ale wcale jej nie zobaczyłam. Ebenezer spoglądał na mnie z góry, otoczony czterema bokami zaczarowanego kufra, i dopiero kiedy porządnie wchłonęłam ten widok wzrokiem, zrozumiałam, że nie miałam szans ucieczki.

– Podziękuj zdrajcy krwi za tę inspirację – powiedział z lekkim uśmiechem, wsparty na łokciach. – Dla zabicia czasu możesz się tam rozejrzeć.

Przytłumiona świetlista kula zanurkowała w głąb kufra, zanim jego wieko zatrzasnęło się z głuchym łoskotem. Zostałam zupełnie sama, zdawałoby się zamknięta w próżni śmierdzącej amoniakiem i czymś, co na myśl przywodziło zapach rdzy.

– Corvus? – zawołałam, ale odpowiedziała mi przytłaczająca cisza. – Corvus?!

Ze strachu pragnęłam zapaść się w sobie i równocześnie nie potrafiłam usiedzieć w miejscu. Przez związane nogi przesuwałam się po zaklętym pomieszczeniu niczym gąsienica, szklane odłamki fiolek po eliksirach zachrzęściły, gdy szturchnęłam je butem. Natrafiłam na ścianę, a ledwo co zmieniłam kierunek, pod rękami wyczułam materiał. Śliski i sztuczny, podszyty od wewnątrz miękkim wypełnieniem błyszczał w świetle orbitującej kuli, która podążała za mną wiernie.

Śpiwór.

Niewidzialna ręka strachu niemal zmiażdżyła mi gardło. Dlaczego Ebenezer zostawiłby śpiwór, jeśli nie miałam spędzić tutaj dłuższego czasu?

Przeczołgałam się dalej, omijając groteskową brunatną plamę na chłodnej posadzce, zanim natknęłam się na przewrócony cynowy kociołek. Wokół leżały rozsypane fiolki, tym razem w nienaruszonym stanie, ale od wewnątrz noszące naloty różnokolorowych substancji. Znalazłam także puste pojemniczki po składnikach eliksirów, a nieopodal zmięte kulki papieru. Uniosłam się na klęczkach i rozprostowałam je, wodząc rękami za okręcającym się wokół mnie źródłem światła.

Obie kulki to strony wyrwane z podręcznika eliksirów, poznaczone notatkami zapisanymi elegancką kursywą miejscami tak drobną, że do rozszyfrowania ich potrzebowałabym lupy. Ebenezer przekreślił ilości potrzebnych składników do sporządzenia eliksiru rozdymającego, niektóre z nich oznaczając większą cyfrą, inne zerem, naniósł również poprawki do instrukcji warzenia. Podobnie postąpił z drugą stroną odnoszącą się do eliksiru nagłego wytrzeszczu oczu, ale tam zaznaczył w kółko część kroków instrukcji, strzałką wskazując za margines. Spojrzałam na numery stron, 99 i 100, i zrozumiałam, że musiał nad czymś pracować.

Czy według planu miałam zostać szlamą laboratoryjną?

Zdusiłam w zarodku impuls ucieczki i raz jeszcze spojrzałam na skłębione notatki. W rogu kartki dostrzegłam małą uśmiechniętą buźkę, więc wytężyłam wzrok, starając się rozczytać drobne pismo.

„Działa. Nie przestają rosnąć do momentu rzucenia zaklęcia neutralizującego."

Co takiego?

Przeszukałam resztę zapisków, starając się znaleźć odpowiedź, aż wreszcie między gęstwiną nierozszyfrowalnych linijek słów znalazłam jedno podwójnie podkreślone: „wnętrzności".

Chociaż żołądek zwinął mi się w supeł, byłam bliska zwrócenia jego zawartości. Zgniotłam strony podręcznika i cisnęłam je jak najdalej potrafiłam, zanim gnana nerwami ponownie podjęłam próbę eksploracji wnętrza kufra. Mimo że na pewien czas moje nozdrza przyzwyczaiły się do wszechobecnego smrodu, kwaśny zapach amoniaku nasilił się, gdy w kącie dostrzegłam zakryty pokrywą kubeł.

Pospiesznie odczołgałam się w przeciwną stronę, omijając kolejną brunatną plamę. Kiedy już miałam ją za sobą, zatrzymałam się, patrząc przez ramię.

Amoniak. Rdza.

Mocz. Krew.

Zachłysnęłam się powietrzem, a łzy napłynęły mi do oczu. Co Ebenezer zrobił Corvusowi i co zamierzał zrobić ze mną?

Na klęczkach pomknęłam w przeciwnym kierunku. Zaplątałam się w stertę szmat, ale na szczęście nie wylądowałam w zakrzepłej krwi, chociaż pod policzkiem miałam coś obcego. Przewróciłam materiał, w pierwszej chwili sądząc, że zabłądziłam i znów trafiłam na śpiwór, ale moje palce zamiast śliskiego poliestru napotkały sztywną bawełnę.

Kiedy zobaczyłam umorusaną, potarganą koszulkę z logo Nirvany, nie dostałam czasu na samotną myśl. Całe pomieszczenie zaczęło drżeć – najpierw posadzka, delikatnie, później dołączyły do niej ściany, aż wreszcie wstrząsy poderwały moje ciało w lot i rzucały mną z kąta w kąt. Gdy padłam na podłogę, z sufitu wystrzelił oślepiający promień światła. Znajome lasso owinęło mi nogi, szarpnąwszy do góry. Obiłam się o ciasne ścianki kufra, zanim wylądowałam na czymś twardym.

Ledwo otworzyłam oczy, z wrzaskiem spróbowałam poderwać się na równe nogi, ale znów runęłam na rozsypane wokół szczątki zwierząt. Ebenezer machnął różdżką, łaskawie uwalniając moje kostki z lin.

– Chodź – nakazał.

Spojrzałam za siebie. Przewrócony kufer leżał obok wejścia do rury o tak potężnej średnicy, że zmieściłaby się w niej ogromna bestia. Ebenezer zdołał odczytać moje myśli i powiedział:

– Nie wyjdziesz stąd bez magii.

Mimo że impuls podżegał do ucieczki, starałam się zapanować nad strachem. Musiałam to przetrwać i współpracować, jeśli chciałam sprawdzić, co z Corvusem… Z Corvusem i…

Odegnałam resztę niedokończonych myśli, zmuszając się do wstania. Posłusznie podążyłam za Ebenezerem do sąsiedniego pomieszczenia, a nogi rozjeżdżały mi się między drobnymi kośćmi zaściełającymi podłogę. Z dudniącym sercem przeszłam przez sekcję jaskiń i stojącą otworem mosiężną, okrągłą bramę, a każdy krok stawiałam wbrew ściśniętemu przerażeniem ciału.

Znaleźliśmy się w długiej komnacie skąpanej groteskową zieloną poświatą. Rzędy potężnych kamiennych kolumn przedstawiających splecione węże wiły się ku ginącemu w ciemnościach sufitowi, a oczy gadów zdawały się nas śledzić, gdy zmierzaliśmy na drugi koniec pogrążonego w ciszy pomieszczenia. Szłam krok w krok za przesłaniającym mi widok Ebenezerem, a kiedy przez myśl przemknęło mi rzucenie się na niego od tyłu, odezwał się.

– Dlaczego jesteś taka cicha? – spytał, jakby naprawdę go to martwiło. – Nie znalazłaś nic ciekawego w kufrze czy nie połączyłaś kropek?

W wyobraźni pojawiło mi się wspomnienie sztywnej koszulki z logiem Nirvany.

– Gdzie on jest? – wymamrotałam.

– Kto?

– Gdzie. On. Jest.

– Zaraz się z nimi spotkasz.

Mimo przygniatającego strachu zareagowałam błyskawicznie, desperacko wybijając się w powietrze. Zamierzałam poddusić Ebenezera wciąż związanymi w nadgarstkach rękami, ale zostałam wyrzucona w tył przez niewidzialną barierę. Na kilka sekund tarcza ochronna zmaterializowała się, migocząc niebieskim okręgiem wokół wysokiej sylwetki, zanim ponownie zniknęła.

