No i mam tak zwane Bingo - czyli nowe rozdziały we wszystkich trzech opowiadaniach, które obecnie piszę ;) Serdecznie Was zachęcam do czytania i komentowania, bo wkładam w nie sporo serca i jeśli choć trochę podoba Wam się to, jak piszę (lub nie podoba, kto wie), to będę wdzięczna za reakcję.

Jak zwykle dziękuję za komentarze: GinnyLFC i anonimova.

Pytanie rozdziału: Czy idealiści umierają młodo?


Księżyc w pełni oświetlał szkolne błonia tak, że James był w stanie doskonale wyróżnić kształty drzew, boiska, jeziora czy małej chatki, do której prowadziła go pani McGonagall. Surowa nauczycielka oprócz przywitania nie zamieniła z nim ani jednego słowa, najwidoczniej nadal obrażona za jego zachowanie, którym zarobił sobie szlaban.

James nie szukał jednak kontaktu. Jasne, uwielbiał rozmawiać, a raczej uwielbiał mówić i być słuchanym, ale potrafił też milczeć, jeśli była taka potrzeba. Sam przed sobą musiał przyznać, że gdyby choć trochę bardziej posłuchał rady swojej mamy i czasem faktycznie policzył do trzech, zanim coś zrobi czy powie, to jego życie byłoby faktycznie łatwiejsze. Ale czy bardziej ciekawe? Szczerze w to wątpił. Wszystko to była jedynie kwestia priorytetów, jakby nie patrzeć!

Niewyparzona gęba - jak określił to Syriusz, co prawda przysporzyła mu już sporo wrogów, ale pozwoliła też na znalezienie kolegów, którzy być może awansują nawet do miana przyjaciół? Kto wie? Narazie ich szanse w jego rankingu wyglądały dosyć obiecująco. Każdy z nich miał zupełnie inny charakter i mimo że Syriusz niewątpliwie był mu najbliższy i czuł z nim największą więź, jakby czasem rozumieli się zupełnie bez słów, opanowany Remus i... no cóż, sympatyczny Peter też mieli swoje mocne strony.

Lily Evans była oczywiście wyjątkiem od reguły. James nadal do końca nie rozgryzł, co było w niej takiego, że tak bardzo przyciągała jego uwagę. Może to te rude włosy? Może całkiem zgrabne nogi? Jasne, zielone oczy? A może to, że patrzyła na niego z tak wielką niechęcią? James nigdy nie potrafił sobie odmówić wyzwania, a Lily Evans wyglądała i zachowywała się jak chodzące wyzwanie. Miała chłopaka, ale co z tego? Abott nie był żadną konkurencją i James nie zamierzał go jako taką traktować.

Bo James Potter zawsze wcześniej czy później dostawał wszystko to, co chciał. Od małego.

A dzisiaj James chciał jedynie jak najszybciej urwać się ze szlabanu i wymknąć nocą do wioski, o której mówili mu Remus i Syriusz. Wreszcie w tym nudnym przybytku działo się coś, co wywoływało u niego chociaż cień ekscytacji. Ktoś ich złapie? Trudno! Przygoda i dobre piwo były tego warte.

— To tutaj — powiedziała McGonagall, zatrzymując się u drzwi małej chatki, po czym zapukała w nie głośno. — Hagridzie, przyprowadziłam ci ucznia!

Z wnętrza chatki dobiegł jakiś brzdęk, jakby ktoś upuścił garnek, następnie James usłyszał szuranie przesuwanych mebli, aż w końcu kroki. Gdy drzwi otwarły się, James musiał się mocno powstrzymać, żeby się nie gapić. Poprawił okulary na nosie, przywołując na twarz swój zwyczajowy, ciężko wypracowany i nonszalancki do bólu wyraz.

— Cholibka, to już? Zagapiłem się... — wymamrotał stojący przed nimi mężczyzna.

Gajowy - Hagrid był ogromny: mierzył chyba z ponad dwa metry i był dobrze zbudowany. Podkreślały to dodatkowo jego przydługie, gęste włosy, sięgające ramion i równie krzaczasta broda, w której tkwiły jeszcze resztki kolacji: kurczak i ziemniaki, jak mniemał James.

— Wejdźcie, wejdźcie — powiedział, z roztargnieniem odsuwając się i strącając przy tym latarenkę z ganka.

— Ja muszę wracać do zamku, ale James będzie się tutaj pojawiał każdego wieczora do końca tygodnia. Wspominałam ci o tym, pamiętasz? — spytała McGonagall, mrużąc oczy i wpatrując się w wielkoluda przed sobą.

