Jak zwykle bardzo dziękuję za komentarze: anonimova, jusstine, GinnyLFC, Ania! Cóż mogę powiedzieć? Jestem zachłanna na Wasze opinie i dopóki ich nie przeczytam, to zawsze się zastanawiam, czy to, co napisałam ma sens!
Pytanie rozdziału: Czy istnieje zbrodnia bez kary?
James siedział na czerwonej kanapie w towarzystwie Syriusza i Petera, wsłuchując się w powolny rytm muzyki i hipnotyzujący głos Morrisona, śpiewającego „Rider's On The Storm". Tupał nogą, a na jego twarzy widniał szeroki uśmiech samozadowolenia.
Miał za sobą kolejną nieprzespaną, ale jakże satysfakcjonującą noc. Cała trójka Huncwotów rozłożyła się w przerwie międzylekcyjnej na swoim nowym miejscu: ciężko wywalczonej (scyzorykiem) kanapie w salonie wspólnym i mimo piasku pod powiekami, obserwowali w spokoju sytuację, z kubkami kawy w ręku.
Riders on the storm
Riders on the storm
Jeszcze bardziej satysfakcjonujące od samej nocy były szepty i plotki, rozchodzące się po szkole z prędkością pędzącej Formuły 1.
— ... podobno ich pokój śmierdział nie do zniesienia...
— ... Mulciber spędził cały poranek pod prysznicem...
— ... ktoś zakradł się do nich w nocy...
— ... cała tona końskiego łajna! Uwierzysz?
Syriusz westchnął głęboko, odgarniając swoje gładkie, czarne włosy z czoła w bardzo eleganckim i zarazem nonszalanckim geście, którego James - właściciel niesfornej czupryny - mógł mu jedynie zazdrościć. Nawet Peter zdawał się przepełniony dumą, zapewne odtwarzając w głowie wszystkie te upokorzenia, których kiedykolwiek doświadczył z rąk znienawidzonej grupki uczniów.
Mulciber i jego „przydupasy" (jak to delikatnie ujął Syriusz) pojawili się na lekcjach, zerkając z nienawiścią w stronę Huncwotów, ale żaden z nich nie miał dowodów ich winy. Mogli więc jedynie milczeć w bardzo pasywno-agresywny sposób.
— Panowie — powiedział James, wznosząc swoją kawę jak do toastu. — Możemy sobie pogratulować doskonałej akcji dywersyjnej. Myślę, że to naprawdę świetny początek naszego stowarzyszenia.
— Zdrowie Huncwotów! — odparł Syriusz, również wznosząc swoją kawę.
— Proponuję ochrzcić nasz wynalazek łajnobombą — zachichotał Peter, upijając łyka kawy z kubka. — Rozumiecie...? Bo łajno... a prawie jak bomba...!
— Całkiem dobre, Peter — przyznał łaskawie James, uśmiechając się do kolegi i dalej tupiąc rytmicznie nogą do melancholijnego „People are strange", gdy płyta przeskoczyła na kolejną piosenkę.
— Muszę przyznać, James, że oceniam twoje pojawienie się w szkole bardzo pozytywnie — przemówił formalnie Syriusz, jakby prowadził ocenę pracownika na spotkaniu biurowym, zamiast pogawędki z kolegą z ławki. — Masz dużo kreatywnych pomysłów, potrafisz wymierzyć celnego sierpowego i znacząco polepszyła się muzyka, której słuchamy w salonie wspólnym. Twoje zdrowie, przyjacielu!
— Zdrowie Jamesa! — przyłączył się Peter. — Od kiedy tu jesteś, to nikt mi niczego nie spłukał w toalecie.
James ukłonił się teatralnie, szczerząc zęby do kolegów. Gdyby był sentymentalny (a nie był!), to mógłby powiedzieć, że prawie się wzruszył z ciepłego przyjęcia w nowej szkole. Nigdy nie obchodziło go to, co myśleli o nim inni i w jakiś dziwny, właściwy tylko sobie sposób, zazwyczaj ta cecha raczej przyciągała do niego ludzi, zamiast ich odpychać... A może właśnie przyciągała właściwych ludzi, z których towarzystwa czerpał prawdziwą przyjemność?
