Pytanie rozdziału: Jak daleko pada jabłko od jabłoni?
J.P. Chiquitita, tell me what's wrong!
James ponownie wycelował liścikiem, trafiając w sam środek biurka Lily, ale ta jedynie zmięła kartkę, podała ją Dorcas, która podała ją Alice, która podała ją bezimiennej szatynce, która z przepraszającym spojrzeniem w stronę Jamesa wyrzuciła ją do kosza.
Tym razem ABBA zawiodła.
Slughorn obejrzał się przez ramię, szukając źródła szelestu, ale nic nowego nie odkrył, więc wrócił do pisania na tablicy jakiś skomplikowanych i całkowicie bezużytecznych wzorów chemicznych, które interesowały chyba jedynie Severusa Snape'a. Chłopak siedział w pierwszej ławce z wyjątkowo irytującym, niemal tryumfalnym uśmiechem na ustach. Raz po raz zerkał przez ramię, by posłać znaczące spojrzenie w stronę Lily i James musiał się bardzo powstrzymywać, by nie rzucić w jego głowę czymś znacznie cięższym, niż zmiętym papierkiem.
— Zaczynamy obstawiać z Lupinem, ile jeszcze liścików rzucisz w jej stronę — szepnął Syriusz, szturchając Jamesa łokciem w bok. — Ja mówię siedem, Remus zakłada pięć. Chyba mnie nie zawiedziesz, co? Pięć funtów to parę dobrych papierosów, przyjacielu.
— Zamknij się — warknął James, którego dobry nastrój minął bezpowrotnie.
Syriusz parsknął śmiechem, zasłaniając się zeszytem. Obok niego Remus również walczył z uśmiechem. Jedynie Peter patrzył na Jamesa, jakby mu trochę współczuł.
Evans, nie miałem wcale tego na myśli.
Kolejna karteczka przeleciała wzdłuż klasy, a Syriusz postawił zamaszystą kreskę na marginesie swojego zeszytu, najwidoczniej odliczając punkty potrzebne do wygrania zakładu. Tym razem Lily jednak nie podała kartki dalej - ku uldze Jamesa rozwinęła ją i napisała coś długopisem, po czym wycelowała w jego stronę, nieumyślnie trafiając Petera w oko.
Snape skrzywił się, obrzucając Jamesa wściekłym spojrzeniem, ale ten był zbyt zajęty sprawdzaniem treści wiadomości zwrotnej, by cokolwiek sobie z tego zrobić.
Odczep się.
James westchnął, spoglądając w stronę dziewczyny. Oczy miała utkwione nieruchomo w tablicy, ale cała jej postawa zdawała się wskazywać na skrywane napięcie.
Możesz mi przyłożyć w drugie oko, jak tylko chcesz!
Nie kuś...
Albo w jakąkolwiek inną część ciała! Tylko jedno miejsce prosiłbym, żebyś oszczędziła - ze względu na możliwe przyszłe pokolenia i przedłużenie nazwiska rodowego. Powiedzmy, że zrób to dla moich rodziców, to dobrzy ludzie!
Spojrzał na nią dokładnie wtedy, gdy na jej ustach pojawił się blady uśmiech. Szybko jednak zniknął za kurtyną rudych włosów, które opadły na boki, zasłaniając jej policzki.
Tylko ze względu na nich oszczędzę Ci tego bólu, Potter. Pomyśl czasem, zanim coś powiesz...
Moja mama też mi to powtarza.
To mądra kobieta. Mógłbyś jej czasem posłuchać. A teraz już daj mi spokój, bo nic nie wiem z tej lekcji.
Ok!
James wyszczerzył do niej zęby, opadając na oparcie swojego krzesła z ulgą, której się po sobie nie spodziewał. Zupełnie jakby wygrał jakiś pojedynek, w ostatniej chwili unikając śmiertelnego ciosu.
— Pięć... — mruknął z niezadowoleniem Syriusz. — Przecież prosiłem... Teraz wiszę Lupinowi pięć funtów.
James prychnął, z uśmiechem zaczynając kopiować wzory z tablicy do swojego zeszytu.
xxx
Reszta dnia przebiegła już w znacznie lżejszej atmosferze, chociaż z lekcji na lekcję spojrzenia, którymi obdarzał Jamesa Snape były coraz intensywniejsze, jakby chłopak planował akcję, mającą raz na zawsze go wykończyć. Szczerze - wcale by to Jamesa nie zdziwiło. Snape miał w sobie coś z tego cichego dzieciaka, który w swojej głowie układa dokładne scenariusze wywołania chaosu na świecie.
