Sayid jak zwykle budzi się na kilka minut przed dzwonkiem budzika. Na zewnątrz jest jeszcze ciemno. Po omacku sięga do włącznika lampki i już po chwili czerwono-złoty abażur zalewa szafkę i skraj łóżka ciepłym blaskiem. Cały pokój jest urządzony w tej tonacji. Parvati, dziewięcioletnia córka właścicieli, tłumaczyła mu już kilka razy, że takie barwy nosi jej imienniczka z tych filmów o czarodziejach, które atakują go z co drugiego billboardu, ale Sayid nie sądzi, by to dlatego pani Bakhash wybrała te kolory. Początkowo raziła go ta feeria żywych barw, tak różnych od tego, do czego przywykł przez lata najpierw koszar, a potem przypadkowych kwater, i tak bardzo niewspółgrających z tym, jak czuje się w środku. W końcu jednak do nich przywykł i teraz, magiczne czy nie, odrobinę poprawiają mu nastrój, zwłaszcza gdy przekracza próg po całym dniu pracy, zostawiając za sobą deszcz i mgły Londynu.

Mieszka u Bakhashów już od kilku miesięcy, a nadal nie zdobył się na zdjęcie ze ścian i półek pozostawionych tu przez gospodynię ozdób. Nad wersalką wisi para wielobarwnych wachlarzy z liści palmowych ozdobionych masą paciorków i piór, zapewne pamiątka z rodzinnej wyprawy do Pakistanu. Sayid nie wie, na co miałby się mu przydać wachlarz w takim mieście jak Londyn. Owszem, i tu latem zdarzają się fale upałów, ale na kimś, kto wychował się na skraju pustyni, nie robią one większego wrażenia. Na szafie stoi wazon w misternie malowane kwiaty — dobrze, że jest choć pokryty roślinnym motywem, bo innych roślin Sayid raczej do niego nie wstawi. Mimo to właściwie lubi ten wazon, bo wzór nieco przypomina mu naczynia, które widywał u swojej babci, zanim irański pocisk nie zniszczył jej domu. Najwyższa półka z kolei pełna jest różnego rodzaju figurek, zwierzątek i innych drobiazgów, których przeznaczenia Sayid nie do końca jest pewien, może zresztą one także służą jedynie ozdobie. Nawet popielniczka na parapecie ma na sobie charakterystyczne złoto-czerwone zdobienia — i jest to jedyny z bibelotów pani Bakhash, z którego Sayid rzeczywiście od czasu do czasu korzysta. Poza nimi wnętrze pokoju przedstawia się raczej spartańsko. Na sporych rozmiarów półce biegnącej wzdłuż szerszej ściany znajdują się zaledwie dwie książki i niewielki stosik starannie ułożonych magazynów. Blat stołu jest pusty, krzesło dokładnie zasunięte, na szafce nocnej oprócz budzika — także czerwonego — leży tylko telefon komórkowy. Sayid znalazł go przy śmietniku i potrzebował kilku dni, by go naprawić. Stać by go było na nowe urządzenie, ale dotąd nie widział powodu, by wydawać ciężko zarobione pieniądze na coś tak zbędnego, w końcu i tak nikt do niego nie dzwoni. Naprawianie starej komórki okazało się jednak całkiem przyjemną rozrywką na długie zimowe wieczory, a teraz ma przynajmniej dzięki temu precyzyjniejszy budzik i te kilka prostych gierek, które doskonale się nadają do zabicia czasu.

W końcu rozlega się alarm budzika. Sayid wyłącza go już po pierwszym dźwięku, po czym bez ociągania się wstaje i zaczyna słać łóżko. Kolejna rzecz, której właściwie nie musi robić, nie miewa przecież gości, a gospodarze do niego nie zaglądają, chyba że mała Parvati wymknie się rodzicom i wpadnie na raczej jednostronną pogawędkę. Mimo to starannie zwija kołdrę, składa prześcieradło w równą kostkę i układa je obok poduszki w skrzyni wersalki. Ten nawyk pozostał mu jeszcze z wojska, jeden z tych drobnych rytuałów, które wyznaczają rytm dnia i dają mu jakieś dziwne poczucie bezpieczeństwa. Zawsze zresztą lubił porządek. Dzięki temu też, mimo że tylko co wrócił z jasno oświetlonej łazienki, nawet w nikłym świetle małej lampki bez trudu odnajduje w szafce właściwe części garderoby. Dwie pary butów stoją równo niczym na baczność po drzwiami prowadzącymi do ogrodu, wystarczy tylko wsunąć stopy w te z lewej, robocze, i Sayid jest już gotowy do wyjścia.

Kiedy przeczytał w ogłoszeniu „osobne wyjście", nie przyszło mu do głowy, że może chodzić o drzwi balkonowe. Nie narzeka jednak — może i drzwi są przeszklone, a zamek nie wygląda zbyt solidnie, ale w końcu Sayid i tak nie trzyma w pokoju niczego cennego. Podejrzewa zresztą, że Bakhashowie wynajęli mu pomieszczenie, które z założenia było chyba salonem, a zatem może mieć największą sypialnię ze wszystkich mieszkańców ciasnego piętrowego domku stojącego przy jednej z wąskich uliczek Southall. Zamieszkana głównie przez imigrantów z południowej Azji okolica przyciągnęła go zupełnym przypadkiem. Znalazłszy pracę w zachodnim Londynie, zdecydował się przenieść w tę okolicę, a pokoik u Bakhashów jako jeden z nielicznych spełnił dwa podstawowe warunki — był tani i czysty. Chwilę zajęło Sayidowi, nim przywykł do mieszkania pod jednym dachem z rodziną z dziećmi zamiast innymi samotnymi imigrantami. Z czasem jednak odkrył, że brakowało mu tej prawdziwie domowej atmosfery, której okruchy docierają także i do niego, mimo że na co dzień trzyma się raczej z boku. Do tego wywodzący się z Pakistanu gospodarze wyznają tę samą religię, co także ułatwia kontakty, a przynajmniej odrobinę zmniejsza nieufność. Choć i tu sąsiedzi patrzą czasem na niego podejrzliwie, ale Sayid przypuszcza, że nie powinien się dziwić. Jest sam, obcy, nie mówi nic o sobie i unika bliższych więzi. A przecież tacy jak oni — i jak on — zwykle łączą się w grupy albo w ogóle emigrują całymi rodzinami. Trzymają się razem, żeby przetrwać w nowym środowisku, a nawet kiedy tak jak pan Bakhash wychowali się w Londynie od dziecka, i tak często pozostają w swojej małej społeczności. Czasem Sayid zastanawia się, ilu trzeba jeszcze pokoleń, by biali Anglicy uznali ich za równych sobie. On jest przybyszem z daleka, jego akcent jest ciężki i kanciasty, a pewne elementy brytyjskiej kultury nadal go zaskakują. Za to Bakhashowie i inni mieszkańcy Southall, zwłaszcza ci młodsi, nieraz mówią perfekcyjną angielszczyzną i zachowaniem w niczym się nie różnią od białych sąsiadów. Mimo to wszyscy noszą jednak tę samą łatkę biednego imigranta z Trzeciego Świata co on. W oczach „prawdziwych londyńczyków" Sayid zatem doskonale pasuje do Małego Pendżabu, jak zwykło się zwać tę dzielnicę. Tylko jej mieszkańcy nie całkiem podzielają ten pogląd.

— Co takiego mamy, że wolisz mieszkać z nami niż ze swoimi? — zagadnął go kiedyś jeden z sąsiadów.

Uwaga była rzucona żartobliwie, ale pobrzmiewała w niej ciekawość, która niezbyt się Sayidowi spodobała.

— Macie lepszą kuchnię — odparł więc zdawkowo i co prędzej zmienił temat.

Prawda jest taka, że Sayid skrzętnie unika innych imigrantów z Bliskiego Wschodu. Może i z ich pomocą byłoby mu łatwiej natrafić na jakiś ślad Nadii, ale nie zamierza drugi raz popełniać tego błędu co w Paryżu — Nadia jest jedna, byłych więźniów Gwardii Republikańskiej dziesiątki, rachunek prawdopodobieństwa zaś Sayid ma w małym palcu. Spotkanie z Amirą nadal śni mu się po nocach, nie wie, czy przeżyłby jeszcze jedno podobne.

Uważnie zamyka za sobą drzwi i po omacku rusza wzdłuż ściany, która doprowadzi go wreszcie na skąpany słabym światłem latarni podjazd. Już po paru krokach potyka się o dziecięcy rowerek. Nie widzi go zbyt wyraźnie, ale pamięta dobrze zaczynający już powoli rdzewieć jednoślad, którego jedyną nową częścią jest przytwierdzony do kierownicy wściekle żółty łeb tego rogatego stworka z ogonem w kształcie błyskawicy, którego uwielbiają zarówno Parvati, jak i jej starsza siostra Pooja. Sayid wie, że dziewczynka długo zbierała na tę ozdobę, ostrożnie podnosi więc pojazd i opiera go o ścianę za sobą. Jak oni to nazywają, kieszonkowe potwory? — zastanawia się, wyprowadzając swój własny, niewiele nowszy rower na drogę. Już na ulicy usiłuje sobie przypomnieć, jakich bohaterów lubił, gdy był w wieku córek Bakhashów. Nie oglądali z Omerem zbyt wielu kreskówek — dwa kanały, które odbierał ich telewizor, zdominowane były przez rządową propagandę, a za odbiór amerykańskich stacji można było stanąć przed sądem. Zresztą dzieci i tak przez większość czasu bawiły się na dworze. Na myśl o tym, jak zareagowałyby pani Bakhash i inne londyńskie matki, gdyby zobaczyły, jak ich potomstwo całymi dniami skacze ze skał w nurt Tygrysu płynącego leniwie nieopodal ich domu, Sayid uśmiecha się lekko. Ile razy bili się z Omerem, Rashidem i Faisalem o to, kto tego dnia będzie Sindbadem Żeglarzem, a kto wcieli się w wielkiego ptaka Roka czy innego złego stwora rodem z baśni — bo innych, prawdziwych potworów jeszcze wtedy nie znali. Wspomnienie o bracie i kuzynach nieuchronnie jednak niesie za sobą inne, dużo mniej przyjemne i Sayid pospiesznie koncentruje myśli na drodze.