Prawda pewnie leżała gdzieś pośrodku, bo niewątpliwy wyjątek od reguły, o rudych włosach i zielonych oczach zajrzał właśnie ukradkiem do salonu, lecz ledwie Lily dostrzegła Jamesa, to równie ukradkiem się wycofała. Na jej kształtnych ustach malował się niesmak.
No cóż... Nie wszystko naraz, prawda?
xxx
Po udanym treningu, James postanowił przystanąć w ustronnym miejscu na papierosa. Miał to być jego ostatni papieros (no, może przedostatni), bo ten niezdrowy nałóg, który nabył bardziej ze względu na swoich idoli i... cóż, to, że wydawało mu się fajny, nie wpasowywał się jednak w styl życia sportowca.
Pożegnał się z Frankiem i pełnymi podziwu braćmi Prewett, którzy zadawali bardzo dużo pytań na temat końskiego łajna, podłożonego w nocy do pokoju Mulcibera, po czym ruszył w stronę jeziora. Był piękny, słoneczny dzień i gdyby James wierzył w takie głupoty (a nie wierzył!), to pomyślałby, że słońce doskonale odzwierciedlało stan jego ducha.
Usadowił się za rozłożystym krzewem, za którym poprzedniej nocy siedział w towarzystwie Syriusza i Petera. Wiatr przyjemnie tarmosił jego jeszcze mokre po kąpieli włosy, a w całym ciele czuł mrowienie na skutek wysiłku fizycznego. Wyjął paczkę papierosów z kieszeni i już miał odpalić jednego za pomocą zapalniczki, gdy usłyszał cichy płacz po drugiej stronie krzewu. Sądząc po głosie, płacz na pewno należał do przedstawicielki płci pięknej.
James zawahał się chwilę, namyślając się, czy zdradzić swoją obecność, czy jednak pozostać w ukryciu, po czym schował papierosy z powrotem do kieszeni i odchrząknął, wstając. Ku swojemu zdziwieniu wpatrywały się w niego znajome już, promieniste, zielone oczy, okolone burzą ciemno-rudych włosów.
Lily Evans siedziała na ziemi z twarzą zalaną łzami, a w ręce ściskała pomiętą już i nieco namokłą kartkę papieru. Ciemny atrament zabarwił opuszki jej palców na granatowo, odbijając się również na nieco pomiętej białej koszuli. Na widok Jamesa, jej mina zmieniła się ze smutnej na rozzłoszczoną w ułamku sekundy, który byłby może ciężki do wyłapania, gdyby James się w nią aż tak uważnie nie wpatrywał.
Ku swojemu zdziwieniu musiał przyznać, że nawet cała czerwona i zapłakana wyglądała bardzo ładnie. Jej nos i policzki usiane były drobnymi piegami, a włosy nadal układały się w kokieteryjne fale, mimo że ich właścicielka musiała je usilnie targać palcami przez ostatnie parę minut. Może to przez to, że była teraz taka smutna, a może przez to, że siedziała na ziemi, wydała się Jamesowi drobniejsza, niż zwykle.
— Potter — warknęła, ocierając łzy rękawem i podnosząc się z ziemi. Teraz sięgała Jamesowi zaledwie do ramienia. — Czy jest jakieś miejsce w tym pieprzonym zamku, gdzie można od ciebie choć na chwilę odpocząć?
— Damska toaleta? — podsunął żartobliwie James, mierzwiąc włosy palcami, ale Lily nie wydała się zachwycona jego odpowiedzią.
— Przysięgam, że gdzie się nie obejrzę, to widzę tę twoją cholerną sterczącą czuprynę!
James wzruszył ramionami, cofając jednak dłoń od włosów.
Chudy, w okularach i rozczochrany - powtórzył z przekąsem w myślach. Nie robił sobie jednak zazwyczaj nic z tego, bo wiedział, że finalnie zdobywał tę dziewczynę, na której mu zależało. A przynajmniej tak było do tej pory. No i nie, żeby na poprzednich dziewczynach jakoś mu specjalnie mocno zależało... Tak, jak oczywiście nie zależało mu na Lily Evans. Może trochę mu się podobała... Właściwie, to mało o niej wiedział. Lubił ją drażnić, bo jej oczy miały wtedy taki wyjątkowy blask, którego jeszcze nigdy w życiu nie widział: jakby cała jej dusza stanęła w ogniu...
