17. Szmuglerzy


Albus potrzebował chwili, żeby przyzwyczaić się do wnętrza domu. Pomieszczenie, do którego wszedł, było utrzymane w tej samej szarej i nijakiej kolorystyce, co świat na zewnątrz, sprawiając wrażenie rustykalnego i przestarzałego; przywodziło na myśl dawne, o wiele mroczniejsze czasy, przez co dopiero po dłuższej chwili uzmysłowił sobie, że po raz pierwszy wszedł do tutejszego mieszkania.

Owszem, bywał w karczmach, sklepach i tym podobnych, ale nigdy wcześniej nie miał okazji obejrzeć czyjegoś lokum. Nie był pewien, czego tak właściwie się spodziewał, biorąc pod uwagę standard życia w Toksycznym Kamieniołomie, ale nie był szczególnie zaskoczony. Pokój był ciasnawy i szary, słabo oświetlony, zaś meble nadłamane i z odpryskującym lakierem. Najbliższe krzesło wyglądało, jakby zaraz miało się przewrócić, a mały, roboczy stolik był nadpalony z boku – najpewniej uległ uszkodzeniu podczas wypadku ze żrącym eliksirem. W rogu, tuż obok wnęki prowadzącej do drugiego pomieszczenia, stało niezabudowane palenisko. Zawieszone nad kominkiem małe kwadratowe tkaniny, całkiem ładnie zszyte w większą kompozycję, jakby przy pomocy magii, nadawały miejscu jakiegokolwiek kolorytu.

Morrison i Scorpius przystanęli z tyłu, najprawdopodobniej nie chcąc wchodzić głębiej bez wyraźnego zaproszenia. Obaj postanowili zachować milczenie, bez wątpienia dokonując oceny i podsumowania, które zostało przerwane przez pojawienie się następnej osoby.

– Wejdźcie i usiądźcie – powiedziała młoda dziewczyna, najprawdopodobniej w ich wieku, a może nawet dwa lata starsza. Była dość szczupła, co tylko potwierdzały luźno zwisające z niej szare ubrania, ale miała pełną twarz i atrakcyjne rysy – w każdym razie dla Albusa, który upodobał sobie ciemne włosy. Cechowała się również tym samym kolorem skóry, co staruszek oraz średnim wzrostem, bowiem była troszkę wyższa od Malfoya. Szczerze mówiąc, można zaryzykować stwierdzenie, że mieli do czynienia z dziadkiem i wnuczką.

– Eee, właśnie…

– Usiądźcie gdziekolwiek – dodała, brzmiąc na zawstydzoną. Całkiem prawdopodobne, że miała zagraniczne korzenie, ponieważ w jej głosie słyszalny był obcy akcent, podkreślany głównie w trakcie wypowiadania niektórych spółgłosek.

Zniknęła, zanim się obejrzeli, ale nie przestała mówić, tym razem w języku, którego żaden z nich nie rozumiał; chwilę później uzyskała od staruszka odpowiedź.

Chociaż było mu niezręcznie, brunet usiadł na rozklekotanym krześle, w gruncie rzeczy zadowolony z możliwości zaczerpnięcia oddechu i chwilowego odcięcia się od toczonej na zewnątrz bitki. Morrison podszedł do kącika i przysunął sobie spod ściany następny stołek, zaś Scorpius po prostu oparł się plecami o tylną ścianę, sprawiając wrażenie lekko oszołomionego rozwojem sytuacji.

Nieznajoma wróciła dosłownie minutę później. Odgarnęła włosy z twarzy i westchnęła, ogarniając ślizgonów zmęczonym wzrokiem.

– Przepraszam, jeżeli przeszkadzamy – wydukał naprędce. – Och, nazywam się Albus…

– Carmen – odparła uprzejmie i uścisnęła mu dłoń. – To żaden kłopot. Nie powinniście teraz pałętać się po dworze, zwłaszcza w tych okolicznościach – powiedziała, a następnie spojrzała na pozostałą dwójkę. – Wasze imiona?

Morrison wyciągnął rękę, zaś Scorpius ograniczył się do wymamrotania pod nosem swojego imienia. Dziewczyna najwidoczniej miała dobry słuch, gdyż nie poprosiła go o powtórzenie.

– Jeszcze raz przepraszamy za najście. – Albus był skruszony. Naprawdę nie spodziewał się wsparcia ze strony mieszkańców Toksycznego Kamieniołomu, a tym bardziej tego, że udzielą im schronienia. – Cóż, pani… krewny wskazał nam drogę…

– Dziadek wszystko mi wyjaśnił – uzupełniła, potwierdziwszy wcześniej postawioną tezę. – Jak już mówiłam, to żaden kłopot. Jeżeli chcecie, możecie przeczekać tu oblężenie – dodała, a kiedy zobaczyła, że w zdziwieniu unieśli brwi, kontynuowała ze spokojem: – Dziadek opowiedział mi, w jaki sposób mu pomogliście. W zamian pozwólcie, że się odwdzięczymy.

Ślizgon wymienił porozumiewawcze spojrzenie z przyjaciółmi i zrozumiał, że wszyscy pomyśleli o tym samym. Mimo że oferta schronienia była naprawdę hojna, idąc za staruszkiem, liczyli na bardziej pragmatyczne rozwiązanie problemu. Chcieli opuścić Kamieniołom, a nie przedłużać sobie pobyt.

Wciąż zastanawiał się nad sformułowaniem odpowiedzi, kiedy Carmen podeszła do Scorpiusa.

– Widzę, że zraniłeś się w ramię – zagaiła, wskazawszy na jego rozcięcie i zaschniętą plamę krwi.

Blondyn zamrugał, zaniepokojony.

– To nic takiego…

– Jeżeli chcesz, mogę opatrzyć tę ranę – powiedziała i ku powszechnemu zaskoczeniu, wyciągnęła z szat różdżkę. – Pozwól mi się przyjrzeć…

– Ot, zwyczajne zadrapanie, przeżyję…

– Skoro to drobnostka, chętnie pomogę – podsumowała z uśmiechem na twarzy, a potem bez zbędnych ceregieli podwinęła mu rękaw.

Albus podłapał roziskrzony wzrok Morrisona, dla którego dyskomfort Scorpiusa był czymś zabawnym, gdyż z trudem tłumił śmiech. Na szczęście obaj zdołali zachować milczenie, podczas gdy ich przyjaciel był uzdrawiany.

– Skaleczenie było głębokie, więc nadal możesz odczuwać ból. W kuchni mam odpowiedni eliksir. – Carmen przesunęła różdżką po ranie. – Poczekaj, przyniosę – dodała i pospiesznie wyszła z pokoju.

Blondyn przez chwilę za nią patrzył, a potem się odwrócił.

– Co? – warknął, wyraźnie zirytowany ich rozbawieniem. – Nie lubię, gdy dotykają mnie nieznajomi…

– Och, szczerze wątpię. – Uśmiechnął się Vincent.

– Czy możemy porozmawiać o tym później? – Albus spróbował ograniczyć rosnący konflikt. – Skupmy się na priorytetach. Oferta schronienia jest kusząca, ale nie powinniśmy zostawać w Kamieniołomie. Odkąd obie strony odkryły naszą obecność, w oblężeniu przestało chodzić wyłącznie o Diabli Alians…

– Z początku będzie troszkę szczypać, ale potem poczujesz przyjemne odrętwienie.