Ebenezer zatrzymał się wpół kroku i odwrócił niespiesznie, przyglądając mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie miałam odwagi ruszyć się o milimetr pod niemą groźbą spojrzenia, a co dopiero wstać na równe nogi, kiedy Ebenezer machnięciem palców zasygnalizował, że mam to zrobić.

– Pomóc ci? – spytał niemal dobrodusznie.

Nie!

Pragnęłam zerwać się do pionu całym sercem, ale przypominałam sparaliżowaną mysz, która dostrzegła sunący pośród trawy cień drapieżnego ptaka. Strach porażał każdy mięsień, krew szumiała w uszach jak oszalała, a serce waliło w piersi tak, jakby sekundy dzieliły go od przebicia się na zewnątrz.

Nie drgnęłam nawet wtedy, gdy zza pazuchy peleryny wychynęła różdżka. Niewidzialne lasso oplotło moje kostki i okręciło wokół Ebenezera po śliskiej posadzce, zanim trzymająca mnie siła zniknęła. Z łoskotem grzmotnęłam w coś twardego, a krew zalała mi twarz, wypływając z pulsującej rany na skroni.

Zdołałam tylko otrzeć się rękawem, zanim zostałam porwana w górę. Ebenezer z łatwością postawił mnie na równe nogi, otrzepał płaszcz z pyłu, przybrawszy zatroskaną minę i wycelował różdżkę prosto w moją twarz. Wzdrygnęłam się i okręciłam, ale błyskawicznie złapał mnie za brodę.

Skroń zapiekła, a krew przestała spływać. Musiałam wyglądać na zaskoczoną, bo Ebenezer wyjaśnił, jakby zwracał się do kilkuletniego, niezbyt sprytnego dziecka:

– Nie możesz zemdleć. Pokaż ręce, nabiłaś się? – Kiedy się nie ruszyłam, szarpnięciem pociągnął w górę moje dłonie i studiował je przez dłuższą chwilę, zanim zrobił dokładnie to samo z ich drugą stroną. – Zabawne, jak blisko było, prawda?

– Blisko czego? – wydusiłam z trudem, gdy Ebenezer odszedł, a w odpowiedzi otrzymałam wyłącznie pełne roztargnienia machnięcie ręki.

Wzdrygnęłam się, chłonąc widok wijącego się na kilkadziesiąt metrów szkieletu olbrzymiego węża. Ebenezer dopiero co pchnął mnie zaklęciem prosto w jego czaszkę, a od impetu zderzenia kilka mniejszych kłów posypało się z ogromnej paszczy na posadzkę.

– Co to jest? – spytałam, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

Zerknął przez ramię bez większego zainteresowania.

– Bazyliszek, a raczej to, co z niego pozostało. Nie powinienem był cię na niego wrzucać, mógłbym pokrzyżować sobie plany i zepsuć ci niespodziankę.

Mimo że drżałam na całym ciele, porwałam z ziemi jeden z kłów i upchnęłam go w kieszeni. Ruszyłam za Ebenezerem, który stał na wprost wielkiej na całą ścianę kamiennej podobizny brodatego czarodzieja. Zza otwierających się z łoskotem ust wyłoniła się plątanina kulistych tuneli skąpanych w zielonkawej poświacie.

– Zapraszam do domu bazyliszka. Szlamy przodem.

Ebenezer skłonił się, elegancko wyciągniętą ręką wskazując środkowy korytarz. Kiedy się nie ruszyłam, sięgnął za moje plecy, więc wystrzeliłam do przodu, chcąc za wszelką cenę uniknąć jego dotyku. Im dalej szłam, tym ciemniej się robiło, aż wreszcie w żeliwnych pochodniach zabłysły jadowicie zielone płomienie obudzone do życia zaklęciem. Na końcu korytarza dostrzegłam trzy postacie – dwie wysokie, stojące w kącie i jedną zwiniętą w kłębek pod wrotami.

Vulpecula napięła się jak struna, mocno przyciskając różdżkę do uda, a Corvus wymamrotał do niej coś, czego nie dosłyszałam. Kiedy mu nie odpowiedziała, ze spuszczoną głową naprężył ramiona, poruszając rękami za plecami i zrozumiałam, że też został związany. Na trzecią osobę bałam się spojrzeć, chociaż rozpoznałam ją z daleka. Gniewko nie reagował w żaden sposób – nie podniósł głowy, żeby na nas spojrzeć, i nawet nie drgnął, kiedy został trącony butem przez swojego oprawcę.

Skąd się tu wziął? Nawiedziło mnie wspomnienie z pociągu – Ebenezer wskakujący do niego w ostatnim momencie w towarzystwie obijającego się o ściany kufra. Położył na nim nogę niczym na upolowanej zwierzynie, a oczy kipiały mu ekscytacją…

Rzuciłam się ku przyjacielowi i padłam na kolana. Chaotyczne przeprosiny samoistnie spływały mi z ust, mówiłam bez końca, ale Gniewko ani drgnął. Mimo otwartych oczu wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w ścianę, nie zareagował, kiedy chwyciłam go za dłoń. Ścisnęłam ją najmocniej, jak tylko potrafiłam, ale nie wywołałam u niego choćby drgnienia powieki, tak jakby…

Nie. Jego pokryta gęsią skórą ręka była wychłodzona z wierzchu, ale nadal ciepła.

– Tęskniłaś za nim? – spytał Ebenezer. – Nie bój się, żyje. Albo bój, jak wolisz.

– Jak…? Skąd…? – Starałam się wypowiedzieć pełne zdania, ale za każdym razem język martwiał mi w ustach. Przerażona ziejącym pustką spojrzeniem Gniewka podniosłam się z klęczek.

– Zamknij oczy i wyciągnij ręce.

Ugryzłam się w policzki i przełknęłam mieszającą się ze śliną metaliczną krew. To niemożliwe, że Ebenezer z czystego przypadku dwukrotnie użył takich samych słów co Corvus – najpierw podczas przeszukiwania dormitorium, a następnie kiedy podarował mi prezent świąteczny.

– Pamiętasz, co się dzieje, kiedy jestem zmuszony się powtarzać? – Ebenezer delikatnie pociągnął mnie za rozsypujący się warkocz, zanim przerzucił mi go na plecy.

– Pamiętam.

– Więc?

Mimo protestu całego ciała spodziewającego się bólu, zacisnęłam powieki i wyciągnęłam przed siebie złączone ręce. Przez pełną napięcia chwilę nie działo się zupełnie nic, aż wreszcie coś z papierowym szelestem wylądowało mi w dłoniach.

– Tu masz odpowiedź.

Otworzyłam oczy, ze zmarszczonymi brwiami wpatrując się w rozerwaną kopertę. Obróciłam ją między palcami, na wierzchu widząc zapisane moim pismem imię i nazwisko adresata: Gniewko Szczęsny.

– Skąd…?

– Nie zmieniam zdania, Wando – westchnął z rozdrażnieniem Ebenezer. – Myślenie zdaje się sprawiać ci szczególną trudność. Naprawdę nie poznajesz tego listu? Nie wiesz, kiedy chciałaś go wysłać mugolowi?

M… M. z listy.

Z trudem przełknęłam ślinę, zerknąwszy na Gniewka. Tkwił w bezruchu w dokładnie tej samej pozycji. Dlaczego leżał i czekał?

– Sowiarnia. Gdybyś nie rzuciła się na mnie jak na zdziczałą szlamę przystało, list nie wypadłby ci z kieszeni. – Ebenezer oparł się plecami o obsydianowe wrota. Nad jego głową dostrzegłam otoczony kręgiem nieznanych mi runów symbol przedstawiający dłoń, do której każdego z palców przywiązano sznurki jak od marionetki. – Gdyby nie ten list, nie dowiedziałbym się o waszych planach odwiedzenia Londynu i odprowadzenia cię przez mugola na King's Cross. Gdyby nie ten list, najpewniej nie byłoby tu ani ciebie, ani jego… – Zamilkł na moment, posyłając jadowity uśmiech w stronę rodzeństwa. – Za to Corvus by tu był. Nigdy nie miałem myszki przyjemniejszej do dręczenia.