— Taaa... — odparł Hagrid, ale jego mina przeczyła temu, co mówił. — James, tak? Wejdź, co tam przeskrobałeś, chłopie?

McGonagall odchrząknęła, kładąc dłoń na ramieniu Jamesa w geście, który do bólu przypominał mu mamę, gdy coś przeskrobał (jak to trafnie określił Hagrid), na przykład stłukł piłką jedno z okien jej ukochanej szklarni.

— Hagridzie, przypominam, że James ma szlaban. Nie przyszedł tutaj, żeby się napić z tobą herbatki... — upomniała go McGonagall, przybierając iście belfrowski wyraz twarzy.

— Dobra, dobra... Muszę się tylko ogarnąć — odpowiedział gajowy, drapiąc się po kudłatej głowie.

— Dobry pomysł — mruknęła z przekąsem nauczycielka, po czym odeszła.

Przez chwilę Hagrid stał w milczeniu, obserwując oddalającą się sylwetkę Minervy McGonagall, wracającą przez błonia do zamku. Zdawało się, że w napięciu wyczekuje, aż kobieta znajdzie się poza zasięgiem jego tubalnego głosu, który niósł się po pustej przestrzeni jak grzmot, nawet w formie szeptu.

— Będzie szlaban, ale herbatki też się napijesz, co nie? — szepnął w końcu do uśmiechniętego Jamesa i puścił do niego oko. — To za co tutaj kiblujesz? — spytał, wpuszczając Jamesa do wnętrza chatki.

Jak ktoś tak wielki mógł mieszkać w tak małej przestrzeni? To było pierwsze pytanie, które nasunęło się Jamesowi na myśl od razu po tym, jak przekroczył próg domku Hagrida. W jednej izbie stał mały i bardzo wysłużony stół z dwoma krzesłami, składane w kanapę łóżko, mini kuchnia z dwoma palnikami gazowymi i małym zlewem, składającym się z miski z kranem, szafa, a przejście w rogu musiało pewnie prowadzić do łazienki. Na ścianach wisiały różne suszone zioła i parę świeżo upolowanych bażantów. Gdy Hagrid zamknął za sobą drzwi, pomieszczenie od razu wydało się pełne, jakby stłoczonych w nim było conajmniej pięciu gajowych, zamiast jednego.

— Podobno noszę w torbie maczetę — odparł James, szczerząc zęby i siadając przy drewnianym stole.

Kątem oka obserwował, jak Hagrid nalewa im herbaty z imbryka, po czym zakaszlał, maskując śmiech, widząc, jak gajowy dolewa do swojego kubka sporą porcję ginu, która spokojnie mogłaby powalić na ziemię kogoś o mniejszych gabarytach.

— Nie będę ci proponował wkładki, bo Minerva powiesi sobie moją głowę w gabinecie... — zażartował gajowy, obracając się przez ramię. Postawił dwa kubki na stole i usiadł na drugim krześle, które jęknęło pod jego ciężarem. — Maczetę? Do licha, a kto wymyślił takie bzdury?

— No cóż... Powiedzmy, że mały scyzoryk urósł do rangi maczety — odparł James, parząc sobie język wrzątkiem. — No i takie tam... Głupoty.

Hagrid wyglądał na rozbawionego.

— Wyglądasz mi na porządnego gościa, James, więc nie będę cię za bardzo dręczył — powiedział, klepiąc go ogromną ręką po ramieniu. — Mamy tutaj stajnię, zaraz za rogiem. Poprzerzucasz trochę siana, dosypiesz paszy, może coś tam poczyścisz łopatą... Może być?

— Jasne! — ucieszył się James. — Pyszna herbatka!

W myślach zanotował, żeby poprosić mamę o przysłanie mu paczki cejlońskich liści, które przywieźli z podróży do Azji.

Hagrid rozpromienił się, jakby ktoś złożył mu właśnie wspaniały komplement. Przez chwilę rozmawiali o wszystkich zajęciach, którymi zajmował się gajowy. Hagrid był wielkim miłośnikiem dzikich zwierząt, zamieszkujących lokalny las. Upierał się nawet, że raz widział w nim niedźwiedzia, choć James nie był pewny, czy to nie zasługa herbatki z ginem.

Gdy skończyli pogawędkę, ruszyli w stronę stajni. Hagrid wręczył Jamesowi łopatę, wyjaśnił mu co i jak, po czym - tak, jak przewidywali współlokatorzy Jamesa - wrócił do swojej chatki, gwiżdżąc przy tym jakąś skoczną, ludową melodię.