— Prawdopodobnie ma to coś wspólnego z tym, że jesteśmy razem na roku — odparł w końcu tak obojętnie, jak tylko potrafił, okrążając krzew, by podejść do niej bliżej.
Tym razem Lily wydała dźwięk brzmiący jak połączenie jęku, chlipnięcia i chichotu, co było już znacznym postępem w ocenie Jamesa. Gdy tylko podszedł do niej jednak zbyt blisko (jej zdaniem, nie jego), Lily zrobiła krok w tył, przyglądając mu się podejrzliwie.
— Co ty tu w ogóle robisz, co? — spytała, krzyżując ręce na piersi.
James schował dłonie do kieszeni, przechylając głowę na bok, po czym też zrobił jeden krok do tyłu (dla jej komfortu, nie swojego).
— Przyszedłem odpocząć po treningu... Nie widziałem cię dzisiaj na trybunach. Abott bardzo tęsknił, przepuścił aż trzy szmaty między nogami...
— Och, zamknij się — ofuknęła go Lily. — To nie jest twoja sprawa.
— Ale ty możesz pytać, co ja tutaj robię, tak? — spytał prowokacyjnie James. — Jakim cudem ty możesz tutaj siedzieć, a ja nie?
Lily jedynie prychnęła, odwracając się do niego bokiem i wpatrując w spokojną taflę jeziora. Z profilu wyglądała równie ładnie: z lekko zadartym nosem i pełnymi, różowymi ustami, układającymi się w symbol serca.
— Jesteś strasznie upierdliwy — mruknęła pod nosem.
James westchnął, rozważając w głowie, czy odejść i wypalić swojego ostatniego (albo przedostatniego) papierosa, czy może jednak zadać jej tak oczywiste pytanie, wokół którego ciągle lawirował. Droczenie się z nią sprawiało mu niewątpliwą przyjemność, ale nawet on nie był aż tak nieczuły, by nie widzieć, jak jej oczy znów napełniają się łzami.
Dużo bardziej wolałby, gdyby się uśmiechnęła.
— Jestem upierdliwy i tak dalej, niech ci będzie — odparł, opierając się bokiem o drzewo, przy którym się znajdowali. — Ale jeśli mógłbym zadać ci teraz jedno pytanie, to na pewno brzmiałoby: czemu płaczesz tutaj w samotności, Evans?
No i świetnie. W jego myślach to samo pytanie brzmiało dużo elokwentniej. Lily prawdopodobnie też tak pomyślała, bo ponownie prychnęła, spoglądając jednak na niego z ukosa.
— Co cię to obchodzi? — spytała wreszcie, tarmosząc nadal list w dłoniach.
— Pytam z grzeczności — odparł James. — Dodatkowo może tego po mnie nie widać, ale mam wyjątkowo wrażliwe serce. Raz nawet opatrzyłem rannego motyla... Prawdopodobnie nie przeżył takiej dawki czułości z mojej nieco niezgrabnej, pięcioletniej wówczas dłoni, ale hej! Miałem dobre chęci, nie?
Lily wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi oczami, wysłuchując jego dziwacznego monologu, po czym zrobiła coś, na co James cały czas liczył: zaśmiała się. Tak naprawdę i szczerze, błyskając swoimi białymi zębam, a cała jej twarz aż zajaśniała od wewnętrznego blasku.
James poczuł dziwną dumę, rozpierającą go od środka. Chciał, aby śmiała się z jego żartów i patrzyła na niego w ten sposób, jak teraz; bez niechęci i wrogości.
— Potter, serio — powiedziała, nadal się śmiejąc. — Połowa rzeczy, które do mnie mówisz nie ma żadnego sensu...
James uniósł wysoko brwi, szczerząc do niej zęby.
— Skoro aż połowa ma sens, to już całkiem sporo... Ale przynajmniej cię rozbawiłem, co nie?
Lily pokiwała głową z niedowierzaniem, siadając z powrotem na trawie. James również usiadł w bezpiecznej odległości, nie chcąc psuć ciężko wypracowanej dobrej atmosfery.
— Można tak powiedzieć...
Westchnęła, przyglądając mu się przez chwilę w milczeniu, jakby zastanawiała się, czy się jeszcze odezwać i jeśli tak, to co mu powiedzieć. Jej bystre oczy prześlizgnęły się po jego nadal wilgotnych włosach, rozluźnionym krawacie, okalającym niedopięty kołnierzyk, a w końcu spoczęły na oczach Jamesa, przesłoniętych przez rogowe okulary o czarnych ramach.
