Kochane Huncwotki i Huncwoci ;)
Zapraszam na kolejny rozdział i bardzo dziękuję jak zwykle za komentarze! Przyznam szczerze, że drugą część tego rozdziału miałam w głowie już tak długo, że było dla mnie prawdziwą ulgą przelanie tego wreszcie na słowa ;) Jak zwykle bawimy się w rytmie ABBY, ale czy to będzie udana zabawa... ocenicie same.
PS. Piłka nożna to naprawdę nie jest mój konik, a wiem, że wiele z Was jest tutaj prawdziwymi fankami, więc wybaczcie ten skrót z meczu ;) Gdybym miała do tego podejść inaczej, to ten rozdział pewnie zająłby mi jeszcze z miesiąc.
Pytanie rozdziału: Czy uczucia powinny być łatwe?
James znał skrzydło szpitalne lepiej, niż powinien, patrząc na to, jak stosunkowo krótki czas spędził w tej szkole. Kojarzyło mu się z białymi ścianami, wykrochmalonym prześcieradłem, gorzkim smakiem lekarstwa i panią Pomfrey, z którą po początkowej niepewności, zdążył się zaprzyjaźnić. Pamiętał jeszcze ogromną nudę, przerywaną jedynie wizytami przyjaciół, rodziców i... Lily.
Ale za często o niej myślał. Stanowczo za często.
Czym innym było jednak leżenie w szpitalnym łóżku z zabandażowaną głową, a czym innym było obserwowanie śpiącego przyjaciela, którego jeszcze niedawno siłą tutaj przytargał razem z Syriuszem i Peterem. Remus był blady i kiedy tak leżał z zamkniętymi oczami, wydawał się znacznie młodszy, niż na co dzień. Prawdę mówiąc, przypominał trochę małe dziecko, które potrzebuje opieki i James — dorastając wśród starszych ludzi, nie mógł przypuszczać, że będzie się kiedyś aż tak martwił o kogoś, kogo znał tak krótko.
Pani Pomfrey wstrzyknęła coś Lunatykowi zaraz po przybyciu do swojego gabinetu, ale nie była zbytnio rozmowna i zbywała większość niecierpliwych pytań Huncwotów milczeniem. Raz tylko mruknęła, wyraźnie już poirytowana, że jeśli Remus uzna to za stosowne, to sam im wszystko wyjaśni, po czym zagroziła im wyrzuceniem za próg, o ile nie będą cicho.
No więc siedzieli w ciszy.
Względnej.
Ciszy przerywanej westchnięciami, które wydawał z siebie Syriusz, jakby ciągle gryzł się w język, powstrzymując napływ słów.
Ciszy przerywanej stukaniem tenisówek Jamesa o posadzkę, który rzadko kiedy potrafił wysiedzieć w spokoju.
Ciszy przerywanej skrzypieniem flamastrów po papierze, gdy Peter — pewnie dla odstresowania, zajął się malowaniem komiksu o bohaterskim szczurze, który obecnie śledził swojego wroga, dziwnie przypominającego Snape'a.
I nagle w tej ciszy James poczuł, że nie ma czym oddychać, a jego całe ciało zaczyna się przeciwko niemu buntować, żądając ruchu i rozproszenia myśli. Bez większego namysłu wstał, a odgłos szurającego po posadzce krzesła zabrzmiał równie donośnie, co grzmot.
— Idę się przewietrzyć — oznajmił zdziwionym przyjaciołom, po czym nie czekając na ich odpowiedź, wyszedł ze skrzydła szpitalnego.
Ledwie zamknęły się za nim drzwi, a poczuł niesamowitą ulgę. Szedł, czując, jak opuszcza go dziwna sztywność w mięśniach. Nie miał konkretnego celu, ale wiedział, że i tak nie pojawi się już dziś na żadnych lekcjach — o ile jeszcze jakieś trwały (stracił rachubę czasu), więc błonia wydawały się oczywistym kierunkiem. Pchnął ciężkie, drewniane drzwi do zamku i poczuł przyjemny powiew mroźnego powietrza na swojej twarzy.
Remus i tak spał, więc jeszcze przez jakiś czas nie zauważy jego nieobecności.
