Dziękuję za komentarze: Anonimova, Ania i GinnyLFC.

Pytanie rozdziału: Czy Syriusz rzuca słowa na wiatr?


James zdjął okulary, obracając je w palcach i myśląc sobie, że sprawiedliwość musiała być chyba równie ślepa, co on bez swoich szkieł korekcyjnych.

Avery i Mulciber nie zostali wydaleni ze szkoły, jak przewidzieli to trafnie jego przyjaciele. Najwidoczniej wystarczająca ilość wpływowych znajomych i pieniędzy w okolicy Hogsmade mogła skutecznie rozszczelnić opaskę na oczach Temidy tak, by szala w jej ręce przechyliła się w oczekiwanym kierunku.

James wierzył w ponoszenie konsekwencji swoich czynów, jakkolwiek ironicznie mogło to zabrzmieć, patrząc na jego wcale nieskromny szkolny dorobek. Nigdy nie kwestionował swoich szlabanów (chociaż nie był też szczęśliwy z faktu odbywania ich). Nigdy nie kwestionował wyrzucenia ze szkoły. Konsekwencje to była cena za czyste sumienie i życie w zgodzie z samym sobą. Był idealistą, ale młodość rządziła się swoimi prawami i - jak wzdychał niekiedy Fleamont - będzie miał jeszcze wiele lat, by zgorzknieć i pozbyć się złudzeń.

Ciężko było jednak Jamesowi zaprzeczyć w korzyści, wynikające ze szkolnego zebrania. Na pewno mógł na tę listę zaliczyć zachwyconą twarz swojego przyjaciela, który wyglądał tak, jakby Gwiazdka w tym roku nadeszła wcześniej.

— To powiedz mi jeszcze raz, jaką minę miał mój stary, jak Fleamont i Euphemia mu wygarnęli? — powtórzył uśmiechnięty od ucha do ucha Syriusz, krążąc po pokoju z piłeczką golfową Jamesa w dłoni.

Remus dyskretnie przewrócił oczami, posyłając znaczące spojrzenie w stronę Petera.

— Nie zapominaj też o mnie — odparł James, nie podnosząc wzroku znad gazety, za którą ukrywał jednak wyszczerzone zęby. — Ja też mu wygarnąłem...

— Tak, tak. Już mówiłeś... — pospieszył go Syriusz.

— A ty już pytałeś — odciął się James, ale zaraz jednak dodał, widząc zawiedzioną minę przyjaciela. — Wyglądał, jakby się miał zaraz zagotować na miejscu...

Syriusz ryknął gromkim śmiechem, ani na chwilę nie zwalniając kroku.

Najważniejsze było jednak czyste przesłanie, które poszło w szkolny eter, niezależnie od wyniku spotkania Rady: każdy taki przypadek zostanie ukarany (mniej lub bardziej) i nie odbędzie się bez wpisu do akt, a te - jak wiadomo, przekładały się na późniejszy sukces akademicki. Nie każdy, kto uczęszczał do tego liceum miał aż takie zasoby, by móc sobie na to pozwolić.

— Nie trzeba zawsze wygrać, by zostać wygranym — powiedział Fleamont, czochrając niesforną czuprynę swojego syna. — Cieszę się, że zeznawałeś przed tymi ludźmi. Byłem z ciebie dumny. A to, jak wstawiłeś się za Syriuszem...

— Dobra — przerwał ojcu James, przewracając oczami, które nagle stały się dziwnie i niebezpiecznie wręcz wilgotne. — Fajnie. Kiedy wracacie do domu?

Euphemia odchrząknęła, odkładając filiżankę z herbatą na mały spodeczek i rozglądając się po wnętrzu pubu Pod Trzema Miotłami, w którym się znajdowali. Rosemerta stała za ladą, czytając jakieś czasopismo i najwidoczniej korzystała z leniwego, sobotniego poranka. Przez witrażowe okna wpadały promienie słońca, kreśląc wzory na ścianie pokrytej wycinkami z gazet.