Nad Londynem powoli wstaje świt. Powietrze jest chłodne, ale zarazem ciężkie i wilgotne od mżawki, która już zdążyła zlepić Sayidowi niezwiązane jeszcze włosy. Jest nadal wcześnie, Sayid zajeżdża więc na stację benzynową po śniadanie. Mimo tego i tak zjawia się w parku znacznie wcześniej niż reszta ekipy. Przedtem pracował przy budowie hostelu na przedmieściach, jeszcze wcześniej w fast foodzie, przez krótki czas był pomocnikiem rzeźnika, aż wreszcie załapał się do pracy przy rewitalizacji tej kępki zieleni w środku miasta. To miła odmiana — praca na świeżym powietrzu, a do tego da się bez problemu dojechać tu rowerem, dzięki czemu Sayid oszczędza na biletach. To dobrze, bo płacą mniej niż na budowie, ale też i wiele mu nie potrzeba. Ma co jeść i nie kapie mu na głowę, a poza tym jest mu w sumie wszystko jedno.
Czasem myśli, że to zabawne — sadzi drzewa on, który wychował się w kraju zdominowanym przez pustynię. Innym razem, gdy dopada go bardziej ponury nastrój, zastanawia się jednak, czy to nie jest jakiś symboliczny element jego pokuty. W gruncie rzeczy mógłby znaleźć lepszą pracę, ma przecież kwalifikacje. Problem w tym, że jego dyplom został w Tikricie, tak jak wiele innych rzeczy, których Sayid nie zdążył lub nie miał głowy zabrać. Zresztą może to także jest bez znaczenia — z jego wyglądem i akcentem pewnie niełatwo byłoby znaleźć ambitniejszą posadę, nawet gdyby na Uniwersytecie Kairskim zrobił choćby i doktorat, a nie tylko studia inżynierskie. Nie narzeka jednak, dobrze wie, że i tak miał szczęście. Śledztwo przeprowadzone po ucieczce Nadii nie wykazało jego winy, zarzucono mu jedynie rażącą nieuwagę i zaniedbanie obowiązków. Sześć lat wiernej służby, a także pozycja ojca, mimo że zmarłego przed kilku laty, prawdopodobnie uchroniły go przed nadmierną podejrzliwością przełożonych, wyjechał więc z Iraku jako wolny człowiek. Wolny… Sayid uśmiecha się gorzko na tę myśl. Wolność ma wiele twarzy, przekonał się o tym wyjątkowo dotkliwie.

— Ej, Arab, co cię tak bawi?

Sayid prostuje się gwałtownie, gdy dociera do niego, że w zamyśleniu utkwił niewidzący wzrok w ścieżce, którą właśnie nadchodzą Karol i Robert, dwaj członkowie jego nowej ekipy. Karol zaś nigdy nie przepuszcza okazji do docinków.

— Po prosu cieszę się na twój widok — odcina się Sayid jadowitym tonem.

Karol odpowiada jedynie grymasem, a potem rozpromienia się, bo z drugiej strony zbliża się już jego pachołek Ilya. To zaś oznacza, że dochodzi siódma i pewnie Dušan także parkuje już swojego zdezelowanego forda gdzieś w pobliżu. Sayid przywykł do pracy w środowisku złożonym z przedstawicieli najróżniejszych nacji. Pracował już z imigrantami z Europy Wschodniej, Indii, Pakistanu i różnych zakątków Afryki, a nawet Bliskiego Wschodu, choć tych ostatnich stara się unikać, bo zbytnio się nim interesują, nawet jeśli z całkiem niewinnych pobudek. Po raz pierwszy jednak trafił do grupy, która prócz niego składa się z samych Słowian — Karol i Rob pochodzą z Polski, Dušan z Serbii, Ilya zaś z Białorusi. I choć oni sami twierdzą, że ich kultury i języki całkowicie się różnią, Sayid niespecjalnie dostrzega te różnice. Zaczyna rozumieć, że tak samo dla Europejczyków Arabowie mogą stanowić jednolitą masę, co nie znaczy, że czasem go to nie irytuje i że nie ma już dość odpierania zarzutów przypadkowych osób. Nie zliczy już, ile razy tłumaczył na przykład, że nie, Irakijki nie noszą burek i nie potrzebują do opuszczenia domu towarzystwa mężczyzny, wręcz przeciwnie, mają swobodny dostęp do edukacji, pracy i prawa wyborcze, a jeśli rozmówca słyszał co innego, to może ma na myśli taką choćby Arabię Saudyjską. Stara się więc powstrzymywać od powierzchownego oceniania swoich nowych współpracowników, nawet jeśli oni — na czele z Karolem — nie wydają się zainteresowani odwdzięczeniem mu się tym samym.

Druga sprawa to ta, że w tej grupie to on dużo bardziej się wyróżnia. Nigdy nie był dobry we wpasowywaniu się w nowe środowisko — fakt, że zwykle niezbyt mu też na tym zależy — ale w tym towarzystwie momentami czuje się niemal tak, jak przez te pierwsze tygodnie w Paryżu, kiedy nie znał języka, miasta, kultury i miał wrażenie, że każdy z daleka widzi w nim obcego. Intruza. Może i słowiańskie języki różnią się od siebie, ale nie przeszkadza to jego kolegom rozumieć się wzajemnie, przynajmniej w zakresie podstawowych zwrotów, podczas gdy po prawie miesiącu wspólnej pracy Sayid rozumie jedynie przekleństwa. Poza tym dochodzi jeszcze kwestia religii, choć to także nie stanowi dla niego niczego nowego — bycie muzułmaninem i na domiar złego Arabem automatycznie budzi u Europejczyków podejrzliwość i Sayid przestał już wierzyć, że cokolwiek na to poradzi. Działania grupy fanatyków, liczne wojny i niepokoje w połączeniu z dość jednostronnym przedstawianiem Bliskiego Wschodu przez tutejsze media zrobiły swoje i tysiące lat bogatej kultury Iraku sięgającej starożytnej Mezopotamii znikły za wizją maltretującego swoje dziesięć żon, zafiksowanego na tle religii terrorysty.

Gdzieś za jego plecami rozlega się szelest foliowej torby i Sayid uśmiecha się ironicznie. Nie musi się nawet odwracać, i tak dobrze wie, co właśnie Karol czy też Ilya mniej lub bardziej dyskretnie wyciąga zza pazuchy. Jest jeden aspekt, w którym różnice religijne rzeczywiście mają znaczenie w ich pracy, i jest nim alkohol. Sayid nie uważa się za dobrego muzułmanina i dawno już zaniechał wielu praktyk, których uczyła go matka. Mimo to nie ciągnie go do alkoholu, a tendencje kolegów w tym kierunku budzą w nim niezrozumienie, jeśli nie pogardę. Jego zdaniem jeśli ktoś nie jest w stanie wytrzymać ośmiu godzin pracy bez napojów wyskokowych, to prawdopodobnie ma problem. Ale najwyraźniej szefujący ich małej ekipie Dušan jest innego zdania lub też działa tu po prostu słowiańska solidarność, dotąd bowiem dość obojętnie traktuje fakt, że jego współpracownicy rzadko kończą dzień na trzeźwo.

Na razie jest jednak wciąż ranek, tamci dwaj dopiero się rozkręcają i praca idzie im całkiem sprawnie. Park nadal spowija lekka mgła, wilgoć wykorzystuje każdą przestrzeń, by wpełznąć pod ubranie, i przez następne parę godzin wszyscy pracują w zgodnym milczeniu przerywanym tylko, kiedy jest to konieczne. Około dziesiątej Dušan zarządza krótką przerwę, a Karol i Ilya natychmiast kierują się do najbliższego spożywczaka. Sayid chętnie napiłby się gorącej kawy, bo dzień okazuje się niespodziewanie chłodny, ale nie zamierza towarzyszyć tamtej dwójce, zaciska więc zęby i sięga do sakwy przy rowerze, gdzie ma kupioną wcześniej wodę.

Kiedy po jakimś kwadransie Karol i Ilya wracają z zakupów, słychać ich, jeszcze zanim wyłaniają się spomiędzy zieleni. Sayid nie rozumie ich słów, zgaduje tylko, że każdy mówi we własnym języku, co nie przeszkadza im zapamiętale się sprzeczać. Gdy są już blisko, Karol niespodziewanie przechodzi na angielski.

— Jak mi nie wierzysz, że wschód jest tam, to Araba zapytaj, on na pewno wie, w którą stronę jest Mekka.

Karol nigdy nie używa jego imienia. Sayid początkowo reagował, ale już powoli przestaje to go tak bardzo irytować. Koniec końców nie ma najmniejszej potrzeby ani ochoty, żeby spoufalać się z tymi ludźmi, nie zależy mu więc, by pamiętali, jak się nazywa. Bezosobowe przezwisko pomaga nawet zachować dystans, a bywał w życiu nazywany znacznie gorzej niż Arabem — które to określenie jest przynajmniej zgodne ze stanem faktycznym.

Ponieważ słowa nie są skierowane wprost do niego, Sayid postanawia je zignorować. Ilya na szczęście też nie ma ochoty na dalszą dyskusję, bo odburkuje coś tylko koledze i kieruje się do pozostawionych pod drzewem narzędzi. Karol jednak nie daje tak szybko za wygraną.

— Ej, a tak właściwie to czy wy tam u siebie się nie modlicie pięć razy dziennie czy coś? — zagaduje Sayida pozornie przyjacielskim tonem, w którym jednak fałsz czuć na kilometr.

— Możesz pojechać do Iraku i sprawdzić, zapraszamy. — Sayid uśmiecha się drapieżnie, nie pozostawiając wątpliwości, że życzy rozmówcy, żeby przekonał się także o prawdziwości innych, mniej przyjemnych stereotypów.

— Dziękuję, postoję — odpowiada kpiąco Polak. — Dobrze, że chociaż jak jesteś u nas, umiesz się dostosować, bo inaczej do zimy byśmy tu nie skończyli.

— U nas? — Sayid unosi brwi.

Karol chyba nie łapie aluzji i na szczęście na tym kończy rozmowę.

Sayid, poirytowany tą krótką konfrontacją, ostentacyjnie bierze łyk swojej wody, patrząc, jak współpracownicy raczą się znacznie mniej zdrowymi napojami. Są tu sami, od przechodniów odgradza ich parkan, a Steve, ich szef, musi obskoczyć jeszcze kilka ekip i u nich zjawia się zwykle dopiero po południu, nie muszą się więc zbytnio kryć, ale Sayid i tak po raz kolejny zastanawia się, dlaczego Dušan im na to pozwala. Nie tylko na alkohol zresztą, myśli cierpko, bo gdyby był na miejscu Serba, dawno już porządnie zjechałby Karola za niektóre jego komentarze. Dušan jednak wydaje się typem człowieka, który z zasady woli się nie wtrącać.

— Mam szwagra Bośniaka, wiesz?