Carmen wróciła, niosąc małą filiżankę. Zobaczywszy kłębiący się nad kubkiem niebieskawy dym, brunet się uspokoił – eliksir został prawidłowo uwarzony. Nie bawiąc się w przepraszające słówka, dziewczyna ponownie podwinęła rękaw szaty Scorpiusa i przy pomocy różdżki zaczęła wsmarowywać wywar w ranę.

Albus przygryzł wargę, w pełni przygotowany do wygłoszenia mowy, ale właśnie wtedy poczuł przeszywający ból – najwyraźniej zaklęcia taty sponiewierały go bardziej, aniżeli podejrzewał. Nie chcąc narzekać, zacisnął usta; wolał nie podzielić losu opatrywanego przyjaciela.

– Słuchaj, Carmen. Naprawdę doceniamy waszą pomoc, ale… czy jest tutaj ktoś jeszcze, z kim moglibyśmy porozmawiać…? – zapytał, przechodząc od razu do rzeczy, podczas gdy kobieta zajmowała się zesztywniałym Malfoyem. – Wiele się dziś wydarzyło, a to nie koniec.

– Nie – odpowiedziała zwięźle, skończywszy nakładać eliksir; po wszystkim schowała różdżkę z powrotem do kieszeni szat. – Mam tylko dziadka.

Ślizgon momentalnie pożałował, że zapytał – naprawdę ciężko było mu sobie wyobrazić życie bez rodziców. Z trudem zwalczył wyrzuty sumienia i skoncentrował się na niecierpiącej zwłoki sprawie. Zanim jednak zwerbalizował swe myśli, Morrison zabrał głos.

– Musimy jak najszybciej opuścić Kamieniołom. Czy jesteś nam w stanie pomóc?

Carmen wbiła w nich zainteresowane spojrzenie. Scorpius nie włączył się do rozmowy, zbyt zajęty oglądaniem opatrzonego zranienia, najwyraźniej będąc pod wrażeniem umiejętności uzdrowicielskich nieznajomej i skuteczności jej leczenia. Nie chcąc wyjść na niewychowanego gbura, Albus uśmiechnął się przepraszająco. Nie powiedział też nic, co umniejszyłoby prośbę.

– Dlaczego chcecie wyjechać w trakcie oblężenia…? – zapytała z podejrzliwością. – To niebezpieczne…

– Wszędzie jest teraz niebezpiecznie. Zamierzamy temu zaradzić, ale musimy wydostać się z Kamieniołomu – wtrącił. – Gdy miasteczko zostanie odcięte od reszty świata, utkniemy tu na dobre.

– To ludzie z Ministerstwa, prawda…? – spytała. – Ci mężczyźni – dodała, gwoli wytłumaczenia.

– Hm, niezupełnie…

– To zawsze są ludzie z Ministerstwa – podsumowała pewnym tonem. – Wizytują Kakos co kilka lat, właściwie odkąd pamiętam, ale nigdy przedtem nie powstrzymywali nikogo przed wyjazdem. Prawdę powiedziawszy, dotąd w ogóle niewiele robili, zwłaszcza aby polepszyć nasz byt. Czemu mieliby…? – urwała, jakby na bieżąco analizowała wypowiadane przez siebie słowa. – Jesteście ścigani…? – zapytała po dłuższej chwili wymuszonego kontaktu wzrokowego.

– Nie, żaden z nas nie złamał prawa – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Ministerstwo przybyło tu z innego powodu, ale wiedzą, że jesteśmy w mieście i będą próbowali udaremnić nam ucieczkę.

Carmen przez moment po prostu na niego patrzyła, a następnie strzeliła w dziesiątkę.

– Kim jesteś?

Wcześniej przedstawił się z imienia, tak więc musiała być zainteresowana powodem, dla którego był poszukiwany.

– Nazywam się Albus Potter – powiedział i zdał sobie sprawę, że był to pierwszy raz, kiedy odsłonił się w ten sposób przed mieszkańcem Kamieniołomu. Wcześniej uważał to za ryzykowne posunięcie, a teraz postanowił postawić na szczerość. Kłamstwo lub próba oszustwa osoby, która dobrowolnie wyciąga doń pomocną rękę, z pewnością nie skończyłaby się dobrze, zwłaszcza że desperacko potrzebowali wykonać swój ruch.

W oczekiwaniu na reakcję Morrison wstrzymał oddech, zaś Scorpius rzucił mu zaniepokojone spojrzenie. Co ciekawe, Carmen nie odwróciła wzroku.

– Jesteś spokrewniony z Harrym Potterem?

Oczywiście, przewidział, że podanie nazwiska odbije się echem. Bez względu na to, jak bardzo Kakos jest odcięte od czarodziejskiego świata, słynnego pogromcę Lorda Voldemorta znali wszyscy.

– To mój tata. Szuka mnie, a prawdopodobieństwo, że będzie chodził od drzwi do drzwi, jest naprawdę spore – wyznał z pewnym napięciem. – Chcielibyśmy zniknąć, zanim podejmie bardziej radykalne środki.

Zanim dziewczyna odpowiedziała, wtrącił się Scorpius, wreszcie odchodząc od ściany.

– Przeżyjemy, jeżeli nie możesz nam pomóc, ale musimy wiedzieć teraz…

– Zobaczę, co da się zrobić – przerwała mu wpół zdania. – Jak już mówiłam wcześniej, w ten sposób odwdzięczę się za pomoc dziadkowi.

Albusowi zmiękło serce. To drugi raz, odkąd wyruszył w misję, kiedy nieznajomy zaoferował mu wsparcie, choć sytuacje – a nawet miejsca – znacząco się od siebie różniły. Mimowolnie się zastanowił, czy Sancticusowi również zaproponowano by podobną pomoc.

– Dziękuję…

– Nie wiem, jak daleko zajdziemy, niemniej jednak spróbuję swych sił… – dodała naprędce, jakby chcąc uświadomić im możliwość sromotnej porażki.

– Zależy nam na wydostaniu się z miasteczka, bo bariera uniemożliwia nam aportację – powiedział Vincent.

– Czy na południowy zachód jest jakieś wyjście…? – zapytał, nie mogąc się powstrzymać.

– Moment. – Scorpius wkroczył do akcji. Brunet przez chwilę zastanawiał się dlaczego, ale kiedy przyjaciel zabrał głos, zrozumiał swój błąd. – Interesuje nas obszar na południowy zachód od dzwonnicy, czyli na północ stąd.

Albus spróbował rozrysować w głowie mapę. Odwrócił się, żeby połączyć siły z Morrisonem, bo przyjaciel mamrotał wskazówki pod nosem, ale zrezygnował, gdy zobaczył, że ten z niewyjaśnionego powodu zaczął liczyć palce u dłoni.

– Mam mapę. Jest stara, ale miasto nie zmieniło się za wiele na przestrzeni lat. Jeżeli wskażecie mi kierunek, spróbuję doprowadzić was na miejsce – powiedziała dziewczyna.

– Super, dziękujemy za fatygę… – urwał, usłyszawszy dobiegające z dworu krzyki.

Carmen bez słowa podeszła do okna i przycisnęła twarz do zakurzonej szyby. Gdy się odwróciła, miała grobową minę.

– Zakończono oblężenie.

– Skąd wiesz…? – zapytał blondyn.

– Starcie się skończyło, bo ludzie z Ministerstwa zaczęli patrolować ulice. Niektórzy nie wyglądają zbyt dobrze.

