Cześć Huncwotki i Huncwoci :)

Dziękuję za cierpliwość i Wasze komentarze jussstine, GinnyLFC, anonimova, Ania. Zapraszam oczywiście na kolejny rozdział przygód naszych niemagicznych, a jednak czarujących Huncwotów i chyba nie byłabym sobą, gdyby nie kończył się w dosyć netflixowy sposób ;) Tak, wiem.

Nie przedłużając, miłej lektury!


Pytanie rozdziału: Co jest szybsze: plotka czy światło?


Mała piłeczka przeleciała ze świstem pomiędzy konarami drzew, które w cieniu światła, rzucanym przez księżyc wyglądały tak, jakby próbowały ją złapać, po czym wylądowała z szelestem w wielkiej stercie zaschłych, jesiennych liści. Zaraz za nią, z głośnym szczekaniem popędził Wąchacz, wskakując w liście i rozrzucając je energetycznie na boki. Jego czarny łeb zniknął na chwilę, po czym cały oblepiony od wszystkiego tego, co kryło się w leśnym podszyciu, wyłonił się radośnie jak delfin na powierzchnie, zaciskając w szczękach piłkę. Gdyby zwierzęta mogły wyrażać uczucia, to jego pysk na pewno emanowałby dumą.

— Dobry piesek! — pochwalił go Syriusz, sięgając do torby po kawałek szynki, którą — zawiniętą w sreberko, trzymał od kolacji. — Brawo!

James uśmiechnął się, opierając plecami o drzewo i obserwując, jak czworonóg z szaleńczym pędem biegnie w stronę Łapy, by znów powtórzyć swój wyczyn. Dla Wąchacza wszystko było takie proste — mógłby w nieskończoność gonić za piłką, czując równie wielką satysfakcję z życia pomimo rutyny i niezaprzeczalnego bezsensu tej czynności. Nie potrzebował niczego, poza samą podstawą wielkiej i nadmiernie rozbudowanej piramidy Maslowa, która opierała się na całkowicie pierwotnych potrzebach, zawężających się praktycznie do fizjologii.

Ludzi nie było już tak łatwo zadowolić.

Mogli mieć dach nad głową, talerz jedzenia na stole i zapewnione poczucie bezpieczeństwa, a jednak czegoś by im zawsze brakowało. Tak samo było z Jamesem. Niby wszystko miał, a jednak...

A jednak Lily Evans, traktująca go jak powietrze (w najlepszym wypadku), albo jak karalucha, którego należałoby unicestwić (w tych gorszych momentach), stanowczo zaburzała mu życiową równowagę. Czas mijał, Biblia nakazywała miłować bliźniego, a rudowłosa koleżanka ze szkolnej ławki zdawała się mieć serce skute lodem, którego nie potrafiły stopić żadne żarty, liściki czy próby błazenady.

James tonął, zmęczony rolą szkolnego klowna i powoli kończyły mu się pomysły. Kończyła mu się także cierpliwość, która pomimo całej jego determinacji, by zawsze postawić na swoim, była jednak policzalna i mierzona w czasie.

Nawet napis na czole Severusa zdążył już wyblaknąć, a jego wina nadal krążyła mu nad głową, jak deszczowa chmura, która niezależnie od pogody, podążała za nim po szkolnych korytarzach. Snape wrócił na lekcje po dwóch dniach tajemniczej nieobecności, podczas której podobno jego wargi oblały się paskudną opryszczką (Naprawdę, kto wymyślał te szkolne plotki? — mruknął Remus, kiwając z niedowierzaniem głową), ale w jego postawie było coś, co sprawiało, że za każdym razem, jak James na niego spoglądał, czuł wrzącą w żyłach agresję. Snape bowiem zdawał się całkiem zadowolony z życia, jakby jego piramida Maslowa nagle została spełniona co do najgłębszych potrzeb.

I James wiedział, co było na jej szczycie.

I to sprawiało, że zaciskał mocniej pięści, a jego zęby zaczynały o siebie zgrzytać, przyprawiając go o ból głowy.

Snape cieszył się z obrotu wydarzeń. Zdołał bowiem przekuć porażkę w sukces, finalnie sprawiając, że świeżo kiełkująca przyjaźń między Lily i Jamesem została zalana żrącym sprayem na ślimaki, w wyniku czego, zamiast rozkwitnąć — zwiędła, nim zdążyła nabrać siły.

Z jednej strony James nie zamierzał dać się mu sprowokować, bo to było jak kopanie własnego grobu, ale z drugiej... Skoro i tak wszystko już szlag trafił, to w sumie co za różnica, prawda?

Piłka znów zaświstała, tym razem odbijając się od drzewa i wpadając w krzaki, w które już po chwili wskoczył też Wąchacz.