O wilku mowa. Sześćdziesięcioparoletni siwiejący blondyn o ogorzałej twarzy wyrasta tuż za nim jak spod ziemi i Sayid, choć zwykle tak uważny, z zaskoczenia wypuszcza z dłoni zakrętkę od butelki. Łapie ją w locie, nim ta spadnie na wilgotną ziemię, i dopiero wtedy odwraca się w stronę mężczyzny, którego najwyraźniej przywołał swoimi myślami.

— On jest bardzo religijny. Ciężko im było w czasie wojny, zwłaszcza że wżenił się w prawosławną rodzinę, teraz już trochę lepiej…

Dopiero teraz do Sayida dociera, że chodzi o islam. Nadal jednak nie rozumie, do czego zmierza rozmówca, zwłaszcza że angielski Dušana nie jest najlepszy, czeka więc i wpatruje się tylko w niego spod zmarszczonych brwi.

Serb tymczasem drapie się po głowie.

— Jakoś niedługo macie ten, no… ramadan, nie? — pyta znienacka.

— Nie, dopiero jesienią. — Sayid nadal nie ma pojęcia, o co chodzi tamtemu, ale stara się utrzymać perfekcyjnie obojętny ton i nie zdradzić się ze swoją ciekawością. Ma też ochotę wytknąć Serbowi, że jeśli ten chce okazać solidarność, to lepszy moment był chwilę temu, ostatecznie jednak gryzie się w język.

— Ach. Myślałem, że wiosną. — Dušan wygląda na jeszcze bardziej zakłopotanego i Sayid w końcu się nad nim lituje.

— Dobrze pamiętasz, jakiś czas temu wypadał na wiosnę. Liczymy to według naszego kalendarza.

— No tak, my też mamy takie ruszane święta… Ruszane?

— Ruchome — Sayid poprawia i nareszcie nieco się odpręża, bo wygląda na to, że Serb nie ma żadnych ukrytych motywów.

Dušan uśmiecha się lekko, ale nadal wydaje się nieco zawstydzony, choć czy obecną rozmową, czy swoim wcześniejszym brakiem reakcji, tego Sayid nie umie stwierdzić.

— Tak że ten… — podejmuje Serb, a potem urywa na moment. — Jakbyś się chciał pomodlić, to ja czymś zajmę tych pajaców — rzuca niespodziewanie, po czym oddala się pospiesznie, pozostawiając Sayida w osłupieniu.

Pod koniec dnia jak zwykle zagląda do nich Steve, żeby sprawdzić, jak stoją z robotą. Ich szef urodził się na Karaibach, ale jest w połowie Irlandczykiem i jako jedyny tutaj mówi perfekcyjną angielszczyzną, co w jego mniemaniu stawia go ponad nimi. Jego protekcjonalny ton doprowadza Sayida do szału znacznie bardziej niż złośliwe uwagi Karola. Sayid zresztą w ogóle doszedł ostatnio do wniosku, że z dwojga złego woli chyba rasizm w wydaniu słowiańskim od brytyjskiego. Karol przynajmniej swoją niechęć wyraża wprost, podczas gdy Anglicy są mistrzami fałszu i pogardy skrytych za najuprzejmiejszym z uśmiechów.

Dziś jednak Steve jest wyraźnie nie w humorze i nie zamierza się z tym kryć.

— Ale mi się trafiła ekipa, czterech Rusków i Arab — zrzędzi, odbierając ich robotę.

— Nie ma tu ani jednego Rosjanina. Miałeś na myśli czterech Słowian? — odpowiada Sayid spokojnie, choć sam siebie zaskakuje taką reakcją.

Steve lekceważąco macha ręką.

— Jeden pies — rzuca przez ramię.

Przechodząc obok, Dušan przelotnie klepie Sayida po plecach.

— Szkoda zachodu — mruczy swoją łamaną angielszczyzną. — Dla takich jak on każdy z nas to Ruski, a każdy Arab to… — milknie i posyła Sayidowi spojrzenie, które jest niemal przepraszające.

— ...terrorysta — kończy za niego Sayid i uśmiecha się krzywo, po chwili jednak odwzajemnia gest i lekko ściska ramię współpracownika, uświadomiwszy sobie, że chyba nieświadomie sam popełnił ten sam błąd, o który ma takie pretensje do innych, i ocenił Serba zbyt pochopnie.

Jest piątkowe popołudnie. Londyńczycy zrzucają z siebie okowy pracy, by przez następne dwa wieczory korzystać z życia, więc w mieście panuje większy ruch niż zwykle. Sayid zostawia rower i przerzuca się na metro, którym dociera do Wimbledonu. Jak co piątek kieruje się do meczetu. Już z daleka rozpoznaje szarą kopułę minaretu wystającą nieco powyżej spadzistych dachów typowych angielskich szeregówek. Ale choć muezzin nawołuje w jego ojczystym języku, Sayid nie czuje żadnej więzi z tym przysadzistym budynkiem z jasnej cegły, niewiele wyższym od otczenia, który gdyby nie kopuły i może jeszcze trochę egzotyczny kształt okien, niemal idealnie wpasowałby się w zabudowę poza tym zwyczajnej londyńskiej uliczki.

Nie wchodzi do środka, nie wierzy, by Allah chciał jeszcze słuchać jego modlitw. Staje w cieniu anemicznej lipy rosnącej nieopodal wyjścia, zasuwa wyżej zamek kurtki, uważając — nauczony doświadczeniem — by nie wplątać brody pomiędzy metalowe ząbki, i uzbraja się w cierpliwość. Stało się to jego rytuałem, co piątek inna dzielnica i inny meczet, nawet jeśli nie bardzo wierzy już w powodzenie tych wypraw. Co jednak innego zostało mu prócz tej jednej nadziei, że w końcu wśród wychodzących po wieczornej modlitwie kobiet ujrzy tę jedną znajomą twarz? Zdaje sobie sprawę, że podstawy, na których się opiera, są mizerne — wie tylko, że Nadia podobnie jak on uczyła się angielskiego, a Wielka Brytania wydaje się bardziej prawdopodobna od Ameryki. Tu Arabom tylko nie ufają, a tam… Czasem myśli, że może czas przenieść się gdzieś dalej, ale każdy wybór wydaje się błądzeniem po omacku. Zresztą po tym, co stało się w Nowym Jorku półtora roku temu, i przy obecnej sytuacji w jego własnym kraju ma wątpliwości, czy ze swoim irackim paszportem i militarną przeszłością zostałby w ogóle wpuszczony do USA. Sayid pozostaje więc na Wyspach Brytyjskich i tylko zmienia miasta — mieszkał już w Edynburgu, Dublinie, Manchesterze i Liverpoolu, robił też krótkie wypady do mniejszych miejscowości. Gdziekolwiek jest, podtrzymuje tradycję copiątkowych wypraw, bo gdyby je zarzucił, oznaczałoby to porzucenie tej nadziei, która jako jedyna trzyma go obecnie przy życiu.

Nie jest już nawet zawiedziony, kiedy nie spotyka Nadii. Jedyne, co czuje, to przenikliwe zimno. Przywykł już do angielskiej pogody, choć tutejszy klimat tak różni się od irackiego, ale dzisiejsza noc jest wyjątkowo chłodna i wcale nie czuć w niej nadchodzącej wiosny. Sayid rusza w stronę metra, rozcierając dłonie, i zastanawia się, czy nie wrócić komunikacją miejską do samego domu. Obawia się jednak, że rano w miejsce roweru może zastać już tylko samą ramę — albo i jeszcze mniej — ostatecznie nadkłada więc drogi, by zabrać przypięty do stojaka nieopodal pracy pojazd. Kiedy wraca, jest już późny wieczór, ale z wnętrza przez nie do końca szczelne okna dochodzi gwar sugerujący, że trwa jeszcze rodzinna kolacja. Zsiadłszy z roweru na słabo oświetlonym podjeździe, Sayid tłumi westchnienie i kieruje się do ciemnego przesmyku pomiędzy budynkiem a parkanem, który doprowadzi go do jego balkonowych drzwi na tyłach domu.

Tym razem jest przygotowany, gdy o nogi ociera mu się bury kot. Beckham nie ma w sobie nic z genialnego piłkarza, po którym otrzymał imię. Jest gruby i leniwy, a przy tym irytująco towarzyski — w niczym nie przypomina też pokiereszowanego zwierzaka uratowanego przez Amirę, a mimo to za każdym razem jego widok przypomina Sayidowi o tym wszystkim, co wydarzyło się w Paryżu. Może to i lepiej, powinien pamiętać, Amira zasługuje na to, żeby pamiętał, tak samo jak i inne jego ofiary. Wspomnienia jednak są mimo wszystko bolesne i może dlatego Beckham jeszcze nigdy nie doczekał się od niego pieszczot. Teraz też Sayid zdecydowanym, choć delikatnym ruchem stopy odsuwa kota od drzwi i pospiesznie zamyka je za sobą.

Na to, że pokój może nie okazać się pusty, też właściwie powinien być przygotowany, a mimo to kiedy kątem oka dostrzega ruch w okolicy wersalki, odruchowo sięga do kieszeni, gdzie nosi niewielki nóż sprężynowy. Puszcza jednak broń równie szybko, jak jej dotknął, mimo panującego wewnątrz półmroku natychmiast bowiem rozpoznaje intruza.

— Nie powinno cię tu być — mówi cicho, starając się stłumić irytację.

— Myślałam, że wróci pan wcześniej — odpowiada mu naburmuszony głosik małej Parvati. Jednak kiedy Sayid zapala światło, jej twarz także się rozpromienia i dziewczynka znacznie pogodniejszym tonem dodaje: — Ale to nic, mam jeszcze godzinę, zanim mama każe mi iść spać. Zagramy?