— Moja siostra urządza wieczór panieński, ale nie chce mnie tam widzieć — wydusiła z siebie w końcu, ponownie wzdychając, jakby to jedno zdanie kosztowało ją wyjątkowo dużo wysiłku. — A firma mojego ojca upada i jesteśmy na skraju bankructwa... Brzmi obco dla takiego bogatego bufona, co? Nie wiem, po co w ogóle ci to mówię...
Gdyby James brał sobie do serca to, co sądzą o nim inni ludzie, to być może poczułby się zraniony. Tak, był bogaty - nawet bardzo, ale daleko mu było do bufona. Postanowił jednak przemilczeć tę obraźliwą uwagę, skupiając się na bezpośrednim powodzie, który wywołał łzy w tych niesamowitych oczach siedzącej przed nim dziewczyny.
— Przykro mi, Evans — przyznał w końcu z prostotą i bez zwyczajowej ironii, a Lily jedynie zamrugała, widocznie zaskoczona, jakby oczekiwała jakiejś złośliwej riposty z jego ust. — Życie bywa do dupy.
— Co ty możesz o tym wiedzieć? — znów zaatakowała.
James zaczynał przypuszczać, że lubiła konfrontacje w równym stopniu, co on sam. Ku własnemu zaskoczeniu widział to raczej jako jej zaletę, niż wadę, chociaż jak sam dobrze wiedział - nie była to cecha, która by ułatwiała życie.
— Może nic, a może coś, tak jak każdy — odparł wymijająco, za wszelką cenę starając się nie nadepnąć na żadną z min, które rozkładała pod jego stopami. — Czemu twoja siostra nie chce cię zaprosić?
— Bo mnie nie lubi! — prychnęła Lily, kiwając ze złością głową. — Ale długo by opowiadać...
— Nigdzie się nie spieszę — stwierdził James, wzruszając ramionami.
Lily znów zmierzyła go wzrokiem.
— Słuchaj, jeśli to jakaś dziwna zagrywka w ramach podziękowań za to, że nie wsypałam cię przed McGonagall, to nie musisz...
— Co? — żachnął się James, teraz już podirytowany. — Jaka zagrywka?
— No, wiesz...
— Siedzisz w krzakach i płaczesz, to postanowiłem być miły.
Docisnął zsuwające mu się okulary na nosie, po czym bezwiednie przeczesał włosy palcami. Lily zamilkła przez chwilę, przygryzając dolną wargę, po czym spuściła wzrok na swoje buty.
— Przepraszam — mruknęła w końcu, tym razem ku zaskoczeniu Jamesa. — Po prostu mam zły dzień i jakoś tak... Chyba się nawinąłeś, czy coś, Potter.
James zaśmiał się, zbierając z ziemi kamień i puszczając nim kaczkę na wodzie.
— Jak będziesz jeszcze potrzebowała się wyżyć, to służę pomocą — odpowiedział, zerkając na nią z łobuzerskim uśmiechem. — Wiesz, co do twojej siostry, to nie znam jej, ale myślę, że...
— O, kurczę! — Lily zerwała się z trawy, a jej krótka spódniczka zafalowała na udach, odsłaniając nieco więcej nóg, niż zazwyczaj. — Przecież wracasz z treningu, a ja obiecałam Paulowi, że się z nim spotkam! Trzymaj się, Potter!
Schowała zmięty list do torby, którą zarzuciła na ramię, po czym pobiegła w stronę boiska, powiewając swoimi kasztanowymi włosami niczym proporcem.
James westchnął, rzucił kolejnym kamieniem, który wpadł w toń jeziora tuż po swoim piątym odbiciu, po czym po chwili wewnętrznej walki - wyjął z tylnej kieszeni spodni paczkę papierosów i z niezadowoleniem odpalił jednego, zaciągając się dymem. Jego niesforny umysł wciąż podsyłał mu jednak te same obrazy, jak w kalejdoskopie, nie pozwalając odpocząć: piegowaty nos, pełne usta, zielone oczy, rude włosy i krótka spódniczka.
xxx
Mając nadzieję, że nie śmierdzi aż tak strasznie od dymu papierosowego, James wkroczył do swojego dormitorium. Starał się odpędzić z umysłu widok krótkiej spódniczki Lily Evans, zamiast tego skupiając na bardziej prozaicznych rzeczach, jak wypracowanie z literatury (tak, czasem nawet on odrabiał lekcje), pozycja jego ukochanej drużyny Fulham w lidze angielskiej, czy nowa akcja dywersyjna, której mieliby się podjąć Huncwoci.