— Chcieliśmy zostać do jutra i coś załatwić — odezwała się w końcu mama, wymieniając szybkie spojrzenie ze swoim mężem. — Mieliśmy trochę czasu, żeby rozejrzeć się po okolicy...

— I? — spytał podirytowany James, nie mogąc się doczekać puenty tej wypowiedzi.

Zawsze tak robili, gdy coś przed nim ukrywali.

— I być może tutaj zainwestujemy — dokończył Fleamont, sięgając po stygnącą kiełbaskę, leżącą na talerzu.

— Tutaj? — zdziwił się James. — Gdzie tutaj?

Rodzice znów wymienili porozumiewawcze spojrzenia, przeciągając suspens do granic możliwości. A przynajmniej Jamesa granic możliwości. Jęknął, dociskając okulary na nosie.

— Czy dowiem się o co chodzi, zanim ukończę tę cholerną szkołę? — mruknął.

— James, nie przeklinaj... — żachnęła się Euphemia. — Wiesz, że tego nie lubię.

James znów przewrócił oczami, które na szczęście były już niemal zupełnie suche.

— No to mówcie, bo mam w zanadrzu jeszcze parę soczystych...

— Tutaj, czyli w Trzech Miotłach — przerwał mu Fleamont z uśmiechem. — Rozmawialiśmy z panią Rosemertą... Urocza kobieta... — Euphemia dyskretnie odchrząknęła, podnosząc herbatę do ust. — Opowiedziała nam o swoich problemach finansowych i tym, jak nęka ją ten deweloper... Jak mu tam? R... r...

— Riddle — dokończył James, zbyt osłupiały, by cokolwiek skomentować.

— Ten. Szef tych dupków... Malfoya i Blacka. — Usta Fleamonta zacisnęły się, a na jego czole pojawiła się długa zmarszczka, przecinająca je na pół. — I postanowiliśmy... Pieprzyć to!

— Fleamoncie Potter! — oburzyła się Euphemia, odstawiając filiżankę z trzaskiem na spodeczek, ale ani James, ani jej mąż nie zareagowali.

Fleamont zdawał się być już w tym stanie, który James dobrze znał: gdy coś sobie postanawiał, to nic nie mogło go od tego odwieźć. Miało to swoje minusy, bo bywał wtedy upartym osłem, jak to mawiała przez zaciśnięte zęby jego żona, ale to prawdopodobnie właśnie ta cecha jego osobowości sprawiła też, że dorobił się fortuny.

— Tak, tak... — Fleamont machnął na nią ręką, nie tracąc jednak blasku w oczach. — To nie jest jakaś zawrotna suma, miejsce jest całkiem urocze i ma potencjał, a przy okazji... — nachylił się konspiracyjnie do Jamesa z nieco szalonym uśmiechem na ustach — trochę dokopiemy tym fiu...

— Dosyć tego — przerwała mu Euphemia, która nie zdawała się jednak ani w połowie tak rozgniewana, jak mógł to sugerować jej głos. — Nie będziesz uczył mojego syna takich słów.

— Mamo — zarechotał James, czując nowy przypływ cudownej energii, jakby ktoś wpompował dużą dawkę kofeiny do jego żył. — Ja już je dawno znam. Przykro mi, że przebijam twoją bańkę...

Fleamont zachichotał, wpychając resztę kiełbaski do ust, a Euphemia jedynie wymamrotała pod nosem coś, co wcale nie brzmiało jak słownictwo godne prawdziwej damy.

— No więc, co ty na to? — dokończył ojciec, wpatrując się w Jamesa z radosnym oczekiwaniem.

— To doskonała wiadomość! — ucieszył się James. — Dokopmy tym fiu...

— Potter! — warknęła Euphemia, kopiąc syna pod stołem z wcale niemałego obcasa swoich eleganckich butów. — Dosyć tych przekleństw. Ale tak. Dokopmy tym... im.

