Wracamy do uroczego Hogsmade i Liceum im. Faweksa.
Wszystkich, którzy lubią to opowiadanie zapraszam na tumblr do obejrzenia wspaniałych tablic inspiracyjnych w wykonaniu GinnyLFC! Doskonale oddała charakter opowiadanie i jego postaci, także naprawdę warto na to rzucić okiem :)
Dziękuję jak zwykle za komentarze GinnyLFC, jussstine, Ania i anonimova!
Bez przynudzania, zapraszam do lektury!
Pytanie rozdziału: Czy konformizm jest gorszy od faszyzmu?
Ciosy nadchodziły z każdej strony.
James czuł, jak krew ciekła mu z ciurkiem z nosa, a cały brzuch bolał go od kopniaków. Skupiał się jedynie na tym, by zakrywać głowę rękami. Nie był tchórzem, nigdy też możliwość bolesnych konsekwencji nie powstrzymała go jeszcze przed tym, by nie zrobić czegoś, co uważał za słuszne, ale w tej właśnie chwili zaczynał już tracić nadzieję. Choćby nawet bardzo chciał, to w pojedynkę nie mógł nic zrobić.
— Odechce ci się śmieszkowania, pajacu — warknął Mulciber.
— Myślałeś, że możesz się zachowywać tak, jakby ta szkoła należała do ciebie? — dodał Avery.
Wszystko rozmazywało się przed oczami Jamesa i powoli tracił rachubę czasu. Czy leżał tutaj zaledwie chwilę, czy może minęła już godzina?
Próbował się okręcić na bok, ale nic to nie pomogło.
— Hej, wy! — Usłyszał nagle znajomy głos, który zapalił światło w pochłaniającym go tunelu. — Spierdalajcie, gnoje!
W drzwiach stajni pojawiły się znajome sylwetki Syriusza, Petera i Remusa. James jeszcze nigdy aż tak nie ucieszył się na widok swoich przyjaciół.
Mulciber i Avery zamarli tylko na chwilę, ale nawet ten moment nieuwagi wystarczył Jamesowi, by wyjść z impasu. Ignorując ból, przeczołgał się po brudnej, kamiennej posadzce, oddalając się tym samym od czubków wymierzonych w niego butów. Złapał pierwszą rzecz, która znalazła się w zasięgu jego wyciągniętej dłoni - rogate widły, których używał do przerzucania siana.
Dokładnie w tym samym momencie trójka Huncwotów rzuciła się mu na ratunek, napierając na jego oprawców. Chłopcy skotłowali się, przez chwilę zlewając w całość przed oczami Jamesa.
Cała stajnia zdawała się pogrążona w chaosie. Jeden ze śpiących koni obudził się, rżąc głośno i wierzgając kopytami w swoim boksie. Każdy dźwięk był teraz dużo donośniejszy, niosąc się ze zdwojoną siłą w przerwanej nocnej ciszy.
James poderwał się na równe nogi, zaciskając palce na widłach i mierząc nimi w Mulcibera. Oko zaczęło mu pulsować, żołądek kręcił się jak na kołowrotku, w uszach słyszał gwizd, ale wreszcie widział wyraźnie.
Dawno nie był aż tak wściekły. Ostatni raz czuł się w ten sposób tuż przed pamiętną eksplozją w sali chemicznej, która zakończyła się wydaleniem go ze szkoły.
— Już ci nie jest tak do śmiechu, co, pajacu? — wycedził przez zaciśnięte zęby, robiąc lekki zamach widłami, by nastraszyć przeciwnika. — Może następnym razem pomyślisz dwa razy, zanim będziesz chciał kogoś pobić.
Mulciber uskoczył do tyłu, teraz już szczerze przerażony, ale wpadł tylko na Syriusza, który zaśmiał się głośno.
— Nie tak szybko — powiedział i popchnął go do przodu, z powrotem w kierunku ostrych wideł.
Tuż obok niego Remus i Peter wspólnymi siłami trzymali szamocącego się Avery'ego. Obydwoje zdawali się szczerze wstrząśnięci całą sytuacją, ale na ich twarzach malowała się determinacja.
— Potter, odłóż to... — zaskomlał Mulciber, rozkładając bezradnie dłonie.
James uśmiechnął się, robiąc krok w jego stronę i przykładając mu widły do gardła.
— Daj mi choć jeden powód, dla którego miałbym to zrobić — odparł cicho.
— Nie chcesz popełnić głupstwa...
— On chyba jeszcze nie zna Jamesa, co, chłopaki? — przerwał mu złowrogo Syriusz.
