19. Obietnica Warrena
Wyłoniwszy się z ciemności, przystanął w znajomej okolicy. Nie odwiedzał Hogsmeade od dłuższego czasu, kiedy to przeprowadzał wstępny rekonesans, swego rodzaju rozeznanie w terenie, będące preludium misji. Wioska tętniła wówczas życiem, aczkolwiek była cicha. Chociaż ludzie zbijali się w grupy, prowadzili dyskusje wyłącznie w zamkniętych pomieszczeniach, unikając niebezpiecznych implikacji dotyczących aktualnej anarchii.
Teraz gdy zapadła noc, znalazł się pośrodku pustego Hogpenn. Oczywiście, wiedział, że jego aportacja zwróci uwagę mieszkańców, ale był zbyt skoncentrowany na zadaniu, aby przejmować się obudzeniem właścicieli sklepów. Musiał się pospieszyć…
Damy radę. Jesteśmy blisko, usłyszał w głowie.
– Wiem – odpowiedział, trochę zlękniony. W głowie wciąż majaczył mu obraz pojmanej ukochanej, na stałe wyryty w pamięci, niezamglony przez kłębowisko innych, choć równie zajmujących myśli. Sposób, w jaki Darvy patrzył na Mirrę, był po prostu obrzydliwy, a wiedza, którą się nieświadomie podzieliła, znacząco pogorszyła sytuację.
Czy podczas ataku na dom zginął ktoś jeszcze…? We wspomnieniach widział zajadle walczącego brata, ale nigdzie nie natknął się na mamę czy siostrę. Hagrid, co prawda, radził sobie naprawdę dobrze, ale nie był przecież niezwyciężony, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego pozycję na dworze i możliwość otoczenia. Hugo został zraniony, może nawet poważnie okaleczony. Gdzie była wówczas Lilka…?
Z irytacją uświadomił sobie, że sprawy strasznie się skomplikowały, a waśń z Sebastianem Darvym eskalowała na większą skalę. Co gorsza, decydując się na wypełnienie misji, nie przemyślał wszystkich konsekwencji własnych działań. Zacisnął usta ze świadomością, że powinien skupić się na zakończeniu zadania. O ile pogodził się z faktem, że wkrótce straci rozum, nie potrafił przymknąć oka na krzywdę najbliższych. Niestety, spektakularnie zawiódł na tym polu. Gdy opuszczał rodzinny dom, wiedział, że przysporzy wszystkim wiele zmartwień i smutków, okresów pełnych dezorientacji, a nawet i żałoby. Niemniej jednak liczył, że samotnością zapewnił im bezpieczeństwo – chciał trzymać Mirrę, Jamesa, Lily, Hugona i całą resztę z daleka od konfliktu, który z biegiem czasu przybrał osobisty charakter. Szczerze mówiąc, kiedy odchodził, nie widział innego rozwiązania.
Oczywiście, w tym odosobnieniu nie chodziło tylko o Sebastiana Darvy'ego, ale również o koszmarnego brata bliźniaka, zrodzonego z mocy Smoczej Różdżki. W swoich snach widział, w jaki sposób złotooki traktował jego rodzinę i przyjaciół, wyrządzał im krzywdę i katował. Chociaż nie potrafił uchronić ich przed maniakalnym szaleńcem, grożącym całemu czarodziejskiemu światu, wciąż mógł oszczędzić im losu z nocnych widzeń. Co prawda, Morrison i Scorpius świadomie narazili się na niebezpieczeństwo, ale nie zamierzał godzić się więcej na podobne zobowiązania. Od tej pory wszystko zależało tylko i wyłącznie od niego i Darvy'ego, ale najpierw musiał doń dotrzeć.
Wciąż nie masz o nas dobrego zdania, nawet po tym, co razem przeszliśmy.
– Owszem – odpowiedział na głos, poddając się troszkę szaleństwu.
I tak skorzystasz z mojej pomocy. Wcześniej się nie krępowałeś. – Usłyszał w głowie. – Nie rozumiem, po co tutaj przybyłeś, skoro masz mnie.
– Potrzebuję wsparcia – odparł i z roztargnieniem przesunął wzrokiem po okolicy, chłonąc szczegóły każdego obskurnego budynku w zasięgu wzroku. O ile się nie mylił, kwatera główna Wybawczego Aliansu Różdżek była niedaleko…
Wsparcie jest zbędne. Staliśmy się silniejsi…
– Wciąż przydałaby mi się pomoc – podsumował i się odwrócił, bowiem głos dobiegał jakby zza niego.
Wtem zobaczył upiorny zarys, prawie zlewający się z ciemnością, przez którą przebijały się złowieszcze złote oczy. Zacisnąwszy z dezaprobatą usta, Albus rzucił zjawie nienawistne spojrzenie, chociaż dobrze wiedział, że znów doświadcza halucynacji. Czuł przemożną potrzebę odegnania mary i starcia jej tego paskudnego uśmieszku z twarzy. Zanim jednak zdążył cokolwiek zrobić, ta zniknęła.
Gdy wrócił do krążenia po okolicy, głos powrócił, tym razem szczycąc się problematyczną nutą.
