XII

Rano, po kontrolnych badaniach i po napojeniu go podwójną dawką eliksiru słodkiego snu, Harry zdołał w końcu zasnąć. Był wdzięczny za opiekę Pani Pomfrey, a zwłaszcza za to, że eliksir niwelował sny. Nie musiał więc obawiać się koszmarów.

Pierwszą rzeczą, którą poczuł po przebudzeniu, było przyjemne ciepło i dobrze znany mu zapach. Uśmiechnął się delikatnie i rozchylił powieki. Wolną ręką sięgnął na stoliczek nocny i zabrał z niego okulary, które wsunął sobie na nos.

Świat stał się wyraźniejszy. Mógł więc przyjrzeć się twarzy, śpiącego na jego brzuchu, Dracona. Jego dłoń, kurczowo zaciśnięta na tej należącej do Harry'ego znajdowała się gdzieś pomiędzy szyją blondyna a bokiem Gryfona.

Chłopak nie miał serca go budzić, więc uniósł wzrok na okno, naprzeciw swojego łóżka. Robiło się szaro, więc musiało być już po południu. Zastanawiał się, od której Malfoy przebywał w skrzydle szpitalnym bo fakt, że zmorzył go sen mógł świadczyć tylko o tym, że był tutaj od przynajmniej kilku godzin. Męczyła go też świadomość, że najprawdopodobniej to Snape poinformował Dracona, że Harry przebywa w skrzydle szpitalnym. Według niego, cała ta sytuacja była mocno przekoloryzowana i nie było potrzeby umieszczania go pod opieką pielęgniarki, a już na pewno martwienia Malfoy'a.

Westchnął ciężko, przenosząc znów wzrok na pogrążoną we śnie twarz przyjaciela i wolną ręką zaczął przeczesywać jego aksamitne blond kosmyki.

Minęła może godzina która, jeśli Harry miałby wybór, mogłaby trwać w nieskończoność, gdy jego idylla została zakłócona przez gwałtowne skrzypnięcie drzwi wejściowych i odgłos szybkich kroków, zagłuszanych jedynie nerwowymi szeptami. Potter leżał na ostatnim z łóżek, a od drzwi oddzielała go kotara, jednak wcale nie musiał widzieć, żeby wiedzieć, kto właśnie zmierza w jego kierunku. Przesunął dłoń na ramię Ślizgona, delikatnie nim potrząsając, by go obudzić. Efekt był natychmiastowy, piękne, szare tęczówki ukazały się światu, od razu skupiając się na twarzy przyjaciela, który gestem głowy wskazał w stronę, z której dobiegał hałas.

Malfoy uniósł jedną brew, krzywiąc się brzydko i wyprostował plecy przeciągając się.

W tym momencie kotara gwałtownie się rozsunęła, a w jej miejscu pojawił się rudy młodzieniec w towarzystwie kasztanowowłosej dziewczyny.

– Harry, McGonagall powiedziała nam, że jesteś w szpitalu! – wybuchł od razu Ron, przeczesując spojrzeniem przyjaciela, jakby szukając śladów bójki, albo innego ataku.

– Niepotrzebnie, nic mi nie jest – odparł spokojnie, podciągając się do pozycji siedzącej.

– Harry, nie ukrywaj przed nami prawdy. Gdyby nic się nie stało, nie byłoby potrzeby, żeby umieszczać cię w skrzydle szpitalnym – odezwała się Hermiona, przenosząc wzrok na Malfoya. – Ym… nie zrozum mnie źle, ale ty co tu robisz?

– Słucham? – Ślizgon spojrzał na nią z mieszaniną niedowierzania i złości.

– McGonagall poinformowała nas o stanie Harry'ego, jak tylko się o tym dowiedziała, a jest opiekunem Gryffindoru, więc nie rozumiem, skąd ty wiedziałeś o tym wcześniej…

– Mionka co…? – Ron spojrzał na nią wyjątkowo tępo, ale niemal natychmiast złapał haczyk i przeniósł oskarżycielsko wzrok na Ślizgona. – Jeśli to twoja wina, że…

– Na rany Merlina – wybuchł Harry. – Naprawdę, wystarczy wam tylko kilka sekund, żeby wszcząć kolejną awanturę!? Ty się nie odzywaj – warknął w stronę Dracona widząc, że ten chce odgryźć się dwójce Gryfonów. – Po prostu źle się poczułem u Snape'a, zwyczajne zmęczenie, a on, skoro jest nauczycielem nie mógł tego zignorować i mimo, że tak naprawdę nic mi nie jest, polecił pani Pomfrey, by miała na mnie oko. Nie wiem, co was tak dziwi. Gdyby naprawdę by mi się coś stało, Snape mógłby umyć ręce od całej tej sytuacji. Przecież zadbał o moje bezpieczeństwo i przekazał mnie w ręce specjalisty. Ot, całe halo!