Jego rozmyślania przerwał jednak widok Remusa Lupina, stojącego nad otwartą walizką i rozpakowującego swoje rzeczy do komody. Chłopak wyglądał na zmęczonego i wydawać by się mogło, że stracił parę kilogramów w czasie swojej nieobecności. Wkładał swoje starannie poskładanie ubrania do szuflady, gwiżdżąc przy tym coś, co brzmiało jak „Dear Prudence" Beatlesów.
— The White Album jest chyba ich najlepszą płytą — powiedział z uśmiechem James, rzucając swoją torbę na podłogę i sięgając po szklankę wody.
Remus odwrócił się przez ramie, po czym odwzajemnił uśmiech.
— Chyba wolę Abbey Road...
— Cholerna Yoko, co nie? A mogło być tak dobrze! — Chłopcy zaśmiali się, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia, wyrażające pełną zgodę. — Trochę cię ominęło, Lupin!
Remus zacmokał, tym razem układając wieżę z książek na swojej szafce nocnej.
— Co konkretnie? — spytał, unosząc brwi.
Nim James zdążył odpowiedzieć, drzwi dormitorium otwarły się i wkroczyli przez nie Syriusz z Peterem, dyskutując. James z trudem powstrzymał zaskoczenie tą zmianą dynamiki w ich grupie: zaledwie parę dni temu Syriusz spędzał większość czasu w samotności albo za zasłoniętą kotarą swojego łóżka, wyrażając się pogardliwie na temat pozostałych współlokatorów. Teraz najwidoczniej pomagał Peterowi w zadaniu domowym z fizyki. To była dopiero przemiana!
— Remusie — ucieszył się Peter, kładąc zeszyt na stole. — Dobrze cię widzieć.
— Taa... — dodał jakby nieco niepewnie Syriusz. — Wszystko okej?
Remus jedynie wzruszył ramionami.
— Tak, dzięki.
— Właśnie miałem zdać towarzyszowi Lupinowi sprawozdanie z tego, co go ominęło — wtrącił się James, rzucając się na swoje łóżko i zakładając ręce za głowę. — A ominęło cię całkiem sporo, bo nasza pierwsza akcja dywersyjna, przeprowadzona wyjątkowo sprawnie i zakończona całkowitym sukcesem.
Syriusz zaśmiał się, wskakując na parapet. Uchylił okno i sięgnął po papierosa, odrzucając z gracją włosy do tyłu.
— Żeby sprawozdanie było pełne, musimy zacząć od tego, że obecny tutaj towarzysz Potter zdzielił Mulciebra pięścią w nos.
Remus wybałuszył na niego oczy, po czym wyszczerzył szeroko zęby, a jego twarz od razu wydała się znów tak młoda, jak sugerowałby to jego wiek.
— No coś ty! — wydusił z siebie, zaskoczony.
— Tak jest! — potwierdził Peter, młócąc pięściami w powietrzu, jakby bił się z niewidzialnym wrogiem. — O, tak! Sam widziałem...!
— Spod stołu — przypomniał mu z prychnięciem Syriusz, na co Remus zaniósł się śmiechem.
— Pieprzycie! — zaklął w nietypowy dla siebie sposób. — I co dalej?
James uśmiechnął się półgębkiem, wyciągając z szuflady piłeczkę golfową i zaczynając podrzucać ją w powietrzu. George Best zdawał się spoglądać na niego sceptycznie z plakatu, który niedawno zawiesił sobie nad łóżkiem.
— Dalej to już legenda — powiedział tak obojętnie, jak tylko był w stanie. — Mulciber rzucił się na mnie, Syriusz sam jeden powalił Avery'ego i Snape'a...
— Snape się bił? — przerwał mu z niedowierzaniem Remus. — Świat się kończy...
— Evans nam przerwała — dodał Syriusz. — No wiesz, pani prefekt... Nie wiem, co ty w niej widzisz, James?