— Pobożne życzenia, Mulciber — dodał Remus, na co Peter jedynie przytaknął, widocznie przerażony.
— Jeśli zobaczę, że chociażby myślisz o tym, by dręczyć któregoś z uczniów, to pożałujesz — warknął James. — Będę ci deptał po piętach, sukinsynu i osobiście dopilnuję, żebyś dostał taki wpierdol, że się nie pozbierasz. Rozumiemy się?
Docisnął widły nieco mocniej do jego skóry, nadal jednak na tyle ostrożnie, by nie zrobić mu krzywdy. Zamierzał go jedynie porządnie nastraszyć i patrząc na reakcję chłopaka, jego strategia działała bezbłędnie.
— Ja też mam cię na oku, gnido — dodał Syriusz, celując palcem w jego pierś. — Machnij chociaż palcem, a zobaczysz!
— Jeszcze tego pożałujecie — syknął Mulciber, napierając z całej siły na Syriusza, który ledwo utrzymał się na nogach.
Razem z Averym rzucili się biegiem przez błonia, rozpływając się w ciemności.
Ta sama ciemność, która ich pochłonęła zaczęła też powoli zasnuwać oczy Jamesa.
xxx
— Chyba się budzi...
— Peter, przestań mi dyszeć w kark...
— Zamknijcie się...!
James rozkleił powoli powieki, ale zaraz musiał je ponownie zamknąć, bo oślepiły go jaskrawe promienie słoneczne, wpadając przez okno i świecące prosto na jego twarz. Był cały obolały: miał wrażenie, że głowa zaraz pęknie mu na pół, a jedno oko pulsowało mu uparcie tak, że ledwo był je w stanie otworzyć. Cały świat lekko wirował, jakby znajdował się na statku.
Podniósł dłoń do głowy, wyczuwając bandaż, którym była owinięta wokół czoła. Wszystko w koło było rozmazane, łącznie z twarzami przyjaciół, którzy siedzieli obok jego łóżka.
— Podaj mu okulary, Black — powiedział Lupin.
James poczuł, jak ktoś mu wsuwa okulary na nos i nagle wszystko nabrało ostrości.
— Gdzie jestem? — spytał, podciągając się na rękach, by usiąść.
— W skrzydle szpitalnym — odparł Peter, nerwowo siedząc na skraju swojego krzesła, jakby oczekiwał, że zaraz stanie się coś strasznego i będzie musiał poderwać się do biegu. — Nieźle oberwałeś...
— Pani Pomfrey mówi, że możesz mieć lekki wstrząs mózgu - poinformował go Remus, z niepokojem na twarzy.
— A co z...? — zaczął James, ale urwał, czując dotkliwy ból w brzuchu, niewątpliwie na skutek jednego z kopnięć.
Chłopcy wymienili znaczące spojrzenia, po czym Syriusz przemówił ponuro:
— Nie wiem, co ci debile sobie myśleli — westchnął, mrużąc oczy. — Ale oczywiście, skoro musieliśmy cię tu przytaszczyć, bo myśleliśmy, że umierasz, czy coś, to Pomfrey zawołała McGonagall. Jutro ma się zebrać rada szkoły, by zdecydować, co zrobić z Mulciberem i Averym. Mam nadzieję, że wywalą ich na zbity pysk!
Remus prychnął, krzyżując ręce na piersi z bardzo sceptycznym wyrazem twarzy.
— Wątpię — powiedział. — Ich starzy mają tam za duże wpływy. Nawet Dumbledore nie da rady podjąć decyzji samodzielnie, bo pół szkoły jest w ich kieszeniach.
— Ale McGonagall się wkurzyła, co nie? — wtrącił Peter. — Myślałem, że puści parę uszami!
— Wcale nie pytała, co robiliśmy wieczorem w stajni... — dodał Remus. — Nawet jak ich nie wywalą, to będą mieć szlaban do końca semestru.
— Nienawidzę ich... — mruknął ze złością Syriusz. — Ale jak zobaczyłem cię z tymi widłami, stary... — Wyszczerzył szeroko zęby. — To było naprawdę legendarne. Dlatego też komisyjnie zdecydowaliśmy, że należy ci się nowy przydomek.
— Przydomek? — wymamrotał James, nadal trochę otępiały z bólu i długiego snu.
Chłopcy wymienili rozbawione spojrzenia, jakby decydowali między sobą, czy zdradzić mu ten sekret.
— Rogacz — powiedział w końcu Remus z szerokim uśmiechem. — Od teraz będziesz Rogaczem.