Albus podszedł bliżej i wyjrzał na zewnątrz zza jej ramienia. Zgodnie z tym, co powiedziała, czarodzieje przechadzali się po alejkach w uporządkowany, przywodzący na myśl oficjalny sposób. Nie był jednak pewien, na jakiej podstawie kobieta zidentyfikowała ich jako ministerialnych urzędników – może po prostu rozpoznawała wszystkich pozostałych.

Nie zobaczywszy nikogo znajomego, zrobił krok wstecz, po czym wycofał się na środek pokoju. Carmen postała jeszcze chwilę przy oknie, a potem, wciąż patrząc, stuknęła różdżką w szybę, czym sprawiła, że w miarę przezroczysta tafla w momencie stała się mlecznobiała.

– Masz dryg do zaklęć – podsumował Scorpius i wymierzył sobie mentalnego kopniaka. – Och, nie, żebym sugerował, że…

– Dziękuję, wciąż się uczę. Ta różdżka należała wcześniej do mojej mamy. – W końcu odeszła od okna. – Vuelve a la cama*! – dodała, rozzłoszczona.

Albus obejrzał się przez ramię, zaskoczony tym nagłym wybuchem i zobaczył, że staruszek przystanął w przejściu prowadzącym do drugiego pokoju. W sfrustrowanym geście wyrzucił ręce w powietrze, jakby szykując się do wygłoszenia tyrady, ale ostatecznie się rozmyślił, ponieważ wymruczał coś pod nosem i wyszedł.

– Wybaczcie. Dziadek ma chory kręgosłup, więc wycieczka nie wyszła mu na zdrowie – powiedziała Carmen, gdy opuścił przedsionek. – Usiądźcie, pójdę po mapę – powiedziała i odeszła bez większych ceregieli.

Brunet wymienił porozumiewawcze spojrzenie z przyjaciółmi, a kiedy dziewczyna całkowicie zniknęła z pola widzenia, Morrison parsknął śmiechem.

– Trochę charakterna, prawda?

– Właśnie tego będziemy potrzebować, żeby się stąd wydostać – podsumował, gdy ponownie wyjrzał przez okno. Chociaż zaklęcie znacząco pogarszało widoczność, wciąż mógł dostrzec zamazane kształty i poruszenie na ulicach. Zacisnąwszy usta, zastanowił się nad sytuacją.

Zgodnie z jego oczekiwaniami, w starciu zwyciężyła grupa Harry'ego Pottera. W teorii oznaczało to same dobre rzeczy, między innymi, że zażegnano największe na chwilę obecną niebezpieczeństwo, zaś w praktyce, że sprawy się znacznie skomplikowały.

Ojciec z pewnością odzyskał przytomność i zorganizował patrole. Ucieczka z miasta zajętego przez dawne ministerialne służby było o wiele trudniejszym zadaniem, aniżeli czmychnięcie zdekoncentrowanym i rozproszonym diabłom, a biorąc pod uwagę fakt, iż aby obezwładnić Harry'ego, musieli połączyć siły i zyskać przewagę dzięki elementowi zaskoczenia, opuszczenie Kakos graniczyło niemal z cudem; co gorsza, perspektywa ponownego skrzyżowania różdżek z tatą po prostu napawała go lękiem.

W obliczu powyższych argumentów powinni przyjąć inną niż zazwyczaj strategię. Prawdę powiedziawszy, wszystko sprowadzało się do zasobów, którymi dysponowała Carmen.

Niczym na zawołanie, usłyszał jak rozmawia z dziadkiem w drugim pokoju – tym razem wydawali się toczyć spokojną dyskusję aniżeli sprzeczać. Kiedy wróciła, trzymała w rękach cienki arkusz pergaminu, tak zniszczony i pobrudzony, że równie dobrze mógł niegdyś służyć jako szmatka do przecierania kurzów. Rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby położyć mapę, a Scorpius, niemal leniwym ruchem różdżki, wyczarował z powietrza całkiem elegancki stolik, wysoki do kolan i idealnie dopasowany do wnętrza pomieszczenia.

Carmen skinęła w podziękowaniu głową, a następnie uklęknęła, rozłożyła na blacie pergamin i wygładziła brzegi, żeby wszyscy mogli się wokół niej stłoczyć. Albus był zmuszony wyciągać szyję ponad ramieniem Morrisona i chociaż nie miało to większego znaczenia, patrzył na plan miasta do góry nogami. Osoba, która sporządziła mapę, nie przyłożyła się do pracy, nie mówiąc już o szczegółach. Tworzące ulice na wpół rozmazane smugi nie wskazywały na żadne główne struktury, a wprowadzały w dużej mierze chaos. Wnioskując też po jakości i stanie pergaminu, można było wysnuć śmiałe przypuszczenie, że mapa miała swoje lata, przez co mogła być nieaktualna.

Mimo wszystkich wyżej wymienionych wad Scorpius znalazł się w swym żywiole – fachowym ruchem przesuwał palcami po liniach, wysnuwając wnioski.

– Myślę, że jesteśmy w tym miejscu – powiedział pewnym tonem Morrison, po czym wskazał miejsce w pobliżu rogu mapy. – Niedaleko tego dużego czegoś…

– Wskazujesz doki. Tu jest woda, widzisz? – zapytał chytrze Malfoy. – Musimy się stąd oddalić – dodał w zamyśleniu. – Moim zdaniem zabunkrowaliśmy się mniej więcej tutaj – podsumował, wskazawszy palcem środek planu.

– Niedaleko jest wyjście – stwierdziła dziewczyna. – Och, na północy również. Czy nie tego właśnie szukaliście?

– Owszem. – Brunet skinął głową, trochę zirytowany częściowym wyłączeniem z toczonej dyskusji. – Nie wiesz przypadkiem, czy poza miastem nie ma czegoś interesującego?

– Kakos w dużej mierze otaczają lasy. Nie wyjeżdżam zbyt często, ale niedaleko jest inne miasto! – powiedziała z widocznym na twarzy podekscytowaniem. Wskazała też krawędź pergaminu, gdzie – rzeczywiście – zaznaczone zostało inne terytorium.

– Nie szukamy następnej przystani.

Carmen pokręciła głową.

– Tamto miasteczko nie zniknęło z mapy, a że jest jedynym w okolicy, to pomyślałam, że… – urwała na moment. – Czy ci ludzie są przyjaźnie nastawieni…? – zapytała, niespodziewanie zmieniając temat.

Albus nie odpowiedział, niepewny, w jaki sposób powinien zareagować, podczas gdy Scorpius wzruszył ramionami.

– Hm, kogo masz na myśli…?

– Znajomi Harry'ego Pottera – uzupełniła. – Czy są układni?

– Tak – odpowiedział zgodnie z prawdą po dłuższej chwili, ponieważ potrzebował kilku sekund na zrozumienie ukrytego w pytaniu przesłania. Bez względu na zniszczenia, których dokonało w Toksycznym Kamieniołomie i liczbę ludzi, których dziś zabiło, dawne Ministerstwo Magii wciąż było przyjaźnie nastawione wobec niewinnych.

– W takim razie zostanę przepuszczona. – Uśmiechnęła się Carmen. – To zaś oznacza, że jedziecie ze mną.

Otworzył usta, żeby wyrazić związaną z planem wątpliwość, ale został uprzedzony przez Scorpiusa, który doznał olśnienia.