James i Fleamont wyszczerzyli zęby w niemal identyczny sposób.

xxx

Po całkiem przyjemnym weekendzie, spędzonym na niezliczonych opowieściach o tym, jak wyglądało zebranie Rady i miłym, niedzielnym brunchu, na który państwo Potter zaprosili całą czwórkę Huncwotów, przyszedł w końcu poniedziałek.

Zazwyczaj poniedziałki stanowiły czarną dziurę na karcie tygodnia, gdy po relaksującym wolnym czasie trzeba wreszcie nastawić budzik, zwlec się z łóżka i udać w kierunku mniej lub bardziej przyjemnych obowiązków, ale dla Jamesa ten poniedziałek był dniem, na który wręcz oczekiwał z utęsknieniem. Po bezczynności w skrzydle szpitalnym, wreszcie mógł wrócić do normalnego życia i nawet perspektywa nudnej historii z profesorem Binnsem, który był już tak stary, że nikt nie był do końca pewny, czy nadal jeszcze żyje, czy może odwiedza ich jedynie jego duch, nie wydawała się aż taka straszna.

Dodatkowo poniedziałek oznaczał jeszcze jedno: trening piłki nożnej, a po dniach leżenia, James aż się palił do tego, by znów wybiec na boisku i oddać się swojemu ulubionemu hobby.

Ku swojemu zadowoleniu zauważył także, że Avery i Mulciber nie wrócili jeszcze do szkoły, bo ich zawieszenie w prawach ucznia miało potrwać do końca tygodnia. Mógł się dzięki temu rozkoszować względnym spokojem, z wyłączeniem dzikich spojrzeń zza tłustych włosów, które nadal z pasją posyłał mu Severus Snape.

— Ciekawe, ile to jeszcze potrwa... — mruknął Remus, odwracając się przez ramię, by zerknąć na Snape'a.

— Chrzanić tę gnidę — odparł Syriusz, nadal w doskonałym nastroju, zgarniając resztki potrawki z kurczaka do swojej tajemniczej śniadaniówki. — Kto by go tam wiedział, co nie? Może się w tobie podkochuje, Rogaczu?

James niemal nie wypluł swojego soku pomarańczowego na stół. Mało co potrafiło go tak naprawdę zszokować, ale Syriusz powoli doskonalił tę umiejętność, trafnie przebijając się przez jego tarczę pozornej obojętności.

— Jasna cholera... — wymamrotał, nadal kaszląc i podnosząc ostrzegawczo dłoń w górę. — Są jakieś limity żartów, Black.

Syriusz zarechotał, otaczając śniadaniówkę gumką recepturką i wkładając do swojej torby.

— Nie zdziwiłbym się, gdyby miał nad łóżkiem twoje wielkie zdjęcie...

— Dobra... — przerwał mu James, obserwując go uważnie. — Koniec tego. Co robisz z całym tym żarciem?

Remus i Peter, do tej pory zajęci jedzeniem, zastygli, nagle łowiąc każde jego słowa. Syriusz jedynie wzruszył ramionami, milknąc.

— Black — dodał James, nachylając się do niego nad stolikiem. — Chyba jesteś mi to winien za to, jak pocisnąłem twojemu staremu, co? No wiesz, na tej radzie, o którą pytałeś może jedynie ze sto razy...

— Dobra — warknął Syriusz, najwyraźniej niezadowolony. — Niech będzie... — Rzucił rozzłoszczone spojrzenie na całą trójkę przyjaciół, jakby ważył słowa na języku. — Pokażę wam. Dzisiaj wieczorem... — Zmarszczył swoją przystojną twarz, starając się nadać jej groźnego wyrazu. — Ale jak któryś z was, kretyni, się wygada, to przysięgam, że...

James westchnął, kręcąc głową z dezaprobatą.

— Trochę zaufania, co? — oburzył się. — W końcu jesteśmy Huncwotami.