Sayid przeczesuje palcami włosy. Nie ma nastroju, jak zwykle po bezowocnej piątkowej wyprawie przepełnia go mieszanina frustracji i desperacji, a ostatnie, na co ma ochotę, to bawienie córki gospodarzy. W gruncie rzeczy jednak wie, że sam jest sobie winien. Powinien był od razu konsekwentniej wyznaczyć granice, sądził jednak, że zajmą się tym sami Bakhashowie. Na ich miejscu bałby się zostawiać dziecko samo z lokatorem, o którym nic praktycznie nie wiedzą. Tymczasem rodzice Parvati nic sobie z tego nie robią, że mała z jakiegoś powodu uznała Sayida za swojego przyjaciela, a on sam nie potrafi surowo zakazać jej tych wizyt. Nie potrafi, a może w głębi ducha też i nie chce — w końcu każdy człowiek, nawet były oprawca, potrzebuje przyjaciół, a Parvati jest za mała, by rozumieć, czym są wojna i polityka, może nawet nigdy nie słyszała o Iraku i Saddamie Husseinie. Dla niej Sayid jest po prostu tajemniczym i może nieco egzotycznym lokatorem. Spragniony towarzystwa, uległ słabości i kilka tygodni temu z nudów zaproponował dziewczynce, że nauczy ją grać w szachy. Mała była zachwycona, a jej ojciec, którego Sayid, przypomniawszy sobie o podstawowej przyzwoitości, po pierwszej lekcji poprosił o spóźnioną zgodę, sprawia wrażenie zadowolonego, że jego córka dla odmiany zajęła się czymś, przy czym jest cicho przez dłużej niż kwadrans. I tak ani się obejrzał, Sayid, ku własnemu przerażeniu, z fascynującego nieznajomego stał się najlepszym kumplem żywej jak srebro dziewięciolatki i nadal nie bardzo wie, co powinien z tym fantem zrobić. Dziś jest zmęczony, sfrustrowany i najchętniej pozbyłby się małej ze swojej przestrzeni, ale nim ma czas zdecydować się, jak najdelikatniej wyrazić swoją wolę, Parvati, nie czekając na odpowiedź, rozstawia już pionki na szachownicy.

Sayid wzdycha, odwiesza kurtkę do szafy i ciężko opada na drugi koniec wersalki. Może w gruncie rzeczy oderwanie się na chwilę od ponurych myśli dobrze mu zrobi? — rozważa, ale już po chwili jego uwagę przykuwa inny szczegół. Choć na jego widok wyraz twarzy Parvati stał się pogodniejszy, to zwykle pełna energii dziewczynka nadal wygląda na przygnębioną. Sayid marszczy brwi. Przez chwilę przygląda się małej z uwagą, aż w końcu ciekawość bierze górę.

— Nie czekałaś na mnie tyle czasu po ciemku tylko po to, żeby pograć w szachy — bardziej stwierdza niż pyta.

Parvati wydyma wargi.

— Skąd pan wie, jak długo czekałam?

Sayid spogląda znacząco na prawie puste opakowanie po herbatnikach leżące pomiędzy nimi i rozsypane wokół okruszki, które będzie musiał posprzątać, zanim pójdzie spać. Parvati opacznie rozumie jego spojrzenie — lub może tylko udaje — i przesuwa paczkę w jego stronę.

— Może pan wziąć, jeszcze kilka zostało.

Sayid waha się tylko przez chwilę. Nie zdążył nic zjeść po pracy, a potem nie miał nastroju, dopiero teraz uświadamia sobie, jak bardzo jest głodny. Ostatecznie małej nic się nie stanie, jeśli wyje jej kilka ciasteczek, a w ten sposób przynajmniej będzie miał pretekst do dalszej rozmowy. Jest już bowiem dość zaintrygowany, by chcieć mimo wszystko dotrzeć do sedna sprawy.

Skinąwszy głową, wkłada do ust herbatnika i żuje powoli, nadal przypatrując się z uwagą dziewczynce. Na moment zapada cisza, którą mącą tylko głosy pozostałych Bakhashów dochodzące zza niedomkniętych drzwi.

— Dlaczego nie siedzisz z rodziną? — Sayid nagle przerywa milczenie.

Parvati się krzywi.

— Nawet nie zauważą, że mnie nie ma, wszyscy tylko skaczą nad Pooją.

Sayid unosi brwi i mała natychmiast podejmuje wyjaśnienia.

— Bo księżniczka Pooja dostała raz A z matematyki. Wielkie mi coś, ja ciągle przynoszę A i nikt nie robi z tego powodu wielkiego święta.

— Pooja jest w szóstej klasie, jej matematyka jest trochę trudniejsza od twojej — zaczyna Sayid, ale po minie dziewczynki szybko orientuje się, że popełnił błąd. — A może po prostu rodzice wiedzą, że ty masz talent do matematyki i dobre oceny przychodzą ci łatwo, podczas gdy Pooja musiała się na swoje A napracować? — zmienia front i tym razem wygląda na to, że poszło mu nieco lepiej, bo irytacja na twarzy Parvati ustępuje miejsca zamyśleniu.

— To znaczy, że jak dostanę A z dyktanda, to wtedy to ze mnie będą dumni? — stwierdza wreszcie dziewczynka. — O ile kiedykolwiek dostanę — dorzuca po chwili ponuro.

— Nie lubisz angielskiego? — zgaduje Sayid.

Parvati kręci głową.

— Chciałabym znać urdu. W Pakistanie na pewno miałabym lepsze oceny. George z mojej klasy powiedział, że to dlatego, że angielskiego nie mam w tych, no… genach.

Sayid dawno już zastanawiał się, dlaczego żadna z córek gospodarzy nie mówi w ojczystym języku rodziców, zwłaszcza że ich matka przyjechała z Pakistanu dopiero na studia, a starsza pani Bakhash, która większość życia spędziła, zajmując się domem, wciąż średnio zna angielski, między sobą porozumiewają się więc głównie w urdu.

— Mama mówi, że jakbyśmy w domu mówiły w urdu, to byśmy miały taki akcent jak ona i dzieci by się z nas śmiały — wyjaśnia Parvati, zupełnie jakby czytała mu w myślach. — Czy z pana ktoś się śmiał? — pyta nagle.

Sayid przez chwilę zastanawia się nad odpowiedzią. Jego akcent zdecydowanie nie ułatwia mu życia w Anglii, ale czy jest sens tłumaczyć to dziewięciolatce, której sytuacja jest zupełnie inna od jego?

— Nie, na szczęście w domu mówiliśmy tylko po arabsku, w szkole też — odpowiada w końcu wymijająco.

Parvati poważnie kiwa główką.

— I rodzice cieszyli się z pana ocen?

Sayid uśmiecha się lekko do własnych wspomnień.

— Z matematyki tak. Z arabskiego… Cóż, też nie byłem orłem, jeśli chodzi o dyktanda. To mój brat był molem książkowym jak Pooja.

W oczach Parvati pojawia się błysk zaciekawienia i Sayid już wie, że popełnił błąd, pozwalając dziecku uśpić jego czujność.

— Nie wiedziałam, że ma pan brata. Starszy czy młodszy? Jak się nazywa? Co teraz robi?

— Omer — odpowiada Sayid niechętnie. — Dwa lata starszy. I nie wiem, co teraz robi.

— Jak to? — Parvati marszczy nosek.

Sayid nieznacznie wzrusza ramionami. To kolejna rzecz, której nie da się tak łatwo wytłumaczyć dziecku, mimo to wciąż nie potrafi się zdobyć na kłamstwo.

— Bo nie widzieliśmy się od lat — przyznaje z ociąganiem.

— Pokłóciliście się? — Dziewczynka nie daje za wygraną i Sayid myśli gorzko, że musiał naprawdę wyjść z wprawy, skoro nie wiedzieć kiedy z przesłuchującego stał się przesłuchiwanym.

— Nie, między nami nie było niezgody. Omer… nie dogadywał się zbyt dobrze z naszym ojcem. — Sayid na moment zamyka oczy, kiedy jego myśli mimowolnie biegną w przeszłość.

Wciąż przeżywając na nowo ostatnie lata — swoją służbę w Gwardii Republikańskiej i te wszystkie okrucieństwa wojny, które widział i których sam się dopuścił, wreszcie spotkanie z Nadią, jej ucieczkę, swój wyjazd i daremne poszukiwania — dawno już nie wspominał wcześniejszych czasów. Omer rzadko nawiedza jego myśli, ale teraz lawiny niespodziewanie rozbudzonych wspomnień nie sposób już zatrzymać.

Mówi prawdę, nigdy nie był stroną w tym konflikcie, w głębi duszy wie jednak, że chcąc nie chcąc, pozostawał niemym stronnikiem ojca. To z niego Hassan był dumny, to jego stawiał Omerowi za przykład w tak wielu sprawach. Sayid od najmłodszych lat, nawet jeszcze nie do końca świadom swojej pozycji, już starał się chronić brata przed gniewem ojca, ale z wiekiem Omer coraz częściej irytował się jego interwencjami i z czasem Sayid zaczął coraz bardziej się wycofywać. Wmawiał sobie wtedy, że to nie jego konflikt i że może przecież utrzymywać bliskie relacje z ojcem i bratem niezależnie od tego, jak układa się między nimi. Dziś widzi, jak bardzo był naiwny. Potrzebował dorosnąć i nabrać dystansu, żeby zrozumieć, dlaczego Omer reagował tak, a nie inaczej. A także uświadomić sobie, że tak naprawdę w dzieciństwie imponowało mu, że ojciec jest z niego dumny oraz że, choć o dwa lata młodszy, w niczym nie ustępuje Omerowi, a nawet w niektórych kwestiach go przewyższa. Dziś, gdyby mógł cofnąć czas, bez wahania zrezygnowałby z większości tych talentów. Jednak na skruchę jest już o wiele za późno.

— Ale jest pan na niego o coś zły. — Parvati zaskakuje go swoją spostrzegawczością. Jakimś cudem dostrzegła w jego reakcji coś, do czego sam Sayid nie bardzo ma ochotę się przyznać nawet sam przed sobą.

Czy rzeczywiście jest zły, czy też może przemawia przez niego zazdrość? Wszak Omer, który zdołał wyrwać się tego zaklętego kręgu propagandy i dostrzec prawdziwą twarz reżimu dużo wcześniej od brata, paradoksalnie wyszedł chyba na niechęci ojca lepiej niż Sayid na jego względach. Chociaż sam Omer pewnie by się z Sayidem nie zgodził, jak zwykle zresztą. Ale obok zazdrości jest coś jeszcze i ten jeden przynajmniej powód do niechęci wydaje się Sayidowi usprawiedliwiony. Omer opuścił rodzinny dom, kiedy tylko osiągnął pełnoletniość. Nie pożegnał się, po prostu pewnego dnia, kiedy Sayid wrócił ze szkoły, rzeczy brata nie było już w ich wspólnym pokoju. Ojciec nigdy więcej nie wspomniał nawet jego imienia i tylko łzy matki przypominały czasem, że miała jeszcze jednego syna. I właśnie tych łez Sayid nie może bratu darować. Rozumie, że ten nie chciał kontaktować się więcej z nim, ich ojcem ani resztą rodziny, ale danie przynajmniej matce znać, że żyje i jest bezpieczny, nie kosztowałoby przecież Omera zbyt wiele, a oszczędziłoby Hamidzie Jarrah tak wiele cierpienia.