— Zbieramy się? — spytał Remus, podwijając rękaw, by zerknąć na zegarek. — Dochodzi dziewiąta. Jeśli chcemy jeszcze skoczyć do Trzech Mioteł i wrócić o rozsądnej godzinie, to...

Rozsądnej — prychnął z pogardą Syriusz, śmiejąc się z Wąchacza, który najwidoczniej musiał wytropić zapach jakiejś leśnej zwierzyny, w którym nurzał się teraz z zadowoleniem. — I tak już łamiesz z dziesięć szkolnych przepisów, Lunatyku. Co ma za znaczenie, o której godzinie wrócimy i czy będzie ona rozsądna?

Peter zachichotał, sięgając do torby Syriusza po kolejny kawałek szynki.

— Jak McGonagall nas złapie pijanych, to przynajmniej będzie mógł powiedzieć, że przecież jest przed północą — zażartował, rzucając jedzeniem w stronę Wąchacza, który musiał mieć chyba z siedem żołądków, bo nieważne ile przynieśliby mu przekąsek, wszystko znikało w jego paszczy.

— Może o północy zamienia się w żabę? — dodał James, siląc się na zabranie głosu w rozmowie mimo braku nastroju. — To by wyjaśniało te dziwne odgłosy, które dochodzą z jego łóżka...

— Dziwne odgłosy? — oburzył się Remus, podnosząc się z ziemi i otrzepując spodnie z mchu i trawy. — Wypraszam sobie.

— Pierwszej nocy myślałem, że ktoś cię dusi — dodał James, tym razem już szczerząc zęby.

— Pierwszej nocy, o ile pamiętam, razem z Łapą urżnąłeś się przemyconą Whiskey — skontrował Remus, wskazując na niego oskarżycielsko palcem. — Potem cały dzień chodziłeś w przeciwsłonecznych okularach. Ciekawe, że to akurat moje chrapanie wzbudziło twój niepokój...

— Naprawdę chrapiesz — wtrącił Peter, zerkając na niego z ukosa. — Ale nie dziwnie... Normalnie. Jak to chrapanie...

— Już dobrze, Peter — uspokoił go kpiąco Syriusz. — Nie martw się, Lunatyk przeżyje prawdę w oczy.

— Prawdę w oczy? — mruknął Remus, tym razem przenosząc spojrzenie na Syriusza. — Jak ta, że w szufladzie masz zapasy wazeliny chyba na rok...?

James i Peter parsknęli śmiechem, sprawiając, że Wąchacz podskoczył na równe łapy, zaalarmowany.

— To na moje spierzchnięte usta — odparł Black. — I skąd wiesz, co trzymam w szufladzie? — Też podniósł się z ziemi, podchodząc do Wąchacza i pogłaskał go po głowie. — Dobra, chodźcie. Potrzebuję się napić, bo wystarczył jeden dzień z Mulciberem, a ja już mam w głowie sto sposobów na sprzątnięcie go...

James westchnął nieco głośniej, niż zamierzał.

Ciekawe, czy rozlew krwi nie powinien przypadkiem trafić na piramidę Maslowa? Powrót Mulcibera i ponowne zebranie się jego kliki było kolejnym powodem, dla którego osiągnięcie wewnętrznego zen było niemal niemożliwe.

Ledwo jego śmiertelny wróg pojawił się na korytarzu, a już James mógł odczuć to w dziwnych wibracjach powietrza, które zdawało się być naładowane cząstkami radioaktywnymi, gotowymi do eksplozji w każdej, możliwej chwili. Ich niechęć ku sobie była tak ewidentna, że cała klasa zdawała się to wyczuwać, za każdym razem, jak tylko ta dwójka znajdowała się w jednym pomieszczeniu. James wręcz nie mógł się doczekać, czego tym razem dowie się o sobie ze szkolnych plotek.

— Ja mam wrażenie, że on ma nawet więcej sposobów na sprzątnięcie mnie — powiedział, też wstając z ziemi. — Myślicie, że mógłby wynająć płatnego mordercę?

— W Hogsmade? — zakpił Remus. — Nie, żebym bagatelizował temat twojego bezpieczeństwa, ale tu chyba jedyny sposób na pozbycie się kogoś, to podanie mu arszeniku w puddingu.

— Rano jadłem pudding... — zamyślił się James, po czym zaśmiał się, ruszając przed siebie i przeskakując przez zaschłe, opadłe drzewo. — Panowie, w drogę.

Nie miał ochoty spędzić całego wieczora na użalaniu się nad sobą.

