Rozdział 12. Wyjaśnienia


Przez moment na placu panowała całkowita cisza, jakby słowa Risendo potrzebowały czasu, by zostać zrozumiane. Gdy jednak stojący za pułkownikiem żołnierz rozwiązał Diego ręce, przez tłum przetoczył się jeden krzyk radości. Tylko widok wciąż wymierzonych muszkietów powstrzymał ludzi od ruszenia ku szafotowi.

Don Alejandro zatoczył się, wspierając na Felipe, gdy uszy wypełnił mu dziwny szum, a w oczach pociemniało z nagłej ulgi. Jedynym, co widział, był Diego. Oszołomiony, chwiejący się na nogach Diego, którego właśnie dwaj lansjerzy ujęli pod ramiona i sprowadzali po schodach. Victoria poderwała się do biegu, płacząc i śmiejąc się jednocześnie. Zatrzymała się tuż przed mężem, nadal nie wierząc, że stoi przed nią w tym samym miejscu, gdzie się rozstali.

Diego wyciągnął dłoń, by dotknąć żony. Ponownie odsunął jej lok z policzka. A potem przygarnął ją do siebie, wtulając twarz w jej włosy. Cofnął się na moment, by na nią spojrzeć i znów przytulił. Objęła go i przyciągnęła do pocałunku.

Risendo odchrząknął, dając do zrozumienia, że stoi obok. Diego niechętnie przerwał pocałunek i odwrócił się w jego stronę.

– Mamy jeszcze do porozmawiania, de la Vega – powiedział pułkownik. – Ty, ja i twój ojciec. A ciebie powinien obejrzeć lekarz. Zapraszam do garnizonu. – Wskazał na otwarte wrota, gdzie żołnierze prowadzili już don Alejandro.

X X X

Doktor Hernandez nie potrzebował zbyt wiele czasu, by podać don Alejandro wzmacniający tonik i opatrzyć zranione ramię Diego. Potem wycofał się z gabinetu alcalde. Chciał zabrać ze sobą Felipe, ale chłopak potrząsnął przecząco głową i stanął za plecami starszego caballero.

Risendo rozstawił na blacie biurka kubki i nalał wina.

– Lekarstwo lekarstwem, ale przyda się nam coś więcej – powiedział. W jego głosie nie było dawnej zjadliwości, raczej rozbawienie. – Zwłaszcza tobie, Diego!

Z szuflady biurka wyciągnął jeszcze zwinięty rulon papieru.

– Twoje uniewinnienie. – Położył dokument przed młodym de la Vegą. – Tylko nie zrób ze mnie durnia i nie daj się złapać w czarnym stroju, bo to się źle dla ciebie skończy. A ja nie lubię czuć się jak dureń – zagroził.

Diego oparł dłoń na papierze.

– To zależy od tego, jak teraz będą wyglądały rządy w pueblo – odpowiedział.

Risendo roześmiał się.

– Chcesz zginąć, de la Vega? – zakpił. – Gdybym nie wiedział tego wcześniej, to teraz byłbym pewien, że jesteś Zorro! – prychnął. – Spokojnie, spokojnie! – podniósł dłoń, widząc, że don Alejandro blednie. – Powiedziałem, że nikt nie widział twarzy Zorro i nikt go nie schwytał. Gdybym zerwał mu maskę… – zawiesił na moment głos – ale skoro mi się to nie udało, to nawet moja pewność, to o wiele za mało, bym mógł powiesić człowieka, którego ojciec wciąż ma przyjaciół na madryckim dworze. Na coś takiego mogliby się porwać tylko tacy mściwi idioci, jakimi byli wasi dwaj ostatni alcalde. Ja nie mam zamiaru łamać sobie w ten sposób kariery.

– Jeśli tak, to czemu wciąż mówiliście o egzekucji? Czemu dzisiaj… – Victoria urwała, nie mogąc wypowiedzieć choćby słowa o tym, co się zdarzyło na placu.

– Czemu? – odpowiedział pytaniem pułkownik. – Bo obiecałem wam sprawiedliwość. Zapowiedziałem to wam. Dzisiaj miał zapaść sprawiedliwy wyrok.

– Nie… – zaczął mówić don Alejandro.