James wzruszył ramionami, udając, że nie rozumie pytania.
— A potem podłożyliśmy w ich pokoju łajnobomby! — Peter aż zapiszczał z podniecenia, cały promieniejąc z dumy.
— Co? — Remus zdawał się bawić doskonale, zupełnie zapominając o reszcie zawartości swojej walizki.
— Końskie gówno — wyjaśnił brutalnie James, podrzucając piłeczkę aż pod sam sufit, tak że odbiła się od niego z cichym kliknięciem, po czym znów zgrabnie wróciła do jego dłoni.
— Zakradliśmy się w nocy do ich pokoju z całym workiem łajna — potwierdził Syriusz, zaciągając się papierosem. — Wiedzą, że to my, ale nie mają na to żadnych dowodów. Frajerzy!
Chłopcy zanieśli się nieskrępowanym śmiechem, który trwał dobrych parę minut.
— To faktycznie, działo się — potwierdził Remus, nadal się śmiejąc.
— Nie martw się, przyjacielu — zapewnił go James, zerkając na zegarek i siadając na łóżku. — To dopiero początek. A teraz wybaczcie, panowie, ale Hagrid czeka. Zostały mi jeszcze trzy szlabany. Widzimy się nad jeziorem?
— Tak jest! — zasalutował mu Syriusz, którego zazwyczaj nieco chłodne oczy błyszczały teraz z radości.
xxx
— James! Właśnie się zastanawiałem, czy mnie dzisiaj odwiedzisz, chłopie — powiedział Hagrid ze szczerym uśmiechem na ustach, otwierając drzwi swojej małej chatki, by wpuścić Jamesa do środka. — Mam nadzieję, że będziesz tu czasem zaglądał też bez przymusu McGonagall, co nie?
James zaśmiał się, zdejmując pelerynę i siadając przy wysłużonym, drewnianym stole, którego popękaną powierzchnię zdążył już dobrze poznać przez ostatnie parę dni. Hagrid postawił przed nim filiżankę gorącej herbaty i małą butelkę mleka. Jego własny kubek był jak zwykle znacznie większy i pachnący rumem.
— Czy jeśli wpadnę bez Minnie, to poczęstujesz mnie tym tam, co masz w kubku? — zażartował James, dolewając mleka do swojej earl grey.
Hagrid zaniósł się donośnym śmiechem, na dźwięk którego jego wielki i leniwy brytan - Kieł podniósł łeb z poduszki, wyraźnie zaalarmowany.
— Umowa! — potwierdził gajowy, widocznie zadowolony. — Słuchaj, Jamie... — dodał, obserwując Jamesa z wesołym błyskiem w swoich ciemnych oczach. — Doszły mnie słuchy, że ktoś wysypał końskie łajno w jednej z sypialni... Wiesz coś o tym?
James zakrztusił się herbatą. Nie był pewny, czy był bardziej zdziwiony, czy rozbawiony.
— Śmierdząca sprawa! — wykrztusił z siebie wreszcie, ku dalszej uciesze gajowego.
— Wręcz gówniana — potwierdził Hagrid, a jego wielka i gęsta broda dalej trzęsła się ze śmiechu. — Słyszałem też, że zdarzyło się to akurat w pokoju Mulcibera... Może nie powinienem tak mówić, ale to straszna gnida! Jego ojczulek już parę razy wnosił petycję o moje wydalenie...
James zmarszczył czoło z niezadowolenia. Miał wrażenie, jakby wszystkie te małe szczegóły, strzępki informacji i plotki składały się powoli w wielką, złożoną całość, która była jak chmura na słonecznym niebie.
— A czemu niby mieliby cię wydalić ze szkoły? — spytał, oburzony.
— Bo nie chcą mieć tutaj kryminalisty... — odparł ponuro Hagrid, zaciskając usta w wąską linię.
James znów omal nie zakrztusił się swoją herbatą, niedowierzając w to, co usłyszał.
— Kryminalisty? — powtórzył.
— Można by tak powiedzieć, cholibka... — Hagrid zmieszał się, wypijając wielkiego łyka swojej ognistej herbaty. Musiała go tym razem mocno kopnąć, bo aż się skrzywił. — Siedziałem kiedyś w areszcie za handel egzotycznymi zwierzętami... Podobno jest to nielegalne, ale wiesz, James, Dumbledore o tym wie i pomimo to zdecydował się zatrudnić takiego głąba, jak ja, więc...