No i James bardzo potrzebował teraz pieprzonego papierosa. Ostatnio nie palił, ze względów zdrowotnych i ideologicznych, ale chyba nikt go nie będzie w stanie winić za taki poranek.
I jeszcze ten cholerny Mulciber z tymi kutasami, jego kolegami. Zawsze, ale to zawsze musieli się jakoś przyjebać i kurwa mać, James miał ochotę rozkwasić im nosy...
Oddech.
Odetchnął głęboko, rozglądając się po niemal pustych błoniach. W oddali zobaczył wielką sylwetkę Hagrida, ze swoim psem u nogi, gdy ten oddalał się w stronę lasu. James poprawił szkolną marynarkę, po raz pierwszy od paru tygodni zapinając ją przepisowo na wszystkie guziki, postawił kołnierz w górę i ignorując mróz, schował się za wielkim, bocznym filarem, przeczesując kieszenie za tym jednym papierosem, który powinien tam być schowany — na czarną godzinę.
— Jest... — mruknął z ulgą, wyciągając go, jakby miał do czynienia co najmniej ze Świętym Graalem.
Odpalił go zapalniczką, po czym zaciągnął się, opierając o wilgotny mur zamku.
— Och... — Zza rogu wyłoniła się dziewczęca postać i James już miał parsknąć śmiechem, myśląc sobie, że to chyba, kurwa, jakiś żart, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Lily zdawała się być tego samego zdania, bo przez te parę sekund na jej twarzy pojawiła się nieokiełznana mieszanina emocji, których James nie potrafił rozszyfrować. — To ty.
James prychnął, w milczeniu wydmuchując dym papierosowy, który odcinał się kolorem od wszechogarniającej, jesiennej szarości. Jeszcze miesiąc i będą Święta. W sumie nie wiedział, czemu o tym pomyślał, chociaż na pewno było to lepsze, niż wpatrywanie się w Lily i kontemplowanie po raz kolejny jej urody. Bo to byłoby już po prostu żałosne.
— Masz może jeszcze...? — Lily wskazała na jego papierosa, a James jedynie zmarszczył brwi, spoglądając na nią z ukosa.
— Nie wiedziałem, że palisz.
— Nie palę — odparła szybko, krzyżując ręce na piersi. — Prawie nigdy.
— Prawie?
— Masz jeszcze papierosa, czy nie? — zirytowała się.
— Przykro mi, nie — powiedział James, po czym wyciągnął w jej stronę swojego Świętego Graala. — Ale mogę się podzielić tym. To mój ostatni. Taki ratunkowy...
Lily zmrużyła oczy, wpatrując się niepewnie w jego dłoń.
— Miałeś to w ustach...
James parsknął śmiechem, nie mogąc się powstrzymać.
Gdyby mógł, to po prostu by ją przyparł do tego zimnego muru i pocałował tak, że już nigdy więcej nie kwestionowałaby styczności z jego ustami. Ale nie mógł, więc tylko wyszczerzył zęby i odpowiedział:
— Evans, na co dzień całujesz się z Paulem, który przed treningiem zawsze obgryza paznokcie... Serio aż tak cię brzydzę?
Lily westchnęła, a kąciki jej ust lekko drgnęły, jakby powstrzymywała uśmiech. Wzięła papierosa i przyłożyła go do swoich warg, o których James myślał aż zbyt często. Kontrast bieli z czerwienią sprawił, że w jego żołądku nagle rozpętało się prawdziwe tornado, jakby zaraz miał pęknąć od środka. Obserwował hipnotyczny ruch jej ust, gdy zacisnęły się na papierosie i nie potrafił przestać, chociaż wiedział, że był pewnie teraz aż nazbyt oczywisty w tym, o czym myślał...
Z myśli, wędrujących po jego ciele coraz to bardziej na południe, wyrwał go jedynie kaszel, którym nagle zaniosła się Lily, przerywając tę dziwną, pół-erotyczną wizję. Dym puścił jej się nosem i James, wracając do rzeczywistości, poklepał ją po plecach, śmiejąc się: po części z ulgi, którą poczuł, a po części z prawdziwego rozbawienia.
— Faktycznie chyba nie palisz, co? — skwitował, odbierając papierosa z jej palców i usilnie nie myśląc o tym, że jeszcze przed chwilą miała go w ustach.