— Jeszcze chwila, a by mu oczy wypadły z orbit... — skwitował sytuację Syriusz.
— Może faktycznie chciałby się do nas przysiąść, a ty zraniłeś jego uczucia? — spytał ironicznie Remus, siedząc na podłodze i wpatrując się w szachownicę.
James prychnął, w głębi duszy zastanawiając się, jakim cudem Remus Lupin był w stanie tak dobrze ukrywać swoją sarkastyczną duszę przed całym światem? Może na tym właśnie polegało to słynne myślenie przed mówieniem?
— Może chciałby pożyczyć szampon? — zachichotał Peter, przesuwając swojego pionka o dwa pola.
— Dobre, Peter — pochwalił go z uśmiechem Syriusz, jakby mówił do małego dziecka. — Pewnie mi zazdrości włosów, co nie, Rogaczu? Jak to powiedziała twoja mama? Są tak piękne, że powinny być zakazane prawnie?
James rzucił w niego piłeczką golfową, która tym razem zamiast ściany odbiła się od czoła Syriusza.
— Jak już skończysz się masturbować do lustra, to daj znać — odparł, na co Remus parsknął śmiechem, przewracając przypadkiem połowę pionków na planszy. — Dobra — James zerknął na zegarek, podnosząc się z kanapy i przeciągając. — Pora się ubierać, bo przesłuchanie ma się zacząć za godzinę...
W tym momencie do salonu weszła jednak Lily ze swoją świtą koleżanek, więc opadł z powrotem nonszalancko na poduszki, dając sobie w myślach dodatkowe dwadzieścia minut czasu. Przecież i tak nie dojdzie do ładu z włosami, więc nie ma sensu się z tego powodu śpieszyć, prawda?
Dziewczyny usiadły na swoich fotelach, niedaleko gramofonu i blondwłosa Alice, o której wspominał Frank, nastawiła płytę. Z głośnika zaczęły lecieć harmonijne dźwięki, zwiastujące Cecilię w wykonaniu duetu Simon&Garfunkel. Syriusz obrzucił Jamesa znaczącym spojrzeniem, ale ten jedynie wzruszył ramionami.
'Cilia, you're breaking my heart
You're shaking my confidence daily
— Coś taki spokojny, Potter? — spytała Dorcas, wychylając się w jego stronę z podejrzliwym spojrzeniem. — Z nikim się nie kłócisz, na nikogo nie wydzierasz, do nikogo nie strzelasz... Coś mi tu śmierdzi...
— Powiedziałbym, że to Snape, ale nie ma go w pobliżu — zażartował Syriusz, puszczając do niej oko, na co Lily prychnęła głośno, marszcząc czoło.
— Mówiłam do Pottera, idioto — odparła Dorcas, patrząc na Syriusza jak na karalucha, znalezionego pod prysznicem.
— Ktoś ci kiedyś mówił, że jesteś urocza? — odburknął Syriusz, przybierając znudzoną minę.
— Przygotowuję się mentalnie — powiedział James, znów wzruszając ramionami i ignorując ich sprzeczkę. — Poza tym, skoro już tak dokładnie śledzisz plotki na mój temat, Meadowes, to powinnaś wiedzieć, że moją specjalnością jest maczeta, a nie broń palna.
Dorcas wymieniła rozbawione spojrzenie z Lily.
— Może chcesz sobie coś zapisać, żeby ci nie uciekło z myśli? — podsunęła Lily, szczerząc zęby, na co Alice zachichotała, kołysząc stopami do dźwięku puszczonej przed chwilą melodii. — No wiesz, dla lepszego mentalnego przygotowania.
— Nie, dzięki, Evans. Mam ludzi od robienia notatek — odpowiedział z aroganckim uśmiechem James, posyłając jej znaczące spojrzenie.
Lily przewróciła oczami, nie zdradzając jednak zbytniej irytacji.
— Czy chodzi o spotkanie Rady Szkoły? — spytała zaciekawiona szatynka, na co James skinął głową. — Jestem Mary. Chyba nie mieliśmy się jeszcze okazji poznać. — Uśmiechnęła się szeroko, podnosząc ze swojego fotela i wyciągając ozdobioną kwiecistymi bransoletkami rękę w jego stronę.
— Miło mi, Mary — powiedział ze skinieniem głową, ściskając jej wyciągniętą dłoń. — Tak, dokładnie o to chodzi. Zamierzam pogrążyć tych idiotów.
— Kto by pomyślał, że będę ci kibicować, Potter — westchnęła Dorcas, zaciskając wąskie usta.
