A więc w niedzielę pojechali do lasu, a potem sprawy przybrały dość nieoczekiwany obrót – chociaż kolejnego dnia Feliks, siedząc przy biurku w pracy z marzycielskim uśmiechem na ustach i śladem czerwieni na policzkach, wcale jakoś szczególnie nie żałował tego, że w wiklinowych koszykach przywieźli do domu ledwie kilka grzybów…
Może to powietrze; przejrzyste, jasne jak słoneczna śreżoga, pełne zapachu igliwia, grzybów i leśnego runa, które wciągać do płuc było czystą przyjemnością po dusznych biurach, zabetonowanych blokowiskach i spalinach ulic.
Może to ogromne przestrzenie lasu, do którego jechali prawie dwie godziny i musieli zostawić samochód na szutrowej, zapomnianej dróżce na jakimś skrzyżowaniu z leśną ścieżką, pod starą kapliczką i brzozami, by wejść głębiej w zarośla, młode dąbrowy i rozległe polany pełne maślaków i kani.
Może to nietknięte ludzką stopą wzniesienia i wąwozy, lisie nory pełne popiskujących, bawiących się szczeniąt, polany z trawą po pas, wiotkie młode pnie albo upadłe leśne giganty porośnięte hubą, położone piorunem albo wichurą.
Może w końcu ta urokliwa polana, gdzie mech uginał się pod stopami, a szum ponad głowami szeptał kusząco; odpocznijcie, jesteście sami w tej ustroni.
Nie zaglądajcie już pod liście, nie przeczesujcie krzaczków dzikich jagód ostrożną ręką, nie nawołujcie się wzajemnie pośród drzew ustalonym gwizdaniem, nie myślcie o tym, kto zbierze więcej, kto szybciej wypełni koszyk, kto te grzyby będzie czyścił, obierał, kroił, suszył…
A może to wszystko, splecione w jedno zaklęcie leśnej magii, sprawiło, że gdy obaj spotkali się na tej miękkiej polanie, zerknęli w swoje raczej pustawe koszyki i wymieniwszy parę słów już mieli znów rozejść się w dalszych poszukiwaniach, Taurys zamiast tego położył swój koszyk na ziemi, złożył nóż i odłożywszy go w niepamięć, po prostu podszedł do Feliksa; delikatnie, ale sugestywnie położył dłonie na jego obojczykach, popychając odrobinę w tył, krok za krokiem, aż ten oparł się plecami o korę strzelistej sosny.
Feliks zamrugał, zamruczał i zamknął oczy, wypuszczając z ręki własny koszyk; jedyny borowik wypadł bezszelestnie na leśne runo, podgrzybki gromadnie uciekły, kania nadłamała delikatny kapelusz, nóż potoczył się gdzieś po nierównym gruncie, ale to właściwie nie miało znaczenia; liczyły się ręce, które Feliks zarzucił na szyję Taurysa, wargi i język, odpowiadające na niespodziewany pocałunek z ognistą pasją.
Niecierpliwe palce, które wczepiły się w boki, by potem wślizgnąć się pod T-shirt, gładząc ciepłą, miękką skórę; wargi, które wytyczały szlak od najdelikatniejszych płatków ucha aż do obojczyków, niegrzeczne, ugięte kolano; Feliks odchylił głowę do tyłu, przymykając powieki, i wypuścił z siebie drżący oddech.
Sam walczył o to, by guziczki koszuli Taurysa przestały stawiać opór; uparte krążki ciągnie wyślizgiwały mu się spomiędzy palców, gdy próbował samemu dosięgnąć drugiej klatki piersiowej, przesunąć dłońmi po szczupłym, ale umięśnionym, twardym brzuchu, poczuć jego ciepło, odszukać dotykiem wąską ścieżkę ciemnych włosków, podążyć wzdłuż niej w dół, poniżej ukośnych linii miednicy…
Byli tu, w tym zaklętym lesie, całkiem sami; pewnie właśnie dlatego Taurys pomógł Feliksowi pozbyć się własnej koszuli bez wahania, zrzucając ją na mech i pozwalając, by leśne powietrze owiało jego plecy; potem wrócił do całowania, ssania i muskania wargami każdego cala feliksowej szyi, grdyki czy karku, nieubłaganie posyłając fale ciepła w inne rejony ciała…
Prostota paska do spodni okazała się zaskakująco skomplikowana; Feliks na oślep próbował się go pozbyć, manewrując osłabłymi rękoma w ciasnej, gorącej przestrzeni między ich ciałami, by się uwolnić i przycisnąć do siebie; mocno, nago, natychmiast.