Harry przesunął spojrzeniem po twarzach całej trójki. Ron wyglądał na przekonanego, Hermiona, jakby chciała zadać jeszcze mnóstwo pytań, a Dracon, no cóż, jego mina świadczyła o tym, że Snape zdążył mu już przekazać jakieś informacje.

– Jesteś pewien, że to tylko zmęczenie? – odezwała się po chwili Hermiona.

– Tak, pani Pomfrey mówi, że poświęcam za dużo czasu na przygotowania do Turnieju.

– Wybacz Harry, nie zdawałam sobie sprawy… – dziewczyna wyglądała na naprawdę skruszoną.

– Przecież to nie twoja wina, Mionka – uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. – A poza tym, teraz czuję się naprawdę dobrze, przypuszczam, że jeszcze dziś zostanę wypisany.

– Byłoby świetnie, musimy w końcu zagrać nasz mecz Quidditcha – wtrącił się Ron, który niemal natychmiast został wgnieciony w posadzkę spojrzeniem trzech par oczu. Harry spojrzał na niego z mieszanką politowania i zdziwienia, Hermiona ze złością, a Draco z obrzydzeniem.

– Weasley, czy w twojej pustej głowie jest chociaż zalążek mózgu? – blondyn prychnął w niedowierzaniu.

– A ty na co się wtrącasz? Nie wiadomo, czy jego zły stan nie jest twoją winą… W końcu czego innego się spodziewać po wężu? – dodał, patrząc na blondyna wyzywająco.

– Nie mierz mnie swoją miarą, Weasley… – warknął Ślizgon.

– Moją miarą? Mam ci przypomnieć ile razy groziłeś Harry'emu w mojej obecności? Pewnie drugie tyle, gdy tylko widziałeś go samego!

Hermiona spoglądała nerwowo na obu z nich, zaraz przenosząc błagalne spojrzenie na Pottera. Harry westchnął cicho. Szczerze mówiąc, nie miałby nic przeciwko, gdyby ta dwójka się wspólnie pozabijała. Naprawdę miał dość ich wiecznych kłótni, a skrzydło szpitalne było nawet całkiem dobrym na to miejscem…

Wywrócił oczami i wyciągnął rękę, delikatnie ujmując dłoń Malfoya, co natychmiast wytrąciło go z równowagi. Szare tęczówki zwróciły się w jego stronę, więc Gryfon pokręcił przecząco głową. Uczeń nie wyglądał na zadowolonego, ale z powrotem zajął miejsce na stołku, koło łóżka szpitalnego.

Ron jednak nie wyglądał, jakby miał tak szybko odpuścić, zresztą widok Harry'ego, interweniującego w taki sposób, chyba jeszcze bardziej go rozwścieczył.

– Co jest między wami, zachowujecie się… – zaczął wściekle, nie kryjąc obrzydzenia.

– Jeśli cię nie wypiszą, przyjdziemy jeszcze wieczorem – powiedziała szybko Hermiona, zaciskając mocno dłoń na przedramieniu rudzielca. Wzrok miała utkwiony w dłonie chłopców, które mimo, iż nie były już splecione, nadal znajdowały się dość blisko siebie. Nie tracąc jednak niepotrzebnie czasu, odwróciła się na pięcie i pociągnęła, prawie nie protestującego Gryfona, w stronę drzwi.

– Nic nie mów – westchnął Harry, opadając ciężko na poduszki. – Sam widzę jacy są.

– Niesamowite osiągnięcie, należy ci się za to order – mruknął blondyn, zaplatając ręce na piersi.

– Nic na to nie poradzę…

– A wczorajsza sytuacja niczego cię nie nauczyła – mruknął ironicznie chłopak. – Zresztą, mniejsza o Wszarza, powiedz mi lepiej, co się stało u Snape'a.

– Co ci powiedział?

– Niespecjalnie wiele. Tylko, że ćwiczyliście oklumencję.

– Hm, w sumie tak było… ale dostałem jakiejś wizji – mruknął, krzywiąc się nieznacznie.

– Wizji? Jasnowidziałeś?