Remus prychnął, nadal starając się odtworzyć ułożenie pionków na szachownicy. James niemal widział, jak przyjaciel powstrzymuje się od sarkastycznej uwagi i uznał to za wyjątkowo godne pochwały.
— Jeśli chcesz wywrzeć dobre wrażenie, to może zrób coś z włosami? — podsunęła z uśmiechem Lily, nachylając się, by nastroszyć jego czuprynę.
Gdyby James poświęcał choć trochę więcej czasu na myślenie i nieco bardziej analizował każde wypowiedziane słowo, czy gest, to pewnie zamarłby, pąsowiejąc od stóp do głów. Jej palce były delikatne i ledwie musnęła jego głowę, lecz poczuł się tak, jakby oczekiwał na wielką burzę, z powietrzem aż buzującym od ukrytej elektryczności. Widział tylko jej uśmiechniętą twarz i błyszczące zielone oczy, wpatrzone w niego z rozbawieniem...
Ale James był sobą, a spontaniczność była jego drugą naturą. Nie tracąc ani momentu na zbędne sentymenty i romantyczne gesty, uśmiechnął się arogancko, odtrącając jej dłoń i jeszcze bardziej nastroszył swoje włosy w odpowiedzi na jej sugestię - z potrzeby wewnętrznej przekory.
Romantyczność nie była jego mocną stroną.
— Cała moja potęga zawarta jest wewnątrz mojej głowy, Evans, a nie na jej wierzchu — powiedział, unosząc brwi.
Dorcas westchnęła teatralnie, Syriusz zakaszlał, maskując śmiech, a Peter powiedział jedynie ciche „szach-mat", wyciągając pokojowo dłoń w stronę przegranego Remusa.
— Na pewno dasz sobie radę — zapewniła go Mary, uśmiechając się szeroko i ujawniając dołeczek w policzku. — A twoje włosy są całkiem urocze...
— Widzisz? — powiedział tryumfalnie James, patrząc na Lily, która jedynie przewróciła oczami.
— I kto tu się masturbuje do lustra, co? — mruknął nieco teatralnie Syriusz, wzdychając ciężko i odgarniając swoje nielegalnie idealne włosy do tyłu.
Dziewczyny zaczęły chichotać (oprócz Dorcas, która jawnie rechotała), zakrywając niemal równocześnie usta dłońmi.
— Wybaczcie, Black rzadko wychodzi do ludzi — wyjaśnił Remus, kopiąc przyjaciela stopą. — Czasem nie zdaje sobie sprawy z tego, że w rzeczywistości powiedział coś na głos.
— Odezwał się Lupin — odciął się Syriusz, oddając mu kopniaka. — Zapewne nie miałbyś pojęcia, co ze sobą zrobić na imprezie, co? — stwierdził, po czym dodał w kiepskiej imitacji głosu Remusa: — Co tu robi tyle ludzi? Gdzie są moje szachy? Ratunku!
James śmiał się, obserwując rozbawioną Lily z zadowoleniem, które przerwał jednak niespodziewanie jej chłopak, pojawiając się w salonie we własnej osobie. Paul podszedł do niej, obrzucając Jamesa niezadowolony spojrzeniem, po czym nieco ostentacyjnie nachylił się do dziewczyny i pocałował ją w policzek.
Piosenka się zmieniła i z gramofonu jak na zawołanie odezwał się Freddie Mercury:
Can anybody find me somebody to love?
Gdyby James był sentymentalny, to pomyślałby, że właśnie występuje w jakimś kiczowatym teledysku, gdzie musi patrzeć, jak dziewczyna, która mu się podoba, odchodzi z innym, a on przez kolejnych parę minut szlaja się nieszczęśliwie z kąta w kąt, jak jakiś frajer. Najpewniej stojąc przed zalanym deszczem oknem. Żenada.
No ale nie był, jak już zdążył się wielokrotnie przekonać, więc zrobił to, co najlepiej mu zawsze wychodziło: odezwał się bez głębszego namysłu.
— Abott, właśnie rozmawiamy o masturbacji — powiedział, z zadowoleniem obserwując, jak brwi chłopaka schodzą się niemal w jedną całość ze złości, przypominając teraz kruka gotowego do odlotu. — Może do nas dołączysz i podzielisz się swoimi doświadczeniami?
Huncwoci i Dorcas zanieśli się śmiechem, a Mary i Alice ukryły twarze w dłoniach. Jedyną osobą (oprócz Paula), która nie była zachwycona tym grubiańskim żartem, była Lily, mrużąca teraz gniewnie oczy (choć przez milisekundę James mógłby przysiąc, że jej usta lekko drgnęły).