— No właśnie — podchwycił ochoczo Peter, z podekscytowaniem. — Poza tym... komu bym miał niby wygadać? Z nikim innym, poza wami się tutaj nie kumpluję...

Syriusz spojrzał na niego, nieco łagodniejąc.

— Dobra... — powtórzył już bez złości w głosie. — Dzisiaj wieczorem, okej?

— Okej — przytaknął Remus, uśmiechając się do niego zachęcająco. — O ile to nie jest jakiś mroczny rytuał, w którym pokroisz nas na kawałki, składając na ołtarzu...

James i Peter prychnęli głośnym śmiechem. Nawet Syriusz wyszczerzył zęby, z zawadiackim błyskiem w oku.

— Musisz zaryzykować, Lupin — powiedział, biorąc nóż i teatralnie wbijając go w kawałek chleba, jak excalibur w skałę. — Przyda ci się trochę adrenaliny.

— Z wami pod jednym dachem mam jej wystarczająco, dzięki — odparł Remus, nie mogąc jednak powstrzymać uśmiechu.

— Teraz, jeśli się okaże, że urządzasz sobie romantyczne pikniki w świetle gwiazd, to będę bardzo zawiedziony — wtrącił James, wstając od stolika i zarzucając torbę na ramię. — Już przywykłem do nożowników i pojedynków na pistolety...

— To lepiej się pohamuj, Potter — odezwał się Frank Longbottom, otaczając go ramieniem. — Niedługo czeka nas pierwszy poważny mecz i liczę na to, że nie przeleżysz go tym razem w skrzydle szpitalnym.

James zaśmiał się, idąc u boku kapitana w stronę szkolnego korytarza.

— No to faktycznie — potwierdził, kiwając ze zrozumieniem głową. — Jest to konkretna motywacja, żeby przez jakiś czas unikać kłopotów. Kiedy ten mecz?

— Za dwa tygodnie, w piątek. U nas na stadionie. Będziesz dzisiaj na treningu, co nie?

James przytaknął, zatrzymując się przed klasą pani McGonagall. Oparł się o ścianę, wypatrując okiem Lily, która stała tuż obok w otoczeniu swoich koleżanek.

— No pewnie, że będę — przytaknął, tym razem nie ukrywając entuzjazmu. — Musieliby mnie chyba sparaliżować, żebym to ominął. A na meczu skopiemy im dupy!

Frank przybił mu piątkę, po czym pociągnął za blond warkocz swojej dziewczyny. Alice odwróciła się do niego z uroczym uśmiechem na ustach.

— Widzimy się po treningu? — spytał Frank, nachylając się, by pocałować ją w policzek.

— No pewnie — odpowiedziała Alice, zarzucając mu ręce na szyję. — Specjalnie odrabiałam wczoraj lekcje do późna, żeby mieć dzisiaj trochę czasu dla ciebie...

Przywarli do siebie ustami, wywołując przy tym chichot Mary i niezadowolone jęknięcie Dorcas. James i Lily wymienili uśmiechy, stojąc po dwóch stronach zakochanej pary.

— No, już... — mruknęła w końcu Dorcas. — Bo zaraz was tu złapie McGonagall.

Frank jedynie puścił do niej oko, niezrażony tym brakiem entuzjazmu, po czym z lekkim klepnięciem w pupę zadowolonej Alice, skinął głową do Jamesa i odszedł w stronę swojej grupy.

— Jesteście tacy uroczy — rozmarzyła się Mary, szturchając ramieniem przyjaciółkę. — Napewno się pobierzecie, jak skończysz szkołę...!

— Bleh... — skwitowała to Dorcas, na co Lily jedynie przewróciła oczami.

— Dorośnij wreszcie — stwierdziła. — Zawsze tak reagujesz, nieważne, czy to Alice i Frank, czy ja z Paulem...

James zacmokał, przykuwając tym samym wzrok dziewczyn do siebie. Lily uniosła zaczepnie brew, krzyżując ręce na piersi.

— Masz coś do dodania, Potter? — spytała z wyraźnym wyzwaniem w głosie.