Potrzebujesz mnie. ZAWSZE POTRZEBOWAŁEŚ. Zrobiłem dla ciebie wszystko. WSZYSTKO. Sprowadziłem cię tutaj, uratowałem w więzieniu, pomogłem przetrwać oblężenie, a nawet powstrzymałem twojego ojca…
– Nieprawda, z tatą poradziłem sobie sam. – Nawet na sekundę nie przestawał skanowania budynków wzrokiem. Spocony z nerwów, miał nadzieję, że jak najszybsze zlokalizowanie celu ukróci mu męki. – Samodzielnie go pokonałem…
Może ciałem i umiejętnościami, ale… byłem przy tobie, podpowiadałem, co należy uczynić. Wcześniej też obdarzyłem cię mocą, dzięki niej ocalałeś. Dla ciebie obróciłem łańcuchy w proch, a naszą armię w stos kości! Jeżeli mi pozwolisz, zrobię o wiele więcej…
– Nie chcę! – krzyknął, a potem złapał się za głowę, bo dopadła go migrena. Zatoczył się do przodu, przymglony przeszywającym bólem i towarzyszącym mu straszliwym hałasem. Choć podczas tego dnia oberwał naprawdę mocno, dopiero to prawdziwie powaliło go na kolana.
Skulił się w pozycji embrionalnej na wychłodzonym betonie i wytrwał, dopóki pulsowanie nie minęło. Gdy odetchnął z ulgą, poczuł ukłucie w okolicach skroni. Nieświadomie przyłożył doń dłoń, a potem zamrugał, zdziwiony, gdy po palcach spłynęło mu coś gęstego i lepkiego. Wtem zorientował się, że krwawiło mu ucho.
Wpatrzony w osocze, zaczął się trząść niczym w febrze, ale nie wiedział, czy był to wynik wysiłku fizycznego, czy też psychicznego – całkiem możliwe, że jednego i drugiego. Wytarł dłoń o wewnętrzną stronę swej szaty, a następnie ponownie sprawdził ucho. Musiał mieć pewność, że nim ruszy w drogę, krwawienie ustanie. Usatysfakcjonowany, podniósł wzrok.
I tak skorzystasz z naszych mocy… – Usłyszał, ale jakby w formie odległego echa i, co gorsza, nie sposób było zaprzeczyć temu stwierdzeniu.
Ostatecznie stopy same go poniosły. Umiejętnie lawirował pomiędzy uliczkami Hogpenn, aż w końcu dotarł do upragnionych poobijanych drzwi dawnego Markowego Sklepu do Quidditcha, a obecnie kwatery głównej Wybawczego Aliansu Różdżek.
Zebrawszy się w sobie, po raz kolejny rozważył wszystkie argumenty za i przeciw. Z technicznego punktu widzenia nie powinien mieć żadnych problemów z wejściem do środka, bo otrzymał pozwolenie lata temu, a przed kilkoma miesiącami przekroczył próg siedziby z własnej i nieprzymuszonej woli. Gdy zrobi pierwszy krok naprzód, dowie się też, czy w ogóle zastał Warrena Waddleswortha…
Wyciągnął różdżkę i, nie zwolniwszy kroku, przeszedł przez drzwi. W pierwszej chwili jego uszy wypełniła delikatna, grająca w tle muzyka kameralna, a potem, tradycyjnie, pełne oburzenia okrzyki tych, którym przeszkodził w relaksacji. Aż nazbyt znajomy obraz – misterne tkaniny, karmazynowy obrus, wiszący nad głową wielki żyrandol oraz zawieszone na ścianach malowidła – został szybko zastąpiony wycelowanymi weń różdżkami.
Mimowolnie wrócił wspomnieniami do swojej ostatniej wizyty w sklepie. Wtargnął do środka, zdenerwowany i stremowany oraz zażądał widzenia z Waddlesworthem; został wówczas zignorowany. Teraz wszystko odeszło w niepamięć, bowiem nim minęła minuta, musiał przyjąć defensywną postawę.
Zgromadzeni w pokoju renegaci natychmiast przeszli do ataku. Źli, rozgoryczeni, czy też zaskoczeni, sięgnęli po różdżki i zaczęli wypowiadać inkantacje. Albus wyczarował kolistą tarczę, a zaklęcia przeciwników raz za razem odbijały się od niewidzialnej bariery – jedno podpaliło obraz, zaś inne dosięgło podchodzącą z boku kobietę, która upadła na ziemię, pozbawiona przytomności.
Nie spoczął, dopóki przeciwnicy nie zaczęli wykazywać oznak zmęczenia. Zanim się zorientowali w sytuacji, przeszedł w ofensywę. Zakręcił w powietrzu różdżką i cisnął zaklęciem żądlącym w stojącego najbliżej mężczyznę; przekleństwo okazało się na tyle silne, że prawie przygniotło go do podłogi. Usłyszawszy świszczący dźwięk, odwrócił się w samą porę, żeby odeprzeć nadlatujący czar i z zadowoleniem zarejestrował fakt, iż właśnie unieszkodliwił Hansa Hornsbrooka, którego nos zamienił się w kapiącą na podłogę szarą maź.