– Zamierzasz nas przeszmuglować!

Dziewczyna przytaknęła.

– Jak…? – zapytał Morrison, brzmiąc na podekscytowanego możliwością bycia żywą kontrabandą.

– Najpopularniejszym sposobem na przewóz towarów czy dobytku jest ciągnięty przez konie powóz. Mój dziadek był jednym z przewoźników, ale zastępuję go, odkąd został ranny i się pochorował.

– Czyli ukryjemy się w wozie, a ty po prostu przekroczysz granicę…? – Albus wciąż był zaniepokojony.

– Zostanę przepuszczona, jeżeli podzielę się z nimi podstawowymi informacji przewozowymi. Ponadto powiem, że w ten sposób zarabiam na swoje utrzymanie. Skoro są przyjaźnie nastawieni, nie powinni robić mi większych problemów.

– Zadbamy też o odpowiedni kamuflaż. Zaklęcie się utrzyma, jeśli nie będziemy się wiercić – dodał Scorpius.

– Brzmi dobrze, jestem za. – Vincent uniósł rękę.

Albus zmarszczył brwi, gdy poczuł na sobie wyczekujące spojrzenia pozostałych. Chociaż kurczowo trzymał się nadziei, stworzony naprędce plan budził wątpliwości i wydawał się w wielu aspektach nieprzemyślany. Z drugiej zaś strony, aby potajemnie opuścić Toksyczny Kamieniołom, może musieli uciec się do nietuzinkowych rozwiązań.

– Twardy orzech do zgryzienia. Czuję, że nie przechytrzylibyśmy tym mojego taty.

– Jakie jest prawdopodobieństwo, że ze wszystkich możliwych ludzi, natkniemy się akurat na niego? – zapytał rozsądnie Morrison.

– Szczerze mówiąc, to nasza najlepsza opcja – podsumował Malfoy.

Carmen nie odpowiedziała, ale, prawdę powiedziawszy, nie musiała się produkować – jakby nie patrzeć, wymyśliła sposób na ucieczkę i mogła zorganizować transport bez angażowania postronnych osób. Może naprawdę nie było lepszego rozwiązania…?

– W porządku, spróbujmy – powiedział po dłużej chwili namysłu.

– Wspaniale! – Vincent wstał. – Kiedy wyruszamy?

– Najlepiej zaraz – odparła dziewczyna, również stanąwszy na nogach.

– Tak szybko…? – Albus zamrugał. Nie lubił marnotrawić czasu, ale czy nie potrzebowali kilku minut na przygotowania?

– To najlepszy możliwy moment – odpowiedział Scorpius, najwyraźniej podzielając zdanie czarownicy. – Na zewnątrz wciąż panuje chaos. Ci, którzy przed alarmem nie zdążyli schować się w domu, mogą teraz próbować szczęścia, zwłaszcza że Ministerstwo zwyciężyło. Skorzystamy z okazji i obrócimy zamieszanie na naszą korzyść. Gdy zupełnie odetną miasteczko od reszty świata i zaczną chodzić od drzwi do drzwi, będziemy rzucać się w oczy…

– Już wytłumaczyłam wszystko dziadkowi. Na podwórku jest przygotowany powóz, wystarczy zaprzęgnąć konie – dodała Carmen. – Zanim ogłoszono alarm, szykowaliśmy się do drogi; mieliśmy dziś dostarczyć przesyłkę.

– Co dostarczacie? – zainteresował się Morrison.

– Właściwie to wszystko, co jesteśmy w stanie, najczęściej do wystawionych na rynku handlarzy. Obecnie jest sezon na owoce, więc głównie morele i wiśnie. Nieco rzadziej jeździmy do okolicznych wiosek, ale nie jesteśmy tam mile widziani. Oczywiście, wasi znajomi z Ministerstwa nie są tak dobrze zaznajomieni z tematem…

Albus wymienił spojrzenie z przyjaciółmi, po raz kolejny utwierdzając się w przekonaniu, że są pewniejsi sukcesu. Wziął głęboki oddech, skinął głową, po czym również wstał.

– W porządku, chodźmy.

Carmen bez słowa poprowadziła ich przez maleńki pokój o musztardowym kolorze ścian, który służył za kuchnię, tuż obok schodów, długich mniej więcej na pięć lub sześć stopni. Gdy stawiał kroki, bruneta ogarniało coraz to większe zaniepokojenie, którego nie umniejszało nawet brzęczenie w uszach. Jeżeli wszystko się uda, pomyślał, a potem wymierzył sobie mentalnego kopniaka. Nie, z pewnością się uda…

– Pasjonuje cię igła z nitką? – zapytał ni stąd, ni zowąd Morrison, wskazując na zawieszone na ścianach chusteczki – każda miała inny kolor i wzór.

– Wszyscy mamy jakieś hobby – odpowiedziała w roztargnieniu, a następnie przystanęła przed niegdyś śnieżnobiałymi drzwiami, teraz okopconymi i szarawymi. Wyglądały na nieużywane od lat i sprawiały niemały problem przy otwarciu. Ostatecznie otworzyły się na oścież, dopiero kiedy Carmen wymierzyła im solidnego kopniaka.

Albus wpadł w paranoję niemal natychmiast po wyjściu na zewnątrz. Znaleźli się w zaułku, żwirowym i dekadenckim, zupełnie nietkniętym przez toczony w miasteczku konflikt. Na dworze zrobiło się chłodniej, a dokonawszy w głowie kilku obliczeń, ślizgon doszedł do wniosku, że oblężenie trwało przez większą część popołudnia. Z pewnym ukłuciem niepokoju, którego źródła nie potrafił określić, mimowolnie się zastanowił, gdzie – albo nawet czy – będzie dziś spał.

Gdy spojrzał naprzeciwko, zamiast rzędu szeregowych domów zobaczył coś w rodzaju prowizorycznej stajni. W środku stały dwa konie, jeden kruczoczarny, zaś drugi popielaty. Oba były zdecydowanie większe od hipogryfów oraz sprawiały wrażenie łagodnych, a może nawet znudzonych.

– Paszerony – powiedziała dziewczyna, podchodząc do zwierząt.

– Wierzę na słowo – odparł.

– Chodźmy, zajmiemy się ładunkiem.

Idąc za przewodniczką, rozglądali się we wszystkie strony. Wokół było w miarę cicho i spokojnie, ale nigdy nie wiadomo, kiedy natkną się na pierwsze problemy, a dopisujące im szczęście wyparuje w okamgnieniu.

– Wóz stoi w szopie. – Carmen wskazała na zaniedbaną drewnianą konstrukcję. – Jeżeli możecie, załadujcie skrzynie i wejdźcie do środka. Ja zaś przygotuję konie do drogi.

Ślizgoni bez słowa sprzeciwu zabrali się do pracy. Scorpius otworzył drzwi, a te niemal wyleciały mu z zawiasów. Wewnątrz rzeczywiście stał stary, zakurzony powóz, wycięty rodem z czasów średniowiecza, zajmujący prawie cały wydzielony obszar. Albus z zadowoleniem zarejestrował, że dach był dodatkowo wzmocniony przez ciemnozielone materiałowe pokrycie, które w wieczornym świetle zapewni im większe bezpieczeństwo.

– Nie wiem, czy się tu zmieszczę – podsumował Morrison, kiedy ze zmarszczonymi brwiami zajrzał do wnętrza furmanki.