Na dźwięk imienia brata Vulpecula wyprostowała się jeszcze bardziej, chociaż wydawało się to niemożliwe. Napinała się jak cięciwa łuku i ledwo dostrzegalnie poruszała wargami, jakby chciała się odezwać, ale żadne słowa nie wydobyły się z jej ust.

– Poza Corvusem planowałem zabrać tu Imeldę i kogoś półkrwi, ale nikt mi do końca nie pasował. Corvus to prosty wybór, zdrajca krwi jakich mało, a Imelda to wredne szlamisko. Półkrwi? Myślałem nad Cassiusem, zawsze grał mi na nerwach, ale wydawał się zbyt nijaki… Na szczęście znalazłem twój list pod sowiarnią i wszystko złożyło się w całość. Mogłem mieć szlamę, zdrajcę krwi i mugola, żadnych mieszańców. A wy dwoje – przesunął palcem ze mnie na Corvusa i z powrotem – dodaliście temu wszystkiemu smaczku.

– Smaczku?

Drgnęłam na dźwięk głuchego głosu. Vulpecula też zdawała się poruszona, jakby nie spodziewała się, że jej brat się odezwie. Ebenezer natomiast oderwał się od wrót, o które opierał się cały ten czas, i stanął na wprost mnie.

– A co, zaprzeczysz? – spytał, pochylając się tak, że nasze twarze znalazły się na jednakowym poziomie. Ciałem wzdrygnęły mi dreszcze obrzydzenia. – Zaprzeczysz, że zadurzyłeś się w szlamie? Pewnie podczas świątecznej wizyty w Azkabanie pochwaliłeś się tatusiowi, że znalazłeś wybrankę serca…

– Nie zadurzyłem się w niej.

Nabrałam nerwowego wdechu. Corvus wyglądał na równie zobojętniałego co Ebenezer w trakcie całej przemowy, ale zdradzały go raz po raz uwydatniające się mięśnie szczęki. Nawet jeśli ktokolwiek miałby uwierzyć w te kłamstwa, było już dla nas wszystkich za późno. Nic nie miało sensu, nawet udawanie – pozbawiono nas różdżek i zawleczono do Komnaty Tajemnic, w której pozostawało nam liczyć na litość.

– Ach… Skoro się w niej nie zadurzyłeś, tym się nie przejmiesz.

Ocknęłam się z paraliżu mieszaniny przerażenia i obrzydzenia. Uchyliłam z zadziwiającą zręcznością, zanim wreszcie zostałam złapana. Palce wpiły się w moją twarz tak mocno, że znajdowałam się na skraju krzyku, który zamarł mi w płucach, gdy Ebenezer przymknął oczy jak do pocałunku. Posłałam ostatnie desperackie spojrzenie stojącemu w kącie rodzeństwu – zatrwożonej Vulpeculi i gotującemu się od środka Corvusowi.

Ebenezer wcale mnie nie pocałował, a splunął mi prosto w usta. Z szoku zakrztusiłam się i zatoczyłam do tyłu, potykając się o własne stopy. Upadek na śliską posadzkę wycisnął mi z płuc cichy okrzyk, coś stuknęło o podłogę, ale dźwięk ten zginął pośród odgłosów szamotaniny. Gdy poderwałam głowę, Ebenezer dociskał do ściany wyrywającego się Corvusa. Spotkaliśmy się przelotnym spojrzeniem, kiedy z powrotem wsunęłam do kieszeni kieł bazyliszka.

Splunęłam na ziemię raz, drugi, ale na tym poprzestałam. Plucie w nieskończoność nie pozbyłoby się poczucia splugawienia przenikającego do każdego milimetra ciała.

– Chyba nie myślałeś, że ją pocałuję? Nigdy bym nie upadł tak nisko jak ty. – Ebenezer puścił Corvusa, ale wyciągał ku niemu rękę, jakby spodziewał się powtórki. – Po dzisiejszej nocy do końca życia będziesz pamiętał, że ludziom o naszym pochodzeniu nie przystoi robić pewnych rzeczy ze szlamami.

– Ebenezerze… – Nerwowo uśmiechająca się Vulpecula raptownie zamilkła, zgromiona spojrzeniem. Mimo to po chwili znalazła odwagę, żeby wyszeptać: – Obiecałeś, że…

– Pamiętam, co obiecałem. Wyjdzie z tego żywy i w jednym kawałku.

– Skąd wiedziałeś? – Corvus stanął między nami, kiedy Ebenezer ruszył w moją stronę. Cofał się pod naporem ochronnej tarczy tak długo, aż zasłonił mnie plecami. Palcami odnalazł moje. – Śledziłeś nas? Jak?

– Śledziłem ciebie, a przynajmniej przez większość czasu… Na drugie pytanie niech odpowie ci siostra.

– O czym on mówi? – wyszeptał wstrząśnięty Corvus, kiedy Vulpecula nerwowo przestąpiła z nogi na nogę.

– Ja… Ebenezer… – Z błagalną miną przerzucała wzrokiem między chłopakami, zanim zwiesiła głowę. – Dynks. Użyłam go.

– Co? Jesteś… Jesteś tak skrajnie głupia… – Corvus otrząsnął się jak po wymierzeniu siarczystego policzka. – On cię wykorzystuje, nie widzisz tego? Mógł użyć swojego przeklętego skrzata, ale związał cię z tym, do czego tu dojdzie!

– Nigdy nie pozwoliłbym, żeby dosięgły jej jakiekolwiek konsekwencje. Tak samo zatroszczyłem się o ciebie, Corvusie. Kiedy odejdziemy, Dynks cię uwolni. – Ebenezer skorzystał z chwili, gdy Vulpecula nadal wpatrywała się we własne buty, by obdarzyć nas cwanym uśmiechem. – Zresztą mój skrzat miał znacznie ważniejsze zadania do wykonania niż marnowanie czasu na obserwowanie waszych przytulanek za gobelinem.

Na dźwięk tych słów ogarnęło mnie obrzydzenie większe niż w momencie, gdy Ebenezer splunął mi w usta. Byliśmy obserwowani nawet podczas najbardziej intymnych, prywatnych momentów… Każde zamienione przez nas słowo zostało podsłuchane, wykonany ruch zanotowany, a następnie przekazany dalej. Nabrało sensu niespodziewane spotkanie w bibliotece i szatni Hufflepuffu. Ebenezer wiedział o nas wszystko.

– Urzekający jest ten wyraz szoku na twojej twarzy, Wando – powiedział, odsuwając Corvusa na bok. – Straciłaś już resztki poczucia bezpieczeństwa?

Obdarto mnie z nich, ale zabieranie głosu nie miało żadnego sensu. Ebenezer doskonale znał odpowiedź na to pytanie.

– Ta mina zbitego psa chyba oznacza „tak". – Pochylił się, przyglądając mi się z zaciekawieniem, jakby nadal było mu mało. – Wspaniale, więc nie musimy marnować więcej czasu. Rozbierz się.

Grunt niemal osunął mi się spod stóp.

– Co?

– Co, c-co? – zadrwił, naśladując mój piskliwy ton głosu. – Mam ci wytłumaczyć, co to znaczy „rozbierz się"? A może mam ci pomóc? Myślisz, że jemu by mu się to spodobało? – Zatopił rękę we włosach Corvusa i chociaż wyglądał, jakby chciał go za nie szarpnąć, tylko roztrzepał je, niby drocząc się jak z młodszym bratem. Po machnięciu różdżki liny spowijające moje nadgarstki opadły na posadzkę. – Ściągaj płaszcz.

Nie. Nie teraz, kiedy Ebenezer nie odrywał ode mnie wzroku. Nie byłam w stanie niepostrzeżenie wyjąć ciążącego w kieszeni kła bazyliszka.

Imperio.

Zachłysnęłam się powietrzem, gdy niewidzialna, lodowata ręka wtargnęła w głąb mnie. Trudne do zniesienia zimno najpierw zalęgło się mi w klatce piersiowej, a następnie niespiesznie prześlizgnęło się po każdym kręgu kręgosłupa w drodze do mózgu.