James zaśmiał się głośno, przez chwilę zapominając, że leży w skrzydle szpitalnym z podejrzeniem wstrząśnienia mózgu. Pokiwał głową z uznaniem, obracając to słowo na języku. Z całej masy niemal nieskończonych możliwości wybrali coś, co przypadło mu do gustu.
— Może być — potwierdził, dalej się uśmiechając. — Ale tylko pod warunkiem, że wy też będziecie mieć swoje pseudonimy.
— Jakieś propozycje? — spytał zaciekawiony Peter.
James wzruszył ramionami, opadając na poduszki pod wpływem narastającego bólu głowy.
— Pomyślę nad tym. — Złapał się za czoło, przymykając oczy. — Czy wiecie coś więcej na temat tej całej rady szkoły?
Syriusz westchnął, podpierając brodę na pięści.
— Nie powinieneś trochę odpocząć, czy coś? — spytał niepewnie. — Plecy dalej mnie łamią od taszczenia cię przez całe błonia, aż tutaj. Jak na takiego chudzielca, całkiem sporo ważysz.
— Przecież leżę i odpoczywam — odciął się James. — To jak, ktoś coś wie?
— Ja tylko tyle, że na jej czele jest oczywiście Dumbledore — zaczął Remus. — A w jej skład wchodzą najwięksi inwestorzy, czyli nie tylko rodzice uczniów, ale też na przykład ten cały Riddle. Podobno kiedyś też tutaj chodził...
— Są też rodziny założycieli, które są tam już od dziesięcioleci, czyli w sumie od powstania szkoły — dodał w końcu Syriusz.
— Jak Blackowie — zauważył nieco kąśliwie Remus, na co Syriusz jedynie obrzucił go znaczącym spojrzeniem. — No co? Przecież jesteście podobno jakoś tam spokrewnieni z samą rodziną królewską, co nie?
Syriusz znów westchnął, przewracając oczami.
— Mam się do ciebie zwracać wasza wysokość? — zażartował James.
— Jeśli masz ochotę znowu oberwać w zęby, to czemu nie? — warknął Syriusz, na co pozostała trójka chłopców zarechotała. — Moja rodzina to banda przeklętych snobów, którzy uważają się za błogosławieństwo dla tego świata — wyrzucił w końcu, po raz pierwszy zdradzając więcej w tym temacie. Jego zazwyczaj pewny siebie, niski głos nieco zadrżał, zdradzając gniew. — Nie ma tam miejsca na własne zdanie. Cała reszta jest plebsem. Pieprzeni faszyści!
Umilkł, dysząc ciężko, jakby nagle ocknął się z amoku i zdał sobie sprawę, że wypowiedział to wszystko na głos. Jego dłonie zaciśnięte były w pięści, a mocno zarysowana szczęka napięła się jak struna.
James wpatrywał się w niego z mieszaniną zaciekawienia i litości. Nie miał zamiaru naciskać, ale niechęć Syriusza do własnej rodziny zdawała się tak głęboko zakorzeniona, że było to aż ciężkie do zrozumienia. James miał świetne relacje z rodzicami i wiedział, że zawsze mógł na nich liczyć, nawet jeśli nie zawsze się z nimi zgadzał. Myśl o tym, że ktoś mógł żyć w takiej nienawiści była wyjątkowo przygnębiająca.
Drzwi po ich prawej stronie otwarły się i stanęła w nich wysoka kobieta w białym, długim fartuchu, która musiała być szkolną pielęgniarką.
— Wszyscy na zewnątrz — zakomenderowała, energicznym ruchem zbliżając się do łóżka Jamesa. — Pan Potter ma odpoczywać. I tak już wystarczająco długo tu siedzieliście. Marsz na lekcje.
— Masz — powiedział Syriusz, wyciągając z torby stos gazet, które położył na stoliku nocnym. — Żebyś dodatkowo nie umarł tu z nudów.
— Ile tu zostanę? — spytał z rezygnacją James.
— Ile będzie trzeba — odparła pani Pomfrey, odwracając się do niego plecami i otwierając kluczem wielką, przeszkloną gablotę z lekami i bandażami.
xxx
James przewrócił kolejną stronę The Economist, nie przykładając jednak wagi do nagłówków. Obserwował chylące się ku zachodowi słońce, rozmyślając o całym, długim dniu, spędzonym na walce z bólem głowy w szpitalnym łóżku.
Pod wieczór czuł się już znacznie lepiej, więc gdy przyszła do niego pani McGonagall, by porozmawiać o szczegółach wydarzeń z poprzedniego wieczoru, był w stanie podać jej wyczerpującą odpowiedź i niemal udało mu się to zrobić bez swojego zwyczajowego sarkazmu. Pominął oczywiście tę część historii, w której razem z Syriuszem i Peterem rozsypali cały worek końskiego łajna w pokoju swoich przeciwników.