— Jedynie mój dogłębny szok tym, że pani prefekt naczelna pozwala sobie na takie publiczne okazywanie czułości na szkolnych korytarzach... — powiedział, mierząc ją wzrokiem. — Nie powinnaś raczej świecić przykładem dla reszty gawiedzi?

Dorcas zaśmiała się głośno, przypominając tym samym Jamesowi nieco Syriusza.

— Punkt dla Pottera — przyznała, poklepując go po ramieniu. — Przypomnę ci to następnym razem, Lily, jak ten twój mięśniak znów postanowi ci wyssać mózg przez usta...

— Jesteś obrzydliwa — jęknęła Lily, odwracając się w stronę klasy, w drzwiach której już czekała pani McGonagall.

— Coś nas ominęło? — spytał Syriusz, pojawiając się obok Jamesa razem z pozostałą dwójką Huncwotów.

— Tylko tyle, że Evans publicznie obściskuje się na korytarzach... — szepnął teatralnie James, szczerząc zęby na widok morderczego spojrzenia Lily.

Uwielbiał ten ukryty ogień w jej oczach, który był często równie intensywny, co kolor jej włosów. Z zadowoleniem podążył za jej wirującą spódniczką, bardzo starając się nie myśleć o obściskiwaniu się na szkolnych korytarzach. I Lily.

xxx

Świeże powietrze i trening fizyczny działały cuda, uwalniając całą armię endorfin, pędzących prosto do mózgu Jamesa. Dalej musiał niekiedy zwalniać wtedy, gdy tempo stawało się zbyt szybkie, bo jego głowa nadal nieco wirowała po ostatnim urazie, ale musiał przyznać, że był w znacznie lepszej formie, niż się tego spodziewał.

Frank zdawał się być tego samego zdania, przesuwając go na samo czoło ataku. Jedynie Paul z niechęcią obserwował przelatującą obok niego piłkę, bo James nie mógł się powstrzymać przed tym, by jednak nie okazać mu swojej wyższości w każdym, możliwym momencie. Wizja jego i Lily całujących się na korytarzu była dziwnie motywująca, koordynując mózg prosto z nogą, trafiającą celnie w piłkę.

Może i było to nieco dziecinne, ale hej - nadal miał przecież naście lat, prawda? Grunt, to nie stawiać sobie poprzeczki za wysoko i nie mieć wobec siebie nierealnych oczekiwań.

— Świetna robota, Potter! — krzyknął Frank, przykładając gwizdek do ust i zwołując drużynę do siebie. — Tylko tak dalej!

— Chyba w tym roku wreszcie mamy szansę na zwycięstwo — ucieszył się Gideon Prewett, poklepując Jamesa po ramieniu.

— Taa... — zgodził się Fabian. — Frankie, może załatwimy Potterowi jakiegoś ochroniarza, co? Bo chłopak ma talent do pakowania się w tarapaty, a będzie nam potrzebny za tydzień...

Cała drużyna (no, prawie - Paul nie zdawał się zbytnio rozbawiony) zaśmiała się, idąc w stronę szatni.

— Obiecałem być grzeczny — odparł James, podnosząc dłonie w górę i zrzucając z siebie spoconą koszulkę.

— Po wygranym meczu — wtrącił się Edgar Bones, niski, ale bardzo szybki pomocnik o krótkich, czarnych włosach, obciętych w iście żołnierskim stylu — urządzimy sobie imprezę. Co wy na to?

Chłopcy przyjęli tę wiadomość z podwójnym entuzjazmem, wdając się w długą i bardzo teoretyczną dyskusję nad tym, co będą pić i jak będzie wyglądała szkolna zabawa. Nikt nie miał już wątpliwości co do tego, jak zakończy się ten mecz.

James jako pierwszy wyszedł z szatni, niecierpliwiąc się na wieczorną wycieczkę z Huncwotami i odkrycie sekretu Syriusza. Zbieranie resztek jedzenia i odkładanie ich na później było ekscentryczne, nawet jak na niego...