– Nie uwierzyliście mi, wiem. Po wszystkim, czego się dowiedziałem o waszym pueblo, rozumiem, że nie śmieliście mieć nadziei, że mogę wydać inny wyrok niż śmierć. – Pułkownik przez moment spuścił wzrok, wpatrując się w swój kubek wina. – Rozmyślnie nie powiedziałem niczego, co mogłoby wam dać choćby cień nadziei, bo musiałem rozstrzygnąć dylemat. – Odstawił naczynie i oparł się dłońmi o blat, prostując w fotelu. – Tak jak powiedziałem tam na placu, ci dwaj alcalde wprowadzili tu rządy bezprawia. Ich oskarżenia wobec Zorro, o napaści czy na nich, czy na żołnierzy nie powinny mieć racji bytu, skoro chodziło o nieuzasadnione podatki czy wyroki. Gdybym więc miał całkowicie wolną rękę, zapewne uniewinniłbym Zorro.

Popatrzył wprost na Diego, ale ten nie zmienił wyrazu twarzy, nie przytakując mu i nie przecząc. Młody de la Vega dostatecznie dobrze znał prawo, by wiedzieć, jakimi mozliwościami dysponuje wysłannik króla.

– Ale nie mogłem decydować swobodnie – ciągnął dalej Risendo. – Wyrok na Zorro zapadł już wcześniej i choć wydali go łajdacy, nie mam władzy, by go uchylić. Poza tym, doña, uwierzcie mi, że tak będzie bezpieczniej dla waszego męża. Ma całe pueblo świadków, że go uniewinniłem! Nikt już nie będzie mógł go oskarżyć! – Uśmiechnął się szeroko. – Poza tym… wydało mi się sprawiedliwe, by jednak poniósł jakąś karę za te wszystkie pocięte mundury, o których mi opowiedziano. Sądzę, że ta chwila na szafocie będzie wystarczającą nauczką dla waszego niesfornego męża – powiedział już bez uśmiechu. – By na drugi raz zastanowił się, zanim włoży maskę i przypomniał sobie, jak wy się dziś czuliście.

Diego już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale Victoria nie dała mu dojść do słowa.

– A czemu sądzicie, że się nie zastanawiał? Że tu zawsze chodziło o coś więcej niż życie naszej trójki, bo o pueblo? O życie wszystkich, którzy tu mieszkają?

Risendo tylko uniósł brwi. Diego objął Victorię zdrowym ramieniem, czując, jak jego żona drży. On sam czuł się dziwnie słabo, ale i spokojnie.

– Cena była za wysoka – powiedział cicho. – Nawet nie wiecie, jak bardzo. Nie ze wszystkiego przez te lata spisano raporty.

– Ale ludzie pamiętają więcej – odparł pułkownik. – A doświadczenie nauczyło mnie, że gdy są przyparci do ściany, łatwo ich skłonić do całkowitej szczerości. Masz rację, że w raportach nie ma wszystkiego, a to co jest, nieraz zostało przeinaczone przez alcalde. Ale ludzie opowiedzieli mi prawdę o tym, co się tu działo, i to nie tylko za czasów tego de Soto. – Odetchnął głęboko, jakby odpędzając jakieś skojarzenia. – Przyznaję też, że wstrząsnęła mną wasza wczorajsza szczerość, doña. Gdybym miał jeszcze jakieś wątpliwości co do tego, jakimi ludźmi byli Monsangre i de Soto, to rozwialibyście je całkowicie. Muszę też was przeprosić. Obiecałem wam, że cała ta historia skończy się dla waszego męża bez cierpienia. Niestety, poniosło mnie w walce. – Wskazał kubkiem na temblak młodego de la Vegi.

– Nie tylko was poniosło – przyznał Diego.

Emisariusz uśmiechnął się.

– To było coś wspaniałego – odpowiedział nieoczekiwanie rozmarzonym głosem. – I dało mi pewność, że z czystym sumieniem mogę cię uniewinnić, skoro nie zabiłeś teraz mnie – dorzucił już ostrzejszym tonem.

– Gdybym to zrobił…

– To zapewne bujałbyś się teraz tam, na placu. A twoja piękna żona, zamiast zabrać cię zaraz do domu, szykowałaby ci nowe posłanie sześć stóp pod ziemią. Hidalgo dostał rozkaz, by cię powiesić, jeśli zginę. Może by cię oszczędził, gdyby był to wypadek. Ale tylko może. On nie miał powodu, by tak jak ja rozważać możliwość uniewinnienia.