— Chciałam ci powiedzieć, że zdążyłam już powiadomić o wszystkim twoich rodziców, James — powiedziała McGonagall, obrzucając bandaż na jego głowie nieco zaniepokojonym spojrzeniem. Tym razem brzmiała dużo mniej formalnie niż zazwyczaj. — Bardzo się zaniepokoili tą sytuacją i najprawdopodobniej jutro będą dzwonić, by z tobą porozmawiać. Rozważają też, czy nie przyjechać tutaj osobiście, by uczestniczyć w Radzie Rodziców. Nie są oczywiście jej członkami i nie mają prawa głosu, ale chcą być obecni przy dyskusji.
James skinął głową, zastanawiając się gorączkowo w myślach, czy to nie byłaby właściwie idealna okazja, by zaangażować ich bardziej w życie szkoły i wszystkie problemy, o których już zdążył usłyszeć. Znał ich zdanie na temat podziałów i nierówności społecznych. Wiedział też, że mogliby nieco zaważyć na skostniałej szali wpływowych ludzi z okolic Hogsmade.
Z drugiej strony James nie był pewien, czy był gotowy wtajemniczać ich we wszystkie swoje dotychczasowe poczynania w szkole.
Jego rozmyślania przerwało ciche pukanie do drzwi. James odłożył gazetę na kolana, poprawiając okulary na nosie. Gdy zobaczył znajomą, piegowatą twarz, zerkającą na niego niepewnie swoimi zielonymi oczami, musiał z całych sił się powstrzymywać, by nie zdradzić swojego zdziwienia.
— Mogę? — spytała Lily, nieśmiało wchodząc do sali.
James odchrząknął, nagle czując się wyjątkowo żałośnie: z bandażem wokół głowy, podbitym okiem, w szpitalnej koszuli. Nieświadomie przeczesał palcami włosy, ale był pewien, że to nie pomogło poprawić stanu jego wyglądu.
— Jasne — odparł, przywołując na usta swój zwyczajowy, nieco pokrętny uśmiech. — Już się za mną stęskniłaś, Evans?
Lily przewróciła oczami, kładąc swoją wypchaną książkami torbę na krześle, postawionym tuż przy parawanie, który oddzielał łóżko Jamesa od reszty całkiem sporej, pustej sali.
— Dla twojej informacji, McGonagall poprosiła mnie, żebym tu przyszła — powiedziała, unosząc wysoko brwi. — Mam ci przekazać notatki z całego dnia i listę zadań domowych, żebyś później nie miał za wiele do nadrabiania.
— Świetnie — mruknął James, wzdychając głęboko. — To już wiem, co będę robił czekając na werdykt, czy mam wstrząs mózgu, czy jednak nie. Jestem uratowany.
Lily prychnęła, pochylając się nad swoją torbą i grzebiąc pomiędzy grzbietami równo ułożonych zeszytów.
— Kiepsko wyglądasz, Potter. Chyba nieźle oberwałeś, co? — zauważyła, nie patrząc na niego.
— Bywało gorzej — odparł dziarsko, nie spuszczając z niej wzroku.
Jej kasztanowe włosy opadły miękko wzdłuż długiej, jasnej szyi. Dziewczyna bezmyślnie przerzuciła je przez ramię w pozornie zwyczajnym, ale jednak wyjątkowo zmysłowym geście. Pewnie zrobiła to zupełnie nieświadomie, bo była zbyt zajęta przeglądaniem notatek. Było w niej coś tak magnetycznego, co sprawiało, że James nie mógł od niej oderwać oczu.
— Muszę przyznać, że od kiedy tu się pojawiłeś, to tak jakby trochę się o to prosiłeś, co? — zażartowała, wreszcie wyciągając białą teczkę, podpisaną J.P. — Tutaj mam wszystko, czego potrzebujesz.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo masz rację, Evans — przytaknął James z szerokim, głupkowatym uśmiechem.
Nie mógł się powstrzymać, by nie zerknąć w stronę odpiętego guzika jej białej bluzki, który kusząco odsłaniał małą część dekoltu, podczas gdy Lily pochylała się nadal w jego stronę. Może i był poturbowany, ale nie aż tak, by nie zwrócić na to uwagi.
Gdy znów przeniósł wzrok na jej twarz, zorientował się, że dziewczyna obserwuje go z surową miną.