— Nie... — wymamrotała Lily, nadal pokasłując. — Ale to był naprawdę kiepski dzień i kiepski tydzień, więc... — Wzruszyła ramionami. — Na filmach zawsze palą, kiedy mają jakiś problem.
James odwrócił się w pełni w jej stronę, nadal opierając się o mur. Czuł, jak jego marynarka zaczyna przemakać na plecach, ale jego ciało reagowało na jej obecność dziwnym ogniem od środka, więc mróz niemal już mu nie przeszkadzał.
— Już nie udajesz, że mnie nie znasz? — spytał.
— Nigdy nie udawałam, że cię nie znam — odparła, znów się irytując. — Po prostu nie zamierzam udawać, że się przyjaźnimy, Potter... — Wzięła głęboki oddech, wpatrując się w niego w zamyśleniu, po czym dodała, jakby przegrała wojnę z własnymi myślami: — Co z Remusem?
— Dostał leki i śpi — powiedział James. — Syriusz i Peter nadal tam siedzą, ale ja... Chyba nigdy nie byłem dobry w takim siedzeniu w miejscu.
— Nie, nie wyglądasz mi na takiego — zgodziła się Lily, po raz pierwszy obdarzając go pełnym uśmiechem.
— Słuchaj, Evans... — zaczął James, zachęcony nagłym rozluźnieniem nastroju, jakby w nadziei na to, że to jest właśnie ta szansa, na którą czekał od paru dni. — To ze Snapem... To... może... miałaś rację. Byłem dupkiem, ale...
— Ale? — podchwyciła niecierpliwie Lily, jakby oczekiwała najgorszego.
— Ale wiedz, że nie znasz pełnej historii... Nie mam zamiaru się już bronić, ani cię przekonywać do czegokolwiek. Po prostu każdy kij ma dwa końce i może... może dasz mi jeszcze szansę, co? Na przyjaźń, to znaczy... Jak chcesz, ale może wrócimy do... rozmawiania?
Cholera, gdzie się podziała jego elokwencja i umiejętność wypluwania ripost jak z karabinu? Dlaczego jego głupi język nagle był jak drewniany kołek, którego każdy ruch przychodził z taką trudnością?
Lily znów spojrzała na niego w zamyśleniu, zatrzymując wzrok na jego oczach, a James poczuł, jak jedynie pod wpływem jej spojrzenia wszystkie jego mięśnie zdawały się nagle topić, jak jakaś nieporadna galareta. To było obce, dziwne i wyjątkowo niepokojące.
— Przemyślę to — odparła w końcu, po czym przeniosła wzrok na jego zmokniętą, cienką marynarkę. Po chwilowym zawahaniu, odwinęła swój szal i zrobiła krok w kierunku Jamesa, nagle znajdując się tak blisko niego, jakby zaraz mieli zetknąć się nosami. Czy na błoniach pełnych powietrza było możliwe duszenie się, jakby zostało się nagle zepchniętym pod wodę? James poczuł jej oddech na swoim policzku i nie, to nie powinno być aż tak przyjemne i tak, był nadal nastolatkiem, ale lubił myśleć o sobie, że jest w stanie kontrolować różne dziwne odruchy swojego ciała, ale teraz... — Masz.
Lily zawiesiła mu szalik na szyi, przerzucając go przez jego ramię, po czym zrobiła krok do tyłu, obrzucając go spojrzeniem niczym artysta, podziwiający swoje dzieło.
— Nie stój tu zbyt długo, okej? Bo McGonagall znowu będzie mnie zmuszać do noszenia ci zadań domowych do skrzydła szpitalnego... I powodzenia na meczu!
Przewróciła teatralnie oczami, błysnęła uśmiechem, po czym odwróciła się na pięcie, znikając za murkiem.
Dopiero gdy gorąc dosięgnął jego skóry, James zorientował się, że nadal trzyma nadpalonego papierosa. Upuścił go na ziemię, klnąc, po czym wyprostował się, robiąc głęboki wdech.