Przez chwilę panowała cisza.

– Jak wy? – spytał don Alejandro, gdy milczenie się przedłużało. – Więc jednak wy mieliście jakiś powód, by uniewinnić mojego syna? Nie tylko to, że nie możecie mu udowodnić bycia Zorro?

Risendo tylko potrząsnął głową.

– Miałem wątpliwości, jaki wyrok powinienem wydać – odparł. – Bo z jednej strony miałem list gończy za banitą i oskarżenia spisane przez dwóch alcalde, a z drugiej… Z drugiej była na początku tylko moja ciekawość, jaka jest prawda.

– Tylko ciekawość? – spytał cicho don Alejandro.

Królewski wysłannik przez moment wpatrywał się w starszego caballero.

– Macie rację – powiedział wreszcie. – Powinniście poznać prawdę, zwłaszcza po tym, jak z wami rozmawiałem.

Oparł obie dłonie na stole.

– Moja matka was nienawidzi, señor de la Vega – stwierdził. – W jej ustach wasze nazwisko to obelga, dowód na nikczemność charakteru i moralny upadek. Gdy zostałem oficerem, domagała się ode mnie, bym was odszukał i zemścił się za jej poniżenia i krzywdy. Wbijała mi to do głowy przez lata. Gdyby tu była… Nawet nie wiecie, ile macie szczęścia, że ona nie wie, jakie dostałem zadanie! – roześmiał się nagle, ale bez wesołości. – Ja z kolei sądziłem, że próbowaliście odkupić błąd swego brata, zabezpieczając los jego bastarda.

Don Alejandro przechylił się gwałtownie w stronę pułkownika.

– Chcecie powiedzieć, że jesteście synem Alphonse? – spytał.

– Nie. – Risendo potrząsnął głową. – Choć długo sądziłem, że nim jestem, bo ilekroć moja matka była mną rozczarowana, słyszałem od niej, że powinienem nosić właśnie takie nazwisko. Wiem też, że znali się, bo spotkali pewnego lata w miejscu zwanym San Isidore.

– San Isidore? Alphonse był tam dowódcą presidio, nim wysłano go do Nowej Hiszpanii.

– Wyjechał i zginął, czyż nie? Na lata przed tym, nim się urodziłem – przypomniał pułkownik. – Ale gdy dowiedziałem się o tej znajomości, uroiłem sobie, że jesteśmy krewnymi, kuzynami… Jadąc tutaj miałem nadzieję, że dzięki wam zdołam do niego dotrzeć, dowiedzieć się, czemu się mnie wyrzekł. Jednak zamiast tego poznałem nazwisko mego prawdziwego ojca. A przynajmniej człowieka o wiele lepszego niż ten, którego sobie wyobraziłem przed laty. A po tym, co mi wczoraj powiedzieliście, zrozumiałem też, czemu wyznaczyliście tamtą pensję dla mnie, nie dla niej.

Starszy caballero przyjął to wyznanie lekkim pochyleniem głowy. Risendo uśmiechnął się znowu.

– Jednak zanim tu przybyłem – ciągnął – tak jak ona uważałem to za jałmużnę. I może byłbym takim mściwym durniem, jakim chciała mnie widzieć, gdyby nie Diego! – parsknął, nagle rozbawiony, lecz za chwilę spoważniał. – To wszystko to twoja zasługa, mleczny bracie!

– Mleczny bracie?! – zdziwił się Diego.

– Nie wiedziałeś tego? Spotykamy się po raz trzeci, nie drugi. Don Alejandro… – Pułkownik zwrócił się do caballero.

Starszy mężczyzna westchnął ciężko.

– Na moje życzenie Inez Risendo, wdowa po sierżancie, zamieszkała wraz z dzieckiem wśród służby w rodzinnym domu twojej matki, Diego – wyjaśnił. – Kiedy się urodziłeś, twój dziadek uznał, że sprowadziłem ją, by zgodnie ze zwyczajem została twoją mamką i zatrudnił ją do tego. Odeszła zaraz po moim powrocie… – Don Alejandro uznał, że lepiej będzie jeśli przemilczy, co wydarzyło się tamtego dnia. Kątem oka dostrzegł, że wysłannik na moment zaciska szczęki. – Zanim opuściliśmy Hiszpanię, zadbałem, by zostawić dla jej syna pewien fundusz na zabezpieczenie przyszłości.