— Potter... — syknęła.
— Nie mam zapewne tak dużo doświadczeń w tym temacie, jak ty, Potter, bo jakbyś nie zauważył, to mam dziewczynę. Dziękuję bardzo — odciął się Paul, obejmując Lily ramieniem.
Dziewczyna westchnęła głęboko, spoglądając teraz na swojego chłopaka z ukosa i nie - nie było to spojrzenie pełne partnerskiej czułości, jak zauważył z satysfakcją James.
— Auć, dobre, Abott — przyznał Syriusz, wyglądając na zdziwionego.
James jednak jak zwykle nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, działając już zupełnie z automatu, napędzanego jedynie rosnącym jak balonik ego.
— Wybacz, twoja prawa ręka wydała mi się nieproporcjonalnie umięśniona, ale może to tylko przewidzenie — odparł.
Paul zrobił gwałtowny krok w jego stronę, ale w ostatniej chwili Lily uwiesiła mu się na ręce.
— Jaki jest twój problem, Potter? — warknął, na co James rozłożył bezradnie dłonie, nadal leżąc wygodnie na kanapie.
— Już kiedyś pytałeś, ale dzięki za troskę. Za wiele się nie zmieniło od tego czasu...
— Czy możecie wreszcie przestać? — jęknęła Lily, ciągnąc swojego chłopaka w stronę wyjścia. — Zachowujecie się jak małe dzieci...
— Nie chcę podpowiadać rozwiązania — wtrącił Syriusz — ale możecie to ostatecznie zakończyć, porównując swoje...
— Black! — warknęła Lily, ignorują dziki chichot Dorcas u jej boku.
Wyglądała już na porządnie zdenerwowaną. Jej zazwyczaj biała skóra była teraz tak czerwona, że niemal nie było widać jej uroczych piegów.
— Evans, zbereźnico, chciałem powiedzieć mięśnie! — oburzył się Syriusz.
James postanowił, że skoro to on rozpętał to całe zamieszanie, to on miał prawo przerwać je wtedy, kiedy uzna za słuszne. No i dodatkowo do spotkania rady zostało już tylko pół godziny. Nawet nie chciał sobie wyobrażać miny swojej mamy, gdyby się spóźnił.
— Na mnie i tak już czas — oznajmił, wstając z kanapy. — Do zobaczenia wszystkim i dzięki za miły wieczór.
— Powodzenia! — zawołała za nim Mary, a on jedynie puścił do niej oko.
Freddie pożegnał go rzewnie, jakby na zakończenie teledysku:
Somebody find me somebody to love
Can anybody find me somebody to love?
Za oknem zaczął padać deszcz.
xxx
— Dobry Boże, James! — jęknęła Euphemia na widok swojego syna, biegnącego w jej stronę z włosami równie rozczochranymi, co zawsze (a może i bardziej). — Przecież prosiłam!
James zatrzymał się przed nią, wkładając koszulę do spodni i prostując swój krawat. Uśmiechnął się do matki w wyjątkowo pewny siebie i denerwujący sposób, po czym jedynie wzruszył ramionami, jakby nie miał nic na swoje usprawiedliwienie.
— Równie dobrze mogłaś mi kazać wstrzymać obrót Ziemi wokół własnej osi — odparł pobłażliwie, jakby tłumaczył coś nie matce, a młodszej siostrze. — To przegrana sprawa i nie rozmawiajmy już o tym... nigdy? Może być?
Euphemia westchnęła, robiąc krok w stronę syna i zaczynając wiązać jego krawat na nowo, tak, by tym razem węższa część nie wystawała ponad grubszą jak jakiś groteskowy wąż.
— Nie wiem, co zrobiłam źle, wychowując cię... — mruknęła, nadal kręcąc z dezaprobatą głową. — Tata rozmawia z Dumbledorem w jego gabinecie, ale cała rada już się powoli zbiera w tamtej sali. Jakbyś widział niektórych z tych ludzi... — ściszyła głos, nachylając się do jego ucha. — Mam wrażenie, że przenieśliśmy się do czasów Henryka VIII i wszyscy czekają na ścięcie Anny Boleyn.
James zaśmiał się, klepiąc mamę po ramieniu.
— Taaa... Tak jakby zapomniałem wam wspomnieć, że okolice Hogsmade pełne są białych arystokratów, którzy nadal żyją wspomnieniami imperializmu, kolonializmu i domów pełnych służby.