Był piękny, mroźny wieczór, otaczali go przyjaciele i w perspektywie miał przyjemne ciepło, estetyczny dekolt barmanki i aromatyczne, grzane piwo. Chrzanić Lily Evans — to nie jest jedyna dziewczyna na ziemi. Chrzanić Snape'a i te jego tłuste włosy. Chrzanić Mulcibera, niech się udławi puddingiem.

Pożegnali się z Wąchaczem, po czym ruszyli przez las i pobliskie bagna, które prowadziły ich prosto do Hogsmade, nadal drocząc się i przekomarzając podczas wymyślania teoretycznych sposobów na zabójstwo (Peter obstawiał zrzucenie z klifu, Syriusz utopienie w jeziorze, Remus upierał się na puddingu, a James — wiedziony doświadczeniem, stawiał na nadzianie na widły) w tej bajkowej okolicy, która wyglądała jak z pocztówki. Tak, James musiał przełknąć gorzką pigułkę i zgodzić się ze swoją matką, że było tutaj zdecydowanie... uroczo.

Zdecydowanie urocza była też nadal Rosemerta, która przywitała ich od wejścia, kiwając głową z niedowierzaniem. Ostatnio Huncwoci gościli w Trzech Miotłach za dnia, w towarzystwie rodziców Jamesa, którzy obecnie byli inwestorami pubu.

— No proszę... — powiedziała Rosemerta. — Kogo ja tu widzę...?

— Twoich ulubionych klientów, mam nadzieję? — odparł Syriusz z czarującym uśmiechem. — Za którymi tęskniłaś tak bardzo, że tym razem dolejesz im czegoś mocniejszego do tych pysznych, grzanych piw, które sprzedajesz...

Rosemerta uniosła kształtną brew, nachylając się w ich stronę nad ladą i eksponując tym samym swoje niewątpliwe, kobiece kształty. Remus spłonął rumieńcem, a Peter zaniósł się kaszlem, udając, że połknął kawałek wełny ze swojego puchatego, bordowego szala.

— Jeszcze to przemyślę. Wiem za to na pewno, że dzięki wspaniałym rodzicom tego, oto, chudego okularnika o dumnym nazwisku Potter, macie dzisiaj kolejkę za darmo — orzekła z serdecznym uśmiechem, nachylając się jeszcze bardziej, by poklepać Jamesa po policzkach. — Siadajcie. Wyglądacie na zmarzniętych.

Obrzuciła spojrzeniem zarumienionego Remusa, jakby nie zdawała sobie sprawy, że kolor jego policzków był wynikiem raczej jej uroku osobistego, niż gryzącego mrozu. Syriusz szturchnął go znacząco w żebra, na co Lunatyk jeszcze bardziej spłonął czerwienią.

— Dzięki — odpowiedział z uśmiechem James, zdejmując swój płaszcz i wieszając go na oparciu krzesła barowego, na którym z podskokiem usiadł. — Jak tam biznes? Dalej cię nękają ludzie Riddle'a?

Rosemerta westchnęła, odwracając się do nich bokiem. Sięgnęła po pierwszy kufel, który zaczęła napełniać aromatycznym i parującym grzanym piwem. Jej szeroki uśmiech nieco zbladł.

— Ech, skarbie, po co sobie psuć wieczór takimi tematami, co? — mruknęła. — Ciebie, słyszałam, też dopadli... — Wskazała na cień siniaka, który dalej widniał pod jego okiem. — Naprawdę, lepiej jak porozmawiamy o czymś innym...

James skinął głową, przeczesując palcami włosy, które dopiero co uwolnił spod czapki.

— Ja jestem za — poparł ją dziarsko Syriusz. — Ostatnio się wystarczająco nasłuchałem na mój temat z długiego listu, który wysłała do mnie moja kochana mamusia. — Wszyscy spojrzeli na niego z zaciekawieniem, bo do tej pory nic o tym nie wspominał, a jego poranna poczta zdawała się jak zwykle ograniczać do prasy tematycznej. — W skrócie: jestem małym zdrajcą, niegodnym dwunastogodzinnego porodu i jeśli się nie opamiętam, to mnie wydziedziczą.

Machnął ręką, śmiejąc się na głos, jakby właśnie powiedział jakiś wyjątkowo zabawny żart. Nikt jednak nie podzielał jego wesołości. Rosemerta spojrzała na niego z ukosa, rozejrzała się po pustym barze, po czym z westchnieniem dolała mu kapkę whiskey do kufla.

— Masz, kochanieńki — powiedziała z nieco smutnym uśmiechem. — Chyba ci się należy...

— Hej, ja ledwo uszedłem z życiem! — zaprotestował James, szczerząc zęby. — Mi też się coś należy!

Rosemerta prychnęła, sięgając po kolejny kufel.

— Taa... I potem dowie się twoja mama — odparła, przewracając oczami.