James może i pochodził z bogatego domu, gdzie mieli pomoc domową i służbę, ale nigdy nie brzydził się pracy fizycznej. Zerkając na zegarek, zaczął energicznie przerzucać końskie łajno we wskazane mu miejsce, ani razu się przy tym nie krzywiąc. Mógł pomyśleć o tysiącu gorszych sposobów na ukaranie go za krnąbrność. Poza tym, uznał, że trochę wysiłku dobrze mu zrobi, bo od paru tygodni nie ćwiczył już tak często, jak kiedyś i tęsknił za treningami piłki nożnej.

Nagle oślepił go błysk flesza, wyrywając z zamyślenia, po czym usłyszał znajomy śmiech, dochodzący zza snopka siana.

— James Potter przerzucający końskie łajno... To trzeba było upamiętnić — zaśmiał się Syriusz Black, wyłaniając się z ciemności.

— Zatrzymamy to na wypadek, gdybyś nam zaczął grozić scyzorykiem — dodał Remus, na którego szyi wisiał stary aparat fotograficzny. — No wiesz, dla okupu.

James prychnął, przewracając oczami. Nie mógł jednak ukryć zadowolenia na widok swoich współlokatorów. Wszyscy byli ubrani w szkolne mundurki i czarne peleryny.

— Błagam was... Jeśli zdecyduję, że mnie wkurwiacie, to będziecie potrzebowali czegoś więcej, by mnie zatrzymać — odparł, szczerząc zęby.

Syriusz zarechotał, ostrożnie stąpając pomiędzy nieczystościami na posadzce.

— Na przykład czego? — spytał Peter, jakby szczerze zamierzał zaopatrzyć się w cokolwiek, co miałoby mu ocalić skórę.

— Sprytu, inteligencji i przebiegłości — powiedział James, wznosząc wysoko brwi i opierając się łokciem o trzonek łopaty.

— Masz przejebane, Pettigrew! — Black parsknął śmiechem, klepiąc jednak Petera przyjacielsko po plecach. — I co, jak tam spotkanie z Hagridem?

— Bardzo przyjemny człowiek — stwierdził James, kiwając z uznaniem głową. — Poczęstował mnie herbatką i opowiedział o swojej pracy. Aż się chce zarobić kolejny szlaban, jeśli tak to ma wyglądać.

Cała czwórka chłopców zaśmiała się szczerze, po raz pierwszy dzieląc wspólny żart, który nie obrażał żadnego z nich.

— To co, dajcie mi chwilę na dokończenie tego, co zacząłem i możemy iść! — poinformował ich James, zaczynając szybciej uwijać się z łopatą, na co Remus jedynie podniósł niewinnie aparat i pstryknął kolejne zdjęcie, znów oślepiając wszystkich błyskiem lampy.

xxx

Syriusz Black zdawał się dobrze orientować we wszystkich bocznych ścieżkach i zakamarkach błoni, otaczających zamek. Poruszał się po tym terenie na tyle sprawnie, że James był prawie w stu procentach pewny, że to nie był pierwszy raz, ani nawet drugi, gdy wymykał się nocą do wioski.

Prowadził małą ekspedycję swoich współlokatorów z wdziękiem i wprawą prawdziwego przewodnika, ostrzegając ich przed mokradłami, dziurami czy wystającymi korzeniami. Miał też całkowitą rację: cały spacer zajął im nie dłużej, niż pół godziny.

Hogsmade nie było metropolią, pomyślał James, znów przyznając rację Syriuszowi, ale nie było też dziurą. Jasne, miasteczko było małe i raczej skromne, jak ceglane domki, stojące równo wzdłuż wąskiej drogi, ale miało swój niezaprzeczalny, nieco rustykalny urok. Nic porównywalnego do Londynu, ale Jamesa mama na pewno byłaby oczarowana tą szkocką scenerią, zatopioną wśród zielonych pól i położoną tuż przy wybrzeżu z malowniczymi klifami, które tak bardzo jej się podobały.

Oprócz domów i kamienic, wzdłuż głównej drogi było też parę sklepów: cukiernia, kwiaciarnia, maleńka księgarnia, sklep z pamiątkami oraz dwa puby. Jeden dobrze oświetlony i zachęcający do wejścia: Pod Trzema Miotłami, a drugi brudny i raczej odpychający: Gospoda Pod Świńskim Łbem, z równie paskudnym godłem, przedstawiającym krwawiący i odcięty od reszty ciała świński łeb. James zauważył również, że parę lokali, będących kiedyś sklepami świeciło teraz pustkami, a ich drzwi przewiązane były taśmą, z czerwonym napisem "Własność TMR Development".

— A więc tutaj mieszkacie? — spytał James, spoglądając z ukosa na kroczących równo z nim współlokatorów.

— Ja tak — odparł Lupin, pokazując palce na prawo. — Tam, za wzgórzem.