Wykorzystał wolną chwilę, żeby rozejrzeć się po pokoju. Był naprawdę ciekaw, czy wśród zgromadzonych tu renegatów, dojrzy następną znajomą twarz. Niestety, musiał przerwać identyfikację, ponieważ został zmuszony do odbicia kolejnego zaklęcia. Odwdzięczył się ogłuszaczem, który bez problemu trafił celu.
Z biegiem czasu liczba zdolnych do walki czarodziejów zaczęła się zmniejszać, więc machnął różdżką w kierunku olbrzymiej kanapy, która jeszcze przed chwilą stanowiła schronienie dla kilku renegatów i wyrzucił ją w powietrze. Potem, skorzystawszy z powstałego zamieszania, powalił jednego wroga za drugim – ich opór i wykręcanie się w niczym nie pomogło.
Gdy skończył, ponownie rozejrzał się po pokoju, tym razem w poszukiwaniu wciąż przytomnych ludzi. Chcąc się upewnić, obszedł wszystkich po kolei i w leniwej manierze wystrzelił kilka oszałamiaczy. W końcu odwrócił się do jedynej nadal stojącej osoby.
Donovan Hornsbrook przykleił się plecami do ściany. Nie drgnął nawet o cal, a zazwyczaj bijąca od niego pewność siebie, została zastąpiona przez najczystsze przerażenie.
Albus podszedł do kolegi w kilku krokach, skanując wzrokiem jego zastraszoną postawę, krótkie, szczeciniasto przystrzyżone włosy i masywne ramiona. W głowie zaświtało mu wspomnienie sprzed kilku lat, kiedy to został przezeń uderzony prosto w twarz, aż stracił równowagę i upadł…
Złapał Hornsbrooka za kołnierz szaty i przycisnął go do ściany z siłą, która z pewnością przydałaby mu się na drugim roku nauki. Chłopak skrzywił się, ale nie protestował, wpatrzony w leżący na ziemi obraz, który spadł przy tąpnięciu. Ostatecznie zlustrował go z ciekawą mieszaniną niepokoju i rozbawienia, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że ten mały, niepozorny ślizgon, którego znał, odkąd ukończył jedenaście lat, załatwił jego ojca i przyjaciół rodziny.
Albus zwiększył swą przewagę i przyłożył mu różdżkę do gardła. Donovan pisnął, ponownie przestraszony, a potem spróbował odchylić głowę. Sprawiał wrażenie bezbronnego, co potęgowały drżące wargi. Otworzył usta, najprawdopodobniej żeby powiedzieć coś na swoją obronę, ale nie miał okazji.
– Twoja matka jest chora ze zmartwienia – podsumował słabym głosem brunet. – Wróć do domu, Donny. Natychmiast! – dodał, a potem go puścił.
Hornsbrook przesunął się wzdłuż ściany, wyglądając na zdezorientowanego obrotem sytuacji, ale i zadowolonego z możliwości ucieczki, po czym ogarnął wzrokiem pokój, który wyglądał, jakby przeszło przez niego tornado. Rzuciwszy szybkie spojrzenie na nieprzytomnego ojca, wybiegł przez drzwi, prawie potykając się o przewrócone krzesło.
Albus nie mógł powstrzymać się od westchnienia ulgi, po czym pomyślał, że Ginny również byłaby szczęśliwa, gdyby wrócił do domu. Chwilę później oderwał się od sentymentalnych wyobrażeń i przeszedł nad ciałami beznadziejnych gwardzistów Warrena Waddleswortha, a następnie wszedł po schodach na piętro i znalazł się na początku białego korytarza. Powiódł spojrzeniem w kierunku charakterystycznych zniszczonych drzwi na końcu, by po kilku sekundach popatrzeć na czerwone po lewej stronie. Przez moment rozważał zapukanie, ale potem poddał się wszechogarniającej złości i po prostu pchnął wrota.
Jego uszy ponownie wypełniła muzyka, jednakże nie kameralna tak jak na dole, a ponury, żałobny, operowy, nieszczególnie głośny pomruk. W biurze nie zaszły żadne zmiany – wciąż przypominało pomniejszą replikę pokoju z parteru, począwszy od karmazynowego dywanu wyściełającego podłogę, aż po gustowne obrazy zawieszone na ścianach, niemniej jednak w gabinecie panował bałagan. Na wykładzinie leżały pogniecione arkusze pergaminu, rozbite flakoniki z czarnym atramentem, przewrócone, aczkolwiek puste butelki po winie oraz potrzaskane szkło, które niegdyś było zastawą stołową.
Waddlesworth siedział przy biurku z głową schowaną w ramionach. Utracił swój tradycyjny blask, podobnie co mistyczną aurę. Miał miejscami poskręcane włosy, zwłaszcza w okolicach uszu, zaś jego skóra przybrała nieprzyjemną dla oka, szarawą barwę. Co ciekawe, chyba po raz pierwszy w historii nie przyodział gustownego garnituru – zamiast tego był w czarnym szlafroku z ciemnymi plamami wokół kołnierza. Usłyszawszy dźwięk otwieranych drzwi, podniósł swe przekrwione oczy i zlustrował przybysza wzrokiem.
– Albusie! – skrzeknął. – Wiedziałem, że przyjdziesz. Wejdź! – dodał, nie kryjąc sarkazmu, bowiem interesant przystanął w połowie pokoju. Gdy zauważył postawioną na blacie na wpół opróżnioną butelkę z winem, natychmiast po nią sięgnął, podobnie jak po najbliższy pusty kieliszek.