Peter i Remus zachichotali, obserwując wszystko cierpliwie z boku.

— To niesprawiedliwie, że jestem tutaj gorzej traktowany ze względu...

James jednak nie dokończył swojej tyrady, której końcowym celem miało być napicie się whiskey, bo w tym samym momencie drzwi do pubu otwarły się energicznie, owiewając wszystkich mroźnym powietrzem. Do środka wszedł rosły mężczyzna, okryty czarną, przeciwdeszczową peleryną. Początkowo chłopcy nie widzieli rysów jego twarzy, ale gdy zdjął kaptur, okazało się, że jest pokryta przerażającymi bliznami. To nie była jednak jego najbardziej charakterystyczna cecha. Najbardziej uwagę przyciągało bowiem jego...

— Oko... — szepnął Peter, zieleniejąc lekko, jakby zaraz miał zwymiotować. — Widzieliście...?

Cała trójka przytaknęła w milczeniu, obserwując w napięciu, jak mężczyzna odwiesza płaszcz na wysoki wieszak po czym — lekko kulejąc, rusza w stronę baru.

— Alastorze — przywitała go uprzejmie Rosemerta, odwracając się, by móc na niego spojrzeć. — Dawno cię tu nie widziałam.

— Taa... — mężczyzna mruknął niskim, nieco chrapliwym głosem o mocnym, szkockim akcencie. — Byłem w rozjazdach. Ale widzę, że masz tu coraz to młodszych bywalców...

Jego zdrowe oko zwróciło się w stronę Huncwotów, którzy — nieco komicznie, jakby ktoś nimi sterował, niemal równocześnie wlepili wzrok w stronę baru, by uniknąć oskarżenia o gapienie się. James zaczął powoli kojarzyć fakty, jakimi niegdyś uraczył go Hagrid. To musiał być słynny Moody: były szef miejscowej komendy policji, który dalej toczył aktywną bitwę z ludźmi dewelopera.

— Rodzice Jamesa są moimi nowymi inwestorami — pochwaliła się Rosemerta, stawiając przed Jamesem kufel gorącego piwa (bez wkładki — wszystko przez Euphemię...).

— Ach tak... — odparł Moody, kuśtykając teraz w jego stronę i James poczuł, jak włosy lekko stają mu dęba na karku. — Czyli musisz być młodym Potterem, prawda?

Mężczyzna zajął krzesło u jego boku, odwracając całą swoją masywną sylwetkę w jego stronę. James zacisnął palce na gorącym kuflu, starając się uspokoić irracjonalny lęk.

— Tak, James Potter — przedstawił się, kiwając w jego stronę głową. — Zna pan moich rodziców?

Z bliska był jeszcze bardziej onieśmielający. Ciężko było stwierdzić jego wiek: równie dobrze mógł być całkiem młodym mężczyzną po trzydziestce, który po prostu sporo przeszedł, jak i pięćdziesięcioletnim emerytem. Stanowczo musiał jednak mieć ciekawe życie, skoro zostawiło aż tak duży ślad na jego twarzy.

Moody wyszczerzył zęby, opierając łokieć o ladę. Blizny na jego twarzy zdawały się przemieszczać na skórze jak gąsienice w słabym świetle świec.

— Mieliśmy parę tematów do obgadania ostatnio. Porządni ludzie — stwierdził. — Współczuję każdemu, kto zajdzie za skórę twojej matce.

— Amen — poparł go James, uśmiechając się i czując, jak jego ramiona nieco się rozluźniają. — Coś o tym wiem.

— A ty... — Moody przeniósł spojrzenie poza jego ramię — musisz być synem Blacków.

Syriusz jęknął z niezadowoleniem, biorąc dużego łyka swojego piwa.

— Niestety, nie miałem na to żadnego wpływu — odparł.

Ku zaskoczeniu wszystkich, Moody ryknął gromkim śmiechem, nachylając się, by móc poklepać go po ramieniu.

— Święte słowa, młody... A wy kim jesteście...? — spojrzał na milczących Remusa i Petera, ale Remus jedynie machnął dłonią.

— Nikim istotnym, proszę pana — odpowiedział, wywołując kolejne ryknięcie śmiechu, do którego tym razem dołączyła także chichocząca Rosemerta.

— Są przezabawni... — mruknęła pod nosem, na co Remus znów spłonął rumieńcem.

— Nie powinniście być w szkole? — spytał Moody, nadal śmiejąc się półgębkiem i czekając cierpliwie, aż Rosemerta napełni ostatni kufel, na który czekał onieśmielony Peter. — Nie, żeby mnie to jakoś specjalnie ciekawiło, ale na chłopski rozum takie wałęsanie się po nocy na pewno nie jest mile widziane, nawet przez kogoś takiego, jak Albus.