– Nie, Snape powiedział, że zobaczyłem przeszłość – pokręcił głową. – Niestety nadal nie mam talentu do wróżbiarstwa – zaśmiał się w wymuszony sposób. – Widziałem… sam nie wiem… Snape nie chciał mi wczoraj tego wytłumaczyć – jego ciałem wstrząsnął mocny dreszcz – widziałem… dosłownie rzeź.

Draco, widząc jak twarz jego przyjaciela przybiera trupio szary kolor, przerwał przyjacielowi.

– W porządku, nie rozmawiajmy już o tym.

Gryfon przytaknął tylko głową z wdzięcznością i zacisnął powieki, chcąc odgonić od siebie te obrzydliwe myśli. Siedzieli pogrążeni w ciszy do czasu, aż pani Pomfrey przyszła skontrolować stan Harry'ego. Uznała, że nie ma już potrzeby przetrzymywać go w łóżku szpitalnym i wygoniła ze skrzydła, polecając mu więcej snu.

Kolejne kilka dni minęło chłopakowi w spokojnej rutynie. Codziennie, o godzinie dwudziestej, kontrolował swój eliksir, Hermiona i Ron dawali mu więcej swobody, wyraźnie obawiając się o jego stan. On sam czuł się już bardzo dobrze, nie miewał wizji, a całe noce przesypiał bez problemu. Draco dbał o to, by jego umysł zajęty był pożytecznymi rzeczami, lekcjami, turniejem i sporadycznie dodatkową nauką. Starał się też przekonać Pottera do wspólnych ćwiczeń oklumencji, jednak ten zwykle zmieniał temat rozmowy udając, że nie słyszy propozycji chłopaka.

Podczas piątkowej kolacji Gryfon automatycznie zajął swoje miejsce przy stole Slytherinu. Ślizgoni tego dnia mieli dodatkowe lekcje Historii magii, więc Harry przypuszczał, że nim wybudzą się na tyle, żeby dotrzeć do Wielkiej Sali minie dłuższa chwila. Nie chciał jednak zaczynać posiłku w samotności, więc wyciągnął podręcznik do OPCM'u chcąc przestudiować rozdział o czarnomagicznych zaklęciach.

– Bliznowaty, spójrz co znalazłem!

Gdy tylko usłyszał to zdanie, jakaś stara księga przygniotła jego podręcznik.

Harry uniósł pytające spojrzenie na przyjaciela, który zajmował właśnie miejsce naprzeciw niego.

– Przeczytaj – blondyn skazał różdżką jeden z akapitów.

Midgardsorm, Midhgardhsormr, Midgårdsormen, częściej nazywany Jormungandem, stworzenie, które według mugoli występuje w mitologii nordyckiej (jedno z dzieci boga Lokiego oraz gigantki Angerbody). W rzeczywistości Jormungand zamieszkiwał starożytne morza za czasów pierwszych czarodziejów. Uznawany jest za ojca wszystkich wężów, oraz pierwszego czarnomagicznego towarzysza. Często mylnie nazywany bazyliszkiem (wężem wyhodowanym przez Herpona Podłego, zdolnym zabijać ofiary spojrzeniem). Jormungand potrafił porozumiewać się w mowie ludzi a jego pierwszym właścicielem, a jednocześnie jedyną osobą, z którą rozmawiał był Aaron Stary (rywal Herpona Podłego). Nie jest znana data narodzin Midgardsorma, jednak uważa się, iż za czasów pierwszych czarnoksiężników, ów wąż miał około 200 lat, ta informacja nigdy jednak nie została potwierdzona. Pierwsze szkice wraz ze spostrzeżeniami wyszły spod ręki Aarona Starego, uważał on, iż wąż dzień za dniem rósł o kilka mikrometrów, a kilka dni przed śmiercią czarnoksiężnika gad sięgał prawie 33 jardów. Aaron Stary nie pozostawił po sobie wielu notatek na temat tego stworzenia, a jego syn, który stał się następnym właścicielem węża własnoręcznie go zamordował, obawiając się, że potwór może nigdy nie przestać rosnąć i, według listu Aarona Juniora - pożreć świat. Za spuściznę tego rodu uznaje się przepis na eliksir „Mutogardsormis", opracowany przez Aarona Juniora i pozostawiony przez niego na swoim łożu śmierci.