Szal pachniał truskawkami.
xxx
Gdy James wrócił do gabinetu pielęgniarki, Remus już nie spał. Nadal był wyjątkowo blady i młodszy o parę lat, natomiast nie był już tak przerażająco... nieruchomy. Syriusz i Peter siedzieli u jego boku, obserwując krzątającą się wokół łóżka panią Pomfrey. Równocześnie odwrócili wzrok w stronę Jamesa, ale nawet jeśli ten szmaragdowy szal, oplatający teraz jego szyję i przemoczona marynarka wzbudziły w nich jakiekolwiek pytania, to nie wyrazili ich na głos.
James usiadł na wolnym krześle, przyłączając się do ciszy, która nie była już tak ciężka, jak poprzednio. Teraz raczej powietrze było wypełnione oczekiwaniem, z tysiącem pytań, zawieszonym między czwórką przyjaciół, a każde z nich wydawało się zasługiwać na najpilniejszą odpowiedź.
— Więc... — zaczął Syriusz, ledwo zamknęły się za pielęgniarką drzwi i zostali całkiem sami. — Żyjesz...?
— Żyję — odparł Remus i podniósł się na poduszkach, jakby na potwierdzenie swoich słów.
— I czujesz się...? — wtrącił niepewnie Peter, przykładając do czoła brudne od flamastrów palce.
— Lepiej.
— A to wszystko to...? — spytał James, decydując się skoczyć na głęboką wodę.
Remus zacisnął usta, wyglądając jak ktoś, kogo właśnie przyparto do muru.
— Słuchaj, Lunatyku... — kontynuował James, odwijając szal z szyi, bo zapach Lily wciąż utrudniał mu myślenie. — Nie naciskałbym, ale coś ewidentnie ci jest i zdarza się to już przynajmniej drugi raz, a ja nienawidzę czuć się bezużyteczny... A taki właśnie jestem, kiedy nie wiem, jak ci pomóc, ani co się dzieje.
Syriusz mruknął, najwyraźniej wracając do życia. Podparł się łokciami na kolanach.
— Dokładnie. Nie mam ochoty następnym razem tkwić jak kołek w ścianie i czekać, aż stanie się z tobą niewiadomoco. Skoro mamy się przyjaźnić, wiesz już o mojej pojebanej rodzinie i mamy razem Wąchacza, to myślę, że powinieneś nam powiedzieć, co ci jest. Nie po to, żeby zaspokoić naszą cierpliwość, ale po to, żeby uspokoić nasze nerwy.
— Dobra — mruknął Remus, wpatrując się teraz w swoje złączone dłonie, jakby nie miał ochoty na dodatkową konfrontację wzrokową. — Dobra. Już nie musicie udawać takich... dojrzałych i w ogóle... idioci!
Cała trójka siedzących przed nim Huncwotów wyszczerzyła jednocześnie zęby i James poczuł, jak z jego kręgosłupa powoli spada napięcie.
— Sam jesteś idiotą! — odparł, nachylając się, by szturchnąć przyjaciela w ramię. — A teraz gadaj, zanim sięgnę po scyzoryk.
Remus odwrócił się w jego stronę, najwidoczniej walcząc z uśmiechem.
— No mów. A jak masz coś dobrego w tej strzykawie, to się oficjalnie obrażę, że się nie podzieliłeś — dodał Syriusz.
— Mam cukrzycę — wydusił Remus. — Od... zawsze. W sumie. A w strzykawce była insulina, kretynie. Dodatkowo czasem mam... problemy z sercem, ale po operacji jest lepiej...
I Remus opowiedział im wszystko o swoich problemach zdrowotnych, z którymi żył od wczesnego dzieciństwa. O tym, jak jego rodzice topili majątek w jego leczeniu, o tym, jak wielka niewiedza dotyczyła tych tematów i o tym, jak ciężko było kontrolować poziom cukru we krwi, walcząc dodatkowo z nastoletnimi hormonami. Czasem miał wrażenie, jakby był dwoma różnymi osobami i nie potrafił całkowicie zapanować nad swoimi emocjami, co w jego przypadku zdawało się dodatkowo trudne.
Opowiedział im o samotnym dzieciństwie, które musiało być pod ciągłą kontrolą lekarską w obawie o to, że jego cukier zbytnio wzrośnie lub spadnie, zagrażając życiu. Podczas gdy inne dzieci bawiły się razem i chodziły do przedszkola, Remus spędzał czas w domu lub pod opieką pielęgniarek, w otoczeniu książek. James trochę go rozumiał, bo sam wczesne dzieciństwo spędził raczej samotnie, ze swoimi dużo starszymi rodzicami, którzy niekiedy zachowywali się bardziej jak dziadkowie, ale nie mógł się porównywać do kogoś, kogo ograniczała choroba.