„Zdejmiemy płaszcz."

Chociaż coś na obsydianowych wrotach zabłysło tuż za plecami Ebenezera, zamiast tego z przerażeniem obserwowałam, jak ciało poruszało się bez udziału mojej woli, zrzucając płaszcz na posadzkę. Lodowate palce podroczyły się z niewidzialnymi sznurkami wewnątrz mnie, zanim ręka się wycofała. Wypuściłam powietrze z płuc, łapiąc się za mostek. Raz po raz drżałam od dreszczy obrzydzenia, a chociaż obecność Ebenezera zniknęła, w głowie nadal słyszałam widmo jego głosu.

„Zdejmiemy". My. Doskonale wiedział, jak na mnie działał, a w ten prosty sposób sprawił, że gwałt na umyśle i woli stał się tysiąckroć gorszy, niż kiedykolwiek bym podejrzewała.

– Bluza – nakazał beznamiętnie.

– Po co ma się rozbierać? – Corvus wystąpił do przodu, ale został odepchnięty z powrotem na miejsce.

Ebenezer westchnął, jakby przerwano mu w najlepszym momencie.

– Przecież wiesz. Miałeś czas, żeby napatrzeć się na te wszystkie runy. Jako aspirujący łamacz klątw wytłumacz dziewczynom, czego krypta Slytherina od nas chce. – Zatoczył krąg ręką, wskazując na mieniące się wrota i coś, co skrywało się w kącie korytarza za plecami rodzeństwa. Łaskawie przydzielił moment na odpowiedź, a kiedy się jej nie doczekał, dodał: – Tobie też mam rozwiązać język zaklęciem?

– Chce ofiary – wydusił Corvus i z obrzydzeniem obejrzał na coś, co skrywały plecy Vulpeculi.

– Ofiary, ofiary… Wando, potrzebujesz asysty z tą bluzą?

– Nie!

Dopiero po chwili zorientowałam się, że ten błagalny krzyk wyrwał się z mojego gardła i znienawidziłam się za to. Chociaż zrobiłabym wszystko, żeby już nigdy nie poczuć w sobie obecności Ebenezera, nie potrafiłam ścierpieć myśli, że dawałam mu dokładnie to, czego chciał.

Drżącymi rękami zdjęłam bluzę i zostałam w samej czarnej koszulce, tej, którą Corvus przyniósł mi do ukrytej za gobelinem komnaty, gdy pierwszy raz tam razem spaliśmy. Nie miałam na sobie stanika, więc skrzyżowałam ręce na ramionach i zapadłam się w sobie, chcąc skryć się przed wszystkimi wścibskimi spojrzeniami. Tylko Gniewko na mnie nie patrzył, wciąż skulony na podłodze w bezruchu, cichy jak myszka, przez co niemal zapomniałam o jego obecności.

Vulpecula odciągnęła brata na bok, odsłaniając pożerający własny ogon posąg uroborosa. Ebenezer gestem nakazał mi podejść, więc z sercem skaczącym do gardła wykonałam rozkaz, pocieszając się myślą, że przynajmniej nie musiałam gubić już żadnej części garderoby.

Kiedy ponownie znalazłam się pod działaniem zaklęcia Imperius, runy na wrotach zalśniły szkarłatem i złotem.

„Wyciągniemy rękę."

W istocie wyciągnęliśmy. Chociaż poniekąd to ja ruszałam ciałem, lodowata obecność Ebenezera prześlizgnęła się po kręgosłupie na przedramię, zatoczyła krąg w zagięciu łokcia i frywolnym slalomem podążyła do nadgarstka, który pociągnęła w przód.

Kamienne oczy węża rozbłysły czerwienią na ułamek sekundy, zanim posąg ożył i wyskoczył do przodu. Zatopił kły w przegubie, a kiedy został wyrwany z niego kawał mięsa, ból nie uderzył od razu. Z płuc wyrwał mi się zduszony okrzyk dopiero na widok tryskającej krwi.

„Nikt nie chce słuchać twoich wrzasków." – Natychmiast zamilkłam, jakby zasznurowano mi usta. – „Krwawi więcej, niż myślałem. Zatamujemy."

Spełniłam polecenie. Rozległ się łoskot wzruszający całym tunelem, a z sufitu posypał się kurz, gdy wrota uniosły się, odsłaniając kolejny identycznie zakończony korytarz.

– Mugolu, pod drzwi. – Ebenezer szturchnął Gniewka wypastowanym butem. – Idziemy.

Wcale nie musiał machnąć różdżką, żeby Gniewko odzyskał władzę nad ciałem. Wbrew podejrzeniom, nie znajdował się pod działaniem żadnego ograniczającego ruchy lub wolę zaklęcia. Gniewko wstał, jakby cały ten czas wyczekiwał polecenia, i ruszył w ślad za Ebenezerem i Vulpeculą.

Co przydarzyło mu się na dnie kufra?

W nozdrza uderzył fantomowy smród rdzy i amoniaku, gdy przypomniałam sobie wszystko, co tam znalazłam. Widziałam wokół plamy krwi, puste fiolki po eliksirach, strony z eksperymentalnymi przepisami, aż wreszcie przed oczami stanęły mi podpowiadane przez umysł sceny z horrorów.

Gniewko został złamany torturami.

„Chodźmy" – rozległ się beznamiętny głos, a chociaż nogi pchało mi w przód, buzujący we krwi gniew je powstrzymywał. Walczyłam z każdym stawianym krokiem, całą mną szarpało, kiedy mijałam w progu zszokowanego Corvusa. Nie odrywał oczu od spływającej szkarłatem ręki, z której kapało na obsydianową posadzkę.

Ebenezer obejrzał się na mnie, kiedy rwana równocześnie sprzeciwem i nakazem padłam na kolana. Wściekłość przesłaniała mi wzrok, na przemian materializując obrazy wszystkiego, co wydarzyło się we wnętrzu kufra, i dopuszczając widok rzeczywistości: czarne oczy przyglądające mi się ze śladem zainteresowania.

„Opór jest bezcelowy, choć godny podziwu." – mruknął najpierw w jedno, potem w drugie ucho, aż wreszcie echo szeptu wydrążyło dziurę w bębenkach, by ciasno opleść mózg. Równocześnie chwyciliśmy mnie za głowę: ja ciepłymi, lepkimi od krwi rękami, on lodowatymi szponami. – „Wstajemy, tamujemy, idziemy."

Kiedy spróbowałam zaprotestować, zostałam zgnieciona niewidzialną groźbą, a obecność Ebenezera spotęgowała się. Spełniłam rozkaz, chociaż wewnętrznie skręcałam się od przerażenia i bólu. Miałam ochotę zwymiotować, czując pod palcami zakrwawioną dziurę, jednak stałam spokojnie, jakby nic mi nie dolegało.

– Dlaczego się ociągasz, Corvusie? – spytał. – Twoja kolej cię nie ominie.

– Ebenezerze, te drzwi…

Vulpecula równie niespodziewanie zamilkła, co się odezwała. Wydawała się przerażona własnymi myślami, drżała na całym ciele. Niepewnie podeszła do Ebenezera i przystanęła, gdy napotkała lśniący błękitem okrąg ochronnej tarczy.

– Ten znak… – mamrotała. – Ten symbol…

Nie zakazano mi patrzenia, więc przeniosłam spojrzenie na wrota i pośród kręgu z runów dostrzegłam wyryty w obsydianie rysunek. Nie od razu potrafiłam rozpoznać, co przedstawiał, ale wreszcie pojęłam, że patrzyłam na coś ledwo przypominającego rękę na wylot poprzebijaną tysiącami igieł.

– Jak obiecałem, przeżyje. Te drzwi są jego.

– Przecież masz szlamę, mugola… – błagała, a ochronna tarcza, na którą wciąż napierała, nagle zniknęła. Zawrzało we mnie na widok łez toczących się po bladych policzkach.