– Jest pan pijany – podsumował pełnym rozczarowania tonem brunet.
– Wszyscy jesteśmy pijani, przyjacielu. – Waddlesworth napełnił szkliwo aż po brzegi, a potem jednym haustem je opróżnił. Skończywszy, wytarł usta wierzchem dłoni. – Jedni upoili się mocą, drudzy żądzą władzy, zaś trzeci, oczywiście, alkoholem – dodał, gwoli wytłumaczenia, unosząc kielich w powietrze, jakby w formie toastu. Potem, jak gdyby nie miał towarzystwa, ponownie nalał sobie wina.
Albus zmarszczył brwi, zastanawiając się, w jaki sposób będzie najlepiej rozpocząć tę rozmowę. Niestety, wspomniawszy zamkniętą w celi Mirrę, porzucił wszelkie pozory koleżeństwa i wpojone za dzieciństwa maniery.
– Musi pan coś dla mnie zrobić – powiedział zdecydowanie.
– Ach, kolejny czarodziej z jasno ustalonymi priorytetami. – Uśmiechnął się z goryczą Waddlesworth i ponownie sięgnął po kieliszek. – Obawiam się, że pozostało mi tylko białe – dodał, wyciągnąwszy rękę w kierunku butelki. Ślizgon był jednak szybszy – chwycił ją w ostatniej chwili i rzucił o ścianę, przez co eksplodowała i zalała dywan. Warren zrugał go spojrzeniem. – Czego chcesz…? – zapytał, porzuciwszy pozory nonszalancji. – I gdzie moi podwładni…? – dodał pod nosem. Wyciągnął szyję w kierunku drzwi swego gabinetu, a potem zawołał: – Hank! Hank!
– Wzięli wolne – odpowiedział chłodnym tonem ślizgon. – Chcę, żeby wrócił charyzmatyczny przywódca, na którego pozuje pan od kilku dobrych lat. Proszę na siebie spojrzeć! Co się panu stało?
Warren odchylił się do tyłu na krześle.
– Niewłaściwe pytanie. Powinieneś się zainteresować, co poszło nie tak – odparł, ignorując komentarz dotyczący swoich popleczników. – Nie przychodź do mojego gabinetu i nie udawaj nieświadomego – dodał i się wzdrygnął. – Wiemy dokładnie tyle samo.
– Stracił pan trochę wsparcia, złota i ludzi. Co z tego? – Albus uniósł ręce. – Założył pan Wybawczy Alians Różdżek i po wojnie pomógł odbudować czarodziejski świat…
– Tylko po to, aby obserwować jego ponowne zniszczenie – wszedł mu w słowo mężczyzna i ponownie sięgnął po pusty kieliszek. W połowie drogi zastygł jednak w bezruchu, zmrożony spojrzeniem, którym obdarzył go rozmówca.
– Jest pan żałosny – podsumował ślizgon, teraz zdenerwowany. – Naprawdę się pan podda po pierwszej lepszej porażce i zrezygnuje z możliwości zakończenia nowej wojny…? Owszem, poniósł pan porażkę. Owszem, stracił kilku podwładnych. Chodzi o pańskiego ochroniarza? Przecież znajdzie pan nowego Młota.
– Znałem Zydrunasa od trzeciego roku życia. – Waddlesworth zamrugał, sprawiając wrażenie bliskiego płaczu.
Albus zaniemówił, ale szybko się otrząsnął.
– Czy to wystarczy, żeby uciec od problemu? – kontynuował, a potem wskazał dłonią na zabałaganiony gabinet.
– Dlaczego tu przyszedłeś? – zapytał Warren, uprzednio rzuciwszy mu urażone spojrzenie. – Wtargnąłeś do mojego biura bez wyraźnego zaproszenia. Śmiesz negocjować, stawiać mi warunki i umniejszać pozycję? Czemu mnie nachodzisz? O co w tym wszystkim chodzi? Co sprawia, że jestem wart twojego czasu?
Chłopiec wziął głęboki wdech, po czym przemówił.
– Wiem, gdzie ukrył się Sebastian Darvy – wyznał, a spojrzenie czarodzieja nabrało ostrości. – Mogę go dzisiaj powstrzymać. Mogę wieczorem zakończyć tę wojnę.
Waddlesworth z początku milczał, wpatrzony w dal. Szczerze mówiąc, nie było pewności, że cokolwiek usłyszał.
– Cóż, powodzenia.
Albus jęknął z wściekłości.
– Potrzebuję pańskiej pomocy! – Ot dla podkreślenia wagi swoich słów, gwałtownie położył dłonie na blacie biurka.
– Czego ode mnie chcesz? – warknął mężczyzna, rozeźlony. – Nie jestem w stanie ci pomóc. Zaoferowałem wszystko, co miałem! – dodał, wskazując na ścianę, gdzie została rozbita butelka z białym winem.
– Zależy mi na wsparciu – doprecyzował. – Aby zakończyć wojnę, potrzebuję pańskich wpływów i ludzi, którzy potrafią walczyć.