– Zaś ja dowiedziałem się o tym po latach – dodał Risendo. – Ale, jak mówiłem, jeśli nie jestem tym człowiekiem, którego próbowała zrobić ze mnie moja matka, jeśli nie jestem chciwym, mściwym draniem, to dlatego, że kiedyś potraktowałeś mnie z szacunkiem, Diego. Tamtego dnia, gdy moja szpada się złamała, dałeś mi swoją broń, abym mógł zakończyć ten pojedynek i stanąć do następnego. Ty, de la Vega. Dzięki tobie tamten turniej sprawił, że dostrzeżono mnie na dworze. Znalazłem protektora, awansowałem szybciej niż inni… W końcu poszedłem do Kendalla. – Sięgnął po kubek z winem. – Jak się właśnie okazało, nauczyłem się od niego za mało, jeśli idzie o szpadę. Ale w innych sprawach…

– Był mądrym człowiekiem… – powiedział cicho Diego.

– Dość mądrym, by pomóc mi odnaleźć własną drogę – odparł pułkownik. – Nauczyć, bym umiał dostrzec więcej, niż się w pierwszej chwili wydaje.

Przez chwilę w gabinecie panowała cisza, zakłócana tylko stłumionym hałasem z placu. Pułkownik pierwszy otrząsnął się z zadumy.

– Ludzie na was czekają – stwierdził. – A skoro spytałeś o przyszłość Los Angeles, Diego, to popsuję wam jutrzejszą niespodziankę. Jeśli chcesz wiedzieć, jeśli chcecie wiedzieć – poprawił się – to mam zamiar ogłosić, że właśnie wy, don Alejandro, obejmiecie teraz stanowisko alcalde. Jesteście chyba najlepiej zorganizowanym człowiekiem w tym pueblo i macie dość doświadczenia, i jako dowódca, i hacjendado. Doprowadzenie tutaj wszystkiego do ładu nie powinno przekraczać waszych możliwości.

Starszy caballero tylko skinął głową, godząc się z nowym zadaniem.

– Zaś ty, Diego – pułkownik zwrócił się do jego syna – pomożesz ojcu wyszkolić żołnierzy. Po tym, co pokazałeś dziś na placu, nikt nie powinien mieć wątpliwości, że nauczysz ich przynajmniej lepiej walczyć. Razem może uda się wam coś osiągnąć z tą bandą oferm, jaka udaje tutaj garnizon. Słowo daję, w życiu nie widziałem takich łajz! Za samo to de Soto powinien był stracić stanowisko! Nic dziwnego, że Zorro musiał się uganiać po okolicy za bandytami, skoro tutejszy sierżant umie machać tylko łyżką!

– Mendoza nie jest taki zły… - zaprotestował Diego.

– Nie jest zły jako sierżant! Ale nikt nie oczekuje od wołu, by latał, czyż nie? A on jest właśnie takim wołem. Solidnym, lojalnym żołnierzem, ale bez polotu! Danie mu samodzielnego dowództwa, to proszenie się o kłopoty! – irytował się Risendo. – Tak czy inaczej – zreflektował się – zajmiesz się tymi ludźmi. Od jutra to twoja w tym głowa, by Zorro nie był już potrzebny do łapania desperados!

Podniósł się zza biurka. De la Vegowie też wstali.

– Wracajcie do domu, don Alejandro – powiedział. – I wy także, doña, z waszym niesfornym mężem. – Uśmiechnął się, wskazując na Diego.

Victoria nie odpowiedziała mu uśmiechem. Nadal milczała i oczy pułkownika nieznacznie się zwęziły. Obszedł biurko.

– Wasza duma i odwaga są godne pałaców Madrytu, doña – powiedział.

Skłonił się przed nią, niczym przed damą z królewskiego dworu. Victoria, zaskoczona, dygnęła tak, jak uczyła ją Maria. Risendo delikatnie ujął ją za rękę i uniósł jej dłoń do pocałunku.

– Wybaczcie mi, doña de la Vega. Wybaczcie mi wszystko, co przeze mnie musieliście znieść przez ostatnie dni – poprosił.