— Witam, szanowne panie — uśmiechnął się na widok Alice, Lily i Mary, siedzących na ławce i rozmawiających o czymś półgłosem. — Przyszłyście po autografy?

Mary i Alice zaśmiały się, ale Lily jedynie przewróciła oczami.

— Jeszcze niczego nie wygrałeś, Potter — zauważyła z ledwie widocznym uśmiechem. — Chyba za wcześnie na autografy...

— Ja jedynie czekam na Franka — dodała niewinnie Alice, wznosząc ręce do góry.

— Jak chcesz, to możesz mi się podpisać na koszulce, James — powiedziała Mary z szerokim uśmiechem, na co obie jej koleżanki odwróciły ze zdumieniem głowę w jej stronę. — Kto wie? Po piątkowym meczu twój podpis może być już sporo wart...

James wyszczerzył zęby, puszczając oko do dziewczyny, która zarumieniła się, odwzajemniając jego spojrzenie.

— Widzisz, Evans? — powiedział, prostując się i nieco napinając. — Słodka Mary widzi możliwości, które kryły się w tej ofercie...

— Możliwość jest taka, Potter, że zaraz ci chyba pęknie głowa z tego nadęcia — zachichotała Lily, wstając z ławki i omijając Jamesa, by przywitać pocałunkiem swojego chłopaka.

Paul nieco teatralnie podniósł ją i okręcił w powietrzu, rzucając Jamesowi znaczące spojrzenie.

Mary również wstała, robiąc krok w jego stronę.

— Ja uważam, że twoja głowa jest całkiem okej... — stwierdziła cicho. — I że świetnie grałeś. Do zobaczenia, James!

Przyklepała jego odstający krawat, po czym z pokrętnym uśmiechem odeszła w stronę zamku, zostawiając nieco otępiałego Jamesa samego i w desperackiej chęci zapalenia papierosa.

Kto zrozumie kobiety?

xxx

— James, chyba poczuję się lepiej, jak na wszelki wypadek weźmiesz ze sobą ten twój scyzoryk — zażartował Remus, zakładając na siebie kurtkę. — No wiesz, z tym tu... — wskazał podbródkiem na Syriusza, pakującego wałówkę do torby — nigdy nie wiadomo.

Black zaśmiał się, kręcąc przecząco głową.

— Jakbym chciał cię zabić, Lupin, to zrobiłbym to już dawno temu — zapewnił przyjaciela. — Mieszkasz tu ze mną już jakiś czas i byłoby łatwiej zamaskować zbrodnię bez Rogacza, który lubi bawić się w detektywa.

— Coś w tym jest... — dodał Peter, sznurując swoje tenisówki. — Zazwyczaj śpisz jak zabity... czasem zdarza ci się nawet chodzić po pokoju, no wiesz, lunatykować... Wtedy byłoby najłatwiej cię sprzątnąć.

— Widzę, że masz wszystko przemyślane — burknął Remus, obdarzając Petera podejrzliwym spojrzeniem.

— Ma rację — wtrącił James. — Jesteś lunatykiem.

— Chodź, Lunatyku, bo niedługo zmieni się położenie Wenus względem Saturna i mój rytuał, do którego potrzebuję twojej krwi, będzie już zupełnie bez sensu — zażartował Syriusz, poklepując przyjaciela po ramieniu.

Lunatyk całkiem do ciebie pasuje — potwierdził James, otwierając drzwi pokoju i sprawdzając, czy długie, spiralne schody w dół wieży są puste i można się nimi bez problemu wymknąć.

Nadal sprzeczając się półszeptem i próbując przekonać Lupina do jego nowej ksywki, ruszyli spowitymi mrokiem szkolnymi korytarzami, przemykając cicho, jak duchy, które według legend zamieszkiwały podziemia. Raz o mało nie natknęli się na Flitwicka, ale nauczyciel był zbyt zajęty rozwiązywaniem krzyżówki, by zwrócić na nich uwagę.