— Ja mieszkam z mamą w sąsiedniej wiosce — powiedział Peter, wzruszając ramionami. — Może z pół godziny drogi autem...

Tylko Syriusz milczał zawzięcie, z rękami w kieszeniach swojej motocyklowej kurtki.

— A ty? — James spojrzał na niego z zaciekawieniem.

Znali się krótko, ale już wystarczająco dobrze, żeby James mógł z całą pewnością stwierdzić, że jego potencjalny przyjaciel nie zamierza brać udziału w rozmowie.

— A ja mieszkam w szkole — prychnął Black, jakby podirytowany pytaniem. — Możemy zmienić temat? Zaraz zerknę, czy dzisiaj za barem stoi Rosemerta. Nie powinna robić hałasu o parę piw...

— Często tu bywasz, co? — zauważył nieco zaczepnie Remus, ale Syriusz nie podjął rękawicy i odpuścił dalsze przekomarzania.

Zamiast tego wyjął z kieszeni paczkę papierosów, po czym podał ją Jamesowi, który skwapliwie skorzystał z zaproszenia do wspólnego palenia. Dym odcinał się bielą na tle granatowego nieba, usianego gwiazdami. Światła Londynu były na tyle jaskrawe, że niemal nigdy nie było tam nic widać - nawet w najczarniejszą noc. Pewnie to też Euphemia Potter uznałaby za urocze — dodał mały głosik w głowie chłopaka, brzmiąc tak, jakby się z niego nabijał.

— Jeszcze zapalniczka — powiedział James, zerkając na Syriusza. — Moja poszła w cholerę, jak wywaliłem wszystko z kieszeni przez okno...

Remus parsknął śmiechem na wspomnienie opowieści, którą James już dawno podzielił się ze swoimi nowymi kolegami. Cała trójka zgodnie przyznała mu tytuł „świra roku", bo trzeba było mieć całkiem nierówno pod kopułą (jak to ładnie powiedział Peter), żeby zadzierać z McGonagall.

— Dobra, ale ty stawiasz piwo — odburknął Syriusz, nie potrafiąc jednak ukryć uśmiechu. — To tutaj.

Wskazał na ciemnoniebieskie drzwi z emblematem trzech krzyżujących się mioteł. Przez witrażową szybkę przebijało ciepłe światło wnętrza pubu, zachęcające przechodniów do wejścia. Co jednak naprawdę przykuło uwagę Jamesa, to mała kartka, zadrukowana czerwoną, mechaniczną czcionką maszyny do pisania:

Jeśli jesteś zainteresowany sprzedażą lokalu, skontaktuj się z lokalnym przedstawicielem:

A. Malfoy lub O. Black."

Poniżej widniał numer telefonu i adres siedziby tajemniczej firmy TMR Development, którą James widział już na innych opustoszałych sklepach. Sam dokument tak bardzo nie pasował do tego uroczego miasteczka, że nie sposób było go pominąć.

— Black? — przeczytał na głos, zatrzymując się. — Black, jak Syriusz Black?

— Kurewski zbieg okoliczności — mruknął sarkastycznie Syriusz, po czym złapał kartkę, zdarł z drzwi i zmiął w pięści, chowając do kieszeni. — Nie chcę o tym gadać...

Remus i Peter posłali Jamesowi znaczące spojrzenie, które odczytał, jako „pogadamy po paru piwach", po czym całą czwórką wkroczyli do pubu, przy dźwięku małego dzwoneczka, zawieszonego nad wejściem.

„Pod Trzema Miotłami" było tak urocze i przytulne, jak James sobie to wyobrażał: małe stoliki przykryte było obrusami, przyozdobionymi szkocką kratą, a na każdym z nich stał stalowy świecznik. Ciemnoniebieski bar, w kolorze drzwi wejściowych zastawiony był butelkami lokalnych piw i innych trunków, a całą ścianę pokrywały liczne ramki, zawierające pożółkłe artykuły z gazet oraz ryciny.

— Boże, dobrze, że to tylko wy... — mruknęła ładna, blondwłosa barmanka o dużym dekolcie, która omal nie upuściła polerowanego kufla na ich widok. — Myślałam, że to znowu ci śmieciożercy od dewelopera...

— To tylko my, Rosie — odparł Syriusz, na którego twarzy zamiast grymasu gościł już szeroki uśmiech. — Nie musisz się obawiać.

— Dobrze, bo przyłażą tu niemal codziennie z tymi swoimi papierami i nękają mnie tak, aż w końcu zamęczą na śmierć... — westchnęła, odkładając błyszczący kufel na półkę, ale zaraz wzięła się w garść i uraczyła gości błyskiem swoich białych i równych zębów. — A kogo tu przyprowadziłeś, Syriuszu? Lupina znam, tego tu — wskazała na Petera — kojarzę ze szkolnych wycieczek, ale ten chudy w okularach to chyba nowy, co?