Następny, krótki fragment brzmiał:

Mutogardsormis - Eliksir opracowany przez Aarona Juniora (data narodzin i śmierci nieznana, średniowiecze). Pozwala na pozyskanie fizycznych cech i atrybutów mitycznego stworzenia Midgardsorm'a. Głównymi atutami są zdolność posługiwania się ludzką mową, niewiarygodna szybkość oraz przyrost masy ciała. Mimo, iż wzrost gada był bardzo powolny, osoba pod wpływem eliksiru w ciągu godziny może urosnąć od początkowych dwudziestu cali nawet do pięciu jardów. Efekt powinien trwać pełną godzinę, możliwe jest przedłużenie czasu działania, dzięki zażyciu kolejnej dawki mikstury (jedna uncja).

Harry jeszcze raz przestudiował wzrokiem tekst, po czym spojrzał na wyraźnie zadowolonego z siebie Dracona.

– Skąd to wziąłeś? – spytał, odchylając księgę tak, by zobaczyć jej tytuł.

– Z biblioteki. Trafiłem na nią całkiem przypadkiem.

„Starożytna magia i co jeszcze"? Naprawdę zainteresował cię ten tytuł?

– Przyzwyczaiłem się do tego, że czarodzieje nie są specjalistami w nazewnictwie – wzruszył ramionami. – A poza tym, potrzebowałem czegoś ciekawego na lekcję u Binnsa.

Im bardziej zbliżała się data jego zajęć ze Snape'm, tym większe czuł zdenerwowanie. Przez ostatnie kilka dni nawet nie próbował ćwiczyć oklumencji bojąc się, że wizje mogłyby powrócić, a Snape najwyraźniej nie zamierzał odpuścić mu szkolenia.

Po kolacji udał się do laboratorium, w którym przygotowywał swój eliksir. Na czas pracy odpuścił sobie nerwy i skupił się na wykonywanych czynnościach. Wiedział jak to zrobić i a praca nad eliksirem ułatwiała mu osiągnięcie spokoju ducha. Gdy jednak w pracowni pojawił się nauczyciel eliksirów, Gryfon podążył za nim jak na ścięcie. Spodziewał się, że ich lekcja będzie kompletną porażką i tak właśnie się stało. Severus jednak wydawał się w miarę spokojnie przyjmować porażki swojego ucznia.

Wraz z każdymi kolejnymi zajęciami Mistrz Eliksirów jednak stawał się coraz bardziej zniecierpliwiony. Brak jakichkolwiek chęci i prób opanowania oklumencji przez Pottera tylko wytrącały go z równowagi. Brunet pogodził się z tym, że i tak niczego nie uda mu się wskórać, a Snape przynajmniej mógł wyładowywać swoją frustrację na nim, atakując go niemal do nieprzytomności.

Praca nad eliksirem, mimo wszystko, szła chłopakowi niewiarygodnie dobrze. Sporadycznie otrzymywał jakieś suche porady lub, jeszcze rzadziej, pomoc Severusa i mimo, że czuć było między nimi zaciętą atmosferę, to każda taka sytuacja była dla Harry'ego warta więcej niż całe złoto Gringotta. Mógł nie lubić Nietoperza, mógł drzeć z nim koty i być przez niego niemal torturowany na ich lekcjach, ale jednocześnie był świadom tego, że mężczyzna jest najwybitniejszym Mistrzem Eliksirów jakiego znał.

Draco zaczął zasypywać Pottera mnóstwem dodatkowych ćwiczeń i lekcji. Chciał wykorzystać każdą wolną chwilę chłopaka na nadrobienie zaległości, które powstały przez odłożenie wieczornych spotkań w salonie Slytherinu i mimo, że blondyn był wymagający i niecierpliwy, Harry nie miał serca się na niego gniewać, wiedział, że przyjaciel robił to również dlatego, by zająć czymś jego głowę i szczerze mówiąc, naprawdę mu się to udawało. Harry znów podciągnął się w nauce, opanował kilka nadprogramowych zaklęć i chłopcy nawet powrócili do studiowania czarnomagicznych ksiąg. Jedynymi rzeczami, które jednak nadal frasowały Gryfona, były dwa problematyczne składniki, które musiał zdobyć w najbliższym czasie.

Pozyskanie płatu z serca wilka było chociaż w teorii proste, a przynajmniej w miarę wykonalne, ale Harry nie miał pojęcia skąd wziąć krew dziewicy. Draco, co prawda obiecał mu w tym pomóc, ale jak na razie Gryfon nie widział postępów.

W końcu nadeszła noc, podczas której Potter planował zdobyć jeden ze składników. Nie powiedział Draconowi kiedy to się stanie, wolał, żeby chłopak niepotrzebnie się o niego nie martwił. Był uzbrojony z pelerynę niewidkę, mapę Huncwotów, swoją różdżkę oraz scyzoryk, który dostał o Syriusza na święta. Na wszelki wypadek spakował jeszcze eliksir uspokajający i uzupełniający krew, opanował proste zaklęcia leczące i wydawało mu się, że pogodził się z tym, co musi zrobić.