Chłopcy zamilkli, nagle wyjątkowo zajęci spijaniem pianki ze swoich grzanych piw. James nie był pewny, na ile Moody może wydać ich nocne eskapady i wpędzić ich w tarapaty. Właściwie, to spotkanie go mogło mieć dosyć poważne konsekwencje. Postanowił więc zrobić to, w czym był najlepszy — improwizować.

— Każdy potrzebuje czasem chwili oddechu — powiedział, spoglądając mężczyźnie w twarz. — To może nie jest do końca legalne, ale atmosfera w zamku potrafi być napięta... Zwłaszcza od czasu, gdy wrócili tam nasi wrogowie. Na pewno coś panu mówi nazwisko Mulciber?

Moody prychnął, unosząc krzaczastą brew w górę i pokazując palcem na wielką butelkę brandy, po którą sięgnęła Rosemerta, oczekująca na jego zamówienie.

— Widnieje w moich papierach częściej, niż przecinek — odparł żartobliwie. — Twoi rodzice coś wspominali o waszej bójce. To ciebie dotyczyło ostatnie przesłuchanie w szkole, prawda?

James skinął głową, czując narastającą w jego wnętrzu iskrę nadziei, że być może tym razem dowiedzą się czegoś więcej o sprawie od kogoś z takim doświadczeniem, jak Moody.

— Widzę, że niedaleko pada jabłko od jabłoni... — podsumował cierpko mężczyzna, biorąc sporego łyka swojej brandy. — Bez urazy — dodał, zerkając na Syriusza, który jedynie machnął ręką, dając znać, że nic się nie stało. — Mówiłem twoim rodzicom — kontynuował, znów zerkając na Jamesa — że muszą być ostrożni. Wiem z wielu źródeł, że zrobili całkiem efektowne wejście na tę skostniałą jak trup scenę...

— Myśli pan, że może im się coś stać? — zaniepokoił się James, odkładając nieco za głośno kufel na ladę.

Moody wzruszył ramionami.

— Wątpię, ale to nie znaczy, że nie są na celowniku... Wśród dorosłych brutalność przenosi się na zupełnie inny poziom, synu — powiedział, a jego usta wykrzywiły się w nieco cynicznym uśmiechu. — Niekoniecznie trzeba kogoś skopać, żeby mu dowalić. No, ale zobaczymy.

— Państwo Potter to przemili ludzie — wtrąciła się Rosemerta, która porzuciła swoje zwykłe krzątanie się na rzecz bacznego słuchania. — Zrobili też duże wrażenie na mieszkańcach Hogsmade. Już dawno nikt wpływowy nie postawił się tym śmieciożercom!

James uśmiechnął się do niej, czując, jak rozsadza go duma. Kochał swoich rodziców, jak każde dziecko, które doświadczyło udanego dzieciństwa, ale to właśnie w takich momentach dostrzegał w nich tych ludzi, którzy budzili tak wielki szacunek wśród innych. Byli bezkompromisowi w swoich poglądach, a ciężko zarobiony majątek nie zdołał ich zepsuć. Był szczęściarzem, że mógł się nazywać ich synem.

— Już dawno nikt nie widział Riddle'a — stwierdził Moody, bawiąc się swoją szklanką z alkoholem. — Podobno kręci się przy dworze królewskim i ma ambicje na jakiś tytuł szlachecki. Jeszcze się okaże, że wróci jako lord...

— Jako... sto któryś pretendent do tronu królewskiego, wcale by mnie to nie zdziwiło. Monarchia to przeżytek — zażartował Syriusz. — Nasza krew jest tak samo czerwona, jak całej reszty świata.

— W twojej to raczej płyną same procenty — zauważył James, szczerząc zęby do przyjaciela, po czym znów zwrócił się do Moody'ego: — Myśli pan, że coś się jeszcze da tutaj zrobić? Że da się uratować Hogsmade?

Moody wypuścił pachnące brandy i cygarami powietrze przez usta, drapiąc się po swoich siwawych włosach, które sprawiały, że nawet czupryna Jamesa zdawała się uporządkowana.

— Ciężko powiedzieć... To wszystko jest już tak głęboko tu zakorzenione, że to pewnie tylko kwestia czasu i odpowiednich pieniędzy — odparł z zamyśleniem. — Miasteczko biednieje. Ciężko winić ludzi za to, że chcą ratować swoje rodziny przed bankructwem.

— Ostatnio nasi sąsiedzi dostali ofertę kupna ich domu — powiedział Remus, wychylając się zza Petera. — Tata mówił, że cena była przynajmniej dwukrotnie wyższa, niż ta rynkowa... Trzeba naprawdę kochać to miejsce, by nie ulec pokusie.