– Jesteśmy czarodziejami, stary. – Usłyszawszy przyjaciela, blondyn wywrócił oczami. Potem machnął różdżką.

– Hej, przystopuj z zaklęciami. Ostatnie, na czym nam zależy, to żeby patrol zorientował się, że powóz jest zaczarowany – powiedział, słowem ostrzeżenia.

Scorpius zupełnie go zignorował, wciąż mamrocząc pod nosem inkantacje, aczkolwiek był przekonany, że skupił się głównie na zabezpieczeniach i magii ochronnej. W obliczu zaangażowania blondyna zadanie załadowania furmanki przypadło pozostałej dwójce chłopców. Morrison natychmiast zabrał się do pracy, zupełnie jakby skrzynie nie ważyły nawet grama. Co ciekawe, bez względu na ilość, opakowania nie zajmowały więcej, niż skrawek wydzielonej im przestrzeni.

Albus, wciąż targany bólem, nie miał ochoty na ręczne podnoszenie ciężkich owoców, więc uciekł się do leniwych ruchów różdżką, z ostrożnością lewitując jedną skrzynkę za drugą. Aby utrzymać równowagę, musiał poprawnie stawiać kroki. Niestety, ciężko było zachować odpowiedni balans, przez co, gdy wyszedł trochę za szopę, prawie zderzył się z Carmen, która przyprowadziła konie. Sapnął, trochę roztrzęsiony, kiedy paszeron zarżał.

– Spokojnie, tylko go przestraszyłeś. – Uśmiechnęła się, a potem machnęła różdżką, żeby przymocować uprzęże, zaczynając od zabezpieczenia obroży.

– Yhym, przepraszam – powiedział i omiótł wzrokiem przyjaciół, nadal zlękniony. Zauważywszy, że są poza zasięgiem słuchu, postanowił ponownie spróbować szczęścia. – Jeszcze raz bardzo dziękuję – dodał ściszonym głosem, ot na wszelki wypadek. – Wiem, że chociaż mówisz inaczej, to nie lada kłopot…

– Wręcz przeciwnie, żaden problem – odparła, wciąż skupiona na mocowaniu uprzęży, nie brzmiąc jednak zbyt szczerze. – Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Miało wyjść zupełnie inaczej. Widzisz, mi i dziadkowi zależy na… – urwała, kiedy zobaczyła, że zmarszczył brwi. – Znamy reputację Toksycznego Kamieniołomu. Wiemy, co wkoło wygadują ludzie – kontynuowała, zaś brunet się skrzywił. – Zazwyczaj mają rację, ale czasem po prostu są w błędzie. W miasteczku jest trochę dobrych ludzi, którym brakuje okazji do okazania bliźniemu serca. Chcę wam, podróżnym, pokazać, że nie wszyscy jesteśmy zepsuci do cna.

Ślizgon skinął głową i się uśmiechnął, tym razem szczerze, po czym wrócił do szopy, gdzie załadunek powozu zakończył się sukcesem, ale z drobnymi trudnościami.

– Mam szerokie ramiona. – Morrison się powoli obrócił, pozując niczym model. – Niby w jaki sposób mam się tam zmieścić…?

– Żaden problem. – Scorpius zacisnął usta. – Spójrz na skrzynie, stary. To kwestia wysokości, więc po prostu przykucniemy albo uklękniemy. Przecież wiesz, jak przycupnąć, prawda?

– Nie mówię, że spaprałeś zaklęcia, ale…

– Czy jesteśmy gotowi do drogi? – zapytał Albus, a następnie rzucił okiem na okolicę. Wyglądało na to, że wokół nie kręcił się nikt podejrzany.

– Niezupełnie. – Malfoy wyrzucił ręce w powietrze. – Morrison potrzebuje butelki z mlekiem i wygodnego łóżeczka…

– Towar załadowany, a furmanka zabezpieczona. Możemy ruszać! – krzyknął do Carmen i chociaż przez toczoną obok sprzeczkę nie usłyszał odpowiedzi, wszedł do środka powozu. Gdy przykucnął, usłyszał głośne skrzypnięcie, które podpowiedziało mu, że przyjaciele poszli za jego przykładem. Pod wpływem wagi chłopców dno pojazdu lekko się zapadło, a materiał wytrzymał tylko i wyłącznie dzięki rzuconym zawczasu dodatkowym zabezpieczeniom. We trójkę skulili się po przeciwnej stronie, aniżeli skrzynie z owocami, które wydzielały nieprzyjemny zapach. Aż dziw, że zarejestrowali to dopiero teraz.

Okazało się, że Morrison miał rację i w wozie było naprawdę ciasno – Scorpius był ostatecznie zmuszony oprzeć się plecami o płócienną, cienką płachtę bezpośrednio za siedzeniem woźnicy. Mimo że wszyscy zdecydowali się na przyklęknięcie, wciąż brakowało im miejsca. Jeszcze zanim wyruszyli w drogę, Albus pożałował, że nie rozciągnął mięśni, zanim wdrapał się do furmanki. Gdy tylko Vincent zamknął podwójne drzwi, Carmen nakazała im bezwzględne milczenie. Nim się obejrzeli, usłyszeli stukot końskich kopyt i poczuli charakterystyczne dudnienie.

Żeby znieść niewygody jazdy, brunet przypomniał sobie, że kiedyś spędził noc w jaskini, w równie, a może nawet bardziej niekomfortowej pozycji. Wspomnienia z tamtego czasu stanowiły skuteczny dystraktor od bolesnego obijania się od ramienia Morrisona i świadomości, że jedno z drewnianych kół było zdezelowane, przez co wstrzymał oddech przy każdym wyboju; wszystko pogarszał również fakt, iż niejednokrotnie musiał się ratować przed bliskim spotkaniem z drzwiami. Skulona pozycja w żaden sposób nie pomagała przetrwać podróży, a co gorsze, musiał się powstrzymywać przed wydawaniem dźwięków. Zagryzłszy z bólu zęby, doszedł do wniosku, że mieli naprawdę wielkie szczęście, że dotąd ich nie zatrzymano.

Oczywiście, to nie równało się czystej drodze. Powóz, którym podróżowali, był wykonany z drewna, a delikatna konstrukcja sprawiała, że niczego nie przegapili – po drodze mijali inne furmanki oraz ministerialne patrole. Carmen nie odezwała się nawet słowem, co miało sens, ponieważ wyglądałaby naprawdę podejrzanie, mówiąc sama do siebie, zwłaszcza dla osób postronnych. Mimo to brak komunikacji był poniekąd wstrząsający.

Co, jeżeli dziewczyna zapomniała, dokąd jadą…? Co, jeśli, oprócz owoców, postanowiła sprzedać również ich…? Gdy pomyślał o podobnych kwestiach, został przytłoczony brakiem wcześniejszego planowania. Zmartwione spojrzenia przyjaciół podpowiedziały mu, że też mają wątpliwości.

Wtem uderzyła w niego zupełnie inna myśl, o wiele bardziej przerażająca od pozostałych. Prawdę powiedziawszy, obawiał się tego, odkąd przekroczyli próg domu starszego czarodzieja, ale ciągle kwestionował możliwość podstępu. Czy Carmen naprawdę była godna zaufania…? Na własnej skórze przekonał się, że reputacja Toksycznego Kamieniołomu nie wzięła się z powietrza.