— Potter, daruj sobie — zganiła go, prostując się i dopinając guzik. Jej policzki oblały się uroczym rumieńcem. — Z tym bandażem na głowie i fioletowym okiem twoje szanse na podryw są niemal zerowe.
— Ale wiesz, że te zmiany nie są permanentne? — odparł James, z łatwością kontrując jej uwagę. — To znaczy, że jeśli wreszcie Poppy zdejmie mi bandaż, a moje oko wróci do normalności, to szanse wzrosną?
Lily westchnęła, nie mogąc jednak ukryć cienia uśmiechu, który pojawił się na jej ustach.
— Więc — otwarła teczkę, ignorując jego komentarz — tutaj masz dzisiejsze notatki z matematyki, historii i literatury. Wiesz już, ile czasu będą cię tu trzymać?
— Tyle, ile potrzeba — odparł James, powtarzając jedynie słowa szkolnej pielęgniarki.
Lily zmarszczyła swój zgrabny nos, segregując kartki papieru na równe stosy.
— Świetnie... To znaczy, że do tego czasu będę miała więcej roboty.
— Och, Evans — James zacmokał, podnosząc się nieco na łokciach i niemal zapominając o bólu głowy i brzucha. — Zasmucasz mnie... Czy spędzanie czasu ze mną to tylko ciężka praca i ani trochę przyjemności?
Lily obrzuciła go badawczym spojrzeniem, po czym spoważniała, kładąc dłonie na kolanach.
— Mulciber i Avery powinni wylecieć — powiedziała, zatrzymując wzrok na jego zabandażowanej głowie. — Już od dawna pozwalają sobie na stanowczo za dużo.
— Możesz być spokojna — zapewnił ją James, również nieco poważniej. — Jeśli nie wylecą, to osobiście zadbam o to, by już nawet nie spojrzeli na nikogo w nieuprzejmy sposób. To będzie moja prywatna krucjata, Evans.
Lily spojrzała mu w oczy badawczo. James miał wrażenie, jakby dziewczyna cały czas nie była pewna, jak ma się przy nim zachować i czy powinna brać na poważnie to, co mówił. Nie mógł ją za to do końca winić, bo szczerze bawiło go unikanie prostych odpowiedzi na zadawane mu pytania i często po prostu było to jak odruch bezwarunkowy. Przez głowę przemknęła mu myśl, że może faktycznie powinien czasem być trochę bardziej poważny, ale szybko ją odgonił. Życie było za krótkie, by spędzić je bez żartów!
— To ty podrzuciłeś im to końskie łajno do pokoju, co? — spytała, na co James jedynie rozłożył bezradnie ręce, kręcąc głową. — Czasem cię nie rozumiem, Potter.
— Cóż mogę powiedzieć... Mam raczej skomplikowaną osobowość, więc potraktuję to jako komplement — odparł z szerokim uśmiechem, nadal tocząc wewnętrzną walkę. — A jak sprawa z twoją siostrą? — dodał.
Nie chciał się przed sobą przyznać do takiej słabości, ale miał dziwną potrzebę zasłużenia na jej przychylne spojrzenie.
Lily wydawała się szczerze zaskoczona jego pytaniem i tak szybkim przeskokiem z żartu w powagę. Spuściła wzrok, chowając wyjęte zeszyty z powrotem do torby.
— Bez zmian. Dalej mnie nienawidzi i dalej nie jestem zaproszona... — Wzruszyła ramionami, wstając i łapiąc pas torby w dłoń. — Ale nie będę cię zarzucać moimi problemami, bo zdaje się, że masz wystarczająco swoich na głowie.
— Nie, żebym miał tutaj jakoś specjalnie dużo atrakcji...
Lily zaśmiała się, przekręcając nieco głowę na bok.
— No, to teraz już masz. Możesz sobie poczytać notatki z dzisiejszych lekcji! — przerwała mu z szerokim, niewinnym uśmiechem, podsuwając białą teczkę w jego stronę. — Widzimy się jutro, Potter i mam szczerą nadzieję, że jednak wszystko z twoją głową jest okej... Na pewno nie będzie z nią gorzej, niż już jest, co nie? — zażartowała, puszczając do niego oko. — Pa!
— Pa, Evans — odparł, obserwując, jak zarzuca torbę na ramię i idzie w stronę drzwi, lekko kołysząc biodrami.
James jęknął, opadając na poduszki i po chwili wewnętrznej walki sięgnął po teczkę ze swoimi inicjałami.
Nagle nabrał wielkiej ochoty na papierosa.
xxx
Czas w skrzydle szpitalnym płynął leniwie, odliczany bardziej regularnymi wizytami Pani Pomfrey, przynoszącej Jamesowi leki i zmieniającej mu bandaż na głowie, niż faktycznym tykaniem sekundnika wielkiego zegara w kształcie smoka, który wisiał na ścianie.