— Ale przecież nie wszystko kręci się wokół pieniędzy... — oburzył się James, na co Rosemerta i Moody wymienili porozumiewawcze uśmiechy.

— Dla kogoś, kto nigdy nie musiał się o nie martwić, być może tak właśnie jest — stwierdził Moody, kładąc mu dużą, szorstką dłoń na ramieniu. — Ale dla reszty świata...

— Moi rodzice sami rozważali kiedyś tę propozycję — znów wtrącił Remus. — W naszej sytuacji taka kasa mogłaby sporo zmienić... — urwał jednak, jakby powiedział za dużo.

— Gdyby nie oferta twoich rodziców, sama musiałabym to rozważyć — dodała Rosemerta. — Ostatnio biznes nie szedł najlepiej... Teraz mamy martwy sezon. Mieszkańców nie stać, żeby tu często jeść, mnie nie stać na to, żeby ciągle obniżać ceny, a najbliższe zloty miłośników czarownic dopiero latem...

— O tak — zaśmiał się Syriusz. — Zupełnie o tym zapomniałem! — Spojrzał na Jamesa z nietypową dla siebie ekscytacją. — Latem pełno tu świrów w długich szatach i kapeluszach, którzy rozbijają się po lokalnych lasach i łąkach, szukając kamiennych kręgów... Jaskinie przy klifach przeżywają wtedy prawdziwe oblężenie!

— Lepiej nie nazywaj ich świrami przed Dumbledorem, chłopcze — zaśmiał się na głos Moody, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Albus ma niezłą kolekcję tiar w swoim domu.

James wyszczerzył zęby, starając się sobie wyobrazić ekscentrycznego dyrektora w długim, czarodziejskim płaszczu i szpiczastym kapeluszu na głowie. To miasteczko było pozytywnie zakręcone i ciężko było nie ulec jego czarowi.

— To te jaskinie z rysunkami, o których wspominałaś? — zwrócił się do Rosemerty, zerkając na kolekcję artykułów za jej plecami.

Rosemerta przytaknęła, sięgając po jedną z ramek i ściągając ją ze ściany. Przetarła ją z kurzy papierowym ręcznikiem, po czym położyła przed Jamesem na barze. Reszta Huncwotów nachyliła się w jego stronę, by móc lepiej widzieć.

Za nieco przykurzonym szkłem widniał pożółkły już artykuł z lokalnej gazety. Pod wielkim zdjęciem, przedstawiającym wejście do jaskini, otoczonej z jednej strony plażą, a z drugiej morzem, widniał nagłówek: „Hogsmade: miasteczko czarownic".

— Byłeś już na naszej plaży? — spytała Rosemerta. — Na samym jej skraju, trochę ukryta, jest właśnie ta jaskinia.

— Latem odbywają się tam pikniki — dodał z uśmiechem Remus.

— Moja mama ma tam stoisko z eliksirami i księgami zaklęć — powiedział Peter, cały zarumieniony, jakby walczył sam ze sobą, czy w końcu zabrać głos w dyskusji, czy nie. Pewnie fakt, że Moody przeglądał teraz dziennik, popijając brandy i nie zwracając na nich większej uwagi, pomógł mu się wreszcie przełamać. — Zawsze mówiła, że moja babka była jasnowidzką i mamy to we krwi.

Syriusz parsknął śmiechem w swoje piwo, najwyraźniej nieco już wstawiony od whiskey, której dolała mu barmanka. Wyciągnął dłoń w stronę Petera z żartobliwym błyskiem w oku.

— Dajesz, Pete — zachęcił go. — Przepowiesz mi przyszłość?

James i Remus wyszczerzyli zęby, obserwując przyjaciół z rozbawieniem. Peter nachylił się nad otwartą dłonią. Teraz nawet jego uszy już były czerwone.

— Widzę... — wydukał niepewnie, mrużąc oczy — krótką linię rodzinną. Ta, tutaj... tak mówi mama. Twoja kończy się...

— Dobra, brednie — przerwał mu znudzony Syriusz, zaciskając dłoń w pięść i biorąc kolejnego łyka piwa. Minę miał w miarę neutralną, ale James zauważył, że poruszono jego czułą strunę. — Co to są te całe eliksiry twojej mamy? — spytał Petera, zręcznie zmieniając temat.

Peter wzruszył ramionami, nieco speszony tym, że teraz wszystkie oczy były skierowane na niego, łącznie z Rosemertą i Moodym, który zerknął znad swojej gazety.

— No... takie... różne ziołowe roztwory... Na uspokojenie, na lepszy sen, na ciśnienie — wydukał Peter. — Mama lubi eksperymentować w kuchni.