– Na parterze było kilku zdolnych czarodziejów. Oczywiście, zakładając, że pozostawiłeś któregoś przy życiu. Jeżeli tak, jestem przekonany, że będą zachwyceni…
– Nie potrzebuję garstki nieogarniętych ludzi! – Albusa rozbolało gardło. To niesamowite, jak bardzo się dziś nakrzyczał. Gdy wspomniał o towarzyszach, automatycznie wrócił wspomnieniami do Scorpiusa i Morrisona. Miał wielką nadzieję, że wszystko z nimi w porządku. – Aby zwyciężyć, potrzebuję armii lub czegoś podobnego – zależy mi na grupie, która wyprowadzi ostatni cios! Darvy zaszył się w siedzibie Ministerstwa Magii i z pewnością nie jest tam sam. Jestem przekonany, że otoczył się kilkunastoma zagorzałymi zwolennikami, o ile nie wszystkimi, którzy z nim zostali – argumentował. – Choćbym się postarał, nie zdejmę każdego. Musi pan mi pomóc i zebrać odpowiednią ekipę.
– Dlaczego miałbym cię posłuchać? Nawet jeżeli wszystko, co mówisz, jest prawdą, czemu powinienem wysłuchać twej prośby? – odpowiedział Warren. – Dlaczego?
– Cóż, jest mi pan to winien – odparł, czym zasłużył na niedowierzające parsknięcie.
– Co takiego? Nonsens…
– Mieliśmy umowę. Obiecał pan, że zrobi wszystko, żeby wydostać mojego tatę z więzienia. – Ślizgon zacisnął z gniewu zęby. – Skończyło się na tym, że musiałem wziąć sprawy we własne ręce i wyruszyć na tę przeklętą wyspę.
– O ile pamiętam, nasza umowa była uzależniona od dostarczenia mi Sancticusa Fairharta. – Waddlesworth uniósł brew.
– Chciał pan, żeby umarł. Spełniłem ten warunek.
– Nie udawaj, nie dotrzymałeś swojej części. Może i jest martwy, ale nie ty go wykończyłeś.
– Jest pan w błędzie. – Albusa poczuł bolesne ukłucie w klatce piersiowej. – Zabiłem Sancticusa – wyznał prawdę. – Zabiłem Sancticusa Fairharta – powtórzył, a do oczu napłynęły mu łzy. W końcu przyznał się do swoich grzechów. – Nie musiał umierać, mogliśmy opuścić wyspę. W pewnym momencie powiedział, żebym podjął decyzję. Zrobiłem to i zaprzepaściłem naszą szansę na ucieczkę. Gdybym chciał, mógłbym go zmusić do odwrotu. Chociaż byłem ostrzegany, zaufałem niewłaściwej osobie, której San szczególnie nienawidził – kontynuował. – Posłuchał mnie i skończył martwy. – Kiedy Warren nic nie odpowiedział, chłopiec zrozumiał, że nie pojmuje przedstawianych argumentów. Oczywiście, nie zamierzał pozwolić, aby czyjeś niezrozumienie sprawy stanęło na jego drodze do zakończenia wojny. – San zginął z mojej winy – podsumował zwięźle, po czym pozwolił sobie na chwilę słabości – po policzkach pociekły mu słone łzy. – Najpierw go skatowali, a potem prawie rozerwali na strzępy. Cierpiał, był przerażony i osamotniony. Na koniec doświadczył jeszcze zdrady. Gdy umierał, był naprawdę nieszczęśliwy… – wydusił. – Zabiłem Sancticusa – powtórzył z naciskiem. – Jest mi pan winien przysługę za to, co uczyniłem i za to, co musiałem zobaczyć…
Waddlesworth jakby skamieniał, przybrawszy osobliwy wyraz twarzy, który ciężko było zidentyfikować. Albusowi pozostało więc czekać na rozwój wydarzeń.
– Nie mogę wspomóc cię zasobami, którymi nie dysponuję. Sprawy nie wyglądają tak, jak przypuszczasz. Są znacznie bardziej skomplikowane – odpowiedział po dłuższej chwili milczenia mężczyzna. – Jestem zrujnowany, a ludzie się ode mnie odsunęli. Nie mogę wydać im polecenia, poprosić o pomoc, a tym bardziej przekupić. Zmarnowałem lata ciężkiej pracy i ostatecznie zostałem z niczym. Musisz zrozumieć, że… Wybawczy Alians Różdżek przestał istnieć…
– Nie musi pan ani zmyślać, ani sypać pieniędzmi – argumentował i czując, że robi postępy, kontynuował bardziej pojednawczym tonem: – Zamiast uciekać się do przekrętów, może pan po prostu powiedzieć społeczeństwu prawdę – że mamy dobrą szansę, aby raz na zawsze zakończyć tę wojnę. Rozumiem, że jest pan załamany, ale proszę spojrzeć na to z szerszej perspektywy. Jestem pewien, że Wybawczy Alians Różdżek nie umarł, a jedynie się rozpadł. Jakby nie patrzeć, renegaci są wszechobecni i nadal pragną tego samego, czyli śmierci Sebastiana Darvy'ego.