Gdy Remus skończył swoją opowieść, w sali znów zapadła cisza, tym razem aż rojąca się od kłębiących się w powietrzu myśli.
— To brzmi... okropnie — powiedział w końcu Peter, wyrażając chyba przekonanie całej grupy.
— Da się przyzwyczaić — odparł Remus, wzruszając ramionami i znów patrząc wszędzie, tylko nie w oczy swoich przyjaciół. — W każdym razie ja już przywykłem. Nie zmienię tego, medycyna idzie do przodu i może za jakiś czas będzie łatwiej...
— Twoi rodzice sami wszystko finansują? — spytał niepewnie James. — A co z czesnym za szkołę?
— Stypendium — odparł Remus. — Przynajmniej częściowe. Jakoś na razie dajemy radę...
— Jeśli możemy jakoś pomóc... — ciągnął James, myśląc intensywnie o fundacjach, w których aktywni byli jego rodzice, ale nie znał konkretów na tyle dobrze, by móc zaoferować coś, na co nie miałby finalnie pokrycia.
Remus jednak tylko pokiwał przecząco głową, po raz pierwszy ukazując cień uśmiechu na ustach.
— Już pomagacie. Nigdy nie miałem... prawdziwych przyjaciół.
xxx
Kolejnego dnia rodzice Remusa przyjechali zabrać go na badania i zasłużony odpoczynek. James widział ich jedynie pobieżnie, pomiędzy zajęciami, a przygotowaniami do piątkowego meczu. Mecz zajmował zresztą większość szkolnych rozmów i wszyscy zdawali się nim podekscytowani, ale była mała rysa na szkle, o której Huncwoci dowiedzieli się przypadkiem.
Ktoś najwidoczniej zaczął rozpuszczać plotki o Lunatyku, jakoby ten był uzależniony od narkotyków. James doskonale wiedział czyja to sprawka, a znaczące uśmiechy Mulcibera, Avery'ego, Notta i nawet Snape'a tylko potwierdzały ich winę. Nie było jednak na to żadnych namacalnych dowodów, więc jedyne, co pozostało Huncwotom, to zaplanowanie swojej zemsty, którą postanowili odroczyć do czasu po meczu. Nie zamierzali się spieszyć, o nie, ponieważ jak to podkreślał często Syriusz: zemsta najlepiej smakowała na zimno.
W tym wszystkim James jednak cieszył się, że Remusa nie było w szkole, bo na pewno byłoby mu przykro słuchać wszystkich tych historii na swój temat.
Kolejnym plusem było to, że Lily zdawała się nieco ukruszyć barykadę, którą ostatnio odgrodziła Jamesa. Nie wrócili może do punktu wyjścia, czyli do stanu rosnącej przyjaźni, ale James nie czuł też z jej strony tego chłodu, który tak bardzo wytrącał go z równowagi. Parę razy nawet zamienili ze sobą kilka zdań, czy to na stołówce, czy w pokoju wspólnym i poza niechętnymi spojrzeniami Paula, było to coś, co napawało Jamesa optymizmem.
Długo nie mógł się pozbyć z myśli obrazu ust Lily, zacieśniających się na papierosie. Stanowczo zbyt długo...
Widział je w klasie, na korytarzu, jedząc śniadanie, czy słuchając płyty Deep Purple, którą ostatnio w kółko wałkował Syriusz w salonie wspólnym (ale nikt z obecnych tam uczniów najwidoczniej nie miał odwagi się mu przeciwstawić).
Był zupełnie skończony i nie wiedział, co ze sobą zrobić. Jasne, wcześniej też podobały mu się różne dziewczyny i temat seksu nie był mu tak zupełnie obcy, natomiast to, co się z nim działo teraz, to była zupełnie inna historia. Zupełnie, jakby w tym mieście pełnym czarownic, Lily Evans rzuciła na niego urok. Gdyby James był trochę mniej racjonalny, to być może byłby skłonny w to uwierzyć, bo to nie było normalne. To była obsesja.