— Wszystko to napewno prawda, Jamie, ale... Proszę cię, bądź wyjątkowo ostrożny w tym, co mówisz. — Spojrzała na syna z troską, nie mogąc się powstrzymać przed ugładzeniem jego włosów. — Zawsze z tatą staniemy za tobą murem, ale ci ludzie... Po prostu myśl. Obiecasz mi chociaż to?
James prychnął, wpatrując się w pełne zwątpienia oczy Euphemii.
— Problem zazwyczaj polega w moim nadmiernym myśleniu, mamo. Nie mogę odpowiadać za własne geny i brak jakiejś istotnej części, filtrującej przepływ tych myśli prosto do ust...
Euphemia zachichotała, przyciągając Jamesa i wciągając go w czuły uścisk.
— Masz odpowiedź na każde pytanie, prawda?
— Prawda — potwierdził James, szczerząc szeroko zęby.
Euphemia pokiwała ze zrezygnowaniem głową, ale zanim zdążyła odpowiedzieć (bo wbrew swoim zapewnieniom, sama rzadko kiedy dawała za wygraną, jeśli w grę wchodziła potyczka słowna), przerwały jej kroki, a następnie głosy, zwiastujące nadejście Fleamonta w towarzystwie Albusa Dumbledore'a.
— Znowu zgubiłeś grzebień, James? — zażartował ojciec na widok swojego syna, na co James jedynie westchnął głośno, tym razem poprzysięgając sobie, że już się nie da wciągnąć w tę dyskusję (ile można?). — Gotowy na przesłuchanie?
Położył dłoń na jego ramieniu, spoglądając w oczy Jamesa ze szczerą troską.
— No pewnie — odparł bez zająknięcia James.
Dumbledore odchrząknął, wskazując dłonią na drzwi po swojej lewej stronie.
— W takim razie zawołamy cię, jak przyjdzie twoja kolej — powiedział, uśmiechając się dobrotliwie i wkładając sobie landrynkę do ust. — Niestety, w takich zebraniach zazwyczaj nie mogą brać udziału uczniowie poza tymi, których sprawa dotyczy bezpośrednio.
— Ile mam tutaj siedzieć? — jęknął James, ignorując karcące spojrzenie swojej matki, która telepatycznie próbowała go uciszyć.
— To wszystko zależy od obrotu dyskusji — odparł Dumbledore, wzruszając ramionami, ubranymi w musztardową marynarkę. — Ale personalnie myślę, że warto na to poświęcić wieczór. Zależy nam na tym, by taka sytuacja nigdy się już nie powtórzyła.
James jedynie przytaknął, nie mogąc dyskutować z tak logicznym argumentem. Usiadł z westchnięciem na drewnianej ławce, przysuniętej do ściany i oparł głowę o chłodny kamień za sobą. Cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną, tak samo jak siedzenie w bezczynności, więc niemal natychmiast pożałował tego, że pozostawił swoją piłeczkę golfową w pokoju.
Czy powinien przygotować jakąś soczystą przemowę, która pogrążyłaby jego oprawców raz na zawsze? A może skoro wyrok i tak jest przesądzony, bez jakiejkolwiek szansy na prawdziwą sprawiedliwość, to czy prawda w jego wydaniu (no, może nie do końca cała prawda) ma jakikolwiek sens? Ale James nie byłby sobą, gdyby coś tak błahego jak to, że może nie zostać wysłuchany miało przesłonić ideały, które mu przyświecały już od dawna. Skoro nie naginał ich wtedy, gdy groziło mu wyrzucenie ze szkoły czy pobicie, to czemu miałby to robić teraz? W końcu najważniejsze było życie w zgodzie ze sobą - niezależnie od tego, czy to się komuś podobało, czy nie!
— Spóźniłem się? — wydyszał Hagrid, wyłaniając się nagle zza zakrętu. — Cholibka... Wołali mnie?
Oparł swoją ogromną dłoń o ścianę, dysząc ciężko. Jego zazwyczaj krzaczaste włosy były teraz dziwnie przylizane, jakby ich właściciel wtarł w nie dużą ilość smalcu, a strój gajowego zastąpił jakimś staromodnym garniturem, który wyglądał tak, jakby nie opuszczał szafy już od wielu lat.
— Nie, niedawno zaczęli i narazie cisza — odparł James, wzruszając ramionami i powstrzymując się od gapienia. — Ciebie też wzywają?
Hagrid wydał z siebie przerywany pomruk, jakby starał się złapać oddech po długim biegu.
— Starzy tych gnojków zarządali mojej obecności — wysapał. — Twierdzą, że gdybym tam był, w tej stodole, to by do niczego nie doszło i to moja wina, bo cię nie pilnowałem... I niech ich piekło pochłonie, ale mają rację...