Teraz jednak, wspominając minę Parvati mówiącej o siostrze, Sayid zastanawia się, czy w swoim stosunku do brata nie przypomina nieco tej małej, naburmuszonej dziewczynki. I nagle, po raz pierwszy od lat, czuje coś na kształt tęsknoty. Dokąd wyjechał Omer, jak sobie radzi, czy w ogóle żyje? Sayid uświadamia sobie, że skoncentrowany na tym, co chciałby powiedzieć i zrobić, jeśli… gdy nareszcie odnajdzie Nadię, zapomniał o tym, że ma jeszcze jedną bliską osobę i jeszcze jedną relację do naprawienia. Świadomość ta napełnia go nową falą żalu i poczucia winy, ale jednocześnie zapala się tam też promyczek nadziei.

Mijają kolejne dwa tygodnie, Sayid nadal nie posuwa się ani o krok w swoich poszukiwaniach i nadal nie wie, co mógłby zrobić, by zwiększyć swoje szanse — ani czy w ogóle jakiekolwiek ma. Kontynuując tradycję copiątkowych wypraw, zaczyna jednak przyglądać się także i opuszczającym meczet mężczyznom. I choć w głębi serca wie, że szanse na odnalezienie brata i naprawę łączącej ich relacji są równie nikłe co w przypadku Nadii, to i tak nie jest jednak gotowy się poddać, prawdopodobnie nigdy nie będzie.

Choć marzy o tym, by wziąć Nadię w ramiona i powiedzieć jej to wszystko, czego kiedyś nie zdołał, to w chwilach szczerości wie, że chodzi o coś więcej. Nadia nie stanowi jedynie obiektu jego uczuć, lecz także, a może nawet przede wszystkim, reprezentuje tych wszystkich ludzi, których skrzywdził, a zarazem wyznacza ten moment, kiedy przestał. To ona wbrew wszystkiemu zobaczyła w nim dobro, skruszyła mur, który budował wokół swojego serca tak długo, że myślał już, że go nie posiada. Otworzyła mu oczy na rzeczy, których nie widział (albo może raczej nie pozwalał sobie dostrzec). Nim ją spotkał, mógł wierzyć, że robi to, co konieczne dla dobra kraju i jego mieszkańców, że ludzie, których torturuje, jeśli ich nie powstrzyma, dokonają większego zła. W przypadku wielu z nich zresztą wcale się nie mylił, byli wśród nich zdrajcy, przestępcy najgorszego sortu, zamachowcy i terroryści. Ale byli też inni, tacy, którzy tak jak on wierzyli, że walczą o lepszą przyszłość Iraku, czasem również nie przebierając w środkach w imię wyższego dobra. Dziś Sayid wie już, że mieli rację, ale nie w tym nawet rzecz. Od najmłodszych lat zewsząd wmawiano mu, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem i kogo należy tępić, bo inaczej będzie stanowić zagrożenie. Nadia, śmiało walcząca z reżimem, na którego potworność Sayid pozostawał ślepy, po raz pierwszy sprawiła, że ten mitologiczny wróg zyskał twarz — twarz dziewczynki z warkoczykami, która mieszkała przy tej samej ulicy, chodziła do tej samej szkoły, a na przerwach lubiła wpychać go do kałuży. I może dlatego właśnie Sayid czuje, że póki jej nie odszuka, nie przeprosi, nie podziękuje, nie uzyska rozgrzeszenia, nigdy nie będzie cały. Odnalezienie jej, zaopiekowanie się nią i uchronienie jej przed całym złem tego świata to część, być może najważniejsza, jego zadośćuczynienia.

Z Omerem sprawy mają się inaczej, ale niedawna rozmowa z Parvati uświadomiła Sayidowi, że zniszczona relacja z bratem także tkwi w nim niczym cierń. Nie tak ostry i dotkliwy jak te późniejsze, raczej taki, do którego przywykł już na tyle, że na co dzień niemal nie czuje, jak go uwiera, ale nadal obecny. Chwilami Sayid zastanawia się, co Omer tak naprawdę o nim wie. Z pewnością wie, że Sayid wstąpił do Gwardii, w końcu ojciec od najmłodszych lat przygotowywał go do pójścia w swoje ślady. Ale czy wie o tym, co to oznacza? I czy wiedział, co tak naprawdę kryło się za słowami „bohater wojenny", którymi tak często określano ich ojca, czy to właśnie dlatego tak zdecydowanie zerwał wszelki kontakt? Czy jego odejście było buntem przeciw ojcu, czy przeciw reżimowi, który ten reprezentował? Tak trudno jest czasem oddzielić jedno od drugiego. Tikrit, rodzinne miasto Saddama Husseina, był przesiąknięty jego ideologią, a Hassan Jarrah, ślepo wpatrzony w dyktatora, przekazywał synom to, w co sam z całego serca wierzył. Sayid potrzebował wielu lat i wielu kilometrów dystansu, by zobaczyć pewne sprawy takimi, jakimi są naprawdę. Czy Omer rzeczywiście tak wcześnie przejrzał na oczy? Sayid nie potrafi sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek rozmawiał z bratem o polityce, ale podejrzewa też, że na miejscu Omera, gdyby miał odmienne poglądy, zachowałby je dla siebie. Za mniej można było w tamtych czasach trafić przed pluton egzekucyjny.

Wkrótce potem rozpoczyna się kolejna inwazja na Irak i doniesienia z kraju na jakiś czas skutecznie zajmują umysł Sayida, wypierając stamtąd wszystko inne. Nawet jeśli w gruncie rzeczy oznacza to głównie tyle, że to inne niewesołe myśli nie dają mu zasnąć wieczorami.

— Tęsknisz za krajem? — pyta go pewnego razu Dušan, który chyba próbuje w ten sposób okazać coś na kształt współczucia.

Sayid dłuższą chwilę zastanawia się nad odpowiedzią. Tęskni za domem, matką, kuzynami i kolegami, za beztroskimi zabawami, wąskimi uliczkami Tikritu, zapachem pustyni, wilgocią niosącą się wieczorem od Tygrysu i głosem muezzinów wzywających na modlitwę. Nie jest jednak pewien, czy to tęsknota za Irakiem, czy może raczej za dzieciństwem, kiedy wszystko było tak bardzo proste, a on wolny od tego przeszywającego poczucia winy, które będzie mu towarzyszyło już zawsze. Ale to dawne czasy. Potem wyjechał do Kairu na studia, po powrocie wstąpił do armii i resztę jego wspomnień z Iraku wypełnia wojna. Kraju, gdzie czuł się jak w domu, dawno już nie ma, a ten obecny nie ma mu nic do zaoferowania, koniec końców Sayid dochodzi więc do wniosku, że nie warto tęsknić za miejscem, które istnieje tylko w jego wspomnieniach.

Nic z tego nie nadaje się jednak na odpowiedź, a Dušan wciąż patrzy na niego wyczekująco, mylnie chyba interpretując emocje, których Sayid nie zdołał w porę zamaskować. Opanowuje się więc co prędzej i rzuca pierwsze, co przychodzi mu na myśl:

— Tęsknię za naszą kuchnią.

Udaje się, Dušan natychmiast kiwa głową, a jego ton jest pełen zrozumienia.

— Prawda, angielskie jedzenie jest do niczego. A chciała mama kiedyś pokazać, jak się robi sarmę, to ja głupi się wzbraniałem, że po co mi to. A teraz bym zjadł… Co dobrego się u was gotowało?

Tym razem wspomnienia są znacznie bezpieczniejsze i Sayid nawet nieco się odprężą, opisując Serbowi przysmaki arabskiej kuchni.

— Moja mama robiła pyszny tashreeb. To była pierwsza potrawa, którą nauczyłem się przyrządzać, uratowała mi życie na studiach. Na szczęście to naprawdę proste: podsmażasz kurczaka, cebulę i czosnek, dodajesz warzywa, w ogóle cokolwiek masz pod ręką, przyprawiasz i gotujesz, aż kurczak będzie miękki. Mówiliśmy na to bieda-gulasz, ale zajadaliśmy się tym na okrągło.

Dušan pogwizduje z uznaniem.

— Ja to nawet wodę na herbatę przypalam, przy mnie jesteś mistrz kuchni!

— Coś tam potrafię, nawet przez chwilę pracowałem jako kucharz. — Sayid uśmiecha się lekko.

Dušan unosi brwi.

— Ty nie tylko umiesz, ty to lubisz! — Jego ton brzmi niemal oskarżycielsko.

Sayid z rozbawieniem kręci głową.

— Lubię. To mnie relaksuje — przyznaje szczerze.

Podążanie za instrukcjami pozwala uporządkować myśli, a może raczej większość z nich odsunąć na dalszy plan, nie mówiąc już o tym, że prawdziwie domowych arabskich dań na próżno szukać w Londynie, przynajmniej w jego budżecie, jeśli więc Sayid ma na nie ochotę, musi przygotować je sobie sam. Nieraz żałuje, że nie ma osobnej kuchni, ale nie stać go obecnie na wynajęcie całego mieszkania, chcąc nie chcąc zawarł więc ze starszą panią Bakhash cichy pakt. Do momentu przybycia nowego lokatora babcia Parvati rządziła w kuchni niepodzielnie i kiedy pierwszy raz zobaczyła w swoim królestwie intruza, wyglądała, jakby miała zamiar udusić go paskiem od fartucha — mimo że Sayid przezornie od razu zaopatrzył się we własny talerz, sztućce i rondel. Początkowo bardzo nieufna kobieta z czasem jednak przekonała się, że w przeciwieństwie do jej bliskich lokator zmywa od razu po jedzeniu, sprząta po sobie i odkłada wszystko na miejsce, co powoli zjednało mu jej przychylność. A kiedy odkryła, że do tego Sayid doskonale radzi sobie w kuchni, ku jego zaskoczeniu zaczęła od czasu do czasu zaganiać go do pomocy tak jak swoje wnuczki. Sayid jednak nie narzeka, bo towarzystwo starszej pani, wprawdzie gadatliwej, ale słabo znającej angielski i — może właśnie z tego powodu — mniej wścibskiej niż jej synowa, okazuje się znacznie mniej meczące, niż się spodziewał. Do tego każda taka pomoc kończy się przepysznym posiłkiem, który na szczęście kobieta ze zrozumieniem pozwala mu zjeść w zaciszu jego pokoju.

— Gdzie byłeś, kiedy szukałem współlokatora — żartuje tymczasem Dušan.

Sayid posyła mu zaskoczone spojrzenie, ale kiedy nie dostrzega ironii, ponownie się odpręża.