James wyszczerzył zęby. Uznał sprawiedliwie, że „chudy w okularach" było dosyć trafnym opisem jego osoby i słyszał już gorsze obelgi od swoich wrogów. Przynajmniej atrakcyjna barmanka nie wspomniała słowem o jego wiecznie rozczochranych włosach - czyli o czymś, czego jego mama nigdy w pełni nie przebolała i całą winę za to nieszczęście zwalała na rodzinę swojego męża. Fleamont zawsze odgryzał się, twierdząc przekornie, że kościste kolana James na pewno odziedziczył po jej przodkach.

— James Potter — przedstawił się, zajmując wysokie krzesło przy barze u boku Syriusza. — Nowy, chudy, w okularach i nie pogardziłby grzanym piwem, jeśli można. Czterema grzanymi piwami.

— No proszę — barmanka uniosła brwi z zadowoleniem. — Wygadany i z gestem.

James skłonił przed nią głowę z przesadną galanterią. Rosemerta zaśmiała się, po czym zajęła się przygotowaniem zamówienia.

— No i jak ci się podoba? — spytał Remus, opierając dłonie o ladę i bębniąc w rytm rozgrywającej w tle muzyki.

— Bardzo szkocko — odparł James, rzucając współlokatorowi pokrętny uśmiech. — Ale z pewnością nie dziura!

Spojrzał wymownie na Syriusza, który jedynie przewrócił oczami, wypijając pół piwa za jednym razem. Inteligentnie postanowił odpuścić jakąkolwiek polemikę, która nasuwała mu się na myśl.

— Mówiłem! — ucieszył się Remus, jakby James właśnie mu powiedział, że podoba mu się jego dom. — Zobaczysz, przyzwyczaisz się.

— Gdzie wcześniej mieszkałeś? — spytał Peter, nieco już zaczerwieniony na twarzy z pary, buchającej z jego trunku.

Upił zaledwie parę łyków piwa, ale wyglądał na znacznie bardziej rozluźnionego, niż zazwyczaj.

— Na obrzeżach Londynu...

— Panicz z wielkiego miasta — zaszydził Syriusz, szczerząc zęby.

James przewrócił oczami, szturchając go łokciem.

— Następnym razem osobiście sprawdzę, jak tobie idzie przerzucanie końskiego łajna, lokalny twardzielu — zapewnił potencjalnego przyjaciela, na co Peter i Remus zarechotali, rozbawieni.

Syriusz też się zaśmiał, będąc już najwidoczniej w dużo lepszym nastroju, niż jeszcze chwilę temu.

— Co, zmusisz mnie tym twoim scyzorykiem? — zażartował.

— Sięgnę wreszcie po tę maczetę, o której wszyscy gadają, więc uważaj, matole!

— Sam jesteś matoł i w dodatku słuchasz ABBY!

Tym razem nawet Rosemerta wybuchła śmiechem, nucąc pod nosem coś, co brzmiało bardzo podobnie do „Fernando".

— Ciekawi mnie nazwa lokalu... „Pod Trzema Miotłami" — zastanowił się na głos James, spoglądając na roześmianą barmankę.

Kobieta postawiła przed nim piwo i wzięła się do napełniania kolejnego kufla.

— Podobno Hogsmade kiedyś zamieszkiwały czarownice — powiedziała nieco tajemniczym tonem. — W pełni księżyca można było zobaczyć, jak latają nago na miotłach...

Wskazała palcem na ryciny i artykuły, wiszące za barem i dopiero teraz James miał czas lepiej się im przyjrzeć. Poprawił okulary na nosie. Większość z nich przedstawiała latające na miotłach wiedźmy: nagie lub ubrane w czarne szaty i spiczaste tiary. Jeden z artykułów głosił, że w pobliżu miejscowego klifu znaleziono jaskinię z wielkimi kotłami i dziwnymi rycinami na ścianach, które prawdopodobnie przetrwały tam nieruszone aż czterysta lat.

— O cholera — mruknął James, szczerząc szeroko zęby. — Nagie czarownice... Zaczyna mi się tu podobać!

— Zapewne masz na myśli pewną rudowłosą wiedźmę ze szkoły... — zaszydził Syriusz, na co James pacnął go w tył głowy.

— Zamknij się — mruknął, rumieniąc się jednak wbrew własnej woli.