– Nie… nie wiem…

– Rozumiem. Nie będę się wam już naprzykrzał, doña. Chcę tylko, byście wiedzieli, że gdybym mógł, zrobiłbym wszystko, by tamci łajdacy zapłacili za waszą krzywdę. Że zrobię wszystko, by zapłacili.

W głosie i wyrazie twarzy Risendo była jakaś przerażająca obietnica i Diego zdał sobie sprawę, że tamtego dnia w gospodzie kapral lansjerów odczytał jedynie informację o uwięzieniu żołnierzy Monsangre, bez słowa o tym, jakie wydano wyroki.

Jeśli don Alejandro pomyślał o tym samym, ukrył to dobrze, bo wsparł się na ramieniu Felipe i skierował do drzwi.

Pułkownik wyprzedził caballero, by stanąć na progu. Znów się uśmiechał, przyjazny i zadowolony.

– Pewnie zajmie to wam jeszcze trochę czasu – oznajmił sięgając do klamki – bo czekają na was tam za bramą z gratulacjami, ale czas, byście wrócili już do domu.

X X X

Hidalgo wszedł niemal bezszelestnie przez drzwi prowadzące do aresztu. Risendo stał na środku gabinetu z przechyloną głową, wsłuchując się w szum na zewnątrz. Gwar zebranego tłumu przycichł na moment, zapewne gdy de la Vegowie przekraczali bramę garnizonu, i zaraz eksplodował wiwatami.

– Ryzykowałeś – zauważył Julian.

Pułkownik potrząsnął głową.

– Mniej, niż się może wydawać – odparł. – Przez te wszystkie lata Zorro nikogo nie zabił.

– Nikt też nie zaprowadził go na szafot. - Krzywy uśmiech porucznika nadał jego twarzy szyderczy wyraz.

Gilberto podszedł do kredensu i zaczął znów przeglądać stojące tam butelki brandy. Hidalgo oparł się o ścianę obok mebla.

– Właściwie… – zaczął. – Właściwie to dlaczego taki wyrok?

– Słyszałeś, co im powiedziałem?

– Tak. Rozbawiłeś mnie tą mową o sprawiedliwości i dylematach. Od kiedy ograniczają cię wyroki wydane w takich zapadłych dziurach?

Risendo popatrzył z ukosa na przyjaciela.

– Od kiedy tak uznałem – odparł chłodno. – To, co im powiedziałem o sprawiedliwości, było prawdą.

– Wybacz. – Hidalgo pochylił głowę.

Pułkownik przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, nim też oparł się o mebel i zapatrzył w okno, zza którego wciąż dobiegały odgłosy świętowania.

– Miałeś rację mówiąc, że stary de la Vega mógłby nam utrudnić rozrachunki z gubernatorem – powiedział – a nie mogłem go posłać na szafot jako wspólnika Zorro, choć tylko tak zamknąłbym mu usta. Gdybym to zrobił, musiałbym posłać za nim wszystkich pozostałych caballeros i pewnie jeszcze tutejszego księdza, bo inaczej ścigaliby nas za to aż do Madrytu! – prychnął. – Zresztą… nie lubię niezamkniętych rachunków, ale tego nie powinienem spłacać egzekucją – dodał ciszej.

– A młody? – spytał porucznik. – Czemu go po prostu nie puściliśmy? Mogłeś go później namówić na towarzyski pojedynek, bez ryzyka, że spróbuje się ciebie pozbyć! Albo czemu nie ogłosiłeś, że go ułaskawiasz?

Jego dowódca i przyjaciel znów milczał przez dłuższą chwilę.

– Uznałem, że powinienem go choć trochę ochronić – powiedział w końcu. – Wiesz, przez te wszystkie lata przyzwyczaiłem się do myśli, że mam krewniaka, kuzyna. To, jak się odnosił do mnie wtedy na turnieju, sprawiło, że… – urwał i wzruszył ramionami. – Nieważne. Gdybym uniewinnił Zorro, znalazłoby się pewnie sporo chętnych, by się z nim policzyć. Z jego rodziną także. Tak jak jest, wyjdzie im na dobre.

Wyprostował się i spojrzał na Juliana.

– Uprzedź ludzi, że jutro ruszamy do Monterey i będziemy się śpieszyć. Czas zostawić to pueblo i zająć się tym, co naprawdę jest ważne.