— Polecam się na przyszłość — odpowiada równie żartobliwym tonem. Mówi jednak w zasadzie szczerze. Uświadamia sobie bowiem, że nie wiedzieć kiedy zdążył polubić spokojnego Serba, który, choć reprezentuje to samo pokolenie, stanowi tak jaskrawe przeciwieństwo jego ojca.

Wojna trwa, Amerykanie zajmują Bagdad, Tikrit nadal się broni i choć Sayid czasem chciałby rzucić radiem o ziemię, za każdym razem przerywa pracę i czujne nastawia ucha, ilekroć zaczyna się blok wiadomości. Nie umyka to rzecz jasna uwadze jego współpracowników. Reakcje są różne. Karol nieraz uśmiecha się szyderczo, Dušan wprost przeciwnie — usiłuje być tym milszy, im bardziej nieprzyjemne usłyszeli doniesienia. Ilya ma dość rozumu, by właściwie interpretować wyraz twarzy Sayida i schodzić mu z drogi, choć kiedy myśli, że Irakijczyk nie widzi, przygląda mu się z zaciekawieniem niczym przedmiotowi jakiegoś eksperymentu. Robert zaś po prostu robi swoje — jak zwykle. Sayid nie przypomina sobie, czy kiedykolwiek zamienił z mrukowatym studentem z Polski więcej niż dwa słowa naraz, ale nie przeszkadza mu, że Rob go ignoruje, nieistotne z jakich pobudek — zwłaszcza że Karol wyrabia normę za swego rodaka z nawiązką.

— Kurwa, cholera jasna! — Głośne przekleństwo Karola zagłusza na moment transmisję.

Sayid piorunuje go wzrokiem, ale mimo wszystko odrywa się od radia i robi dwa kroki naprzód, by zatrzymać rolkę czarnej włókniny ogrodniczej, która, potrącona przez nieco wstawionego już Polaka, rozwija się po ziemi niczym dywan.

Karol chyba ma podobne skojarzenie, bo nagle uśmiecha się głupawo.

— Jakbyś chciał walnąć parę Allahów, to masz jak znalazł — stwierdza, chichocząc.

— Zamknij dziób! — Ku zdziwieniu Sayida po raz pierwszy chyba Dušan natychmiast reaguje. — I wracaj do roboty, musimy dziś skończyć ten kawałek.

Rozbawienie natychmiast znika z twarzy Polaka.

— To niech Arab też ruszy dupę, bo do rana nie skończymy — rzuca burkliwie w stronę Sayida i podnosi rolkę włókniny z ziemi tak gwałtownym ruchem, że omal się nie przewraca.

Sayid zaciska zęby. Ma ochotę przypomnieć Karolowi, że zrobił dziś dwa razy więcej niż on, ale wie, że ten tylko czeka na jego reakcję, więc upewnia się, że jego twarz nie wyraża zupełnie nic, i tylko wygodniej opiera się o rączkę łopaty. Na szczęście samokontrolę ma opanowaną niemal do perfekcji. Mało kto wie, jak bardzo niecierpliwy i skłonny do irytacji bywa wewnątrz — może dlatego tak zaskakuje innych, kiedy wreszcie wybucha. Ale temu idiocie nie zamierza dać tej satysfakcji.

Wiadomości już się kończą, spiker zapowiada właśnie nowy przebój Britney Spears i Sayid ma już wrócić do pracy, kiedy ponownie dociera do niego ponaglający głos Karola:

— Ej, Saddam, głuchy jesteś? Już was zbombardowaliśmy, możesz wracać do kopania. Jak ci to pomoże, wyobraź sobie, że to okopy.

Sayid liczy w myślach do pięciu, następnie do dziesięciu. A potem atakuje.

Choć wbrew wcześniejszym postanowieniom dał się wyprowadzić z równowagi, nie traci panowania nad sobą do tego stopnia, by walić na oślep. Pilnuje, by ciosy, choć bolesne, nie uczyniły przeciwnikowi większej krzywdy. Mimo to jednak jeszcze długo po tym, jak pozostali ich rozdzielają, wciąż z lubością wyobraża sobie, co mógłby Karolowi zrobić, gdyby naprawdę chciał. A świadomość, że ten idiota nawet nie wie, że tylko dzięki jego trenowanej przez lata samokontroli jeszcze żyje, napełnia go paskudną satysfakcją.

Tego dnia wraca z pracy okrężną drogą, pedałując z całych sił, by poprzez wysiłek fizyczny wyrzucić z siebie całą złość i frustrację, nim te znów wymkną się spod kontroli. Im bardziej się uspokaja, tym bardziej dociera do niego, że pozwolił Karolowi zaleźć sobie za skórę dużo bardziej, niż przypuszczał, a kiedy myślał, że zachowania Polaka nic go nie obchodzi, bo ten nie jest wart jego uwagi, jedynie oszukiwał sam siebie. Wspominając wściekłość, jaka przepełniała go w momencie ataku, a także cały ten ból, jaki zadawał przeciwnikowi w swojej wyobraźni, nie czuje już satysfakcji, ale przerażenie. Karol jest nikim, ograniczonym, uprzedzonym głupcem, który, sam dyskryminowany przez rodowitych Anglików, wykorzystuje Sayida, by się dowartościować. Jeśli ktoś taki potrafił tak głęboko mu dopiec i wywołać w nim tak silną reakcję, to czy cała wiara Sayida w to, że zdołał zerwać z przeszłością i jest gotów, by stać się nowym człowiekiem, nie jest naiwnością?

W nocy nie może zmrużyć oka, a rano po raz pierwszy dociera do pracy dopiero na dwie minuty przed siódmą. Pozostali są już na miejscu, ale ku jego zdziwieniu nie biorą się za robotę, ale stoją w kółku pośrodku skrzyżowania dwóch nowych alejek i rozprawiają o czymś zawzięcie. Kiedy dostrzegają zbliżającego się Sayida, rozstępują się pospiesznie i nikt, nawet Dušan, nie patrzy mu w oczy. Sayid spogląda badawczo na kolejne twarze. Brakuje Karola, ale to akurat specjalnie go nie dziwi, może po prostu nie chciał pokazywać się ludziom z malowniczo rozbitą wargą.

— Karol nie żyje. — Rob niespodziewanie przerywa milczenie, a do Sayida nagle dociera sens tych dziwnych spojrzeń.

— Jak to się stało? — pyta tonem pozbawionym emocji, choć w jego głowie wirują dziesiątki myśli.

— Wyłowili go z Tamizy. Znaczy, ściągnęli z brzegu, bo oczywiście wybrał sobie najpłytsze miejsce i zamiast się utopić, skręcił sobie kark. Cały on.

Dušan krzywi się na sposób, w jaki Ilya przekazuje informacje, Rob natomiast przypatruje się Sayidowi uważniej niż kiedykolwiek wcześniej.

Sayid nieznacznie wzrusza ramionami.

— Nie powiem, że będę tęsknił, ale tak czy inaczej, szkoda człowieka — kwituje sucho, lecz w gruncie rzeczy szczerze.

— Steve dzwonił, że policja chce z nami pogadać — włącza się nareszcie Dušan.

Sayid kiwa głową i zastanawia się, jak źle będzie wyglądało, jeśli w tym momencie wyjmie jabłko, które w ostatniej chwili wrzucił do plecaka. Nie jest tak spokojny, jak stara się wyglądać, śmierć zawsze jest śmiercią, zwłaszcza w młodym wieku i niespodziewana, a fakt, że nie przepadałeś za nieboszczykiem, nie ma tu większego znaczenia. Jest jednak zmęczony po nieprzespanej nocy i głodny, bo, jak właśnie sobie uświadamia, ostatni raz jadł jeszcze przed wczorajszą bójką, potem już wzburzenie odebrało mu apetyt. Podejrzewa zaś, że to jego policjanci będą przesłuchiwać najbardziej wnikliwie. Ostatecznie jednak przyzwoitość bierze górę nad głodem i Sayid zmusza się do zapomnienia o jabłku.

Policja zjawia się wkrótce potem i zgodnie z jego przypuszczeniami to na nim koncentruje swoją uwagę. Sayid wie, że nie wygląda to najlepiej — wdał się w bójkę z denatem akurat na kilka godzin przed jego zagadkową śmiercią — ale wie też, że tym razem nie ma nic do ukrycia, spokojnie i rzeczowo odpowiada więc na pytania i koniec końców policjanci są zmuszeni dać mu spokój. Przynajmniej na ten moment — przekonuje się o tym wieczorem, kiedy ci sami funkcjonariusze nachodzą go w domu, by zadać jeszcze kilka pytań. Nadal nikt nie próbuje go zatrzymać, traktują go z chłodną uprzejmością i jeśli go podejrzewają, doskonale się z tym kryją, ale wieść o możliwym morderstwie wraz z wizytą policji w ich domu działa na wyobraźnię gospodarzy. Tego wieczora starsza pani Bakhash usuwa się z kuchni, kiedy tylko Sayid się w niej pojawia, a mała Parvati zagląda tylko na moment z ponurą miną, żeby powiedzieć mu szeptem, że rodzice zabronili jej gry w szachy.

Sayid z rosnącą frustracją przeczesuje palcami włosy, w efekcie tylko splątując je jeszcze bardziej, aż w końcu poddaje się i z niedosmażoną jeszcze jajecznicą usuwa się do swojego pokoju. Tej nocy znów nie może zasnąć. Dopiero nad ranem zapada w drzemkę, z której budzi się gwałtownie, gdy we śnie widzi, jak Omer rzuca się w spienione i nienaturalnie rwące wody Tygrysu.

Na szczęście tego dnia Steve — a może raczej ktoś stojący wyżej, bo trudno podejrzewać ich bezpośredniego kierownika o nadmiar empatii — dał im wolne, nie ma więc po co się spieszyć. Mimo to nawyk bierze górę nad zmęczeniem i gdy tylko dźwięki dochodzące zza drzwi cichną, co oznacza, że pozostali wyszli już do szkoły lub pracy, Sayid zwleka się z łóżka i ciężkim krokiem zmierza pod prysznic. Starsza pani Bakhash nadal go unika, a dom, choć niemal pusty, wydaje mu się dziwnie duszny i ciasny. Po paru minutach bezmyślnego wpatrywania się w wyrazy na pierwszej stronie zwiniętej z kuchni gazety Sayid poddaje się i decyduje wyjść do miasta. Tym razem nie bierze roweru, ale jedzie metrem do centrum i przez kolejne godziny błąka się bez celu ulicami Londynu, aż w końcu zmęczenie pomaga stępić emocje i Sayid jest w stanie choć na chwilę przestać myśleć o tym, co zaszło.