Odetchnęli z ulgą, wychodząc na rześkie, nocne powietrze. Błonia pachniały nadchodzącym deszczem, który zapowiadały zbierające się na horyzoncie ciemne chmury, raz za razem zakrywające jasny półksiężyc.

Syriusz prowadził swoich przyjaciół w stronę małego lasu, majaczącego za jeziorem. Wszystko przykrywała lekka mgła, sprawiając, że jego tajemnica zdawała się jeszcze bardziej interesująca.

James nigdy nie wierzył w horoskopy i inne bzdury, ale z łatwością mógł sobie wyobrazić wiedźmy, które podobno kiedyś zamieszkiwały te tereny. Odruchowo spojrzał w niebo, jakby się spodziewał zobaczyć tam latającą miotłę. Uśmiechnął się pod nosem, wyobrażając sobie, jakie latanie musiałoby być niewygodne; z kawałkiem kija pomiędzy nogami na pewno musiałby się zaopatrzyć w jakieś ochraniacze, żeby nie musieć spędzić reszty życia w przymusowym celibacie.

— Daleko jeszcze? — szepnął Peter, szczękając zębami chyba bardziej z nerwów, niż z zimna.

Jego czyste tenisówki były teraz już całe ubłocone.

— Cicho — ofuknął go Syriusz, odwracając się przez ramię. — Już prawie jesteśmy... — Przystanął, podnosząc dłoń, by zatrzymać swoich przyjaciół. — Zaczekajcie tutaj... Jest trochę płochliwy...

— O kim on mówi? — mruknął Remus, rozglądając się nerwowo i szturchając porozumiewawczo Jamesa łokciem.

Ku ich zdumieniu, Syriusz przykucnął, wyjmując śniadaniówkę. Otworzył pudełko z jedzeniem, ustawiając je kawałek przed sobą, po czym odsunął się i zagwizdał głośno, przerywając tym samym nieco niepokojącą, nocną ciszę.

Pobliskie krzaki nagle zaszumiały i Peter z nerwów złapał Jamesa za rękaw. Powoli w stronę Syriusza zbliżył się wielki, czarny pies, wodząc nosem po trawie. Najpierw poruszał się nieco niepewnie, ale jak tylko odnalazł jedzenie, to zatopił pysk w śniadaniówce, mlaszcząc głośno.

Syriusz pogłaskał go ostrożnie za uszami, po czym z szerokim uśmiechem odwrócił się do zdumiałych Huncwotów.

— Poznajcie Wąchacza — oznajmił z dumą.

Przez chwilę nikt się nie odzywał i w ciszy można było usłyszeć jedynie zadowolonego psa, przełykającego jedzenie z zadziwiającą prędkością. Po początkowym szoku, James poczuł, jak to wszystko nagle nabiera dziwacznego sensu. Nie był pewny, czego się spodziewał po tym wieczorze, ale to było znacznie lepsze niż mógł przypuszczać. Nie mogąc się powstrzymać, parsknął głośnym śmiechem. Wąchacz podniósł głowę, nieco wystraszony, ale głód wygrał w jego piramidzie potrzeb i znów z apetytem dorwał się do miski.

— Wąchacz! — powtórzył James, obserwując z rozbawieniem psa. — Jest świetny!

— Co nie? — ucieszył się Syriusz, najwidoczniej bardzo zadowolony z reakcji swojego przyjaciela.

— Wow... — szepnął Lupin, nadal się nie ruszając. — Nie jesteś psychopatycznym, seryjnym mordercą, tylko... karmisz psa...

James, Peter i Syriusz parsknęli śmiechem, na co pies jedynie podniósł łeb i szczeknął wesoło, jakby zgadzał się z ich żartem.

— Dobra, to teraz musisz nam to wszystko wytłumaczyć... — powiedział James, zbliżając się do Syriusza i również kucając, by móc pogłaskać czworonoga.