O ósmej James otworzył teczkę Lily, przeglądając notatki z matematyki, spisane jej starannym pismem. O ósmej trzydzieści skończył wszystkie zadane tam równania i sięgnął po wypracowanie z chemii, które zajęło mu dokładnie dwadzieścia cztery minuty. Wiedział to, bo co chwilę zerkał na zegarek. Zawsze źle znosił nudę i zazwyczaj robił wszystko, by jej zapobiec.
Po dziewiątej Pani Pomfrey przyniosła mu owsiankę z owocami na drugie śniadanie, a o dziewiątej piętnaście rozpoczął krótki esej o tym, jak wielki wpływ miał Ulisses na literaturę brytyjską.
W międzyczasie zdążył się przyjrzeć pismu Lily, analizując ozdobne a z małym, zawijanym daszkiem i o, które przecinała w poprzek rzadko spotykana kreseczka. Zdawało mu się, że dzięki tym szczegółom był w stanie poznać dziewczynę jeszcze lepiej i choć nigdy by tego nie przyznał na głos, spędził na tym znacznie więcej czasu, niż powinien. Doszedł w końcu do wniosku, że był to chyba jedyny znany mu przypadek notatek, w których funkcjonalność i estetyka szły łeb w łeb. Uśmiechnął się do siebie nieco zbyt sentymentalnie, jak to później stwierdził, ganiąc się w myślach, bo połączenie praktycznego myślenia i piękna było całkiem trafnym podsumowaniem Lily Evans. A przynajmniej było tak w jego umyśle, który nie był przecież do końca obiektywny w tej kwestii. Stanowczo jego subiektywność potęgowały teraz jej dekolt i uroczy uśmiech...
Dokładnie o godzinie dziesiątej James osiągnął już ten stan, gdzie zazwyczaj mając sprawne ciało wdawał się w kłopoty dla rozrywki. Teraz jednak mu to nie groziło, bo nadal dokuczał mu ból, zwłaszcza głowy. Wolał nie ryzykować, skoro nadal nie wiedział, czy ma ten nieszczęsny wstrząs mózgu, czy nie. Jakby nie było, nawet on nie mógł tego do końca zbagatelizować.
— Kiedy będę mógł znowu grać w piłkę? — spytał pielęgniarkę, która o godzinie dziesiątej siedemnaście przyszła zmienić mu bandaże.
Pani Pomfrey westchnęła, przewracając oczami.
— A żebym to ja wiedziała... — mruknęła, nie napawając go upragnionym optymizmem. — Jedno jest pewne, jak będziesz odpoczywał, to twoje szanse rosną.
— Przecież nic innego nie robię... — jęknął James, mając ochotę wyskoczyć przez okno i rzucić się biegiem przez błonia w tej swojej dziwacznej koszuli nocnej, która wyglądała jak wyjęta z wiktoriańskiego romansu.
Gdzie podziewali się jego przyjaciele, kiedy ich potrzebował? Na pewno siedzieli teraz na lekcjach... Normalnie ta perspektywa nie była jego wymarzonym scenariuszem na spędzanie czasu, ale teraz nawet i to zdawało się niemal atrakcyjną rozrywką. Jeszcze tylko parę godzin i będą w stanie go odwiedzić, a przynajmniej taką miał nadzieję. A może wpadnie do niego Evans? Chętnie znów popatrzyłby na jej krótką spódniczkę i długie, białe nogi...
Sięgnął po raz kolejny do notatek, bo skrzydło szpitalnie nie było najlepszym miejscem na pogrążanie się w sennych marzeniach o dziewczynach.
Wybawienie z nudów nadeszło zupełnie niespodziewanie, w postaci dyrektora Dumbledore, który stanął w drzwiach, ubrany w czerwony garnitur w szkocką kratę oraz granatowy kaszkiet. Wyglądał równie ekstrawagancko, co pierwszego razu, gdy się spotkali.
— Dzień dobry, James — powiedział, strzygąc nieco swoimi wąsami. — Jak się dzisiaj czujesz?
Cholernie nudno! — buntowniczy umysł chłopaka od razu podsunął mu odpowiedź, ale tym razem udało mu się nad sobą zapanować i wdrożyć tę śmieszną zasadę mamy o liczeniu do trzech, zanim powie coś głupiego.
Prawie pomogło - przynajmniej na tę chwilę.