Wieczór płynął zaskakująco przyjemnie, a z każdym kolejnym piwem atmosfera była coraz to bardziej przyjazna. Nawet Syriusz, Peter i Remus zaczęli odzywać się do siebie w bardziej cywilizowanym stylu, chwilowo zakopując topór wojenny. Przy czwartym parującym kuflu, James uznał, że nadszedł czas, by powrócić do interesujących go tematów. Jedną z cech jego charakteru był upór, który równie często działał na jego korzyść, co wpędzał go w kłopoty.

Warto dodać, że w połączeniu z arogancją i niemożnością kontrolowania swojego języka, stanowił często zabójczą mieszankę.

— Czy jesteś wystarczająco pijany, żeby powiedzieć, czy jesteś spokrewniony z „O. Blackiem" z tej ulotki? I o co w ogóle chodzi z tym deweloperem? — spytał Syriusza jakby nigdy nic, ale rozmowa momentalnie ucichła.

Syriusz odstawił swój na wpół pusty kufel na ladę z głośnym brzdękiem, zaciskając wąsko usta. Remus i Peter wpatrywali się w niego z ciekawością.

— Czy ktoś mi wyjaśni, o co chodzi? — jęknął James, zerkając błagalnie na Rosemertę, która spojrzała na niego znad książki z rachunkami, przerywając coś, co wyglądało jak dzienny bilans finansowy.

— Słońce, to nie takie proste — westchnęła, nachylając się i dając chłopcom nieco więcej wglądu w swój obfity dekolt.

Peter spłonął rumieńcem już nawet na uszach.

— Postaram się nadążyć — odparł James, uśmiechając się.

Może szybciej mówił, niż myślał, ale stanowczo myślenie nie było jego słabą stroną. Nigdy nie musiał się zbytnio wysilać, jeśli chodzi o naukę i od małego podkradał wszystkie skomplikowane książki z szafki nocnej swojego ojca, zaczytując się w polityce i ekonomii.

— Krótko mówiąc — zaczął Remus, drapiąc się po karku — deweloper planuje zrobić tutaj resort dla bogaczy. Klub golfowy, wielki supermarket i hotel...

— TMR Development? — James jedynie potwierdził swoje przypuszczenia.

— Tak — w końcu przemówił Syriusz, ale nie wyglądał na zadowolonego. — Planują wykurzyć stąd wszystkich lokalnych mieszkańców, wykupując ich ziemię za bezcen. No wiesz, śmieciożercy, bo rzucą się na każdy ochłap... Od dawna też już podburzają rodziców do wydalenia stypendystów ze szkoły, bo to zaniża prestiż, czy chuj wie co...

— Chyba raczej to drugie — burknął Remus, zamykając dłonie w pięści.

James zmarszczył czoło i zacisnął palce na kuflu, czując znajome uczucie, kiełkujące gdzieś w jego żołądku. Dobrze wiedział, że tak zawsze zaczynał się każdy jego wybuch złości i jeśli nie opanuje go teraz, to kto wie, co tym razem wysadzi w powietrze?

— Pierwszy ma powstać supermarket... Niby największy w Szkocji — dodał Peter, zezując na dekolt Rosemerty.

— Możesz tylko sobie wyobrazić, co się stanie ze wszystkim sklepami i pubami w Hogsmade przy takiej konkurencji... — jęknęła rozzłoszczona barmanka.

James pomyślał o - jakby to określiła jego mama, bo przecież nie on sam - uroczych, brukowanych ulicach Hogsmade, małych domkach z cegły, z dachami malowniczo pokrytymi zielonym porostem i w końcu ciepłym wnętrzu pubu, w którym właśnie siedział. Nie wiedział jeszcze dlaczego, bo przecież był tutaj nowy, ale w jakiś dziwny i pokręcony sposób zależało mu na tym miejscu! Pewnie był to doskonały upust dla jego przewrotnej natury: im bardziej czegoś nie powinien robić, tym bardziej go do tego ciągnęło.

— Ale to przecież jakiś pieprzony żart — warknął w końcu, szukając potwierdzenia swoich słów w twarzach kolegów. — Po co komu kolejne pole golfowe?

— Nie wiem, spytam ojca i dam ci znać — odparł gniewnie Syriusz, po czym opróżnił swój kufel jednym łykiem. — No wiesz, Oriona Blacka? Prawą rękę Riddle'a.

Przy ladzie zapanowała cisza. Nawet Rosemerta wpatrywała się w nich teraz z dużo większą ciekawością.

— Kim w ogóle jest ten cały Riddle? — spytał James.

— Lokalny biznesmen. Kiedyś chodził do naszej szkoły — wyjaśnił Remus. — Teraz zasiada w radzie i co roku razem ze swoją zgrają prawników próbuje zamknąć nabór stypendystów, ale mama mówi, że Dumbledore mu nie pozwala...