Nie możemy ufać innym, usłyszał w głowie i drgnął; potem wymierzył sobie mentalnego kopniaka, gdyż prawie odpowiedział bliźniakowi na głos. Dobrze, że w ostatniej chwili zdołał się powstrzymać.

Kontynuowali jazdę przez następnych kilka minut, podczas których na próżno szukał w przyjaciołach niewerbalnego wsparcia. Wszyscy wydawali się zagubieni we własnych myślach, a na ziemię zostali sprowadzeni dopiero przez zwalniające konie. Gdy usłyszeli głos, wymienili ponure spojrzenia.

– Cel podróży? – zapytała kobieta, wręcz emanując surowością. Albus był pewien, że słyszał go już wcześniej, ale nie potrafił dopasować doń twarzy, a przynajmniej dopóki nie zobaczył przerażenia wypisanego na twarzach kolegów.

Minerwa McGonagall.

– Dom – odpowiedziała pospiesznie Carmen.

– Gdzie pani mieszka? – drążyła pani dyrektor, aczkolwiek ten tytuł nie miał zastosowania znaczenia w Toksycznym Kamieniołomie.

– Niedaleko alei Penton, trochę na północ stąd. Byłam w dokach, kiedy zostaliśmy zaalarmowani…

– W porządku. Może pani ruszać, byle szybko i z największą ostrożnością – podsumowała lekceważącym tonem nauczycielka.

– Oczywiście, dziękuję.

Chwilę później wznowili podróż. Albus miał naprawdę wielką ochotę odetchnąć z ulgą, ale musiał się powstrzymać; na szczęście Scorpius i Morrison również sprawiali wrażenie znacznie spokojniejszych. Szczerze powiedziawszy, po raz pierwszy od namierzenia następnego celu zanurzył się w mieszaninie niepokoju i rozdrażnienia. Ich plan, jakkolwiek prymitywny, wystarczył, aby oszukać jedną z najbystrzejszych, znanych mu żyjących czarownic, a przy odrobinie szczęścia opuszczą Kakos, gotowi do podjęcia ostatniego, nieuniknionego wyzwania, a mianowicie powstrzymania Sebastiana Darvy'ego.

Gdy pomyślał o nadchodzącym starciu, mimowolnie zaczął szybciej oddychać. Znów zdał sobie sprawę, że jest naprawdę blisko rozwiązania konfliktu zbrojnego i niewiele może mu przeszkodzić w zakończeniu misji. W ciągu zaledwie kilku godzin sprawy ruszyły do przodu w zawrotnym tempie, wpadli na trop dotyczący kryjówki Prawej Ręki Śmierci, a co najważniejsze pozyskali informację, gdzie przebywał łącznik. Czy zobaczy dziś jeszcze jednego znajomego z Hogwartu…?

Wzdrygnął się na samą myśl, ale równie uderzająca była świadomość, że z dwóch palących bolączek w najlepszym wypadku mógł rozwiązać jedną – problem związany z ojcem. Czuł, że fragmentacja umysłu postępowała z dnia na dzień, przez co tracił na rzecz szaleństwa swą prawdziwą osobowość, mimowolnie odcinał się od własnej natury, a mimo to trzymał się kurczowo nadziei, że zanim popadnie w obłęd, zdoła powstrzymać Sebastiana Darvy'ego. W obliczu zachodzących zmian i wiecznych komplikacji nie sądził, żeby na czas odzyskał równowagę psychiczną. Co gorsza, wciąż katował się wspomnieniem rozbijanych fiolek z Mortem Necavero – wracał do nich za każdym razem, gdy podskoczyli na wybojach, bowiem ze wszystkich możliwych dźwięków nie słyszał stukających o siebie flakoników.

Przez kilka następnych minut nie napotkali na drodze żadnej przeszkody, zaś ślizgon doszedł do wniosku, że z powodu powoli milknących głosów mogli zbliżać się do wyjazdu z Kamieniołomu. Im dłużej jechali, tym bardziej powóz zaczął przypominać mu więzienie, a spojrzenie na przyjaciół tylko potwierdziło wysnute zawczasu wnioski. Scorpius wyglądał na spokojnego, aczkolwiek był bledszy niż zazwyczaj; chociaż uparcie wpatrywał się przed siebie, miał wilgotną od potu grzywkę. Morrison był jego przeciwieństwem – przywodził na myśl zaszczute zwierzę, desperacko marzące o natychmiastowej ucieczce z klatki kłusowników; co chwilę zmieniał pozycję i, niczym marionetka zręcznego lalkarza, wyginał się na wszystkie strony.

– Już prawie jesteśmy.

Albus zamrugał, święcie przekonany, że brat bliźniak znów miesza mu w głowie, ale koledzy wyprowadzili go z błędu, również reagując na to stwierdzenie. Carmen dała im szeptem znać, że podróż wkrótce się zakończy, ale właśnie wtedy konie zaczęły zwalniać kroku.

– Hej, hej! – Usłyszeli i powóz się zatrzymał.

Chłopcy wstrzymali oddech, porażeni świadomością rychłej demaskacji. Ciężko było stwierdzić, co właściwie poszło nie tak – może dziewczyna pogoniła paszerony, albo zrobiła coś wzbudzającego podejrzenia, czym zaintrygowała najbliższy patrol.

– Wybacz, panienko, ale nie mogę cię przepuścić – powiedział mężczyzna, zaś brunet przymknął oczy, bowiem znał tylko jedną osobę, która wydawała polecenia w wyluzowanej, aczkolwiek wciąż władczej manierze.

Ron Weasley.

– Przepraszam, ale naprawdę muszę tędy przejechać…

– Miasto jest zamknięte, prowadzimy poszukiwania. Jeżeli potrzebuje pani pomocy w powrocie do domu, to…

– Wręcz przeciwnie, mam przesyłkę do dostarczenia – zaprotestowała butnie Carmen. Najwyraźniej też stresowała się możliwością przyłapania na gorącym uczynku.

Wujek przez chwilę rozważał opcje, zainteresowany agresywnym nastawieniem nieznajomej.

– Och, a dokąd pani jedzie? – zapytał podejrzliwie.

– Do Duskin – odpowiedziała stanowczym tonem dziewczyna. Nie sposób był stwierdzić, czy mówiła o prawdziwym miasteczku, czy po prostu wymyśliła tę nazwę.

– Co pani sprzedaje?

– Wszystko, co nadaje się do zbycia – stwierdziła, a potem doprecyzowała: – Głównie owoce…

– Wiem, czym są wystawione na sprzedaż produkty. – Ron sprawiał wrażenie zirytowanego.

– Rozumiem, że nie powinnam wyjeżdżać. To skomplikowana sprawa. Normalnie przewozem towarów zajmuje się mój dziadek, nie znam też tutejszych ludzi – kontynuowała Carmen, zanim mężczyzna wznowił swój wywód. – Bardzo mi zależy na opuszczeniu Kamieniołomu. Czy mógłby pan…?

Brunet przygotował się na najgorsze.

– Hm, przypuszczam, że mógłbym zrobić wyjątek – powiedział wujek, zaś chłopiec powoli wypuścił wstrzymywane powietrze. – Wystarczy, że otworzymy tylne drzwi, sprawdzimy owoce i spiszemy protokół przeszukania wozu.