Gdzieś w tym procesie zniknęła jego koszulka; Feliks na moment poderwał ręce do góry, jasny materiał przemknął mu przed oczami, a potem zniknął w niebycie lasu; potem z nową dozą niecierpliwości szarpnął za sprzączkę i wydał z siebie zduszony okrzyk radości, gdy pasek Taurysa zawisł bezwładnie po bokach.
Jego kochankowi szło znacznie lepiej; sprawne dłonie wysunęły nawet pasek ze szlufek spodni Feliksa, nieco mniej sprawnie go zwinęły i odrzuciły na bok, również w zapomnienie.
Szyja i obojczyk Taurysa smakowały lasem i odrobiną potu, pachniały starym drewnem, trochę jak zapomniane kościółki na zapomnianych wsiach; mchem, polnymi kwiatami i rozgrzanymi słońcem malinami i Feliks nie mógł mieć ich dość.
Gdzieś między ich kostkami zaplątały się spodnie, odegnane niecierpliwym szarpnięciem stopą; potem Feliks oparł się mocno o szorstką korę, przyciągając Taurysa jeszcze bliżej siebie.
Bliżej. Mocniej. Ciaśniej. Głośniej.
Dwie pary dłoni jednomyślnie znalazły sobie zajęcie, uskuteczniając znajomy, szybki ruch, tracąc co chwila rytm; obejmując, oplatając, krzesały przyjemność, aż oddechy zaczęły rwać się jak babie lato. Taurys, dysząc ciężko, na moment odsunął się, przymknął oczy i wziął głęboki oddech, w myślach licząc nieskładnie do dziesięciu.
Wolniej. Trochę wolniej…
Feliks też ledwo łapał powietrze; z szelmowskim uśmieszkiem na wargach osunął się na miękki dywan mchu i bezczelnie spoglądał, zadzierając głowę do góry; zejdziesz tu do mnie czy mam cię ściągnąć?
Taurysa nie trzeba było namawiać; uklęknął naprzeciw, ujął zarumienioną twarz Feliksa w dłonie i ucałował kąciki ust, skronie, czubek nosa i czoło, powoli, ze skupieniem i namaszczeniem, pozwalając czułości zająć na moment miejsce namiętności; Feliks poddał się temu z pomrukiem zadowolenia, chcąc przedłużyć ich wspólną chwilę...
Głaskał delikatnie szerokie ramiona, klatkę piersiową, bawił się ciemnymi sutkami, gładził mocne, silne plecy, które przeszły tak wiele; śledził opuszkami palców wypukłe linie blizn, wlewając w swój dotyk tyle delikatności, ile tylko był w stanie; wsuwał palce w ciemne włosy, wyplątał z nich zbłąkanego liścia, aż pragnienie w końcu stało się zbyt silne; ześlizgnął się palcami po rozgrzanych bokach, zatrzymał na moment, a potem otoczył dłońmi pośladki i, zerkając w na wpół przymknięte, na wpół zamglone oczy barwy dzikiego lasu, raczej wymownie dał Taurysowi do zrozumienia, że chciałby przejść dalej, bo dłużej już nie wytrzyma.
Odpowiedzią był gwałtowny wdech i odruchowe, instynktowne przyciśnięcie się do drugiego ciała; Feliks tylko jęknął w odpowiedzi, odchylił głowę do tyłu, wprawiając własne biodra w ruch; chodź tu do mnie, do mnie, we mnie…
Dłoń Taurysa otuliła jego potylicę, chroniąc od przypadkowego uderzenia w pień; Feliks zamrugał, czując pod nagimi plecami cudownie miękki, wilgotny, chłodny mech, a potem zamknął ręce na szyi Taurysa, zaplótł stopy gdzieś ponad tymi poznaczonymi przemocą plecami i mówił już jakieś bzdury, szeptał na wpół uformowane wyznania, prośby, groźby o to, co Taurysowi zrobi, jeśli ten teraz przestanie, bo tyle tylko mógł z siebie wydusić, zbyt przytłoczony przyjemnością; gorącą, szybką, nieco niewygodną; kolejne pchnięcia, znajomy rytm fizycznej miłości, niezgrabne, chaotyczne pocałunki, dzielące między sobą powietrze, którego tak im brakowało, chociaż mieli cały las do dyspozycji…
Każda droga, jakkolwiek przyjemny byłby spacer nią, dosięga swego końca; spadli z jej skraju, z nagłego urwiska wprost w otchłań odczuć, by upaść łagodnie w mech, by opleść się wilgotnymi, opadłymi z sił kończynami; potem Feliks roześmiał się, rozpromieniony uniósł powieki, wpatrzył się w jaśniejącą słońcem, zieloną koronę sosny, w błękitne niebo zerkające nieśmiało spomiędzy gałęzi i wsłuchał się w świat.