I tak, jego przyjaciele też to widzieli, wymieniając coraz to mniej rozbawione, a często coraz to bardziej pełne politowania spojrzenia, jakby chcieli mu zakomunikować: „Znowu Evans...?".
Znowu Evans - myślał też James, po raz kolejny wyławiając jej rudą głowę z tłumu.
Treningi trochę pomagały, wizja meczu trochę pomagała, wizja zemsty na Mulciberze trochę pomagała, ale nic nie potrafiło zająć w pełni jego myśli.
Nic.
— Dobra, drużyno! — powiedział Frank, zacierając ręce i krążąc przed wyjściem z szatni na boisko, które było już nieco podmokłe od mżawki, utrzymującej się przez całą noc i poranek. — Wiem, że damy radę! Jesteśmy dobrze przygotowani, jesteśmy szybcy, mamy dobrą obronę i atak. Po prostu... grajcie i dajcie z siebie wszystko, a będzie dobrze!
Chłopcy złożyli razem ręce, stojąc w kole, po czym z okrzykiem unieśli je w górę i wybiegli na boisko. James był przyzwyczajony do większej widowni i pogoda szczerze nie robiła mu zbytniej różnicy, mimo że już po paru minutach czuł, jak koszulka zaczyna lepić mu się do ciała, a normalnie sterczące włosy opadają na czoło. Zrobił parę skłonów i wymachów, by móc się nieco rozgrzać i rozejrzał się po trybunach, od razu wyławiając z tłumu Syriusza i Petera, którzy zajęli miejsce w pierwszym rzędzie, klaszcząc i gwiżdżąc razem z resztą szkoły.
Paul zamiast do bramki ruszył truchtem przed siebie i tak, oczywiście, siedziała tam Lily, wiwatując na jego widok...
James odwrócił się, czując dziwny ucisk w żołądku, po czym zaczął biegać, machając rękami. Musiał skupić się teraz tylko na piłce... Koordynacja nóg, skupienie, ogranie przeciwników - niemal cieszył się, że nic więcej nie będzie go rozpraszać przez najbliższe dziewięćdziesiąt minut. Na dźwięk gwizdka od razu poderwał się do akcji, korzystając z dodatkowego gwizdu adrenaliny w uszach.
James uwielbiał rywalizację. Uwielbiał być w czymś dobry, a taki właśnie był w piłce nożnej. Uwielbiał wiwat tłumu, gdy po wyjątkowo udanym wykiwaniu obrońcy przeciwnej drużyny, strzelił widowiskowego gola. Uwielbiał, gdy członkowie drużyny rzucali się na niego z radością, gratulując i skandując jego nazwisko.
Tak, James był zwierzęciem scenicznym i pomimo tego, że na codzień raczej dobierał sobie selektywnie towarzystwo, w którym się obracał, żył dla poklasku.
Żył dla takich chwil, jak ta, gdy razem z resztą drużyny, zupełnie przemoczeni, ale pijani szczęściem, po wyniku dwa do jednego (z czego jeden gol był Jamesa) weszli do pokoju wspólnego i od razu zostali otoczeni podekscytowanymi kolegami i koleżankami. Każdy chciał go dotknąć, każdy chciał poklepać go po plecach, każdy chciał mu złożyć gratulacje i tak, nikt już nie bał się, że James nagle wyciągnie z kieszeni maczetę.
Nawet nauczyciele najwidoczniej postanowili przymknąć oczy na to, co działo się tego wieczora, bo po krótkim ogłoszeniu pani McGonagall, że jest dumna z ich wyniku, przykazała im jedynie zachowywać się przyzwoicie i zakończyć celebrację przed północą, co było wyjątkowo hojną ofertą z jej strony. Zaraz po tym oczywiście magicznie na sali pojawił się alkohol, wymieszany w różnokolorowych butelkach dla niepoznaki, a przestrzeń wypełniło „We are the champions" w legendarnym wykonaniu Queen.
I nawet Lily, siedząca na kolanach Paula, nie mogła sprawić, że James poczuł się gorzej.
Chociaż oczywiście wolałby, żeby to z nim świętowała wygraną...