James oburzył się, omal nie ochlapując piwem.

— Ale w jaki sposób nabór lokalnych, zdolnych uczniów zaniża prestiż? — znów warknął, nie mogąc się powstrzymać, ale Remus jedynie wzruszył ramionami. — To jakaś sterta gówna! I co, oprócz Dumbledore'a nikt z tym nic nie robi?

— No, jest paru mieszkańców, którzy regularnie protestują — powiedział Rosemerta, wracając do swojej księgi z rachunkami. — Ale Riddle albo ich zastrasza, albo w końcu wykupuje... Benio Fenwick nawet zaginął, chociaż niby podobno wyjechał na Wyspy Kanaryjskie... Jasne. — Zacmokała, dając wyraźnie znać, co myśli o tej teorii. — I zostawiłby swój rower przy cmentarzu na dwa tygodnie, żeby mu cały zardzewiał?

James zrobił łyka swojego piwa, starając się złożyć urywki w całość. Jego wrodzony upór i niesamowicie wyczulone poczucie sprawiedliwości już przejmowały kontrolę nad umysłem, przybierając formę jasnego celu na horyzoncie.

Co go niby obchodziło jakieś tam szkockie miasteczko jakmutam, można by spytać?

Obchodziło go niemal w tym samym stopniu, co szalejące bezrobocie, brak praw pracowniczych w fabrykach, czy rosnące poparcie dla partii konserwatystów pod władzą Margaret Thatcher. Wszystko to obchodziło go dużo bardziej, niż może powinno: był w końcu bogatym paniczykiem z wielkiego miasta, który miał zawsze wszystko to, co chciał. Ale James miał jeszcze jedną cechę, którą w skrytości pielęgnowali i doceniali jego rodzice, nawet jak on sam nie zawsze to dostrzegał: był idealistą, którego nie zepsuło jeszcze do końca dzieciństwo spędzone wśród bogatych krewnych. To też, razem z rozczochraną czupryną i kościstymi kolanami odziedziczył po swoich rodzicach, którzy byli filantropami od stóp do głów, udzielając się charytatywnie i nie szczędząc swojej niemałej fortuny na szczytne cele.

— Trzeba coś z tym zrobić — powiedział w końcu, a każdy kto chociaż trochę już zdążył go poznać nie mógł się spodziewać po nim niczego innego. — Trzeba zebrać ludzi, zebrać fundusze, urządzić protesty...!

Syriusz parsknął śmiechem w swój kufel, a Remus jedynie uniósł ze zdziwieniem brwi.

— To nie jest jakaś szkolna kanapa, przy której wystarczy, że sobie pomachasz scyzorykiem, a wszyscy ci ustąpią, Potter!

James jednak machnął na niego ręką z zawziętą miną. Dla niego nie było już odwrotu. Do startu, gotowi, start! A nie żadne tam „policz do trzech", zanim coś powie.

— Zobaczymy — odparł przez zaciśnięte zęby.

— Co cię to w ogóle obchodzi, co, Potter? — Syriusz przyjrzał mu się ze zdziwieniem, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. — Przecież nie lubisz tego miejsca...

— Wcale tak nie powiedziałem — odciął się James, obrzucając chłopaka znaczącym spojrzeniem.

— Ta walka trwa już od paru lat — wtrącił się Remus ze zrezygnowaniem. — Większość bogaczy trzyma z Riddlem, a mieszkańcy Hogsmade nie mają wystarczająco kasy, żeby podjąć równą walkę...

— Zawsze warto spróbować, co nie? Co nam szkodzi? Macie coś lepszego do roboty? — prychnął James, ignorując wszystkie głosy sprzeciwu. — Proponuję stworzyć tajne stowarzyszenie dywersyjne... Na początek tylko my — mówił z zapałem, który zaczynał się udzielać też powoli jego kompanom. — Musimy mieć jakąś nazwę... i plan... A potem zaczniemy zbierać ludzi...

— Nazwę? — zaśmiała się Rosmerta, znów podnosząc głowę znad stosu rachunków. — Może huncwoci, co? Bo niezłe z was gamonie... Nie powinniście już wracać do szkoły?

Cała czwórka chłopców spojrzała na nią w zamyśleniu, po czym na ich twarzach pojawiły się niemal identyczne, szerokie uśmiechy.

— Huncwoci — powtórzył James, jakby warzył to słowo na swoim języku. — Podoba mi się... Ja głosuję na tak!

Podniósł dłoń w górę, rozglądając się po nowych członkach swojego ściśle tajnego stowarzyszenia dywersyjnego.