– Każde z nich dostaje osobne drzwi. – Ebenezer brzmiał nieugięcie, ale łaskawie zezwolił, by Vulpecula złapała go za wolną dłoń. Odwzajemnił jej uścisk, jakby na swój chory sposób chciał nim dodać otuchy.

Corvus z opóźnieniem dotarł pod wrota, kurczowo zaciskając związane ręce za plecami. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na symbol i runy, żeby zacząć oddychać jeszcze szybciej niż dotychczas. Pobladł jak nigdy, przełykając ślinę, zanim z jego ust wydostały się chrapliwe, niewyraźne słowa:

– Rzuciłeś tylko Imperio, Ebenezerze, nikt nie musi się o tym dowiedzieć. Możesz wyczyścić naszej trójce wspomnienia, możesz…

W sprzeciwie aż mną wierzgnęło, ale zajęty rozmową Ebenezer tego nie zauważył. Nie potrafiłam znieść myśli, że Corvus w desperacji próbował wybłagać dla nas taki los – pozbawiony sprawiedliwości. Wymazanie nam pamięci dałoby Ebenezerowi i Vulpeculi czystą kartę po tych wszystkich zbrodniach, których się dopuścili.

– Rozważałem to, ale życiowa lekcja, jakiej wasza dwójka się dzięki mnie nauczy, nie może zostać zapomniana. – Ebenezer puścił zdruzgotaną Vulpeculę. Cała drżała, jakby z nas wszystkich to właśnie jej miało coś grozić. – A teraz uklęknij, Corvusie. Upadek będzie krótszy.

– Nie masz jak uciec z Hogwartu. Nie rób tego.

Rozległ się cichy trzask i oczy niemal wyszły nam wszystkim z orbit, kiedy Ebenezer zniknął i pojawił się przy poprzednich wrotach, zanim na powrót teleportował się centymetry przed zszokowanym Corvusem.

– Jesteśmy głęboko pod ziemią. Komnata Tajemnic znajduje się poza zasięgiem hogwarckich zaklęć antyteleportacyjnych. – Ebenezer przeszedł szeptem w niezrozumiały syk, jakby przeklinał go w innym języku. Chwycił Corvusa za ramię i pchnął go w dół z taką łatwością, jakby nie napotkał żadnego oporu. – Na kolana.

Zapadająca się w sobie Vulpecula podbiegła na ubocze do wpatrującego się pusto w przestrzeń Gniewka. Łkała bezgłośnie, trzęsąc się na całym ciele, jakby nie pozostawało jej nic poza przeczekaniem tego, co miało nadejść.

Myliła się. Miała różdżkę. Skrzata. Gdyby tylko chciała, podbiegłaby do brata i teleportowała się z nim w bezpieczne miejsce, skazując mnie i Gniewka na łaskę Ebenezera. W szlamie i mugolu nie widziała żadnej wartości, ale przynajmniej uratowałaby brata, a zamiast tego kuliła się, jakby to ona miała paść ofiarą.

Corvus wybierał ją każdego dnia. Ona wybrała Ebenezera.

Z piersi Vulpeculi wyrwał się urywany szloch, a mną jak na komendę wierzgnęło. Zalana falą żółci sprzeciwiłam się mrożącej krew w żyłach obecności Ebenezera i wyszarpałam z siebie kilka kroków, zanim wężowate cielsko oplotło mi się wokół mózgu, z każdą sekundą ściskając coraz mocniej. Padłam, jakbym została zdzielona prętem w tył kolan, a śliska od krwi ręka ślizgała się na posadzce. Zanim zdążyłam się pozbierać, palce wpiły mi się w kark i poderwały na wysokość twarzy klęczącego Corvusa.

– Tyle szlam na świecie, a ty nie mogłeś znaleźć mądrzejszej? – Ebenezer potrząsnął mną jak zepsutą zabawką. – Wando, ile to potrwa, zanim wreszcie zrozumiesz, że im bardziej się stawiasz, tym więcej satysfakcji mi dajesz?

Zostałam pchnięta pod kamienny posąg węża, a chociaż toczyłam zażarty bój ze spętaną wolą, tym razem nie udało mi się poruszyć nawet małym palcem. Ebenezer wrócił pod wrota, skąd obdarzył mnie rozradowanym uśmiechem i wycelował różdżkę w pierś klęczącego Corvusa.

„Patrz na niego i nie waż się mrugnąć" – nakazał.

Crucio.

Corvus stęknął przeciągle, padając jak długi na posadzkę. Wił się, rzucał i wykręcał, żeby nagle do granic możliwości wygiąć plecy do tyłu. Dopiero po chwili wrzasnął tak przeraźliwie, że aż splunął na buty niewzruszonego Ebenezera. Rzęził, na przemian zaciskając związane za plecami dłonie w pięści i rozczapierzając palce, jakby już nie mógł wytrzymać, a następna fala bólu przeszyła go tak dotkliwie, że aż przekręcił się na plecy.

Wąż ukąsił drugi raz. Z druzgocącą ulgą przyjęłam nagle zapadłą częściową ciszę, przerywaną tylko wycieńczonym sapaniem Corvusa i tłumionym łkaniem Vulpeculi. Gdzieś w głębi mnie mrożąca krew w żyłach ręka pociągnęła za niewidzialne sznurki, znów nakazując tamować krwawienie. Bezdźwięcznie płakałam od pierwszego wrzasku Corvusa, ale teraz łzy nie tylko przesłoniły mi widok, ale i zaczęły skapywać na szyję i zesztywniałą od krwi koszulkę. Jak bezmyślna marionetka ruszyłam w ślad za Ebenezerem i nadal otępiałym Gniewkiem, zostawiając z tyłu rodzeństwo.

„Nadstaw drugą rękę i obróć się bokiem do posągu, żebyś mogła wszystko dobrze widzieć. Nie odrywaj oczu od mugola."

Mimo walki z szarpiącymi za sznurki niewidzialnymi palcami, poddałam się. Gdybym z każdą chwilą nie słabła od utraty krwi, stawiałabym dłuższy opór. Wedle instrukcji odwróciłam się i chociaż nie spuszczałam wzroku ze smętnie stojącego pod ścianą Gniewka, kątem oka widziałam, jak Vulpecula podtrzymywała zgiętego w pół Corvusa, prowadząc go skąpanym w zielonej poświacie korytarzem.

– Ustawcie się obok szlamy. – Ebenezer wrzucił zobojętniałego Gniewka na obsydianowe wrota. Nad jego głową pośród runicznego kręgu widniał wyryty symbol przedstawiający leżącą dłoń, odwróconą wnętrzem do góry.

Corvus stanął obok mnie, a chociaż pragnęłam na niego spojrzeć, nie potrafiłam. Kątem oka widziałam, jak obrócił się nieznacznie, nadal skulony po torturach. Poczułam ciepłe muśnięcie znajomej skóry na ociekającej krwią ręce, zanim drżące palce na moment kurczowo zacisnęły się wokół moich lepkich i nieruchomych. Kiedyś Corvus uspokajał mnie tym prostym gestem, jednak teraz pozostawało mi wierzyć, że chociaż on znalazł w nim pocieszenie.

– Urzekające… – Ebenezer zawiesił ociekający drwiną głos. – Widzę, że przesłanie nadal nie wsiąkło, Corvusie. Może wreszcie je pojmiesz, kiedy zabiję mugola.

Mimo że Gniewko wydał się zupełnie nieporuszony groźbą śmierci, jego oczy pierwszy raz ożyły. Nie patrzył już bezmyślnie w punkt utkwiony gdzieś w głębi korytarza, a spotkał się ze mną szklistym spojrzeniem. Przypominał stojącą pośrodku drogi sarnę oświetloną reflektorami auta na kilka sekund przed wypadkiem.

Avada Kedavra!

Zielony snop światła uderzył Gniewka w pierś. Przez ciągnący się w nieskończoność ułamek sekundy łudziłam się, że zaklęcie nie zadziałało – nadal opierał się o mieniące się wrota, ale kiedy osunął się na podłogę, moją rękę rozerwało ugryzienie kamiennego węża. Nie czułam już bólu, a nawet nie zauważyłam momentu, w którym pośród łoskotu otwieranych wrót wycofała się ze mnie lodowata obecność Ebenezera.