Po południu mimo wszystko jak co piątek udaje się pod meczet, a w tym ponurym dniu ta wyprawa stanowi dla niego pożądany skrawek normalności. Tym razem pada na meczet Sulejmana w Haggerston. Był tu już kilkakrotnie, widzi więc oczyma wyobraźni przeszkloną kopułę i błękitne akcenty w burobrązowym murze, zanim jeszcze znajduje się dość blisko, by dostrzec je na jawie. Nawet niektóre twarze gromadzących się powoli wiernych zdają mu się znajome. Może to znak, że czas już pożegnać Londyn. A może — niespodziewanie przebiega mu przez myśl — może to zaproszenie? Po chwili wahania Sayid obrzuca krytycznym spojrzeniem swoje ubrania, bierze głęboki oddech i niepewnie rusza w stronę wejścia.

Pierwsze, co rzuca mu się w oczy, to wystrój, tak różny od meczetów, które pamięta z domu, bardziej stonowany, z wyraźnie tureckimi wpływami — ale w końcu Londyn to nie Bagdad. Wkrótce potem zaczyna się mahgrib i Sayid nie ma już czasu na dalsze obserwacje. Początkowo jeszcze, choć bez jakiejkolwiek nadziei, kątem oka zerka na twarze najbliższych mu mężczyzn. Dopiero gdy zaczyna się druga rak'a, z trudem koncentruje się na modlitwie, choć jego myśli i tak od czasu do czasu wciąż wybiegają w stronę Karola, ich ostatniego starcia i tego wszystkiego, czego Sayid skrycie Polakowi życzył. W pierwszym odruchu chce poprosić o litość dla duszy współpracownika, ale w porę przypomina sobie, że modlitwa za niewiernych jest zakazana. Może za to pomodlić się za siebie i choć nie czuje się ani trochę godny przebaczenia — właściwie to czuje się jeszcze mniej godny niż przed tygodniem, co wtedy wydałoby mu się niemożliwe — modli się żarliwiej niż kiedykolwiek, z desperacją, która zaskakuje nawet jego samego.

W poniedziałkowy poranek Sayid przychodzi na pogrzeb. Nie jest pewien, czy muzułmaninowi w ogóle wolno wchodzić do świątyń innych wyznań, ale w gruncie rzeczy zrobił już tyle rzeczy, które były haram, że ta jedna więcej nie może już chyba wiele zaszkodzić jego pozycji na drodze do raju — drodze, która i tak dawno jest już przed nim zamknięta.

Ceremonię prowadzi polski ksiądz, więc Sayid nie rozumie ani słowa, może się tylko domyślać, co oznaczają pewne symbole i gesty. Nabożeństwo jest jednak długie i w końcu Sayid mimowolnie zaczyna przyglądać się kolejno zebranym żałobnikom. Nie przyszło ich wielu — poza współpracownikami Karola jest ich tylko pięcioro: małżeństwo w średnim wieku, trzymające się nieco na uboczu, co sugeruje, ze nie znali zmarłego zbyt blisko, młody człowiek w garniturze (ubrał się tak na pogrzeb czy może zaraz potem idzie do pracy?), ciemnowłosa dziewczyna o rysach, które natychmiast zdradzają w niej krewną Karola, i wreszcie towarzyszący jej mężczyzna, który — ku zaskoczeniu Sayida — wygląda, jakby pochodził z Bliskiego Wschodu. Czy to dlatego Karol traktował go z taką niechęcią — musząc znosić jednego Araba w swoim najbliższym otoczeniu, odbijał sobie na drugim? A może jednak Sayid niepotrzebnie szuka drugiego dna i za wrogością współpracownika nie kryło się nic prócz uprzedzeń?

Msza się kończy, orszak rusza na pobliski cmentarz, a Sayid, wciąż zaintrygowany, obserwuje ukradkiem młodą kobietę i jej partnera, który nie odstępuje jej na krok, ale też niespecjalnie wydaje się zainteresowany jej pocieszaniem.

— Nie sądziłem, że przyjdziesz.

Skupiony na obserwacji tamtej dwójki, Sayid nie zauważa, kiedy Robert znajduje się tuż za nim.

— No wiesz, po tym, jak cię traktował, nikt by się nie zdziwił, gdybyś nie przyszedł — dodaje Rob w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie.

Sayid przez chwilę przygląda się uważnie swemu rozmówcy, zastanawiając się, czy ten nie podaje czasem w wątpliwość jego braku związku ze śmiercią ich współpracownika. Mina Roberta nie wyraża jednak podejrzliwości ani niechęci. Sayid po raz kolejny myśli sobie, że tak jak w przypadku Karola niemal od razu wiedział, z jakiego pokroju człowiekiem ma do czynienia, tak drugiego z Polaków nadal nie potrafi do końca rozgryźć.

— To jego siostra? — Zna już odpowiedź, ale chce skierować rozmowę na inne tory, a to pytanie jest pierwszym, które przychodzi mu do głowy.

— Marta. — Rob potwierdzająco kiwa głową. — Pięć lat młodsza, rodzice nie żyją, Karol był jej jedyną rodziną. Wiesz, może i bywał wyjątkowym kretynem, ale dla niej zrobiłby wszystko.

— Jak to brat — kwituje Sayid automatycznie, bo coś wypada odpowiedzieć, podczas gdy jego umysł zwiększa obroty. Karol dużo gadał, czy naprawdę nigdy nie wspomniał o siostrze, czy też Sayid nie zwracał uwagi na jego gadaninę? Jest sobą odrobinę rozczarowany, zwykle bywa bardziej spostrzegawczy, a gromadzenie obserwacji na temat otaczających go osób dawno już weszło mu w krew. Nie wykorzystuje zebranych informacji, nie ma potrzeby nikogo szantażować, po prostu czuje się bezpieczniej, gdy wie, z kim przyszło mu obcować. Najwyraźniej niechęć wobec Karola przytępiła jego czujność, a przecież ten idiota nie był nawet wart tych wszystkich emocji.

Mimowolnie znów przenosi wzrok na dziewczynę, Martę, i marszczy brwi. Ma coraz silniejsze wrażenie, że coś tu się nie zgadza, ale nie potrafi jeszcze powiedzieć co.

— Masz rodzeństwo? — Rob zaskakuje go tym pytaniem.

Sayid zaciska zęby. Przez tyle tygodni wspólnej pracy praktycznie ze sobą nie rozmawiali, a tymczasem tego nagle naszło na spoufalanie się w takiej chwili? Zamiast odpowiedzieć, bierze głęboki oddech i zmusza się do rozluźnienia. Wie, że jego irytacja tak naprawdę nie ma nic wspólnego z Robertem, a wszystko z tym, że dopiero poniewczasie uświadomił sobie znaczenie swojego komentarza. „Jak to brat…" Sayid sam wie najlepiej, że relacje między rodzeństwem bywają skomplikowane. Ostatnie jednak, czego teraz potrzebuje, to myślenie o Omerze.

— Nie mam — kłamie, bo w obecnej chwili to przecież bez znaczenia.

Docierają na cmentarz, gdzie zjawia się jeszcze kilka osób, zapewne takich, które nie miały ochoty na spędzenie dodatkowej godziny w kościele, nawet gdy w grę wchodziła dusza ich znajomego. Potwierdza to tylko podejrzenie Sayida, że Karol nie miał wielu przyjaciół. Ksiądz kontynuuje swoje modlitwy, Sayid tymczasem ustawia się tak, by znaleźć się po przeciwnej stronie grobu niż Marta. Rob nadal uparcie mu towarzyszy, choć przynajmniej zrezygnował już z prób nawiązania rozmowy. Teraz jednak Sayid dochodzi do wniosku, że może obecność Polaka da się jakoś wykorzystać.

— Ten jej facet chyba też nie jest stąd — zagaduje szeptem.

Robert spogląda na tamtego spode łba.

— To nie jej chłopak. Ich ojciec przed śmiercią robił z nim jakieś biznesy. W ogóle nie wiem, po co tu przylazł. Z tego, co Karol wspominał, to jakiś oślizgły typ. I tak, jest podobno z Kuwejtu, chociaż sądząc po akcencie, mieszka tu dłużej niż ty. Bez obrazy.

— Nie uraziłeś mnie, wiem, jak mówię — odpowiada Sayid spokojnie. Nigdy nie miał talentu do akcentów, ale też i niespecjalnie starał się zgubić swój. Choćby i mówił jak sama królowa angielska, i tak twarz go przecież zdradzi. Tak jak tamtego… Sayid jeszcze raz spogląda dyskretnie na towarzysza Marty, a potem na nią samą, marszcząc brwi. Chwilę potem w jego oku pojawia się błysk zrozumienia. Do tej pory skupiał się na twarzy mężczyzny, która zamiast współczucia i troski wyraża totalną objętość, a momentami coś jeszcze, czego Sayid nie był dotąd w stanie uchwycić. Teraz przyjrzał się jeszcze raz dokładniej samej Marcie i nareszcie zrozumiał, że to, co początkowo brał za rozpacz, w rzeczywistości miesza się w jej oczach ze z trudem maskowanym strachem. Od czasu do czasu dziewczyna spogląda ukradkowo na towarzyszącego jej mężczyznę, tak jakby obawiała się, czy ten za moment nie zrobi czegoś niespodziewanego, na co powinna być przygotowana. Rob ma rację, to oślizgły typ — stwierdza Sayid z pełnym przekonaniem. Jeśli ktoś taki przyszedł na pogrzeb, musiał mieć w tym jakiś cel. Może jednak policja się pomyliła, kiedy ostatecznie stwierdziła samobójstwo? Sayid nieznacznie potrząsa głową, uświadomiwszy sobie, że zapędził się za daleko. Nie będzie posądzał nieznajomego na podstawie krótkiej obserwacji, nie kiedy inni tak łatwo posądzają o najgorsze jego samego. Instynkt podpowiada mu, że tamtemu nie należy ufać, a Sayid nigdy jeszcze się na swoich przeczuciach nie zawiódł, ale nie oznacza to jeszcze, że tamten mężczyzna jest zdolny do zabójstwa.

Pogrzeb dobiega końca, trumna z ciałem Karola spoczywa w ziemi, a żałobnicy, złożywszy ostatnie kondolencje siostrze zmarłego, powoli zaczynają się rozchodzić. Sayidowi coś każe pozostać na miejscu. Odchodzi tylko kawałek i ukrywa się w cieniu starego dębu, skąd nadal obserwuje Martę i jej towarzysza. Sam nie wie, o co mu chodzi, ale dawno już się nauczył, że kiedy jego instynkt wyje na alarm, należy go posłuchać, choćby i wbrew logice.

Instynkt ponownie go nie zawodzi.