— Hagridzie — zirytował się James, podrywając się na równe nogi. — Przecież już o tym rozmawialiśmy! To nie twoja wina, że te dwa kutasy postanowiły się na mnie zasadzić. Gdyby nie tam, to w innym miejscu. I to masz tam im powiedzieć. Minus słowo kutasy, oczywiście...
Hagrid skinął głową wyglądając tak, jakby walczył z uśmiechem. Widocznie jednak uznał, że sytuacja jest na to zbyt poważna, bo jego twarz pozostała niewzruszona, gdy opadł na ławkę, która jęknęła pod jego ciężarem.
— Dzięki, James... — mruknął w końcu pocierając swoje krzaczaste brwi pulchnymi palcami. — Dobry z ciebie chłop...
— Herbatka smakuje? — spytał James, przywołując na usta swój zwyczajowy, pewien siebie uśmiech, na co Hagrid skinął energicznie głową.
Nim jednak zdążył wyrazić swój zachwyt, drzwi do sali otwarły się i pojawiła się w nich pani McGonagall.
— Panie Potter, czy jest pan gotowy? — spytała.
James wyszczerzył zęby, bezwiednie czochrając swoje sterczące włosy.
— Od urodzenia — odparł arogancko, puszczając jeszcze oko do Hagrida, po czym ruszył za nauczycielką.
— Tylko spokojnie, Potter — szepnęła do niego. — Fakty są po twojej stronie, więc nie zepsuj tego jakimś głupim hasłem, dobrze?
— Może być pani spokojna — zapewnił ją James, ale McGonagall nie wyglądała na zbytnio przekonaną.
Spojrzenie Jamesa omiotło wnętrze sali, w której panowała teraz niemal idealna cisza. Z przodu, przy tablicy stał Albus Dumbledore, splatając przed sobą swoje nienaturalnie długie palce, oparte o katedrę. Zaraz potem James wyłowił z tłumu twarze swoich rodziców: pełne empatii i ciepła, w przeciwieństwie do większością zebranych tam osób.
Miał wrażenie, jakby stał przed kamiennym murem i miał zacząć do niego mówić. Czy to było warte jego wysiłku?
W pierwszych ławkach siedzieli Mulciber i Avery ze swoimi rodzicami, którzy wyglądali jak wycięci z jakiegoś czasopisma dla białych bogaczy. Drogie zegarki i nieskazitelne ubrania zdawały się mieć na celu przytłoczenie każdego niegodnego, kto chociażby zdecydowałby się zerknąć w ich stronę. Pani Mulciber - wyjątkowo wysoka kobieta o zniesmaczonej minie, jakby coś w sali nieprzyjemnie pachniało, obdarzyła Jamesa pogardliwym spojrzeniem, po czym nachyliła się do swojego męża i szepnęła mu coś na ucho.
Niech sobie gada ile chce! James miał to gdzieś.
Korzystając z okazji, by przyswoić sobie twarze, o których na pewno musiał już słyszeć w tych wszystkich opowieściach z Hogsmade, niezrażony kontynuował swoje badanie grupy odbiorczej.
Czy był tutaj sam Riddle, a może ta sprawa była dla niego zbyt błaha?
Wśród niemal groteskowo wiktoriańskiego tłumu, wyróżniał się dystyngowany mężczyzna o śnieżnobiałych włosach, ubrany w garnitur, którego nie powstydziłby się pewnie sam książę Karol. Obserwował Jamesa z wielką uwagą, jakby studiowanie jego ruchów miało mu w czymś pomóc...
Cholera, może trzeba się było jednak uczesać?
Ale James nie byłby sobą, gdyby pozwolił tej myśli i czemuś tak błahemu pokrzyżować sobie plany. Znów sięgnął dłonią do włosów, na przekór czochrając je teraz z pełną świadomością. Uśmiechnął się do Dumbledore'a, wkładając dłonie do kieszeni.
— Proszę usiąść, panie Potter. — Dyrektor wskazał mu krzesło skierowane przodem do zebranych członków Rady. — Zadamy panu teraz parę pytań, na które proszę, żeby odpowiedział pan zgodnie z prawdą. — James przytaknął, obserwując dyrektora z uwagą. — Po pierwsze czy obecni tutaj panowie Avery i Mulciber napadli na pana w stajni, podczas gdy odbywał pan tam szlaban?
James spojrzał Mulciberowi prosto w oczy, czując, jak jego usta zaczynają wykrzywiać się w uśmiechu. Chłopak wpatrywał się w niego z cichą wściekłością, a cała jego sylwetka zdawała się napięta jak struna. A gdyby tak go sprowokować i pokazać wszystkim, jakim gnojem jest tak naprawdę? Czy dałoby się go wytrącić z równowagi? Czy to mogłoby zmienić zapisany w kamieniu werdykt?