Zrozumiałam dopiero wtedy, gdy przesunęłam rozdwojone spojrzenie na płytką komnatę z postumentem. Padłam na kolana. Wypastowane buty przekroczyły nieruchome ciało Gniewka. Przeczołgałam dzielącą nas odległość, ślizgając się we własnej krwi, i wpiłam palce w bezwładne ramiona. Pozbawioną wyrazu twarz widziałam jak przez mgłę, której nie potrafiłam odgonić oszołomionym mruganiem, a mimo nadciągającej fali zmęczenia udało mi się wciągnąć sobie Gniewka na kolana, gdzie jak w transie bez końca dotykałam jego policzków, powiek, włosów, pozostawiając za sobą czerwone smugi.

Plecy owiał mi nagły podmuch chłodnego wiatru. Jak w zwolnionym tempie uniosłam głowę znad nieruchomego Gniewka, a za sobą ujrzałam tylko przerażoną Vulpeculę, która wpatrywała się w skradającego się w głąb pomieszczenia Corvusa. Z trudem skupiłam rozdwojony wzrok na Ebenezerze, a zanim upadłam na posadzkę, uzbrojony w kieł bazyliszka Corvus rzucił mu się na plecy.

Próbowałam się podnieść, ale nie potrafiłam. Przekręciłam się na bok, wpijając odrętwiałe palce w rękę Gniewka, a kilka świetlistych snopów odbiło się rykoszetem od obsydianowych ścian, zanim rozległo się jakby oddalone o dziesiątki kilometrów trzaśnięcie. Walczyłam z agresywnie napadającą na mnie sennością, z trudem powstrzymując ciążące tonę powieki przed całkowitym opadnięciem, kiedy para butów przystanęła tuż koło mojej twarzy. Ledwo się poruszyłam, mimo że zamierzałam odskoczyć. Ktoś kucnął obok, wokoło toczyła się niezrozumiała wymiana zdań, coś potrząsnęło mnie za ramię. Mrugnęłam, a dwie przesłonięte gęstą mgłą pary nóg stały na uboczu, zanim korytarz przebiegło echo kolejnej teleportacji.

Przebudziłam się na dźwięk szmerów, ale nie uniosłam odlanych z ołowiu powiek. Zacisnęłam ręce – jedną na miękkich fałdach pościeli, drugą na czymś ciepłym, ale twardym… poruszającym się. Z trudem otworzyłam oczy i momentalnie je zmrużyłam, porażona boleśnie jasnym światłem. Przede mną majaczyły rozmazane twarze, ponownie rozległy się rozmowy, ktoś zerwał się z krzesła i wybiegł z pola widzenia, zanim zdołałam skupić wzrok.

Omiotłam zdezorientowanym spojrzeniem Cassiusa i Imeldę, która odwzajemniła mój uścisk. Mimo że jej dotyk wzbudzał we mnie panikę, nie zabrałam ręki, zamiast tego rozglądając się po skąpanym w popołudniowym słońcu skrzydle szpitalnym. Reszta łóżek ziała pustką.

– Co tu robicie? – wychrypiałam przez gardło ściśnięte tak, jakbym nie wydawała przez nie żadnych dźwięków od kilku dni. – Skąd się tu wzięłam?

– Pani Poppy po nas posłała – wyjaśniła drżącym głosem Imelda, posyłając spanikowane spojrzenie blademu jak ściana Cassiusowi. – Poinformowała wszystkich, że będzie cię dziś wreszcie wybudzać… Zaraz przyjdzie reszta…

– Reszta? – To słowo wypowiedziałam tak cicho, że Imelda chyba go nie dosłyszała, bo mówiła dalej:

– Wando, byłaś w Komnacie Tajemnic, nie pamiętasz?

– Ja… nie.

Nie od razu przypomniałam sobie to, co zaszło. Różne sceny z tamtej nocy zaczęły wracać do mnie przebłyskami. Śmierdzące wnętrze kufra, rozsypane kości i szkielet bazyliszka, skąpany w zielonej łunie niekończący się tunel, obsydianowe wrota…

Wyrwałam dłoń z uścisku Imeldy, a na widok poznaczonych rozległymi, ciemnoczerwonymi bliznami rąk żołądek podszedł mi do gardła. Przecierałam je kompulsywnie, jakbym miała się ich dzięki temu pozbyć, aż wreszcie zaczęłam śledzić palcami zapadłe, zasklepione rany.

– Dlaczego nie usunięto ich zaklęciami uzdrawiającymi? – wyszeptałam, rozglądając się za pielęgniarką.

– Nie do końca wiemy, co ci to zrobiło… – Cassius zamierzał dotknąć mojego ramienia, ale porzucił ten zamiar, gdy wzdrygnęłam się, jakby się na mnie zamachnął. – Byłaś cała pogryziona.

– To czarnomagiczne rany – powiedziała cicho Imelda.

Powróciły kolejne strzępy przebłysków: ręka pociągająca za sznurki w głębi mnie, rzężący na posadzce Corvus, tłumiąca szloch Vulpecula… Mimo odganiania reszty udręczających obrazów, zobaczyłam wypastowane buty przekraczające obco znieruchomiałego Gniewka, zielony snop światła trafiający go w pierś i wtedy wróciło do mnie już wszystko.

– Kto tu jeszcze przyjdzie? – spytałam zdławionym głosem. – Kto?

– Arlo pobiegł po twoją ciocię. – Cassius przyglądał mi się z troską. – Pewnie Rowle… Corvus też tu przyjdzie.

Pod dotykiem zimnych dłoni pielęgniarki zagryzłam zęby z całej siły, jakbym powstrzymywała się przed okrzykiem bólu, który nigdy nie nadszedł. Pani Poppy wcierała maść w blizny do czasu, aż się jej wyrwałam, jakbym została pokopana prądem.

– Nie mogłam nic więcej poradzić – wyjaśniła łagodnie. – Ręce na szczęście są sprawne.

– Co stało się potem? – spytałam napastliwie, w pamięci wracając do momentu, jak półprzytomna padłam na posadzkę. – Zemdlałam… i co potem? Kto nas znalazł? Jak?

Gdy zaległa cisza, Cassius szturchnięciem zmusił Imeldę do mówienia.

– Wróciłam z przyjęcia… Chłopacy spali, a w dormitorium cię nie było… – Zamilkła na moment, posyłając nerwowe spojrzenie Cassiusowi i pani Poppy, jakby potrzebowała ich pozwolenia, by mówić dalej. – Zabrałaś płaszcz, więc od razu pomyślałam o tajnym przejściu. Rozdzieliliśmy się: Arlo zleciał do lochów, Cassius przeszukiwał błonia, ja znalazłam mokre ślady po butach i poszłam za nimi do łazienki na trzecim piętrze. Trop urwał się przy umywalkach. Cassius nic nie znalazł, ale Arlo ocucił oszołomionego Confundusem Fairfaxa. Pamiętał tyle, że Vulpecula szła gdzieś z Corvusem.

– Co dalej?

– Niewiele, od razu pobiegliśmy do twojej cioci. Kazała nam wrócić do pokoju wspólnego, a na następny dzień poinformowała nas, że tu leżysz. Nie mówiła, co się stało. O Komnacie Tajemnic dowiedzieliśmy się od Jęczącej Marty.

Nie potrafiłam odnaleźć w sobie odpowiednich słów, którymi mogłabym wyrazić Imeldzie wdzięczność, więc odwzajemniłam uścisk jej ręki, przymykając na moment oczy. Gdyby nie ona, najpewniej nikt nie znalazłby nas w porę.

W porę. Wcale nie zostaliśmy znalezieni w porę.