– Idź, ruszaj więc w drogę! – krzyknął nieoczekiwanie Waddlesworth. – Odszukaj wszystkich, przedstaw im dobre nowiny, wytłumacz, co możesz zaoferować, ale nie oczekuj ode mnie, że…
– Nie mam czasu! – zaoponował. – Kończy nam się czas – stwierdził, aczkolwiek dziwnie mu mówić w liczbie mnogiej, nie mając na myśli swej złowrogiej połówki. – Nie mam wśród renegatów żadnego posłuchu i nie zostanę potraktowany poważnie. W przeciwieństwie do mnie wszyscy znają Warrena Waddleswortha. Jest pan przecież wspaniałym mówcą i umie wypunktować najważniejsze. Widziałem, jak porywa pan tłumy. Sęk w tym, że nie możemy zwlekać, bo Darvy z każdym dniem rośnie w siłę i wkrótce nie będę mógł…
– Dlaczego właśnie ty, Albusie? – zapytał z powątpiewaniem rozmówca. – Wtargnąłeś do mojego gabinetu z listą żądań, a teraz chcesz, bym przekonał ludzi do współpracy. Wytłumacz mi, proszę, w jaki sposób? Czy naprawdę mam powiedzieć wszem wobec, że szesnastoletni chłopiec jest w stanie zakończyć wojnę…?
– Ludzie nie muszą mi ufać, ale panu tak.
– Musisz zdobyć moje zaufanie, chłopcze – zadrwił Warren. – Skąd wiesz, że Darvy rzeczywiście zaszył się w gmachu Ministerstwa? Skąd u ciebie przekonanie, że staniesz na wysokości zadania?
– Cóż, obawia się mnie. Wie, że mogę go powstrzymać, bo w więzieniu widział, do czego jestem zdolny.
– W więzieniu? – Waddlesworth był wyraźnie zdezorientowany. – Mówisz o Azkabanie? – dodał i przewrócił oczami. – Długo się zastanawiałem, kto rozpuścił tę niedorzeczną plotkę, ale nawet w najśmielszych snach nie przypuszczałem, że za tym stoisz.
– To nie wymyślona historyjka, a prawda – powiedział. – Wysadziłem Azkaban.
Warren wybuchnął bezdusznym śmiechem.
– Och, proszę. Nie możesz oczekiwać, że uwierzę w te bzdury…
– Jak pan myśli, co to jest? – Albus wyciągnął przed siebie rękę, prezentując blizny. Mężczyzna spojrzał na nie z wypisanym na twarzy niesmakiem, po czym szybko odwrócił wzrok, najwyraźniej nie wiedząc, co powiedzieć. – Niech się pan uważnie przyjrzy! – dodał naglącym tonem.
– Nie jestem pewien, ciężko stwierdzić…
– To pozostałość po klątwie zabijającej, która nie jest zabójcza – odparł, po czym zaczął zginać po kolei palce, żeby pokazać wszystkie szczegóły, aczkolwiek oczy Waddleswortha ponownie spoczęły na pustym kieliszku – wyglądał też, jakby przed momentem wytrzeźwiał i potrzebował następnej dawki upojenia. Gdy czarodziej nie zabrał głosu, ślizgon cofnął rękę. – Kiedy przyszedłem tu po raz pierwszy, zadał mi pan pewne pytanie – czy jest we mnie coś wyjątkowego. Odpowiedziałem negatywnie, bo wtedy jeszcze niczego nie wiedziałem, ale teraz naprawdę wiele się zmieniło. Od początku miał pan rację. Ciężko wyjaśnić mi szczegóły, bo po prostu sam wszystkiego nie rozumiem, niemniej jednak wiem, że mogę zakończyć wojnę. – Uśmiechnął się z goryczą. – Darvy nie poszczuje mnie tymi koszmarnymi stworami, bo nie wyrządzą mi większej krzywdy. Prawdę mówiąc, jestem jedyną osobą, która ma z nim szansę jak równy z równym. Niezależnie od tego, co sądzi, jestem w stanie go powstrzymać.
Warren odchylił się na krześle, sprawiając wrażenie zaniepokojonego usłyszanymi wieściami. Nie wytrzymawszy napięcia, przeczesał dłonią swe długie, rude włosy, kołtuniąc je jeszcze bardziej, po czym podniósł wzrok.
– Przepraszam – powiedział, brzmiąc szczerze, a ulga, która wcześniej spłynęła na Albusa, odeszła w niepamięć. – Mógłbym ci pomóc, gdybym wiedział o tym wcześniej. Niestety, teraz gdy straciłem swe poważanie, jestem zupełnie nieprzydatny.
– Wiem, że obawia się pan następnej porażki…
– To nie jest zwyczajny strach! – podsumował Waddlesworth, wyglądając na zranionego. – Może naprawdę masz w sobie coś wyjątkowego, Albusie. Może nawet podołasz zadaniu – oświadczył, jakby powoli zaczynał mu wierzyć. – Zaprzepaściłem lata ciężkiej pracy nad Wybawczym Aliansem Różdżek. Zostałem porzucony mimo włożonego weń wysiłku. Dawnych sojuszników nie interesuje, co mam do powiedzenia, bo się ode mnie chętnie odcięli. – Gwałtownie wstał od biurka, przytłoczony gorzką prawdą. Mało brakowało, żeby z nerwów rzucił się na brudny dywan i zaczął rwać włosy. – Byłem pierwszym brytyjskim Ministrem Magii wybranym w powszechnym głosowaniu od przeszło dwustu lat! Zostałem zwolniony przy najbliżej okazji po zaledwie dwóch miesiącach urzędowania! Czy wiesz, jakie to upokarzające? – krzyknął.