– Ee, dobrze… – odparła po chwili milczenia dziewczyna, ale nikt, kto nie znał jej od wybuchowej strony, nie zarejestrowałby nerwowego drżenia w głosie. Ślizgonów również zjadały nerwy, aczkolwiek to Scorpius zachował w miarę zimną krew – przyjąwszy wygodniejszą pozycję, wyciągnął różdżkę.

Albus rzucił się do przodu, aby go powstrzymać, ale na próżno. Malfoy sprawnym ruchem rozchylił poły materiału, odsłaniając zdezorientowaną Carmen, wciąż kurczowo trzymającą wodze oraz zaskoczoną twarz wujka Rona.

Confundo! – wyszeptał, a aurorem wstrząsnął dreszcz, jego oczy przyjęły pusty wyraz, długi nos zmarszczył się, jakby w konsternacji. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełnił silny wiatr, który potargał mu ognistorude włosy.

Nie chcąc ryzykować, brunet chwycił przyjaciela za szatę i bezceremonialnie wciągnął go z powrotem do środka powozu. Morrison rzucił im oszołomione spojrzenie, ale obaj zacisnęli usta, pozostali w bezruchu i mieli nadzieję, że Carmen przejmie stery.

– Wszystko w porządku…? – zapytała uprzejmie.

– Eee, tak… O czym rozmawialiśmy…?

– Czy sprawdziłam już pan owoce?

– Właśnie! – krzyknął wujek, wciąż brzmiąc na skołowanego. Najprawdopodobniej mrugał też wściekle oczami. – Wszystko dobrze, ale może pani chcieć przeczekać tam noc – dodał z entuzjazmem, jakby próbował odzyskać spokój. – Tutaj wciąż jest niezłe zamieszanie…

– Och, oczywiście, dziękuję!

– Yhym, proszę ruszać w drogę.

Dziewczyna zajęła miejsce, chwyciła za lejce i we czwórkę wznowili podróż. Albus nie puścił Scorpiusa, dopóki nie oddalili się od miejsca zdarzenia. Gdy w końcu to zrobił, poczuł ruch ze strony Morrisona, który udał, że przybija im piątkę – blondyn poszedł w jego ślady. Odetchnąwszy z ulgą, oparł się plecami o płócienny materiał, w gruncie rzeczy zadowolony, że w wyniku improwizacji przyjaciela wykaraskali się z niemałych kłopotów.

Wtem drgnął, rażony okropną myślą. Czy był to ostatni raz, kiedy zobaczył wujka…? I na odwrót – czy dziś po raz ostatni widział się z rodziną…? Zacisnął usta, gdy zrozumiał, że zostanie zapamiętany z oszustwa.

Jeżeli miał rację, wszystko tylko się skomplikowało. Jeszcze tego popołudnia stoczył z ojcem pojedynek mający na celu nawet zranienie przeciwnika. Szczerze mówiąc, nie było to najlepsze pożegnanie…

Z trudem przełknął ślinę, czując gulę w gardle. Swoje rodzeństwo, kuzynostwo i Mirrę widział w dniu opuszczenia domu, a potem dopiero podczas halucynacji – w ulotnych złudzeniach, z którymi walczył. Gdy powóz w końcu się zatrzymał, usłyszał ciche kroki, a następnie Carmen, cała w skowronkach, otworzyła drewniane drzwi. Właśnie wtedy ostateczność podróży prawie go przytłoczyła swym ciężarem.

– Wybaczcie, ale dalej nie mogę pojechać – powiedziała.

Morrison wyskoczył z wozu, przewrócił się na ziemię oraz rozłożył szeroko nogi i ręce, jakby, niczym rasowy wąż, chciał przygotować sobie legowisko w trawie pod gołym niebem. Albus wyczołgał się ze Scorpiusem z furmanki, prawie jednocześnie, ale z nieco większą gracją, choć w chwili, gdy dotknął stopami gruntu, miał wielką ochotę dołączyć do rozwalonego Vincenta.

Zanim się odezwał, postanowił obejrzeć okolicę. Opis, który w domu podała im dziewczyna, był naprawdę bliski prawdy. Zakończyli podróż w obszarze leśnym z bogatą roślinnością i gęstymi kępkami krzewów oraz wysokimi drzewami, których gałęzie i listowie zapewniały cień. Możliwe, że w pobliżu płynął strumień, bowiem słyszał charakterystyczny dla wody szum, co z kolei przywróciło nieprzyjemne wspomnienia z otaczającej więzienie wyspy. Szczęśliwie, zdążył uspokoić skołatane nerwy, zanim spanikował na poważnie.

– Byłaś niesamowita, po prostu genialna. – Uśmiechnął się Scorpius do Carmen.

– Też nieźle sobie poradziłeś – odpowiedziała. – Cieszę się, że mogłam pomóc – dodała, obrzuciwszy chłopców pogodnym wzrokiem.

Albus przytaknął i odetchnął świeżym powietrzem, tak odmiennym od zapachu unoszącego się w Toksycznym Kamieniołomie. Zanim się zorientował, wszystkie niechciane myśli natychmiast uleciały mu z głowy.

– Nie wiesz przypadkiem, jak daleko nas zaprowadziłaś? – zapytał.

– Wejście do miasta jest jakieś dziesięć minut stąd, zaś droga skończyła się przed pięcioma. – Wzruszyła ramionami. – Niestety, wóz dalej nie pojedzie – zbyt wyboiście, za dużo przeszkód.

– W porządku, zrobiłaś naprawdę wiele…

– To dobrze – odpowiedziała, a potem po prostu odwróciła się w kierunku paszeronów. – Myślę, że nadszedł czas, abym wróciła do dziadka.

– Jedziesz z powrotem do domu? – Morrison wstał. – Co w przypadku, gdy zaczepi cię patrol?

– Cóż, przyznam, że się zgubiłam. Jakby nie patrzeć, to nie jest kłamstwo – odparła i, co zaskakujące, przytuliła ich po kolei.

– Jeszcze raz dziękujemy – powiedział brunet.

– Nie ma za co – odpowiedziała po dłużej chwili, a potem promiennie się uśmiechnęła. – Ufam, że nie zapomnisz mych słów, Albusie – dodała.

Wyszczerzył się, podczas gdy przyjaciele spojrzeli na niego z nieskrywanym zaintrygowaniem – odwrócili wzrok, dopiero kiedy Carmen ponownie chwyciła za cugle, w pełni przygotowana do drogi. Gdy przejeżdżała obok, z czułością poklepał popielatego konia; potem we trójkę w milczeniu obserwowali, jak powoli znika z zasięgu wzroku.

– Miła dziewczyna, ale ciekawi mnie, skąd ją znamy. Coś przegapiłem? – podsumował Morrison.

– Jest też atrakcyjna – dodał Scorpius, zupełnie zignorowawszy pytanie kolegi. – No co? – zapytał z pretensją w głosie. – W przeciwieństwie do was mogę to powiedzieć. Nie wiem, czy pamiętacie, ale jestem singlem…

Chociaż wszyscy się roześmiali, Albus wciąż patrzył w dal, skupiony na przeszłych wydarzeniach. Po raz kolejny poświęcił chwilę na zastanowienie się nad tym, co zrobiłby Sancticus, gdyby znalazł się pośrodku podobnego dziwacznego zbiegu okoliczności. Czy nie bacząc na niebezpieczeństwo, przyjąłby pomoc nieznajomych? Miał wątpliwości. Szczerze mówiąc, może nawet obyliby się bez Carmen, ale skorzystali na ucieczce wozem. Mimo że plan miał naprawdę dużo dziur, odnieśli sukces.