Otarłam mokre od łez policzki. Wrota skrzydła szpitalnego zamknęły się z łoskotem, przez co niemal wyskoczyłam ze skóry. Przed oczami stanęły mi niewyraźne, urywane sceny na krótko przed zemdleniem – świetliste zaklęcia odbijające się rykoszetem od ścian, pierwszy trzask, niezrozumiałe rozmowy niedługo przed kolejną teleportacją…

Zagryzłam zęby i nie potrafiłam przestać tego robić nawet w momencie, kiedy ciocia dopadła mojego łóżka i pocałowała mnie w czoło. Dotknęła tych rąk – gdy na nie patrzyłam, miałam wrażenie, że należały do kogoś innego.

– Jak się czujesz? – spytała gorączkowo, po omacku odnajdując krzesło, które sobie podsunęła. W dole łóżka wylądowała kupka świeżych ubrań i różdżka. – Coś cię boli? Pamiętasz wszystko?

Nie potrafiłam znaleźć słów odpowiedzi na te pytania, więc potrząsnęłam głową i rzuciłam drżącym od zbierającego się płaczu głosem:

– Gdzie jest Gniewko?

– Wando… – Ciocia zamilkła, posyłając znaczące spojrzenia Cassiusowi i Imeldzie. Kiedy posłusznie się ulotnili, powiedziała cicho: – Ciało Gniewka zostało już przekazane jego rodzinie.

– Co im powiedzieliście?

Zawahała się.

– Nie mogliśmy powiedzieć im prawdy. Ministerstwa obu krajów zajęły się szczegółami, nie wiem dokładnie, co im przekazano…

– Przekazano im kłamstwa.

– Nie zrozumieliby prawdy.

Zagryzłam policzki. Chociaż ugryzłam się mocno, ból nie był dotkliwy – wszystkie zbierane miesiącami, nie mające szans na zasklepienie rany zostały wyleczone. Odczułam groteskową, niezrozumiałą tęsknotę.

– A Ebenezer? Vulpecula? – spytałam.

– Poza tobą i Corvusem… i Gniewkiem nie było nikogo innego na miejscu.

Ze świstem wypuściłam powietrze z płuc. Pragnęłam krzyknąć, że Vulpeculi zezwolono na ucieczkę, ale nie przeszło mi to przez gardło.

– A on?

– Corvus? – dopytała ciocia, więc zmusiłam się do zdawkowego kiwnięcia głową. Kula goryczy zalegała mi w przełyku. – Nic mu się nie stało, wyszedł ze skrzydła szpitalnego jeszcze w ten sam dzień. Niedługo powinien tu być.

Wyskoczyłam z łóżka, jakby te słowa mnie poparzyły. Zdezorientowana Jana w ciszy przyglądała się, jak bezceremonialnie zrzuciłam szpitalną piżamę, drżącymi rękami wciągałam spodnie, a kiedy szarpałam się z bluzą, spytała:

– Co robisz?

Nie mogę tu zostać… Muszę stąd uciekać… Kiedy go zobaczę, kiedy go dopadnę… Jego siostrę… Nie mogę tu zostać…

– Oczywiście, że możesz… – odparła ostrożnie.

Powiedziałam to wszystko na głos?

– Tu go zamordowano! – wykrzyknęłam, a krzątająca się za parawanem pielęgniarka upuściła coś z łoskotem. – Nie mogę tu zostać…

– Daj sobie czas, żeby to przemyśleć.

– Nie ma nad czym myśleć! Nie zostanę w tej chorej szkole ani chwili dłużej! – Porwałam płaszcz z oparcia krzesła i schowałam różdżkę do kieszeni, na siłę wciskając stopy w leżące pod łóżkiem buty. Bałam się własnych myśli krążących wokół Corvusa i Vulpeculi tak bardzo, że ledwo usłyszałam swoje słowa: – Mam nadzieję, że jesteście z siebie zadowoleni.

– Zadowoleni?

– Pozwalaliście mu na to wszystko od lat. Powtarzałam ci, że Ebenezer za tym stoi, a ty mnie ignorowałaś. Gniewko przypłacił za to życiem. To wasza wina. Twoja.

Ciotka otrząsnęła się jak spoliczkowana. Oczy zaszły jej łzami, a chociaż pobladłe usta poruszyły się, nie wydobyło się z nich żadne słowo.

Wystrzeliłam ku wyjściu i wypadłam na korytarz. Musiałam uciec, nad resztą będę się zastanawiać, jak już opuszczę ten przeklęty zamek.

Zdyszana stanęłam na poruszających się schodach, zaciskając dłoń na kamiennej poręczy. Gnana przeczuciem obróciłam się przez ramię i napotkałam stojącego na pierwszym piętrze Corvusa, który zauważył mnie w trakcie drogi do skrzydła szpitalnego.

– Wando! – krzyknął i pomachał, na co czym prędzej dotarłam na ostatni stopień, jakby miało to szansę przyspieszyć ruch zaczarowanych kondygnacji. – Wando!

Mimo świadomości, że Corvus musiał zaczekać, aż schody do niego wrócą, zaryzykowałam i przeskoczyłam zmniejszającą się przestrzeń dzielącą mnie od trzeciego piętra. Półbiegiem pokonywałam korytarze, oglądając się co chwilę przez ramię, a z dzikiej paniki przed konfrontacją zamotałam się tak, że skręciłam w złą stronę. Poleciałam z powrotem i kątem oka zobaczyłam pędzącą za mną postać.

Rzuciłam się na drzwi, napierając na klamkę, ale ani drgnęły. Wyszarpnęłam różdżkę z kieszeni, z odrazą wzdrygając się, gdy palcami musnęłam fałszoskop. Dudnienie serca w uszach prawie całkowicie zagłuszało odbijające się echem susy biegnącego Corvusa.

– Aloho-mora! Alo-ho-mo-ra! – mamrotałam, ale głos mi się załamywał przy każdej próbie wypowiedzenia zaklęcia. Znów naparłam na drzwi, łudząc się, że uda mi się je wyważyć.

– Czemu uciekasz? – Mimo że Corvus nie wykonał żadnego ruchu, odskoczyłam do tyłu. – Spokojnie… Czemu chcesz tam wejść?

– Wracam do Polski, a ty… Ty się do mnie nie zbliżaj…

– Dlaczego mam się nie zbliżać? – zapytał, a wyraz szczerego zdezorientowania na jego twarzy sprawił, że wybuchnęłam nerwowym śmiechem. – Co w tym śmiesznego?

– Widziałam was! – krzyknęłam, nadal szarpiąc za klamkę. W końcu zrezygnowałam i zaciskałam na niej rękę tak mocno, że mogłyby mi pęknąć palce. – Wybiegłeś z tamtej komnaty, ukucnąłeś przy mnie na chwilę, a potem podszedłeś do Vulpeculi… rozmawialiście o czymś… Kochałam cię, a ty pozwoliłeś jej uciec!

Pobladły niczym płótno Corvus bezdźwięcznie powtórzył słowo „kochałam" i sięgnął ku mnie. Przylgnęłam plecami do drzwi, jakby jego dotyk miał mi sprawić ból, i wykręciłam głowę, żeby nie dotknął mojego policzka. Opuścił rękę.

– Wando… Ja… Ona…

– Co ona?! CO ONA? Wiedziała o tym wszystkim, musiała! Wiedziała o planach Ebenezera, nie miała oporów, żeby zaprowadzić tam WŁASNEGO BRATA, a ty dałeś jej uciec?

– Nie wiedziała wszystkiego, nie wiedziała, co trzeba zrobić, żeby przejść przez wrota… Vulpecula nie zna się na runach…

– Co z tego! Była tam! Miała różdżkę! Skrzata! Mogła to w każdej chwili przerwać!

– Ale…

– Nie ma żadnego ale, Corvusie! Vulpecula powinna gnić w celi w Azkabanie razem z waszym ojcem!

Te słowa zraniły do żywego. Corvus zacisnął pięści, aż pobielały mu knykcie, a mięśnie szczęki pulsowały, gdy raz po raz zagryzał zęby z gniewu. Przez moment byłam pewna, że wreszcie zostawi mnie w spokoju. Poruszył się, jakby zamierzał odejść, ale powstrzymał się i powiedział cicho:

– To ona mnie wypuściła, kiedy Ebenezer zabił Gniewka. Żałowała. Dzięki niej żyjesz, byłaś bliska wykrwawienia się.