James prychnął, odstawiając energicznie swój kubek na stół i wylewając część herbaty, która zaczęła ściekać wąską stróżką na podłogę.
— To tyle? Cholera, zabrzmiało to tak, jakbyś conajmniej kogoś zabił, Hagridzie... — Pokiwał głową z irytacją. — To wszystko jest grubą przesadą, naprawdę!
— Co ci powiem, James? — Hagrid wzruszył ramionami, sięgając po wysłużoną ścierkę i zgarniając rozlaną herbatę. — Mocno nam wszystkim depczą po piętach, ci od Riddle'a. Co chwilę wymyślają coś nowego! A to, że za dużo tutaj lokalnej biedoty, a to, że Dumbledore jest raczej pozytywnie świrnięty, a to gajowy kryminalista... Dobrze, że mają jeszcze ciągle mniejszość w radzie szkoły, ale powiem ci, że remis jest blisko.
James zanotował w myślach, by dowiedzieć się więcej o szkolnej radzie. Może to byłby temat, który mógłby poruszyć ze swoimi rodzicami?
W milczeniu upił resztę herbaty z kubka, obserwując powiewające na wietrze drzewa, rozmazujące się za brudnymi oknami chatki.
xxx
James oparł się na rączce łopaty, ocierając pot z czoła. Zerknął na zegarek, którego wskazówki wskazywały teraz na wpół do dziewiątą. Jeszcze pół godziny i będzie mógł się rozłożyć na miękkiej trawie nad jeziorem, w towarzystwie swoich przyjaciół.
Dziwnym trafem, tematem, który krążył najbardziej uparcie po jego rozczochranej głowie była Lily Evans i ich rozmowa nad jeziorem. Chcąc nie chcąc, James analizował ją i rozbierał na części pierwsze dużo bardziej, niż by pragnął i zaczynał się czuć z tym w bardzo nietypowy dla siebie, niemal niekomfortowy sposób. Od kiedy to aż tak bardzo przejmował się dziewczynami?
Czy fakt, że ojciec Lily znajdował się na skraju bankructwa sprawiał, że obecność dziewczyny w szkole była zagrożona? Czy oznaczało to, że będzie potrzebowała stypendium, by móc zapłacić za wysokie czesne? Czy potrzebna jest do tego zgoda rady szkoły? Ale skoro rada składa się w części z „ludzi Riddle'a", to czy będzie to w ogóle możliwe?
James jednak nie zdołał obmyślić wszystkich możliwych scenariuszy wyjścia z tej sytuacji, bo poczuł, jak czyjeś ręce łapią go z dwóch stron, powalając z zaskoczenia na ziemię. Ktoś docisnął jego głowę boleśnie butem do posadzki, przez chwilę odcinając mu dopływ tlenu. Gdy ucisk zelżał, James zaniósł się kaszlem.
— Co, stajenny? — spytał cicho Mulciber, spoglądając na Jamesa z góry z czystą nienawiścią. — Przyszedłeś może nazbierać końskiego gówna? Ostatnie zapasy wyczerpałeś, co nie?
— Nie wiem, o czym mówisz... — wycedził James, siląc się na cień aroganckiego uśmiechu. — Plotka jednak głosi, że powinieneś przykładać większą uwagę do higieny osobistej...
— Zamknij się! — Trzymające go od tyłu dłonie potrząsnęły nim, sprawiając, że jego głowa znów uderzyła o posadzkę. — Już nie jesteś taki odważny bez Blacka... — dodał Avery.
— Wy za to jesteście jedynie odważni nocą, rzucając się we dwójkę na jednego... — odparł James, starając się brzmieć lekceważąco. Wiedział, że jego szanse były wyjątkowo marne, ale nie zamierzał się poddać bez walki, jak jakiś tchórz. — Zawsze atakujesz od tyłu, co nie, Avery...?
Celny kopniak w brzuch znów sprawił, że James na chwilę stracił oddech. Nie zdołał go jednak w pełni odzyskać, bo po nim nadeszły jedynie kolejne ciosy, równie celne i równie bolesne.
Komentarze są lepsze od udanej akcji dywersyjnej!