Kiedy przekroczył wrota Hogwartu, a po jego kostkach powiał mroźny, wieczorny wiatr, spiął mocno mięśnie prostując się wyraźnie. Podjął decyzję, nie miał już wyjścia.

Pewnym siebie krokiem ruszył przez błonia, w stronę zakazanego lasu. Noc była bardzo jasna, więc wyraźnie widział drogę. Unikanie wystających korzeni, albo starych gałęzi, leżących na ziemi nie stanowiło dla niego problemu, więc pierwsze kilka metrów drogi pokonał dość szybko. Las był też głośny, to dodawało mu otuchy. Słychać było odgłosy świerszczy, żab, ptaków i mnóstwa innych nocnych zwierząt, których chłopak nie mógł zidentyfikować. Nie wiedział jak głęboko musi zapuścić się w gąszcz, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że jego wędrówka może być bardzo, bardzo długa.

Nie spieszył się, patrzył uważnie przed siebie, pozwalając, by oczy przyzwyczajały się do coraz bardziej przytłaczającej ciemności. Nie chciał używać zaklęcia lumos, bojąc się, że może to odstraszyć potencjalną ofiarę. Im dalej się zapuszczał, tym las stawał się cichszy. Raz po raz dało się słyszeć pohukiwanie sów lub łamane pod łapami, czy kopytami suche gałęzie. Umysł Harry'ego był jednak cichy i spokojny, jego myśli dryfowały swobodnie, rejestrując każde poruszenie się w ciemności i każdy niepozorny dźwięk.

Szedł przed siebie, starając się tworzyć jak najmniej dźwięków, lawirował między przeszkodami tak, jakby szedł tą drogą już setki razy, a peleryna na jego plecach niemal nie zahaczała o żadne gałązki. Czuł się… dobrze, swobodnie, tak jakby właśnie tutaj miał być. Pozwolił swoim myślom powędrować w tym kierunku, nadal jednak pozostając czujnym.

Gdy długi czas później las znów zaczął się przerzedzać, Harry czuł, że znalezienie jego ofiary było już tylko kwestią czasu. Wyciągnął swoją różdżkę, jednocześnie czując dreszcz przechodzący po jego plecach. Nie wiedział, czy był on reakcją na strach czy ekscytacją na myśl o użyciu potężnej czarnej magii.

Miał wielką nadzieję, że spotka samotnego osobnika. Bardzo nie chciał babrać się z całą watahą. Przeczesywał wzrokiem teren, ściskając różdżkę i wstrzymując oddech za każdym razem, gdy w zasięgu jego wzroku przebiegało jakieś zwierze. Zobaczył kilka stworzeń, o których istnieniu nigdy nawet nie słyszał, ale nie chciał zajmować sobie nimi myśli. Przerzucał je na drugi plan, skupiając się tylko na swoim głównym celu…

i nagle go zobaczył.

Wilk, o pięknym, szarym umaszczeniu. Leżący na środku polanki. Zbłąkane światło księżyca, przebijając się przez korony drzew padało na jego ciało mozaiką. Harry zsunął z siebie pelerynę niewidkę i uniósł różdżkę, skupiając wzrok na zwierzęciu. Rozpoczął inkantację:

Ava…

Zauważył jednak coś, co wytrąciło go z równowagi. Klatka piersiowa zwierzęcia unosiła się i opadała nerwowo i ciężko, a sam psowaty wyglądał jakby cierpiał. Gryfon postanowił podejść. Im był bliżej, tym więcej szczegółów mógł wypatrzyć. Skóra osobnika była zadrapana, pogryziona, a sierść poszarpana i posklejana krwią. Gdy Potter podszedł za blisko, wilk odwrócił gwałtownie łeb w jego stronę, ukazując kły i warcząc ostrzegawczo. Widząc, że to nie zrobiło na potencjalnym wrogu wrażenia, postanowił wstać i uciec. Wyraźnie jednak nie miał na to sił. Próbował podnieść się na przednich łapach, jednak momentalnie ciężko upadł.

Potter podszedł tak blisko, by móc przyjrzeć się ofierze. To była wilczyca i, jeśli wierzyć lekcjom Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, w niedawnym czasie musiała powić młode.