Kiedy jest przekonany, że zostali sami, Kuwejtczyk wyraźnie przestaje się hamować. Obojętność na jego twarzy ustępue miejsca paskudnemu uśmieszkowi. Marta chce chyba odejść, ale towarzysz zachodzi jej drogę. Sayid zaciska pięści, jednak pozostaje w cieniu. To nie jego sprawa, powtarza sobie. Mimo to nie zamierza odchodzić, póki nie upewni się, że dziewczynie nic nie grozi, bo strach w jej oczach jest teraz jeszcze wyraźniejszy niż przedtem.

Po krótkiej wymianie zdań, z której docierają do niego tylko niewiele mówiące urywki, para rusza razem w stronę głównej bramy cmentarza. Sayid przypomina sobie o bocznej furtce, którą zauważył wcześniej, tuż po przybyciu, kiedy, znów ulegając nawykom z czasów wojny, w pierwszej kolejności bacznie przeanalizował otoczenie. Tamci idą wolno, dziewczyna chyba nawet zwalnia jeszcze kroku, jakby licząc, że towarzysz w końcu zniecierpliwi się i zostawi ją samą. Sprawia to tylko, że Sayid, klucząc między nagrobkami, ma czas dopaść furtki i przemieścić się wzdłuż zewnętrznej strony muru dostatecznie sprawnie, by, ukryty za załomem bramy, być w stanie usłyszeć resztę rozmowy, która na szczęście toczy się po angielsku.

— Na mnie już czas — mówi Marta chłodno, całkiem nieźle ukrywając drżenie głosu.

Zatrzymuje się w bramie, pewnie chcąc, by jej towarzysz odszedł pierwszy, ten jednak ponownie zawodzi jej nadzieje.

— Odprowadzę cię.

— Nie wracam do domu. Mam… fryzjera. — Wyraźne zawahanie przed ostatnim słowem świadczy o tym, że wymówka została wymyślona na poczekaniu. Tamten też to dostrzega, bo prycha kpiąco.

— Fahad, proszę cię... — Teraz ton dziewczyny jest już niemal błagalny. — Ja naprawdę nie wiem, co Karol zrobił z tymi pieniędzmi. On chciał mnie chronić, dlatego nigdy nic mi nie mówił, przecież wiesz.

Fahad — czyli „pantera", cóż za doskonale dobrane imię — sięga do kieszeni i coś stamtąd wyciąga, ale Sayid nie widzi zbyt dobrze, a nie chce nieopatrznie wychylić się ze swojej kryjówki.

— W takim razie będziesz musiała sama sobie na to zapracować — mówi zimno Kuwejtczyk.

Narkotyki? — zastanawia się Sayid. Ale Marta nie wygląda na narkomankę, a Karol pił tyle alkoholu, że wątpliwym jest, by oprócz tego znieczulał się czymś jeszcze.

— Powiem policji! — odgraża się tymczasem Marta, a w jej głosie przebrzmiewa desperacja.

Nie, ta dziewczyna nie może być zamieszana w nic nielegalnego — stwierdza Sayid — w przeciwnym razie wiedziałaby, że podobne groźby w takiej chwili to najgorsze wyjście.

Ton Fahada staje się jeszcze bardziej złowrogi.

— Oboje wiemy, że tego nie zrobisz. Jeśli zapukają do mnie panowie w mundurach, bądź pewna, że opowiem im wszystkie pikantne szczegóły. Tatuś i Karolek nie mogą już się przecież bronić. Ani ciebie… — Cokolwiek mężczyzna ma na myśli, musi to być sprawa sporego kalibru, bo Marta natychmiast milknie. Fahad śmieje się cicho, po czym jeszcze bardziej pewnym siebie tonem podejmuje: — Oferta jest nadal aktualna. Jedna noc za każde dziesięć procent długu, a kiedy spłacisz cały, twój paszport też do ciebie wróci. Przyjdę dziś o dziewiątej. I lepiej, żebyś nie kłamała z tym fryzjerem…

— Spierdalaj, ty…! — Marta nie może dłużej powstrzymać szlochu, Sayid zaś z coraz większym trudem powstrzymuje się od interwencji, ale wie, że to nie jest odpowiedni moment, jeszcze nie.

Zresztą chwilę później dziewczyna odbiega w stronę najbliższej stacji metra, Fahad zaś, pewny swego, nie zamierza jej ścigać. Wyraźnie usatysfakcjonowany tym, co zaszło, spokojnie podchodzi do zaparkowanego nieopodal chevroleta. Sayid klnie w duchu, wiedząc, że na rowerze nie miałby szans, nawet gdyby jednoślad zostawił gdzieś bliżej niż przy kościelnym parkanie. Ale ku jego uldze Kuwejtczyk jedynie wykorzystuje przyciemnianą boczną szybę auta, żeby poprawić swoją i tak już nienaganną fryzurę, a potem nonszalanckim krokiem rusza w kierunku przeciwnym do tego, który obrała Marta. Odczekawszy chwilę, Sayid nareszcie odrywa się od chłodnego muru i dyskretnie rusza za mężczyzną.

Przez głowę po raz kolejny przemyka mu pytanie, dlaczego właściwie się angażuje. Przecież brat tej dziewczyny nie był dla niego nikim ważnym — gorzej nawet, gardził nim i okazywał mu to na każdym kroku. Jednak w ten sposób pokaże, że nie jest taki, za jakiego miał go Karol… albo może raczej udowodni sam sobie, że choć kilka dni temu był gotów życzyć Polakowi jak najgorzej, to w rzeczywistości mimo wszystko ma jeszcze choć skrawek sumienia. Ale jeśli miałby być ze sobą tak naprawdę szczery, prawdopodobnie robi to po prostu dlatego, że Marta, choć młodsza i o nieco jaśniejszej karnacji, ma drobną sylwetkę, ciemne włosy i duże brązowe oczy... jak Nadia. Nadia, która zobaczyła w nim dobro, kiedy sam Sayid nie wierzył, że jakakolwiek resztka człowieczeństwa jeszcze się w nim tli. To mogłaby być Nadia. Może zresztą ona gdzieś tam też potrzebuje pomocy, a on nie wie o niczym i jest zbyt daleko, by cokolwiek zmienić? Ma za to możliwość pomóc Marcie. I dlatego po raz pierwszy od dawna wie dokładnie, co powinien zrobić.

Następnego ranka zakrwawiony nóż spoczywa już na dnie Tamizy razem z pistoletem Fahada, Sayid zaś z jedną wyświechtaną torbą, która towarzyszy mu jeszcze od Tikritu, siedzi w ogromnej hali lotniska Heathrow i czeka na pierwszy samolot zmierzający w mniej więcej pożądanym kierunku. Fahad siedzi naprzeciw i spogląda na Irakijczyka tak, jak jeszcze wczoraj Marta patrzyła na niego — z nieufnością i lękiem. Jednak gdyby nie ten wzrok, lekki grymas bólu oraz opuchnięte palce, którymi Kuwejtczyk wyjątkowo delikatnie trzyma swój bilet (tylko bilet — paszport i telefon tamtego Sayid trzyma w swojej kieszeni, dla pewności), nie dałoby się poznać, co spotkało go ostatniej nocy. Sayid w końcu zna swój fach nie od dziś.

Wie, że już jutro będzie się brzydził sobą i tym, co zrobił, ale w tej chwili nie ma wyrzutów, wręcz przeciwnie, czuje głównie satysfakcję. Kiedy Marta dostanie kopertę ze swoim paszportem, pisemnym potwierdzeniem umorzenia długu ojca, a także resztą znalezionych u Fahada pieniędzy (Sayid pozwolił mu zabrać tylko tyle, ile wystarczy na podróż), obaj będą już daleko stąd. Nie wątpi, że kiedy tylko spuści go z oczu, Kuwejtczyk odzyska rezon i prędzej czy później wróci do Londynu. Jednak jeśli siostra Karola ma trochę więcej rozumu niż jej brat, nie będzie czekała, tylko wyjedzie do Polski lub gdzieś dalej, gdzie gangster nie będzie w stanie tak łatwo jej odnaleźć. Zresztą wspominając trzęsącą się z przerażenia kupę żałości, w jaką Kuwejtczyk przemienił się już po pierwszych minutach tortur, Sayid liczy, że ten nie odważy się już ponownie próbować ściągać tego konkretnego długu.

Sayid mruży oczy i zerka na trzymany w dłoni bilet skąpany w promieniach pierwszego chyba w tym miesiącu porannego słońca. Najpierw do Dubaju — w obecnej sytuacji politycznej wie, że nie ma czego szukać w Kuwejcie, ale chce mieć pewność, że Fahad znajdzie się odpowiednio daleko od Anglii — a potem… Sam nie wie. Może czas spróbować gdzieś dalej niż dotąd, skoro Europa zawiodła jego nadzieje. Czy Nadii lub Omerowi spodobałaby się na przykład Australia? W Sydney, zdaje się, żyje niewielka społeczność arabska, a zmiana klimatu na słoneczne antypody z pewnością wyjdzie Sayidowi na dobre. Londyn żegna go wprawdzie słońcem, ale nie jest go wystarczająco, żeby miało rozproszyć wszystkie ciemności i mgły. Sayid unosi głowę i napotyka oczy Fahada, w których miejsce wczorajszej bezczelności zajęły ból i przerażenie, i uświadamia sobie, że są takie ciemności, których nie rozproszy nawet najsilniejsze słońce.


Tytuł jest oczywiście, jak to u mnie, ukradziony z piosenki. Tym razem była to „Droga do Clare" w tłumaczeniu Moniki Szwai, którym to tekstem trochę się przy ogólnym pomyśle na tego fika zainspirowałam (Irak, Irlandia, imigranci, wszystko na „i" w końcu XD).

Tym razem muzyki nie udało mi się wpleść w samą fabułę tekstu, ale gdyby ktoś chciał się zapoznać z irackimi klimatami, to informuję, że przy pisaniu towarzyszył mi Rahim Al Haj.

I jeszcze taki mały disclaimer, jeśli chodzi o fragment komentujący sytuację kobiet w Iraku. Muszę nadmienić, że akcja tekstu dzieje się 20 lat temu i że obecnie ta sytuacja, między innymi wskutek wojen, znacznie się pogorszyła. Ale nadal przynajmniej na papierze Irakijki mają znacznie więcej praw niż obywatelki np. Arabii Saudyjskiej, a pomyślałam, że Sayid, który w serialu jest pokazany jako ktoś bardzo kobiety szanujący, byłby wyczulony na podobne zarzuty.

I na koniec ślicznie dziękuję Tinie Latawiec za polowanie na moje literówki