Albus potrząsnął głową.
– To już bez znaczenia…
– Wręcz przeciwnie! – powiedział mężczyzna i wydawało się, że robi wszystko, co w jego mocy, żeby zachować przynajmniej odrobinę opanowania. – Zostałem nie tylko zwolniony ze stanowiska, ale również zdyskredytowany przez ogólnoświatowe media! Sojusznicy uciekli ode mnie w biały dzień, zaś rodzice wygłosili publiczne oświadczenie, w którym potępili moje działania i prowadzoną dotychczas politykę. Ludzie potraktowali Wybawczy Alians Różdżek niczym trawiącą czarodziejski świat zarazę, a mnie jako trędowatego wyrzutka. Nie zniknęli jedynie ci, którzy nie mieli dokąd pójść, albo zainwestowali w organizację zbyt wiele. Porażka na wyspie sprawiła, że z szanowanego człowieka stałem się pomniejszym złem. Wszyscy zaczęli mną gardzić – wszyscy, oprócz Zydrunasa! – dodał i czknął. – Nim się obejrzałem, i jego mi odebrano. Został zabity, ponieważ wciąż z honorem nosił mój emblemat!
– Czyli nie zależy panu na uratowaniu świata. Chodzi tylko o dobre imię i zranioną dumę? – podsumował Albus. – Gdy wszystko legło w gruzach, wycofuje się pan niczym pierwszy lepszy tchórz, niezainteresowany dalszym losem niewinnych ludzi.
– To nieprawda! – Waddlesworth potrząsnął głową. – Zdyskredytowany, stałem się doprawdy wybornym żartem. Nie mogę teraz zwrócić się do społeczeństwa, by znów stanęło do walki…
– Nie będzie innej okazji! To nasza najlepsza szansa, następnej nie doczekamy. Diabli Alians też jest rozbity, a znaczna część została dziś rozgromiona przez oddział mojego taty. Mamy przewagę w postaci elementu zaskoczenia. Darvy jeszcze nie wie, że go rozgryzłem. Najgorsze, że… czas jest na wagę złota, bo mogę nie doczekać kolejnej sposobności…
Czarodziej rzucił mu zaciekawione spojrzenie, ale nie drążył tematu; zamiast tego potrząsnął lekko głową. Wciąż nie wydawał się przekonany, co tylko potwierdziły jego następne słowa.
– Nie mogę, nie mogę. Jestem pośmiewiskiem – powiedział z goryczą, nie zamierzając się do niczego zobowiązywać. – Nie mogę! – powtórzył, gdy Albus odwrócił wzrok i prychnął. Usiadł z powrotem na krześle i chwycił się za głowę, jakby miało to mu pomóc stłumić rozszalałe emocje. – To nie takie proste. Naprawdę oczekujesz, że w środku nocy roześlę stado sów, które będą stukały w szyby, aż odbiorcy im otworzą? Liczysz, że moi dawni sojusznicy bez słowa sprzeciwu zostawią swoje dzieci i żony w łóżkach, aby wyruszyć na wojnę? Jesteś naiwny…
– Ufam, że zjednoczy pan front. Oczekuję, że wróci charyzmatyczny przywódca, który będzie należycie wykonywał swoje obowiązki – przerwał mu z błaganiem w głosie. – O to w tym wszystkim chodziło, prawda? Sprawując urząd, a nawet wcześniej, dążył pan do podtrzymania jedności i zunifikowania społeczeństwa przeciwko wspólnemu wrogowi.
– To już skończone. Poniosłem sromotną porażkę. – Waddlesworth pokręcił głową, a Albus mógłby przysiąc, że zaraz buchnie mu para z uszu.
– Nieprawda! Wprawił pan maszynerię w ruch i nadał oporowi właściwy kształt. Wojna wciąż trwa, ale Wybawczy Alians Różdżek nie bierze w niej udziału! – krzyknął. – Ma pan inne zdanie, ale proszę uwierzyć, że to nie ma teraz żadnego znaczenia. Zasiał pan ziarno i właśnie dlatego możemy dziś skorzystać z tych plonów. Zwolennicy Aliansu się rozproszyli, ale pozostali zbici w małe grupki. Wystarczy, że nawiąże pan kontakt. Jestem przekonany, że zdoła pan ich zjednoczyć przynajmniej na jedną noc.
Warren zastygł w bezruchu, a potem zmarszczył brwi.
– Nie masz pewności.
Albus powoli odsunął się od biurka, czując, że powinien dać sobie spokój. Zmarnował wystarczająco dużo czasu na próbach przywrócenia zmarłego człowieka do życia. Mirra była w niebezpieczeństwie, podczas ataku ucierpiała jego rodzina, a on musiał podołać konfrontacji. Mimo to nie zamierzał odejść – niezależnie, czy osiągnie sukces, czy poniesie porażkę, a nawet zginie w natarciu – nie dając Waddlesworthowi do zrozumienia, co o nim myśli.