– Broniłaś swoich małych? – spytał cicho, siadając koło suki i przyglądając się jej złotym oczom. Nie był pewien, czy to jego wyobraźnia, ale widział w nich mnóstwo smutku i cierpienia. – Chciałbym wierzyć, że nic im nie jest – kontynuował i ku jego zaskoczeniu wilczyca zawyła żałośnie. Może i była to tylko jego wyobraźnia, ale wierzył w to, że między nimi postała nić porozumienia. Niepewnie przybliżył dłoń do pyska zwierzęcia i widząc, że ta nie reaguje na ten gest agresją, zanurzył palce w szorstką sierść, przeczesując ją delikatnie. – Wiesz… przyszedłem cię zabić – mruknął do wilczycy, przyglądając się jej oczom. – Potrzebuję zdobyć składnik do eliksiru, który w sumie wcale nie jest nawet ważny… Planowałem odebrać twoje życie z tak trywialnego powodu, ale ty już umierasz. Walczyłaś o życie swoje młodych. To wartościowa śmierć.

Zamilkł po chwili, pozwalając wilczycy na spokojne łapanie ostatnich oddechów. Nie trwało to długo. Klatka piersiowa psowatej w końcu znieruchomiała, a ciało stało się bezwładne. Harry zanim jednak w ogóle się poruszył przeczekał w milczeniu długi czas.

W końcu zdecydował się zabrać to, po co przyszedł. Wyciągnął nóż i bez wahania, cięcie po cięciu zaczął zbliżać się do swojego celu. Nie przejmował się brudem, krwią, czy bestialstwem swoich czynów. Beznamiętnie, odcinając się od tego co właśnie robił, torował sobie drogę do serca zwierzęcia. Wyłamał zaklęciem żebra i wyciął to, po co przyszedł.

Nie czuł się sobą. Nie chciał też usprawiedliwiać się w taki sposób, ale… teraz w końcu dopuścił do siebie myśl, która ciążyła mu od pewnego czasu. Czuł, że się zmienia, że nie jest już tym samym Harry'm Potterem. Tym, który nigdy nie zdecydowałby się na tak okrutny czyn… niezależnie od powodu.

Pozostał na miejscu jeszcze chwilę, przyglądając się swojemu dziełu i w końcu zdecydował się zawrócić z powrotem do zamku.

Droga powrotna wydawała mu się niesamowicie dłużyć. Wiedział, ze idzie tą samą ścieżką, ale czuł, że każdy krok oddala go od powrotu do bezpiecznych murów zamku i jego życia.

W końcu jednak las znów zaczął się przerzedzać, a on rozpoznawać gęstwinę dzielącą ten teren z hogwardzkimi błoniami.

– Potter, na litość dementorów, nie wyłaź z zakazanego lasu… w takim stanie, prosto pod nos jednego z profesorów!

Gryfon zatrzymał się momentalnie, słysząc ten komentarz. Uniósł wzrok, jakby budząc się z transu i skupił go na postaci dorosłego mężczyzny, stojącego tuż przed nim. Rzeczywiście, był profesorem, ale jakiś cichy głosik w głowie Harry'ego mówił mu, że na szczęście był też Szalonookim Moody'm.

Mężczyzna zmarszczył swoją i tak pokiereszowaną już twarz, po czym uniósł różdżkę, oświetlając nią chłopaka.

– Coś ty tam robił, chłopaku?

Ku zaskoczeniu ucznia, Alastor wcale nie wyglądał na złego, albo specjalnie zaskoczonego, raczej… zaintrygowanego.

– Potrzebowałem pozyskać składnik… do eliksiru – odparł. Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że powinien być szczery z nauczycielem OPCM'u.

– I nie pomyślałeś o podstawowych środkach bezpieczeństwa?

– Ja…

– Dobra, do mojego gabinetu, Potter – zawyrokował Moody, po czym jeszcze raz spojrzał krzywo na Harry'ego i rzucił na niego zaklęcie czyszczące.

Chłopak nie miał zamiaru przeciwstawiać się byłemu aurorowi, grzecznie więc powędrował za nim.

Gdy znaleźli się już w pomieszczeniu, mężczyzna zamknął drzwi i rozsiadł się wygodnie, na jakiejś wielkiej skrzyni, uśmiechając się przy tym, o ile Harry mógł ocenić, dość paskudnie.

– Siadaj, Potter – warknął, wskazując wolne krzesło naprzeciwko niego i gdy tylko uczeń wykonał jego polecenie, pochylił się w jego stronę, wpatrując w zielone tęczówki. – Powiedz mi, coś ty tam zmajstrował w zakazanym lesie?