Uspokajający się oddech Taurysa, jego serce dalej bijące szaleńczo, jak po maratonie, serce, które Feliks czuł gdzieś w okolicach swojego własnego, wybijającego podobny rytm; szept przeznaczony tylko dla jego ucha, ciepły, rozleniwiony jak dotyk ociężałych dłoni… i jakaś ptaszyna gdzieś w oddali, która właśnie rozpoczynała koncert.
– No no, ładne grzybobranie – szepnął Feliks, nie mogąc przestać się uśmiechać i spojrzał na Taurysa. Zamrugał. – Ojej. Nie chciałem – I wyciągnął dłoń, wiedząc, jakie znaczenie mają dla Taurysa rany i blizny.
Ślad jego paznokci, wbitych nieświadomie, rozpoczynał się tuż pod uchem i ciągnął na ukos niemalże do obojczyka; zaogniona linia kontrastowała nieprzyjemnie z odcieniem skóry Taurysa.
Ten jedynie pokręcił głową; uniósł się na łokciu i uśmiechał się ostrożnie; gdzieś między zawstydzeniem a zmieszaniem kryło się czyste zadowolenie.
– No nic takiego – Te ślady to pamiątka czegoś dobrego, dopowiadały oczy, a i tak szybko znikną. Nie martw się o to, Feliksai. – Ja… cóż… – Taurys na moment uciekł wzrokiem, ale uśmieszek nie opuszczał jego warg. – Też nie… nie planowałem takiego… przebiegu wydarzeń.
– A zwykle to ja jestem ten spontaniczny – zachichotał Feliks, rozkładając ramiona na boki; jedno z nich opadło miękko na brzuch Taurysa. Długą chwilę leżeli tak w ciszy, uspokajając ciała i umysły; w końcu ich spojrzenia pomknęły w kierunku wiklinowych koszyków, bo namiętność namiętnością, miłość miłością, ale obaj byli zapalonymi grzybiarzami i w końcu po coś do tego lasu pojechali.
Koszyk Taurysa stał grzecznie tam, gdzie ten go pozostawił; maślak uśmiechał się do nich lśniącym, lepkim kapeluszem.
– Moje grzyby! – jęknął Feliks, patrząc na kapelusiki maleńkich podgrzybków, rozsypane na mchu jak brunatne i złote guziczki; uderzenie o ziemię oderwało je od nóżek. Ułamana kania przypominała ptaka ze złamanym skrzydłem, a ulubiony nożyk Feliksa, ten, którym najlepiej obierało się jabłka i ścinało grzyby, zniknął.
Taurys wstał; zbierając z ziemi części garderoby, zarówno swoje, jak i Feliksa, obserwował, jak ten próbuje zapanować nad sytuacją.
– Tylko on jest cały – Feliks pokazał Taurysowi dorodnego borowika, a potem wystawił język. – Ty wandalu.
Taurys bez słowa wskazał swój nietknięty namiętnością koszyk; Feliks teatralnie westchnął i ciągle chichocząc, wziął od Taurysa własne spodnie.
– Nie takiego wyniku się spodziewałem, Tauri – powiedział jakiś czas później, gdy po leniwym, długim spacerze przez leśne knieje włożyli do samochodu dwa w połowie puste koszyki. – Ale jak dla mnie, to było grzybobranie sezonu.
Taurys nie mógł się z tym nie zgodzić. Uśmiechając się do siebie, przycisnął pedał gazu, wolno ruszając z miejsca; szuter zachrzęścił pod kołami, a Taurys dopiero teraz zorientował się, że nie ma jednej skarpetki.
Jeden nóż i jedna skarpetka; nie dość, że nie uzbierali zbyt dużo, to jeszcze ponieśli straty materialne… ale jakoś nie zamierzali się tym przejmować.
W kniejach było im zbyt dobrze.