— Tak, to oni — powiedział James. — Rozpoznałbym te czarujące twarze nawet w nocy, bez okularów. Cześć, koledzy!
Euphemia Potter przymknęła oczy, pocierając je gorączkowo palcami. Wyglądała teraz tak, jakby za wszelką cenę chciała zniknąć.
Dumbledore znów odchrząknął, przykuwając tym samym uwagę Jamesa do siebie.
— Czy mógłby pan nam opowiedzieć, co dokładnie się wtedy stało?
— Mógłbym, mimo że omal nie skończyło się to dla mnie wstrząsem mózgu, tak przy okazji wspominając — zaczął James z doskonale dozowanym dramatyzmem, rzucając nieco zmęczone spojrzenie w stronę sali, ale nie zobaczył tam ani śladu współczucia. No trudno! — Sprzątałem stajnię, bo takie dostałem zadanie, gdy nagle obecni tu Avery i Mulciber odcięli mi drogę ucieczki i zaczęli mnie okładać pięściami, kopać butami... No, nie było to zbytnio przyjacielskie, prawda, koledzy? — Machnął rękami, tym razem w stronę Avery'ego i jego ciemnowłosych rodziców. — Nie muszę chyba dodawać, że było mi bardzo przykro, bo myślałem, że łączy nas już jakaś więź... Przecież wszyscy uczniowie jadą na tym samym wózku, prawda? No ale wtedy, leżąc na ziemi i obrywając w głowę z buta tego oto gentelmana o nieskazitelnej, angielskiej urodzie zrozumiałem, że to jednak tylko mój utopijny sen. No chyba, że to był wyraz sympatii...? Nie jestem biegły w miejscowych obyczajach...
Fleamont Potter prychnął głośno, ale zaraz zakrył usta dłonią, obrzucony gniewnym spojrzeniem swojej żony.
Mężczyzna o białych włosach poruszył się w swoim miejscu.
— Czy pan Potter pretenduje do miana szkolnego błazna? — spytał cichym, przeciągającym irytująco sylaby głosem. — Bo mam wrażenie, że pomyliłem sale i trafiłem do cyrku...
— Jestem zdania, że żadna praca nie hańbi — odparł spokojnie James. — Ale niestety, rola szkolnego błazna jest już obsadzona...
Fleamont odchrząknął, przerywając synowi. Wpatrywał się w blondwłosego mężczyznę ze złością, którą James niekiedy widywał w lustrze, spoglądając na własną twarz.
— Radzę uważać, jak zwraca się pan do mojego syna, panie...
Mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie, ze skinieniem głową w jego stronę. Było w tym coś niemal tak oburzającego, jakby wymierzył mu policzek.
— Malfoy. Lucjusz Malfoy — odpowiedział. — Rozumiem, że są tutaj państwo nowi, tak?
Nowi zabrzmiało w jego ustach jak obelga; jakby zarzucał im złamanie jakiś kardynalnych zasad miejscowego savoir-vivre'u, który stanowił tutaj nienaruszalne dekorum.
— Nowi czy nie — odciął się Fleamont niebezpiecznie niskim głosem, którego James u niego jeszcze nigdy nie słyszał — nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek przywykli do takiej formy agresji i okrucieństwa, jaką wykazało się tych dwóch chłopców. — Wskazał ręką na Mulcibera i Avery'ego. — Rozumiem, że pan jest miejscowy i to dla pana chleb powszedni, tak?
James miał ochotę bić brawo po tym, jak miejscowy zabrzmiało równie lekceważąco, jakby jego ojciec zwracał się do kogoś z ograniczonymi umiejętnościami umysłowymi.
— Absolutnie nie — przemówił następny mężczyzna, siedzący tuż za Malfoyem, który zaciskał teraz bielejące z wściekłości knykcie na eleganckiej, srebrnej lasce, którą trzymał w dłoniach. — Ale jestem przekonany, że pana syn nie jest tak niewinny, jak to się w tym wszystkim maluje.
— A pan to...? — wtrąciła Euphemia, wstając i obrzucając mężczyznę oburzonym spojrzeniem.
James poczuł dziwną satysfakcję na myśl o tym, że jego mama potrafi budzić aż taki postrach. No i że wreszcie wścieka się na kogoś innego, niż on sam...