– Już mówiłem… szukałem składnika eliksiru – mruknął niepewnie.

– Składnika! Jakiego składnika? Po co musiałeś zapuszczać się do tak niebezpiecznego miejsca? Gdyby dyrektor się o tym dowiedział…

– Bez tego nie zdołałbym ukończyć drugiego zadania w Turnieju Trójmagicznym…

– Ach, turniej – na twarzy Moody'ego pojawił się uśmiech. – Jesteś pewien, że ci się uda?

– Jeśli tylko dokończę warzenie eliksiru… podejrzewam, że mogę zająć pierwsze miejsce.

Harry wcale się nad tym nie zastanawiał, nie wiedział nawet przecież, czy jego mikstura zadziała, ale czuł, że Moody właśnie tych słów od niego oczekiwał.

– Świetnie, Potter – mężczyzna klasnął w dłonie. – Zdradź mi, co to za eliksir.

– Nie wolałby profesor, żeby to pozostało niespodzianką? – mruknął niepewnie chłopak. Nie był przekonany czy zdradzenie Alastorowi tej tajemnicy, zwłaszcza, że główne skrzypce grał w niej prosfor Snape, było najmądrzejszym posunięciem.

Były auror wlepił spojrzenie swoich czujnych, przenikliwych oczu w ucznia, jednak po chwili z powrotem odchylił się do tyłu, opierając rękami o kanty skrzyni.

– Masz rację, Potter. Tak będzie zabawniej – skinął głową. – Napijesz się może czegoś? Wyglądasz na zmęczonego.

Mężczyzna nie czekając nawet na odpowiedź, pokuśtykał do starej szafki koło okna i wyciągnął z niej dwie szklaneczki i karafkę. Napełnił je półprzezroczystym płynem i wrócił na swoje miejsce, podając naczynie chłopakowi.

– Dziękuję – mruknął Harry, przyglądając się dziwnie wyglądającej cieczy. – Wie może profesor, która godzina? – spytał, w końcu ulegając i upijając łyk napoju. Smakował podobnie do rozcieńczonego soku dyniowego… i w sumie trochę tak wyglądał.

– Dochodzi piąta rano.

Chłopak, słysząc to, zastygł w bezruchu. To było niemożliwe… przecież to by znaczyło, że spędził w Zakazanym Lesie prawie sześć godzin… Może jego umysł znów spłatał mu figle i kilka godzin z jego życia uciekło mu w nieświadomości… ale to było niemożliwe… Całą drogę przecież był przytomny.

– Dopij do końca i idź spać, Potter – powiedział profesor, przywołując machnięciem różdżki kawałek pergaminu i pióro. Naskrobał szybko kilka słów, po czym podał papier uczniowi. – To zwolnienie z dzisiejszych lekcji, w razie, gdybyś chciał odespać te swoje nocne eskapady.

Chłopak spojrzał na mężczyznę z wielką wdzięcznością wypisaną w oczach, dopił płyn do końca i pożegnał się, dziękując za wszystko. Na korytarzu narzucił na siebie pelerynę niewidkę i ostrożnie przemierzył drogę do wieży Gryffindoru.

Gdy w końcu udało mu się dotrzeć do sypialni gryfonów, nie myśląc nawet o prysznicu, upadł na łóżko, potraktował zasłony zaklęciem przylepca i wyciszającym, po czym oddał się w chętne ramiona morfeusza.

Spojrzał ze wstrętem na małe, wąskie rączki opierające się na podłokietnikach i ze wściekłości zacisnął w pięści długie palce, raniąc skórę dłoni ostrymi pazurami. Gdy myślał o tym ciele czuł czystą, nienasyconą nienawiść.

Czuł się w tym ciele słaby.

Był słaby.

Zamknął oczy, chcąc odciąć się od nieprzyjemnych widoków a czując jakiś ciężar wpełzający na jego nóżki, oddał się marzeniom sennym.

Uniósł wzrok ku niebu, tej nocy kruczoczarnemu i zachmurzonemu. Wioska w której się znajdował była mała, pogrążona w ciemności i niczym niezmąconej ciszy. Czuł coś na kształt... radości? Nie, to złe słowo. Satysfakcji. Wszystko układało się wspaniale, czuł się wszechpotężny.