— Lepiej — odparł zdawkowo, podciągając się na łokciach, by móc usiąść w bardziej wyprostowanej pozycji.
Dumbledore roztaczał wokół siebie tę dziwną i nieco niesamowitą aurę, której ciężko było się nie poddać. Zupełnie, jakby miało się do czynienia z ludzkim wcieleniem Jody z Gwiezdnych Wojen!
— Dobrze to słyszeć. Mam nadzieję, że twoja bystra głowa nie ucierpiała zbytnio w tym starciu.
James uniósł brwi, jak zwykle w towarzystwie Dumbledore'a nie wiedząc co powiedzieć. Było to dla niego obce uczucie, bo nawet, jeśli nie miał nic szczególnego do powiedzenia, jego usta wyrzucały z siebie słowa bez porozumienia z umysłem. Wywnioskował z tego zdania jedynie tyle, że na swój dziwaczny sposób dyrektor sprawił mu komplement.
— Ciągle czekam na werdykt. Ktoś mi powiedział, że już gorzej raczej nie będzie, więc staram się podchodzić do tego optymistycznie — powiedział w końcu, uśmiechając się z półgębkiem i myśląc o szerokim, nieco zaczepnym uśmiechu Lily, gdy wypowiadał niemal dokładnie te słowa.
Dumbledore zaśmiał się, poprawiając swoje okulary-półksiężyce, które zsunęły mu się z długiego, haczykowatego nosa.
— A to dobre! — powiedział, nadal rozbawiony. — Świetnie, że nie opuszcza cię poczucie humoru, James. — Usiadł na krześle przy jego łóżku, zakładając nogę na nogę. — Ale tak właściwie, to przyszedłem ci powiedzieć, że twoi rodzice właśnie dotarli do Hogsmade i lada chwila powinni się tutaj w ciebie pojawić.
James zamarł, wpatrując się w dyrektora ze zdumieniem. Szczerze mówiąc, to bardziej oczekiwał na ich telefon, niż osobistą wizytę i sam nie wiedział, czy odczuwał teraz większą radość, czy niepokój.
— Tutaj? — powtórzył, mając tym samym wrażenie, że jego bystra głowa może już niedługo stracić swój honorowy tytuł w oczach Dumbledore'a.
— Tutaj, a precyzyjnie mówiąc w zamku i tej właśnie sali — dodał dyrektor, jakby odpowiadał na zupełnie normalne i w pełni bystre pytanie. Spoważniał nieco, pocierając palcami swoją ryżą brodę. — Oczywiście całkowicie poważnie traktujemy twój przypadek, James, i możesz być pewny, że pana Mulcibera i Avery'ego na pewno spotka kara, ale jak już wiesz, wymiar tej kary nie jest do końca w moich rękach.
— Tak, słyszałem o tej całej radzie — mruknął James, opadając znów nieco na poduszki. — O Riddlu, jego ludziach i tym, jak traktują stypendystów i całe miasteczko...
Dumbledore odchrząknął, wpatrując się w niego z zaciekawieniem, jakby dopiero dostrzegł coś, co było zagrzebane głęboko, z dala od jego przenikliwych oczu.
— Taaak... — potwierdził, kiwając głową. — Utopia nie istnieje i mamy swoje problemy, jak wszędzie. Cieszę się, że traktujesz ten temat poważnie, ale wolałbym, żeby nikt tutaj nie zaczynał walki na własną rękę... — Dyrektor spojrzał na niego znacząco, mrużąc oczy, jakby prześwietlał go teraz na wskroś. — Czy rozumiesz, o czym mówię, James?
James poczuł się wyjątkowo niezręcznie. Ile tak naprawdę wiedział Dumbledore? Ciężko było nie dosłyszeć podwójnego znaczenia, ukrytego w jego słowach.
— Czyli uważa pan, że warto w życiu być konformistą? — spytał, nim ugryzł się w język.
— Wręcz przeciwnie — powiedział Dumbledore, znów uśmiechając się do niego. — Konformizm i ignorancja bywają równie wielkim grzechem, ale uważam, że należy działać z głową... Wybacz mi tę metaforę, James, mam nadzieję, że z twoją wszystko okaże się w porządku.
James zakaszlał, maskując śmiech, na co dyrektor jedynie puścił do niego porozumiewawczo oko.
— Jeśli tylko będzie nadal zdatna do użytku, to obiecuję częściej z niej korzystać — zapewnił Dumbledore'a.
Chwilę ciszy między nimi przerwał jednak trzask otwieranych na oścież drzwi, poprzedzony przez głośne, znajome Jamesowi śmiechy i głosy.