Hidalgo ani drgnął.

– Jeszcze jedno pytanie – rzucił. – Pojedziemy jeszcze do de la Vegów?

– Po co?

– Stary musi wiedzieć więcej o twoim ojcu. Nie chcesz go przesłuchać?

Risendo pokręcił głową.

– Pół godziny temu był pewien, że powieszę mu syna – odparł. – Czy dziś, czy jutro, to nie będzie dobra pora na opowieści starego żołnierza. Za kilka dni napiszę do niego grzeczny list, prosząc, by podzielił się ze mną wspomnieniami o swoim podwładnym. Ręczę ci, że nim opuścimy Monterey, dostanę epistołę, w której spisze dla mnie wszystkie wspólne bitwy, przemarsze czy przygody w koszarach.

Julian tylko kiwnął głową, ale nim ruszył do drzwi, pułkownik wyciągnął w jego stronę szklaneczkę. Przyjął ją i pozwolił, by nalał mu brandy.

– Czas na Monterey! – powiedział, unosząc ją w toaście.

Gilberto Risendo odpowiedział takim samym gestem, ale nie wypił całości. Przytrzymał przez chwilę uniesioną szklankę i popatrzył na złocisty alkohol.

– I niech piekło zamarznie, jeśli zrobię coś, co będzie po myśli mojej matki! – oznajmił, nim wypił resztę.

X X X

Don Alejandro po raz kolejny obrócił się na posłaniu, ale w końcu poddał się i usiadł. Tonik doktora Hernandeza okazał się skutecznym lekarstwem na słabość, jaka ogarnęła go w południe, ale teraz jego działanie nie pozwalało mu zasnąć. Nocna cisza w hacjendzie wydawała się dzwonić w uszach, dziwna i obca.

Risendo miał rację, ostrzegając, że powrót do domu zajmie sporo czasu. Kiedy rozmawiali w garnizonie, na placu pueblo szykowała się fiesta. Zaimprowizowano niewielką orkiestrę, Pilar i Alicia uwijały się z dzbankami wina na werandzie gospody, inne kobiety przyniosły z domów poczęstunek… Po tym wszystkim, co się wydarzyło przez ostatnie dni i kiedy zniknął strach przed królewskim wysłannikiem, ludzie z Los Angeles chcieli podzielić się ze sobą swoim zdumieniem i radością. Przede wszystkim jednak chcieli uczcić ocalenie młodego de la Vegi i kiedy tylko Diego znalazł się na placu, przywitano go owacją. Tylko obecność ojca z jednej, a Victorii z drugiej strony sprawiła, że miał wokół siebie odrobinę przestrzeni niezbędnej, by ochronić zranioną rękę.

Jednak de la Vegowie nie mieli dość sił, by uczestniczyć w świętowaniu. Don Alejandro jeszcze teraz skrzywił się na wspomnienie hałasu, radosnych krzyków i wiwatów, a dla Diego musiało to być jeszcze trudniejsze. Nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie padre Benitez. Kapłan wpierw zarządził przejście do kościoła, by dać im czas na dziękczynną modlitwę, a potem nakłonił zebranych do świętowania bez obecności młodego de la Vegi. Ale i tak wracali do domu otoczeni przez służbę i vaqueros, więc trochę czasu minęło, nim don Alejandro przekonał wszystkich, że jego syn potrzebuje w tej chwili spokoju.

Teraz, gdy został sam, myśli starszego mężczyzny wciąż wracały do wydarzeń z południa, wprawiając jego serce w nerwowe drżenie. Skoro jednak nie mógł zasnąć, wstał i ruszył do biblioteki. Książka, kieliszek brandy… Cokolwiek, co pozwoli mu poczuć się znów jak w domu i odsunąć w pamięci godziny oczekiwania z poprzedniej nocy i widok syna na szafocie.

Smuga światła pod drzwiami pokoju Diego sprawiła, że przystanął i uchylił je ostrożnie. Paliła się jedna świeca na biurku. Wszedł więc, starając się stąpać jak najciszej. Jego syn potrzebował snu i odpoczynku.