Wyciągnął rękę, opatrzoną długim czarnym rękawem, zakrywającym dłoń. I poczuł to. Moc, mroczne pokłady magii rozprzestrzeniły się tuż za jego plecami, jakby wypuszczone z okowów. Zaczęło mijać go około dwudziestu ludzi, odzianych w czarne płaszcze, zakapturzonych w taki sposób, żeby nie było widać ich twarzy. Ich magia muskała go, czuł ich złość, rozgoryczenie, radość, żądze. Mnóstwo sprzecznych emocji. Wiązał ich jednak cel i osoba, dzięki której mogli do niego dotrzeć.

Rozkoszował się akompaniamentem krzyków, płaczu, jęków i błagania. Chmury na niebie były tak przyjemnie zabarwione ognistą czerwienią i pomarańczem. Wyglądały tak, jakby to one tliły się w ogniu, a nie wioska, w której sercu właśnie stał. Magia wirowała w tym miejscu, tańczyła w rytm wykrzykiwanych w okół zaklęć, dla niego była namacalna. Wyciągnął przed siebie rękę, zsuwając z niej czarny rękaw. Rozprostował zgrabne, nieco blade palce i przeczesał nimi powietrze, przymykając z namaszczeniem powieki.

Nagle poczuł uderzenie w okolicach klatki piersiowej. Opuścił ze złością wzrok, na kobietę, która odbijając się od niego upadła na ziemię. Twarz miała umorusaną błotem, krwią, sadzą. Skąpaną w przerażeniu. Jak śmiała mu przerwać?

– Crucio.

Jego głos zniknął wśród gwaru, panującego w wiosce. Nie szkodzi. Nie musiał go słyszeć. Pełnię satysfakcji dawały mu wrzaski kobiety zwijającej się z bólu, tuż pod jego stopami.

Ku jego zniesmaczeniu, nie zapewniła mu jednak tak wiele rozrywki, ile po niej oczekiwał. Ledwie po kilkunastu minutach jej krzyk zmienił się w skrzek, szloch i jęki. Przestała być warta jego czasu.

Przerwał zaklęcie, nie dając jej nawet chwili odpoczynku, wykrzywił usta w grymasie, imitującym uśmiech, spojrzał na twarz kobiety, nie zastanawiając się nawet czy ją zapamięta, po czym wypuścił z różdżki śmiercionośny promień w kolorze tak głębokiej, pięknej zieleni…

Harry, z krzykiem na ustach zerwał się do pozycji siedzącej. Jego oczy były szeroko otwarte, załzawione i wbite w czerwoną kotarę, wiszącą na kolumienkach łóżka. Klatka piersiowa unosiła się i opadała ciężko i gwałtownie, a jego ciało zroszone było potem.

Jedno wspomnienie snu wystarczyło, żeby zrobiło mu się niedobrze. Przyłożył dłoń do ust, jednak na nic to nie pomogło. Nie miał nawet czasu szukać różdżki by cofnąć zaklęcie przylepca z zasłon. Przypuszczał zresztą, że i tak nie zdążyłby dobiec do łazienki.

Zawartość jego żołądka wróciła tą samą drogą, którą się w nim znalazła. Harry przycisnął palce do swoich ust, jednak gęsta maź przeciekała między nimi.

Nie mógł tego powstrzymać, a każda kolejna scena ze snu, powodowała następne fale nudności.

W końcu, gdy żołądek Harry'ego był kompletnie pusty, a on wymiotował już samą żółcią, zdołał odrobinę się uspokoić. Opadł na poduszki, zwijając się w kłębek i starając opanować konwulsje.

Ten sen… był tak realistyczny. Tak, jakby sam tam był, jakby… brał w nim udział.

Na samą myśl o tym poczuł jak żołądek ściska mu się boleśnie. Nie miał jednak już żadnej treści, której mógłby się pozbyć. Gryfon zaczął oddychać głęboko, starając się uspokoić i odgonić od siebie niepokojące myśli.

Trwało to długo, jednak w końcu, drżącą ręką wyciągnął spod poduszki swoją różdżkę. Oczyścił siebie i pościel z wymiocin, dłuższą chwilę siedząc jeszcze na łóżku i łapiąc powietrze do płuc.

W końcu, gdy poczuł się odrobinę lepiej, cofnął zaklęcie przylepca z kotar i drżącymi rękami rozsunął je.

Dormitorium było puste, a słońce przebijało się przez okno wieżyczki, świecąc mocnym, dziennym światłem. Poczuł ulgę, że nikt z jego domowników nie widzi go w tak podłym stanie. Wolnym krokiem pokuśtykał do łazienki, gdzie długie chwile spędził pod prysznicem, chcąc doprowadzić siebie i swoje myśli… do normy.