— Fajnie — stwierdził James, wzruszając ramionami i uśmiechając się zachęcająco do przyjaciela. — Mój tata ma firmę farmaceutyczną. Jest zapalonym chemikiem... Ma za domem wielkie laboratorium, w którym przesiaduje godzinami. Dogadałby się z twoją mamą.

Peter odwzajemnił jego uśmiech z wdzięcznością.

— Chłopaki, nie chcę psuć wieczoru, ale już po jedenastej — stwierdził Remus, spoglądając na zegarek. — Chyba na nas pora, co?

— No chyba — poparł go Moody z szerokim uśmiechem. — Ale nie musicie się obawiać. Nic nie pisnę Albusowi. Zresztą... nie zdziwiłbym się, gdyby on i tak o wszystkim wiedział. Pozdrów rodziców, młody! — Mrugnął zdrowym okiem do Jamesa. — No i pamiętajcie... Stała czujność! Zwłaszcza z tymi gnojkami, ganiającymi po szkole... Stała czujność... — Skinął głową do reszty Huncwotów i wrócił do lektury swojej gazety.

Huncwoci pożegnali się z Alastorem i Rosemertą, po czym ruszyli przez nocną zawieję w stronę zamku.

Głowę Jamesa po raz pierwszy od paru dni w pełni wypełniły myśli, zupełnie niezwiązane z jego rudowłosym obiektem westchnień i była to dla niego naprawdę duża ulga. Jeszcze kładąc się do łóżka, na jego ustach widniał uśmiech, bo w zupełnie niesentymentalny sposób (oczywiście, jak to on) myślał nad wszystkim tym, co dzisiaj usłyszał. Czasem miał wrażenie, że przenosząc się tutaj — w sam środek tej nieco ostrej, szkockiej scenerii trafił na karty jakiejś niesamowitej powieści, z wyraźnie zarysowanym czarnym bohaterem (Riddle i jego ludzie), małym miasteczkiem w tarapatach (Hogsmade) i całą masą czasem przerysowanych, ale jakże interesujących postaci, z których każda skrywała swoją historię.

Jeśli było warto o coś walczyć, to właśnie o takie sprawy.

xxx

Dobrego nastroju i nowej fali poczucia misji u Jamesa nie zdołały osłabić nienawistne spojrzenia Mulcibera i Notta, kpiący uśmieszek Snape'a, ani nawet obojętność Lily, która tego dnia postanowiła traktować go jak powietrze. Mijając go przy wyjściu z klasy, po skończonej lekcji literatury, ledwie skinęła mu głową, Dorcas — jak zwykle dojrzała nad wiek, pokazała mu język, Alice uśmiechnęła się przepraszająco, a Mary zagryzła wargi z żalem, jakby naprawdę chciała z nim porozmawiać, ale lojalność wobec przyjaciółki wygrała.

Ale to było nic. To była tylko dziewczyna. James miał większe i ważniejsze rzeczy na głowie, niż uganianie się za spódniczkami. Po co komu dziewczyny? To tylko same problemy i zobowiązania. Może kiedyś. Może! Jeśli tylko będzie miał ochotę i czas...

— Evans to twarda sztuka — powiedział Syriusz, jakby czytał mu w myślach, ale James jedynie machnął ręką, zwinnie manewrując łokciami między tłumem na szkolnym korytarzu.

To tylko dziewczyna. Jedna z wielu.

— To nieistotne — odparł z przesadną nonszalancją. — Niech sobie wraca do Snape'a i tego swojego chłopaka, trylogdyty. Widocznie ma swój typ.

Zerknął przez ramię na Paula, obejmującego Lily ramieniem. Widywał go codziennie na treningu, ale w tym tygodniu — tuż po jego kłótni z Lily miał wrażenie, że ten uśmiecha się do niego z dziwną wyższością. Palant.

To nieistotne. Miał ważniejsze rzeczy na głowie.

— Jak tam wolisz — odparł Syriusz, wpatrując się w niego nieco kpiąco, jakby wiedział dokładnie, że to wszystko było jedynie pobożnym życzeniem.

— Mówiłem, że jej się to nie spodoba — powtórzył Remus, zrównując z nimi kroku. — To było jasne jak słońce...

— Tak, tak — zbył go James, zmęczony wałkowaniem tego tematu bez końca.

Dlaczego wszyscy tak się upierali, by dyskutować o nim i Lily? Nie było tematu. A nawet jeśli był, to James wolał twierdzić, że go nie ma. Czas leczy rany, jest wiele innych dziewczyn, a poza tym i tak nie miałby teraz do tego głowy, przy nadchodzącym już za parę dni meczu i całą sprawą z Hogsmade, nad którą chciał się głębiej pochylić...

To minie.