– Jest pan jednym z najgorszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem – powiedział z naciskiem, a mężczyzna miał na tyle przyzwoitości, aby odwrócić z zawstydzeniem wzrok. – Jest pan przebiegłym, obrzydliwym manipulantem, który bez skrupułów niszczy ludziom życie i nie baczy na konsekwencje. Jeżeli miał pan kiedyś w sobie cząstkę dobra, ona bezpowrotnie wyparowała – kontynuował z zawziętością. – Ciężko mi to przyznać, ale dokonałem złej oceny. Byłem przekonany, że wśród tych wszystkich nędznych słabeuszy, pan jest urodzonym zwycięzcą; że bez względu na dmuchający w oczy wiatr, będzie pan nieustannie parł naprzód, obstawiał przy swoim i dokończy dzieła, nie wyrzekając się podstawowych wartości – urwał na moment, aby zarejestrować czerwieniejącą twarz słuchacza. – Obietnicy nie powinno się łamać – dodał potępiającym tonem. – Nie dotrzymał pan też słowa danego społeczeństwu. Podczas kampanii wyborczej huczał pan na lewo i prawo, że zrobi wszystko, aby powstrzymać Sebastiana Darvy'ego, a po pierwszej porażce zupełnie się pan poddał. W chwili wolnej popija pan winko i użala się nad nędznym losem, co tylko utwierdza ludzi w przekonaniu, że rzuca pan słowa na wiatr – kontynuował, widząc zalążki wygranej. – Młot, Blackwood, a nawet Fairhart wstydziliby się, gdyby zobaczyli pana w tym stanie… – dodał na dobitkę.
– Myślisz, że mnie to obchodzi? – Waddlesworth się rozzłościł. – Mam gdzieś co myślą ci...
– Nieprawda! – krzyknął. – To przecież oczywiste, że panu zależy! – dodał, przypomniawszy sobie zdjęcie, które niegdyś znalazł w gabinecie byłej opiekunki swojego domu. – Gdyby losy czarodziejskiego świata były panu obojętne, nie powstałby Wybawczy Alians Różdżek. Wiem, że zaangażował się pan w politykę dla dobra swoich bliskich. Ich wsparcie dodawało panu skrzydeł, byli nieocenieni. Myślałem, że wciąż wiele dla pana znaczą, ale najwyraźniej się myliłem – kontynuował wywód. – Z biegiem czasu przestał pan wierzyć w ideę zjednoczenia społeczeństwa, ratowania ludzi, czy też odkupienia win. To straszne, że w pewnym momencie Wybawczy Alians Różdżek stoczył się na samo dno, z powszechnie poważanej organizacji do rangi koszulkowego loga! – zakończył, ciężko dysząc.
Waddlesworth wyglądał, jakby został pobity. Jego gniew wyparował, zastąpiony wyrzutami sumienia, przez co przypominał skarcone przez rodzica dziecko, upokorzone potępiającym spojrzeniem. Najprawdopodobniej był nie tylko zdruzgotany, ale również czuł się niekomfortowo we własnej skórze.
Usatysfakcjonowany swoim pouczeniem, ślizgon gwałtownie się odwrócił, nie zamierzając dłużej sterczeć w gabinecie. Tracił tutaj czas. Dopiero kiedy chwycił za klamkę, Warren postanowił zabrać głos.
– Nie jestem w stanie załatwić ci armii, Albusie.
– Wiem, załapałem – odpowiedział z szaleńczo bijącym sercem. – W sumie nie to miałem na myśli, ale… pomocna byłaby nawet garstka pańskich najbliższych popleczników.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy. – Waddlesworth wyglądał na przerażonego, zupełnie jakby perspektywa nawiązania kontaktu z ludźmi, którzy dotąd go oczerniali, była bardziej wstrząsająca, aniżeli szansa na zakończenie wojny. – Obawiam się jednak, że… twoje wysiłki mogą spełznąć na niczym.
Albus skinął głową, zrozumiawszy przesłanie. Cokolwiek go nie czekało w Departamencie Tajemnic, pogodził się z tym jakąś godzinę temu.
– Dziękuję – powiedział, a mężczyzna mu przytaknął. – Idę do Ministerstwa. Muszę rozeznać się w sytuacji…
– Uwinę się w godzinę. – Czarodziej wstał i odszedł od biurka. – Jeżeli znajdę chętnych, będą tu na czas.
– W porządku, rozumiem. – Ślizgon przez chwilę obserwował, jak Warren szpera w papierach porozrzucanych po całym dywanie. Najprawdopodobniej szukał danych kontaktowych i nazwisk swoich dawnych podwładnych. – To pańskie odkupienie – dodał, czym zasłużył na uważne spojrzenie. – Proszę się postarać.
Wyszedł, nie czekając na odpowiedź, przebiegł przez korytarz i zbiegł ze schodów. Chwilę później minął powoli budzących się renegatów, nie zadając sobie trudu, aby zaszczycić ich większą uwagą. Kiedy znalazł się na ulicy, powitało go chłodne powietrze i niebo. Przez moment patrzył w gwiazdy, rozkoszując się wszechobecną ciszą, a następnie podskoczył w miejscu. Zamknął oczy, gdy ogarnęły go znajoma ciemność i uczucie ścisku.