Diego leżał na spiętrzonych poduszkach, trzymając ranną rękę na piersi, w chuście temblaka. Victoria skuliła się obok, w jego cieniu i jej obecność zdradzało tylko ramię obejmujące męża. Wydawali się spać głęboko, więc starszy caballero usiadł na stojącym w pobliżu krześle. W tej chwili doskonale rozumiał, czemu niedawno jego syn spędzał noce pod drzwiami pokoju Victorii. On też czuł się lepiej, widząc jak teraz miarowo oddycha i wiedząc, że jego zamknięte oczy oznaczają tylko czasowy sen, nie ten wieczny.

Mógłby siedzieć tak przy tej dwójce młodych aż do świtu, patrząc, jak śpią…

– Nie śpię, ojcze – odezwał się półgłosem Diego. – Właśnie skończyliśmy rozmawiać.

– Myślałem…

– Nie mogę zasnąć.

– Żadne z nas nie może. – Victoria podniosła głowę z poduszki.

Don Alejandro uśmiechnął się mimowolnie i przysunął się z krzesłem bliżej.

– Jesteście, jesteśmy – poprawił się – bezpieczni.

– Wiem. To tylko gorączka – odparł Diego. – Chyba.

Victoria usiadła, otulając się kołdrą.

– Felipe właśnie poszedł po lekarstwo na to – powiedziała.

Don Alejandro dotknął czoła syna. Rzeczywiście miał lekką gorączkę, zrozumiałą po zranieniu i tym, przez co przeszedł.

– Chyba? – spytał starszy de la Vega.

Diego pokręcił głową, nie otwierając oczu.

– Chyba – powtórzył. – Nie chcę myśleć o możliwych koszmarach.

Victoria zsunęła się z łóżka i wyszła z pokoju. Wróciła parę chwil później niosąc szklaneczkę brandy dla starszego caballero.

Don Alejandro upił z przyjemnością łyk i odstawił. Przypomniał sobie, że jakiś czas temu chciał natrzeć synowi uszu za rezygnację, z jaką poddał się aresztowaniu, ale w tej chwili nie potrafił wykrzesać z siebie tamtej złości. Zresztą, wszelkie wymówki straciły sens.

Siedzieli w milczeniu przez dłuższą chwilę, kiedy Diego odezwał się znowu.

– Miałeś rację, ojcze – powiedział.

– W czym?

– Tamten pojedynek mógł mieć tylko jedno zakończenie. – Młodszy mężczyzna mówił powoli, znużony. – De Soto nie zostawił mi wyboru. Nazwał mnie Zorro. Gdybym zwlekał czy się zawahał, zginęlibyśmy wszyscy. Musiałem go zabić.

W głosie Diego mimo zmęczenia był jakiś głęboki spokój i don Alejandro zrozumiał, że jego syn pogodził się ze śmiercią alcalde i tym, że nie czuł się z jej powodu winny. To nie wyjaśniało, czemu nie próbował uniknąć egzekucji, ale starszy de la Vega nie miał zamiaru o to pytać.

Felipe wszedł do pokoju niosąc na tacy cztery kubki. Jeden z nich podał Victorii.

– Twoje zioła na gorączkę – oświadczyła przekazując go mężowi.

Diego podziękował uśmiechem i wypił napój. Felipe siadł przy łóżku i zasygnalizował coś. Młody de la Vega tylko pokręcił głową.

– Nie wiem – powiedział. – Nie chcę o tym dziś decydować. Zobaczymy, co będzie dalej.

Gesty chłopaka stały się bardziej miękkie, pytające.

– Zobaczymy – powtórzył Diego. – Ja… – urwał i ziewnął.

– Poprosiłam Felipe, by dodał ci też nasennych – wyjaśniła Victoria.

Jej mąż odpowiedział uśmiechem, z miną wyrażającą zarazem zdumienie i uznanie, ale zaraz osunął się nieco niżej na poduszkach, zasypiając.

– Poprosiłam, by zrobił je dla nas wszystkich – dodała, odstawiając na stół drugi pusty kubek. – Potrzebuję tego snu. Wszyscy potrzebujemy.

Oparła głowę o poduszkę zamykając oczy. Don Alejandro potrząsnął głową. Nawet jeśli pozostałe dwie porcje naparu miały być dla niego i Felipe, nie chciał zasypiać. Wolał wraz z chłopcem siedzieć przy łóżku syna i synowej, choćby do białego dnia, zadowolony z tego, że są bezpieczni w domu.


CDN.