— Mówiłem, że jej się to nie spodoba... — znów powiedział Remus, tym razem nieco bełkotliwie. — Ona ne lubi... — urwał, podpierając się ściany.

Jego głos stał się nieco wyższy, niż zazwyczaj, a gdy James wreszcie na niego spojrzał — zaskoczony, zauważył już tylko jego grymas i nieco rozbiegany wzrok. Wyglądał, jakby był pijany.

— Hej... — szepnął zaniepokojony Syriusz. — Co jest?

— Ne czuje sze dobsze... — odparł Remus, pochylając głowę w dół. — Ja... Moja kieszeń...

Zachwiał się i byłby upadł, gdyby Peter, znajdujący się najbliżej niego, nie złapał go w ostatniej chwili.

— Upił się? — zdziwił się głupkowato Syriusz, najwidoczniej w panice.

— Remusie, jak ci pomóc? — spytał James, zupełnie ignorując zaciekawione spojrzenia uczniów. — Musisz mi powiedzieć. Nie zamykaj oczu!

— Kieszeń... — znów wymamrotał Remus, starając się skupić wzrok na jednym miejscu.

— Co się dzieje? — wtrąciła się Lily Evans, która nagle znalazła się tuż u jego boku, obserwując ich z niepokojem. — Nie pozwól mu zasnąć — rozkazała Syriuszowi. — Peter, biegnij po pielęgniarkę.

Peter jedynie skinął głową, przepchnął się przez gapiów i rzucił biegiem w dół korytarza.

James nie miał czasu na odpowiedzi. Nie miał czasu na rozważania, co Lily tutaj robi, skoro jeszcze przed chwilą była tam, w objęciach swojego chłopaka. Niemal nie zauważył tłumu, który zaczął zbierać się za jego plecami. Sięgnął do kieszeni, o której wspominał Remus i ku swojemu jeszcze większemu zdziwieniu, wyjął z niej wielką strzykawkę, napełnioną jakimś przeźroczystym płynem.

— Remusie, czy to twoje lekarstwo? — spytała Lily, pochylając się nad strzykawką. — James... pomóż mi... — Spojrzała na niego, a James poczuł, jak budzi się z letargu.

— Remusie, słyszysz? — spytał głośno. — Co to jest?

— To moje... — wybełkotał Remus, słaniając się na nogach. — Pół... dawki...

— Hej... Odsuńcie się... Nie ma czym oddychać! — James odegnał z irytacją tłoczących się uczniów, nadal trzymając w ręce strzykawkę.

— Niezły ćpun... — rozległ się nieprzyjemny głos, który sprawił, że włosy na jego karku uniosły się ze złości. — Chyba nie wziął dzisiaj swojej dawki...

James zacisnął dłonie w pięści i spojrzał na Syriusza, który wpatrywał się w Mulcibera, jakby zamierzał go zabić na miejscu gołymi rękami, gdyby tylko nie był zajęty cuceniem i podtrzymywaniem Remusa.

— Ciekawe, co tam ma w tej strzykawce... Morfinę? — dodał kpiąco Nott.

— Zamknij ryj — warknął Syriusz, nie wytrzymując.

James odwrócił się gwałtownie, otwierając usta, ale Lily położyła mu rękę na ramieniu, zatrzymując go i zastępując mu drogę.

— Później — szepnęła, patrząc na niego niemal błagalnie. — Proszę.

James spojrzał w jej zielone oczy i powoli skinął głową, klnąc w duchu na swoją głupotę. Oczywiście, że był głupi. Oczywiście, że się oszukiwał. Oczywiście, że to wszystko było bardziej istotne, niż to sobie próbował wmówić. Oczywiście, że to nie była tylko jakaś tam dziewczyna.

Ale teraz nie było na to czasu.

— Miejsce... miejsce...! — wykrzyczała pani Pomfrey, przedzierając się przez gapiów. — Rozejść się na lekcje! — Zatrzymała się u boku Jamesa, jakby szybko egzaminowała całą scenę. Tuż za nią biegł zdyszany Peter. — Coś mu daliście?

— Mamy strzykawkę — odparła Lily, wskazując na rękę Jamesa. — Nic mu nie podaliśmy, bo nie wiemy...

— Dobrze... Szybko, pomóżcie mi go zaprowadzić do skrzydła szpitalnego.

Rzucając ostatnie spojrzenie na Mulcibera i nadal czując palące wręcz ciepło dłoni Lily na swoim ramieniu, James w końcu złapał Remusa pod drugi bok i posłusznie ruszył za pielęgniarką, słysząc dziwny, miarowy i narastający dźwięk w uszach.

Fakt, Remus był teraz ważniejszy.

Z całą resztą myśli i wrogów rozprawi się później.