– Nie. Teleportowała się stamtąd, zanim straciłam przytomność.

– Gdyby mnie nie wypuściła i poszła z Ebenezerem tak jak planowali, wykrwawiłabyś się na miejscu. Kiedy ja… – Wstrzymał się, jakby słowo, które zamierzał powiedzieć, nie chciało mu przejść przez gardło. – Kiedy wyszedłem z tamtej komnaty, od razu zatamowałem ci krwawienie zaklęciem na tyle, na ile mogłem. Gdyby nie Vulpecula, Ebenezer…

– Ebenezer co? – spytałam. – Teleportował się!

– Tak, zrobił to… – przyznał niechętnie Corvus, a mówił tak cicho, że ledwo go słyszałam. – Znalazł różdżkę Slytherina, ale ona nie przyda mu się już na nic… Wando, ja go dźgnąłem. Kłem bazyliszka.

– Zdołał uciec.

– Ale już nie żyje! W kłach bazyliszka jest jad, najsilniejsza znana czarodziejom trucizna! – Corvus pierwszy raz podniósł na mnie głos. Zreflektował się, a desperacja spłynęła mu z twarzy. Po wybuchu sprzed sekundy pozostał jedynie ślad pod postacią na przemian zaciskanych i rozluźnianych dłoni. – Na nią nie można sobie po prostu uwarzyć antidotum. Ebenezer nie żyje. To koniec.

Na dźwięk tych słów nie poczułam nic. Ani ulgi, ani satysfakcji, ani poczucia sprawiedliwości. Jego śmierć niczego nie zmieniała. Gniewko i tak nie żył, a osoba, która przyłożyła do tego rękę, chodziła wolno po świecie.

– Nie, to nie jest koniec. Daleko nam do niego – powiedziałam, odwracając wzrok. Patrzenie w oczy Corvusowi sprawiało mi ból, który mieszał się z wściekłością i urazą. Byłam zmęczona. – Otwórz drzwi.

Sama go o to poprosiłam, a jednak kiedy machnął różdżką, wystraszyłam się. Zamek szczęknął, drzwi stanęły otworem. Na korytarz wylało się złociste światło tak niepasujące do żałoby.

Zniknęłam w odrażająco zielonych płomieniach kominka, żeby wylądować w spowitym ciszą domu. W Polsce pogoda nie dopisywała – z okien widziałam przesłonięte burymi chmurami niebo, a wątłe promienie słońca, które się spomiędzy nich przebijały, rzucały nieprzyjemne, szare światło na salon. Wszystko w nim wydawało się wyzute z charakteru, wyprane z koloru i jakby obce.

Nikt nie przyszedł mi na powitanie, pod nogi nie nawinął się też Knedel. Czy rodzice poszli z nim na spacer?

Przyjęłam tę myśl z ulgą. Mimo że nie spodziewałam się, że kiedykolwiek wrócę do domu, byłam tu, ale zarazem potrzebowałam chwili osamotnienia. Przeszłam przez popielaty, wąski korytarz do sypialni i gdy tylko otworzyłam drzwi, uderzyła mnie bezpłciowość tego miejsca. Matka nigdy nie pozwalała mi przyozdabiać ścian, meble wybrała sama, jakby lepiej ode mnie wiedziała, co mi się podoba. Wcześniej nie zwracałam na to większej uwagi, ale teraz nie potrafiłam myśleć, że to mój pokój. Zdawał się niczyji.

Zignorowałam tę myśl i zsunęłam buty, zanim schowałam się pod pachnącą świeżością pościelą. Czy rodzice spodziewali się mojego powrotu?

Mimo braku zmęczenia, ciążyło nade mną całkowite wyzucie z emocji po konfrontacji z Corvusem i rozmowami w skrzydle szpitalnym. Chciałam się zdrzemnąć, a może zasnąć na wiele godzin i leżeć w łóżku tak długo, aż zasnę jeszcze raz. I jeszcze raz. Nie wychodzić spod kołdry do czasu, aż wszystko będzie dobrze… albo aż wydarzenia z Komnaty Tajemnic okażą się snem.

Prędko zorientowałam się, że szczelny kokon z pierzyny nie przyniesie mi spokoju i ulgi, które kiedyś w nim znajdowałam. Z ciężką od kłębiących się myśli głową usiadłam na łóżku, potrzebując czasu, by podjąć decyzję. Mimo świadomości, jak postąpię, ważyłam możliwe opcje, jakby każda była równie prawdopodobna. W rzeczywistości tylko jedna z nich nie wywoływała wewnętrznego sprzeciwu.

Spakowałam swoje rzeczy, odnalazłam resztkę oszczędności i z wyrzutami sumienia przetrząsnęłam kuchnię w poszukiwaniu puszki z pieniędzmi. Zamierzałam przenieść się za pomocą proszka Fiuu do Dziurawego Kotła, ale zrezygnowałam z tego pomysłu. Zostałabym tam zbyt łatwo znaleziona.

Wyszłam z domu, a następne dni spędziłam na tułaczce po okolicznych miastach, każdą bezsenną noc spędzając w innym miejscu. Nie zamierzałam zostać w Polsce, kraju naznaczonym zakłamaniem i obecnością Gniewka, ale równocześnie nie potrafiłam wyobrazić sobie powrotu do magicznej części Wielkiej Brytanii, z którą jeszcze do niedawna wiązałam przyszłość. Z równą pasją nienawidziłam obu tych miejsc, ale musiałam wytrwać jeszcze trochę, więc całe dnie spędzałam na spacerach po mieście, wracając na wskroś przemarznięta do motelu dopiero nocą, zupełnie odcięta od poczucia zmęczenia, zimna, bólu.

Kiedy nadszedł dzień pogrzebu, obserwowałam ceremonię z oddali. Mimo że w tłumie nie dostrzegłam rodziców, obawiałam się, że mogliby mnie zauważyć i nie dać mi spokoju, ale poza nimi bałam się rodziny Gniewka. Oblatywały mnie zimne poty na samą myśl, że byłam obwiniana za tę śmierć. Za to, że zostawiłam go samego i nie odesłałam bezpiecznie do domu tak, jak powinnam.

Jeszcze bardziej przerażała alternatywa – co jeśli nie opłakiwaliby go dostatecznie długo? Nie interesowali się synem. Nie wiedzieli, że zamierzał studiować. Miesiącami traktowali go jak powietrze, jakby był zupełnie przypadkową osobą mieszkającą w ich domu, którą z niewiadomego powodu łaskawie karmili, ubierali i posyłali do szkoły.

Kiedy żałobnicy oddalili się, jadąc na stypę, postawiłam zapalonego znicza obok świeżo zasypanego grobu i wyczarowałam kilka wieńców. Materializowałam kolejne bukiety i wiązanki, jakbym wierzyła, że kwiaty zrekompensują to, co Gniewko utracił. Miał przed sobą całe życie, ambitne plany – chciał wyrwać się z tej zabitej deskami wsi, jako pierwszy w rodzinie zdobyć wyższe wykształcenie i uwolnić się ze szponów patologii, ale nigdy nie będzie mu to dane.

Zdradziliśmy go wszyscy, ale mnie nikt nie miał równych. Rodzice się nim nie interesowali. Byłam jedyną osobą, z którą mógł porozmawiać. Liczył na wspólną ucieczkę, a ja odwróciłam się od niego. Poprzez wybranie Hogwartu wystawiłam go mordercy jak na tacy.

Otarłam mokre od łez policzki, na odchodne rzucając ostatnie spojrzenie na mogiłę, krzyż, zapalone znicze. Tylko dla Gniewka przetrzymałam te ostatnie dni w Polsce przed wyjazdem, który jeszcze przed kilkoma miesiącami planowaliśmy razem. Oboje chcieliśmy wyswobodzić się spod wpływów rodziny, wspierać się nawzajem na studiach, a teraz miałam wkroczyć w dorosłość całkiem sama.

Sama? Nie. Z widmem Ebenezera.