— Może być. — Remus też podniósł dłoń w górę.

— Huncwoci... hmmmph... — mruknął wstawiony Peter, podnosząc obie dłonie do góry.

Syriusz przewrócił oczami, po czym stwierdził z przekąsem:

— Jakbyście dali radę beze mnie, frajerzy... Niech będzie, chociaż to trochę frajerska nazwa. No i może jeszcze dlatego, — wyszczerzył zęby — że chyba nic bardziej nie wkurwi moich kochanych rodziców!

Jego ręka dołączyła w górze do dłoni jego towarzyszy.

— Dobra, dywersanci — przerwała im rozbawiona Rosemerta, kiwając głową z niedowierzaniem. — Do zamku!

xxx

Po pół godziny przekomarzania się z uroczą Rosemertą, chłopcy wreszcie zdecydowali się opuścić pub i skierować się z powrotem do zamku. Butelki z piwem, poupychane po kieszeniach płaszczy podzwaniały lekko wraz z ich nieco chwiejnymi krokami. Udało im się nawet przekonać Rosemertę, do sprzedania im wielkiej butelki whiskey, ale tylko dzięki płomiennym zapewnieniom, że to wyłącznie na cele ich stowarzyszenia, które należało przecież jakoś uczcić!

James był bardzo zadowolony z przebiegu wieczoru. Nie dość, że zaczynał czuć początki nawiązującej się przyjaźni pomiędzy nim, a trójką jego bardzo różnych od siebie i nietypowych współlokatorów, to jeszcze zyskał jasny cel na horyzoncie! Właśnie zaczynał układać w myślach słowa do swojej nowej piosenki o roboczym tytule „Hej, Huncwoci" (do melodii „Come Together" Beatlesów), gdy usłyszał podniesione głosy za plecami.

— Hej! Czekajcie! — wysapał Peter. — Lupin...

James i Syriusz odwrócili się szybko.

Peter uginał się pod ciężarem Remusa, który nagle cały pobladł na twarzy i ledwie trzymał się na nogach. Jego czoło oblało się potem, a oczy zaczęły się nieco rozjeżdżać. Gdyby nie to, że jako jedyny zatrzymał się na drugim kuflu piwa, a potem przerzucił na lemoniadę, to James pewnie zwaliłby to na alkohol.

— Co mu jest? — spytał zaniepokojony Syriusz, gasząc nerwowo papierosa butem.

James szybko znalazł się przy drugim boku kolegi, pomagając Peterowi posadzić go na ziemi.

— Czekolada... — wysapał Lupin. — W tylnej kieszeni... Dajcie... kostkę...

James szybko sięgnął do wspomnianej kieszeni, odłamał kostkę czekolady, wedle instrukcji i włożył ją do ust Remusa, który przymknął oczy i zaczął ssać słodycz, starając się złapać oddech.

— Wszystko okej, stary? — spytał James, przykucając przy nim i dotykając dłonią jego czoła, które zdawało się nieco cieplejsze, niż zwykle.

— Co mu jest? — powtórzył Syriusz, patrząc na Pettigrew, który jedynie przestąpił nerwowo z nogi na nogę.

— Nie wiem... Nigdy nic mi nie mówił — odpowiedział Peter, nadal przestraszony.

On też znacząco pobladł, a jego prawa ręka drgała w jakimś nerwowym tiku.

— Dasz radę iść dalej? — James zwrócił się do Remusa, który przytaknął głową, wkładając kolejną kostkę czekolady do ust.

Złapał się Petera i Jamesa pod ramię, po czym całą grupą zaczęli znów iść powoli przed siebie, tym razem w milczeniu. Na szczęście byli już niedaleko zamku. Księżyc w pełni oświetlał im drogę, gdy przedzierali się przez krzaki i zarośla, prowadzeni przez Syriusza. Mieli też wyjątkowe szczęście, gdy przemykając przez ciemne, szkolne korytarze w stronę swojej wieży, nie napotkali żadnego z nauczycieli.

— Słuchaj, Lupin... — zaczął Syriusz, który ciągle obserwował go z niepokojem, ale Remus przerwał mu jedynie machnięciem ręki.

— Nie chce o tym gadać, dobra? — warknął, po czym położył się na swoim łóżku i zaciągnął wokół siebie kotary.

Cała reszta chłopców wymieniła zdumione spojrzenia, po czym w zgodnym milczeniu poszli spać. Głowa Jamesa jeszcze przez chwilę huczała, gdy nie mógł zasnąć i przypuszczał, że było to bardziej związane ze wszystkimi wydarzeniami tego wieczoru, niż z wypitym piwem.


W tym okienku możecie zostawić komentarz ;)