— Gotowy na imprezę, Potter...? — spytał Syriusz, trzymając w dłoniach wielką płytę winylową i torbę popcornu.
Za jego plecami stali Remus i Peter, taszcząc w dłoniach wielki gramofon, do złudzenia przypominający ten, który znajdował się w salonie wspólnym. Cała trójka Huncwotów zamarła na widok Dumbledore'a, który wpatrywał się w nich teraz z niekrytym rozbawieniem. Peter zachwiał się, omal nie wypuszczając z rąk gramofonu, a Syriusz gapił się na dyrektora z szeroko otwartymi ustami, jakby zastygł w połowie zdania.
James musiał niemal włożyć sobie pięść do ust, by nie wybuchnąć śmiechem.
— Dzień dobry, panie dyrektorze... — wymamrotał Remus, jako jedyny odnajdując wreszcie wewnętrzną siłę, by przemówić. — My tylko...
James pomyślał z rozbawieniem, że wiele by zapłacił za to, by usłyszeć końcówkę tego zdania.
— Nie przeszkadzajcie sobie, panowie — powiedział Dumbledore, podnosząc się z krzesła i chichocąc. — Jeśli zamierzacie tylko słuchać płyt, to mogę przymknąć na to oko. W końcu muzyka łagodzi obyczaje, prawda?
Zostawiając ich z tym intrygującym pytaniem retorycznym i głupimi minami, wyszedł ze skrzydła szpitalnego. Nadal chichocąc, zamknął za sobą drzwi.
— O, cholera... — mruknął Syriusz, powoli rozciągając usta w szerokim uśmiechu. — Niezła wtopa...
— Wyglądacie, jakbyście conajmniej widzieli McGonagall nago — zarechotał James, układając palce przed oczami jak do zdjęcia.
— Brr... — skrzywił się Remus. — Są pewne granice, wiesz? Co tu robił Dumbledore?
James wzruszył ramionami, nadal rechocąc.
— Przyszedł mi powiedzieć, że moi rodzice przyjechali do Hogsmade — zaczął. — No i delikatnie zasugerował, że wie o wszystkim, co ostatnio zaszło...
— Wszystkim? — spytał Peter, rozrywając torbę z popcornem i wpychając sobie garść do ust. — Czyli o łajnobombach?
— Prawdopodobnie — potwierdził zdawkowo James. — Musimy przemyśleć naszą strategię na przyszłość. Jestem bardzo ciekawy tej całej rady... Dziadek zapewnił mnie, że gieroje zostaną ukarani, ale nie mógł obiecać, że wylecą.
— Jak mówiłem — mruknął z rezygnacją Remus. — Ich rodzice mają głębokie kieszenie...
Syriusz klasnął w dłonie, przerywając chwilę zamyślenia.
— No, ale nie przytaszczyliśmy tu tego pudła, żeby pierdolić jakieś smuty, co nie? Potem się tym zajmiemy. Nie mogliśmy cię tak zostawić w niedoli, Rogaczu!
James wyszczerzył zęby jeszcze szerzej, unosząc brwi.
— Taaa... — sapnął Remus, razem z Peterem ustawiając ciężki gramofon na szafce nocnej. — Doceń nasze poświęcenie. Mamy tutaj dla ciebie twoją ulubioną muzykę, bo na pewno ci się nudzi...
— Ulubioną muzykę? — spytał James, węsząc podstęp po złowieszczych uśmiechach jego przyjaciół. — Coś kombinujecie, łajzy...
Peter odchrząknął znacząco, nastawiając płytę i już po chwili cała sala wypełniła się melodyjnym chórkiem, śpiewającym „You are the dancing queen, Young and sweet, Only seventeen!".
— Przecież wiemy, że nie możesz żyć bez Abby! — powiedział dumny z siebie Syriusz, kołysząc się nieco komicznie do rytmu i okręcając Petera w koło za rękę.
James opadł na poduszki, zanosząc się głośnym i niekontrolowanym śmiechem. Zupełnie przestał kontrolować wskazówki zegara, wreszcie wolny od nudy!
Przyznam szczerze, że niesamowicie bawiły mnie wszystkie teorie co do białej teczki, jakie pojawiły się na tumblr :D Wrzucając ten fragment w ogóle o tym nie pomyślałam, a potem przez chwilę zastanawiałam się, czy może nie nadać jej większej roli w fabule, ale w sumie zabawniej jest tak, jak zostało. Jak zwykle zachęcam do komentowania, bo to naprawdę potrafi przyspieszyć publikację! Jeszcze do niedawna myślałam, że ten rozdział nie pojawi się w lipcu, a oto i on!