— Orion Black. Słyszałem, że nasi synowie się przyjaźnią... — wycedził mężczyzna, jakby to była straszna zniewaga. — A znając temperament mojego pierworodnego, to nie spodziewam się po tej przyjaźni niczego dobrego.
— Ach tak... — mruknęła Euphemia, a jej twarz wykrzywiła się, jakby patrzyła na coś niesamowicie nieestetycznego. — Miałam przyjemność osobiście poznać Syriusza i absolutnie się z panem nie zgadzam. Proponuję jednak poświęcić na przyszłość synowi trochę więcej swojego czasu, to może nie będzie miał pan takich powodów do obaw...
— Co ty wiesz, kobieto? — warknął pan Black, oburzony.
— Mówisz do mojej żony — wycedził Fleamont, równie podrywając się na równe nogi. — Więc radzę przemyśleć kolejne słowo...
— Proszę państwa — wtrącił spokojnie Dumbledore, podnosząc dłonie w górę. Wyglądał na tak opanowanego, jakby właśnie rozdzielał strony jakiegoś teoretycznego sporu akademickiego, a nie rozwścieczonych rodziców wyjątkowo snobistycznej szkoły dla bogaczy. — Proponuję wrócić do sedna sprawy, a przypominam, że nie jest nim zachowanie pana Pottera. Omawiamy tutaj przypadek, w którym to pan Potter jest ofiarą — Malfoy prychnął — po tym, jak został napadnięty i pobity. Czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania do Jamesa w tym właśnie temacie?
— Jeśli można... — powiedziała wiekowa brunetka o okrągłej twarzy i nieco pucułowatych policzkach. — To jeszcze chyba nie usłyszeliśmy, jak zakończyła się ta napaść.
— Dziękuję za pytanie, pani Longbottom — odparł Dumbledore, po czym spojrzał znacząco na Jamesa.
James skinął głową, nieco poważniejąc. Pani Longbottom musiała być matką Franka, kapitana szkolnej drużyny i niesamowicie pozytywnego człowieka, który nie miał w sobie ani krzty pretensjonalności tak charakterystycznej dla większości szkolnych snobów.
— Współlokatorzy zaniepokoili się moją nieobecności i poszli mnie szukać — wyjaśnił James, nieco naginając fakty. — Odgonili Avery'ego i Mulcibera, po czym zanieśli mnie do skrzydła szpitalnego. Jednym z nich był wspomniany tutaj Syriusz Black. — James spojrzał chłodno na ojca swojego najlepszego przyjaciela, mając w głowie wszystkie żale, które Syriusz z siebie wydobywał, podczas gdy ich przyjaźń się zacieśniała. — Gdyby nie on, to mogło się dla mnie źle skończyć.
— Uważaj, chłopcze, bo każde szczęście się kiedyś wyczerpuje... — syknął Orion Black, na co Fleamont znów poderwał się na równe nogi, przewracając z impetem krzesło, na którym siedział.
James jeszcze nigdy nie widział ojca równie rozwścieczonego. Jasne, bywał roztrzepany i porywczy - te cechy James zapewne odziedziczył po nim w lini prostej, ale zazwyczaj bywał bardzo łagodnym człowiekiem, szczerze lubianym przez swoich pracowników i podwładnych. Potrafił być stanowczy, jeśli chciał, ale rzadko kiedy pokazywał emocje w taki sposób, jak teraz. To raczej była domena Euphemii, która w całej swojej mądrości i roztropności miewała tendencje do dramatyzowania.
— Czy grozisz mojemu synowi? — spytał tak cicho, że James złapał się na tym, że niemal wstrzymuje oddech. — Bo jeśli tak, to będziesz miał osobiście ze mną do czynienia, Black!
Jak to możliwe, że mając takiego ojca Syriusz zdołał wyrosnąć na porządnego człowieka? Była to jedna z tajemnic wszechświata, którą James był zdeterminowany, by kiedyś rozwiązać.
— Panowie — znów wtrącił Dumbledore, tym razem wybrzmiewając w złowrogiej ciszy zdumiewająco jasno, jakby ktoś podłączył jego głos do mikrofonu. — Proszę... James, dziękuję. Możesz przekazać Hagridowi, że za chwilę go tutaj poproszę.
James skinął w milczeniu głową, spojrzał jeszcze ostatni raz na ojca, który nadal wpatrywał się w Blacka jak jastrząb w zwierzynę, po czym ruszył do drzwi. Nim jednak zdążył wyjść na korytarz, jego wzrok przyciągnął szczerzący zęby Mulciber.
— Pożałujesz tego — oznajmił bezgłośnie.
Jak zwykle będzie mi bardzo miło, jak skomentujecie!