— Znalazłem go na początku roku. Hagrid musiał ustawić sidła na szkodniki i Wąchacz utknął w jednym z nich — wytłumaczył. — Pomogłem mu dojść do siebie i od tego czasu podrzucam mu różne smakołyki.

Trójka pozostałych Huncwotów przytaknęła, jakby to, co mówił miało absolutnie sens i nie było ani trochę dziwne.

— Czyli jednak masz serce — stwierdził cicho Peter, jakby się bał reakcji na swoje stwierdzenie, ale Syriusz jedynie wyszczerzył do niego zęby.

— Boję się, że jeśli ktokolwiek się o nim dowie, to wezwą hycla... — Syriusz pogłaskał psa z czułością, tłumacząc przyjaciołom, dlaczego nigdy nie podzielił się z nimi tym sekretem. — Wiecie, co robią z takimi bezpańskimi kundlami w okolicy... Tutaj raczej nie ma dla nich miejsca.

— Nikomu nic nie powiemy — zapewnił go Remus, siadając na ziemi. — Wąchacz zdaje się całkiem sympatyczny.

— Jest świetny — rozpromienił się Syriusz, wyciągając z kieszeni kurtki papierową kulkę. — I strasznie lubi się bawić. Patrzcie... — Rzucił kulkę przed siebie, a pies z wesołym skowytem rzucił się za nią w pogoń.

Już po chwili Wąchacz wrócił i postawił kulkę pod nogami chłopców, jakby zapraszał ich do wspólnej zabawy. Pochylił się, merdając wesoło ogonem w powietrzu

— Łapa! — powiedział Syriusz, wyciągając przed siebie rękę, a pies posłusznie podniósł łapę i położył na jego dłoni. — Popatrzcie, jaki jest mądry...

— Łapa — zamyślił się James z szerokim uśmiechem. — Łapa do ciebie pasuje. Co ty na to? Rogacz, Lunatyk i Łapa... Musimy jeszcze tylko coś znaleźć dla ciebie, Peter.

Peter przytaknął gorliwie, nie spuszczając wzroku z biegającego wesoło czworonoga, który właśnie gonił swój własny ogon, kłapiąc przy tym głośno pyskiem. Przez chwilę chłopcy bawili się z psem, rzucając mu znalezione patyki i głaszcząc go za uszami. Czas w jego towarzystwie płynął zaskakująco szybko i już po chwili cała reszta Huncwotów zdawała się być nim równie oczarowana, co Syriusz.

— Chyba powinniśmy się powoli zbie... — zauważył Remus, ale przerwał w pół zdania, zastygając na dźwięk trzasku, mogącego być jedynie patykiem, pękającym pod ciężką podeszwą buta.

Huncwoci zastygli, nasłuchując i rozglądając się w koło.

— Ktoś tu jest... — szepnął Syriusz.

James przykucnął i powoli, niemal na czworaka ruszył przed siebie, starając się poruszać tak cicho, jak tylko potrafił. W ostatniej chwili skoczył w stronę źródła hałasu, ale nie był jednak wystarczająco szybki, by złapać czającą się w cieniu postać. Cała czwórka zobaczyła bardzo wyraźnie wykrzywioną ze strachu twarz, okoloną tłustymi, czarnymi włosami, gdy podglądacz rzucił się desperacko do ucieczki.

— Snape! — krzyknął James, podnosząc się i zrywając do biegu, ale uciekinier miał dużą przewagę czasową.

— Nie dogonimy go... — wysapał Remus, opierając się o drzewo.

Tuż za nim, cały spocony truchtał Peter, starając się poluzować swój krawat, jakby walczył z boa dusicielem.

— Zabiję tego kutafona — warknął Syriusz, zatrzymując się i dysząc. — Jak tylko piśnie cokolwiek, to obiecuję, że uduszę go gołymi rękami...

Najgorsze było chyba to, że James wierzył w każde jego słowo.


Chętnie usłyszę, czy Wam się podobało!