Z jakiegoś powodu czuł dumę – wykorzystał w praktyce prawie wszystkie umiejętności, których nauczył się pod czujnym okiem Sana i chociaż robił to w specyficzny sposób, który dystansował go od innych, rozsiewał wokół dobro. Sam fakt, że zdołał czynić postępy, niejednokrotnie postępując niezgodnie z przyjętymi społecznie zasadami, rozgrzewał mu serce, przynajmniej chwilowo oraz stanowił ostry kontrast względem tego, jak się czuł w przeciągu ostatnich kilku dni. Czy mętlik w głowie i labilność emocjonalna były składowymi procesu rozszczepiania umysłu, czy może znów rozkładał na czynniki pierwszą lepszą głupotę…?

– Wszystko w porządku, stary? – zapytał blondyn, czym wyrwał go z zamyślenia.

– Tak, jasne… – urwał, gdy zrozumiał, że przyjaciele naprawdę stali obok, zmartwieni jego oderwaniem od rzeczywistości. Nie byli wytworami chorych halucynacji, jak Lilka, James, czy Mirra – wyszli cało z oblężenia Toksycznego Kamieniołomu i byli gotowi do kontynuowania misji, jak gdyby nigdy nic się nie stało. – Już dobrze – dodał. – Chciałbym wam za wszystko podziękować. Wiem, że już to mówiłem, ale… czuję, że powinienem powtórzyć.

Chłopcy wymienili między sobą porozumiewawcze, aż nazbyt znajome spojrzenia, po czym niczym na znak, unieśli brwi.

– Skończ dramatyzować – Uśmiechnął się szyderczo Scorpius.

– Gadanie o uczuciach to babska domena, stary…

Albus zachichotał.

– Chodźmy – powiedział i ruszył przed siebie, nie patrząc przez ramię. – Bądźmy więc facetami i zakończmy ten burdel.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a rozmowa została wznowiona po niecałej minucie marszu.

– Wspominałeś, że wpadłeś na swojego tatę – zagadał do blondyna. – Opowiesz nam ze szczegółami?

– Och, racja! – Malfoy zamrugał, jakby zdziwiony, że zapomniał o spotkaniu. – Nie wyglądał szczególnie dobrze, ale stał o własnych siłach. Nie jestem pewien, z czym musiał się zmierzyć.

Albus westchnął po cichu, mając niejasne przeczucie, że wie, czemu profesor był poobijany i wyczerpany. Odmówiwszy komentarza, pozwolił przyjacielowi na kontynuowanie.

– Tak czy inaczej, sprawiał wrażenie zirytowanego kłopotami, w które się wplątaliśmy. Nie będę streszczał całej rozmowy, ale odrzuciłem pomysł wycofania się z akcji, a on po prostu nie mógł mnie zatrzymać; w zamian zaoferował nam pomoc. Szedłem szybszym krokiem, więc tata został z tyłu. Obiecał, że wkrótce się spotkamy. Jestem przekonany, że w ostatecznym rozrachunku wrócił do twojego ojca.

– Całkiem możliwe – odpowiedział. Gdyby znaleziono Harry'ego Pottera w gorszym stanie, aniżeli pozbawionego przytomności, z pewnością nie skończyłoby się tylko na zamknięciu granic Kamieniołomu.

– W oblężeniu brało udział naprawdę sporo ludzi – zauważył Morrison. – Zdecydowanie poszli na całość…

– Czy to studnia…?

Albus zatrzymał się wpół kroku, zwróciwszy uwagę na wskazywane przez Scorpiusa miejsce. W ciągu kilku minut dotarli do czegoś w rodzaju polany, pośrodku której wzniesiono duży kamienny krąg; z daleka wyglądał na stary i zaniedbany przez czas. Mimo to…

Eliksiry są przechowywane dwie mile na południowy wschód od dzwonnicy, tuż za miastem, w starej chacie przy studni.

Wrócił wspomnieniami do wypowiedzianych przez Bozena słów, a potem wymienił porozumiewawcze spojrzenia z przyjaciółmi. Najwyraźniej wszyscy pomyśleli o dokładnie tym samym.

– Może wyciągniemy różdżki? – zaproponował Morrison.

Brunet skinął głową, dobył swego oręża oraz wymacał dłonią aresowe, ot na wszelki wypadek. Gotowy do akcji, poczekał, aż koledzy przyjmą pozycję obronną, po czym we trójkę ruszyli do przodu – chociaż uważali na kroki, czasem nadepnęli na wysuszoną gałązkę. Szli w ten sposób przez dobrą minutę, aż w końcu ich oczom ukazała się osobliwa aberracja.

Zaledwie parę metrów od studni stała sporych rozmiarów chata, znacznie większa aniżeli ta należąca do Sancticusa, na pierwszy rzut oka opuszczona, aczkolwiek przeczyło temu rozpalone obok ognisko. Automatycznie się rozejrzeli, ale nikogo nie zobaczyli.

– Daj mi jeszcze chwilę! – Usłyszeli czyjś krzyk i niemal podskoczyli. Zza rogu domku wyszedł kędzierzawy mężczyzna, odziany w charakterystyczną czarną szatę, ale bez czerwonej maski. Jego polityczną przynależność zdradzała przede wszystkim duża, niczym niezasłonięta drewniana skrzynia z eliksirami o przejrzystym kolorze.

Czarodziej zniknął z pola widzenia, najprawdopodobniej aby odłożyć towar, bo kiedy wrócił, miał puste ręce. Odrobiwszy się z robotą, wszedł do chatki – drzwi umiejscowione były z boku, nie od frontu.

– Myślicie, że to był Markson? – zapytał ściszonym głosem Morrison.

– Nie wiem – odpowiedział Albus, a następnie zmienił pozycję i wyściubił głowę – miał nadzieję na widok z okna.

– Ilu może być przeciwników? – wyszeptał Scorpius, przechyliwszy w zastanowieniu głowę.

– Ciężko stwierdzić – odparł. – Niemniej jednak jestem pewien, że Darvy już jakiś czas temu opuścił Toksyczny Kamieniołom – dodał z niezachwianym przekonaniem.

– Możliwe, ale ten facet może mieć ważne informacje, a nawet być łącznikiem – kontynuował z poparciem drugiego przyjaciela Malfoy.

Brunet rozważył opcje. Wciąż był obolały po walce z ojcem, a ruch sprawiał mu dyskomfort i wymagał większego nakładu energii – mimo to czuł się lepiej, aniżeli po południu, a wraz z nadejściem wieczoru na dworze się ściemniło, co mogło posłużyć za dodatkowy element zaskoczenia.

Osiągnęli dziś naprawdę wiele. Czy mogli posunąć się jeszcze dalej…?

– Jesteście gotowi? – zapytał i zlustrował chłopców wzrokiem.

– Owszem – powiedział Morrison.

– Wyruszymy na twój znak – dodał Scorpius. – Jaką przyjmujemy strategię?

Albus rozejrzał się wokół, szukając podpowiedzi, ale ostatecznie to adrenalina wzięła nad nim górę.

– Szybką i sprawną – odparł i rzucił się do przodu. Nie musiał się oglądać, bowiem wiedział, że przyjaciele również wystartowali.


* Vuelve a la cama – tłumaczenie z hiszpańskiego: „wracaj do łóżka"