— Dałeś czadu! — powiedział zadowolony Syriusz, wręczając Jamesowi opakowaną w papier butelkę whiskey. — Pij! Należy ci się...!
James postanowił posłuchać przyjaciela, rzucając się w wir imprezy całym sobą, śmiejąc się stanowczo za dużo, pijąc stanowczo za dużo i dając się ponieść atmosferze.
Przyjemnie było płynąć przez czas i dźwięki, czując się podziwianym i będąc na zasłużonym szczycie.
Przyjemnie było nie mieć zmartwień i planów.
Przyjemnie było obserwować Lily, która nie miała dziś na sobie szkolnego mundurku, a zamiast tego ubrana była w krótką, szmaragdową sukienkę, która odsłaniała trochę za dużo nóg, gdy jej właścicielka zgrabnie wirowała na parkiecie w otoczeniu swoich przyjaciółek. Przyjemniej było ją widzieć samą, bo Paul najwidoczniej nie był właścicielem najmocniejszej głowy i dosyć szybko dał się pokonać wlewanym w niego drinkom. Siedział na fotelu w otoczeniu swoich przyjaciół, dyskutując o czymś, co nawet z daleka, nie słysząc go, wydawało się Jamesowi idiotyczne. Przyjemnie było nie widzieć nigdzie tłustej gęby Snape'a, który nie uczestniczył ani w meczu, ani w imprezie. Przyjemnie było surfować po wysokiej fali, z dala od nienawistnych spojrzeń Mulcibera, Notta i Avery'ego.
Wszystko było coraz to przyjemniejsze i bardziej możliwe.
Właściwie, to dlaczego miałoby się Jamesowi cokolwiek nie udać w taki wieczór, jak ten? Czy wszyscy w koło właśnie przed chwilą nie krzyczeli jego nazwiska, gdy wlewał w siebie kolejną szklankę kolorowej mieszanki o nieznanym mu składzie? Czy wszyscy nie uważali go dziś za bohatera?
— Masz — powiedział, wręczając Syriuszowi album, który przed chwilą wyjął z półki i widząc wyjątkowo sceptyczne spojrzenie swojego przyjaciela, uciął jego kontrargumenty, nim ten zdążył cokolwiek powiedzieć. — Ta piosenka. Dzięki, stary.
— James, jesteś pewny...? — spytał Peter, cały czerwony na twarzy od wina, którym raczył się ze swojego kubka, na którym mały szczur umykał przed wielkim, czarnym kotem. — Może nie powinieneś...?
Ale James dalej surfował na wysokiej fali, niesiony nocą i nie było tym razem niczego, czego nie powinien robić. Wszyscy, którzy myśleli inaczej, mogli iść się pieprzyć.
Pociągnął łyka z butelki, oddał ją Peterowi do ręki, po czym wskoczył na stół, wyciągając rękę w górę, by uciszyć tłum. Gdy spojrzało na niego już wystarczająco osób, przemówił:
— Jak się bawicie? — spytał, puszczając oko do Mary, która wyszczerzyła do niego zęby. — Jeśli chociaż w połowie tak dobrze, jak ja, to jutro nie będziecie niczego pamiętać. — Po sali poniosły się śmiechy i potwierdzenia podchmielonych uczniów. — Na codzień nie jest to co prawda mój ulubiony zespół, ale dzisiaj zrobię wyjątek. Tę piosenkę chciałbym zadedykować tobie, Evans! — Wskazał na dziewczynę palcem, a ona odwróciła się w jego stronę, najwidoczniej zszokowana. — Łapo, dajesz!
— James... — powiedziała cicho Lily, ale jej prośba utonęła w radosnym gwarze i pierwszych nutach piosenki.
James złapał gazetę, która wpadła mu w rękę i zwinął ją w rulon, udając, że to mikrofon.
If you change your mind,
I'm the first in line
Zeskoczył ze stołu i napędzany okrzykami, skierował się w stronę Lily, która była teraz czerwona jak burak.
Honey I'm still free
Take a chance on me
— Potter... — powtórzyła błagalnie Lily, robiąc instynktownie krok do tyłu z każdym jego krokiem w do przodu. — Proszę...
If you need me, let me know, gonna be around
If you've got no place to go, if you're feeling down
— Co tu się, kurwa, wyprawia? — wybełkotał Paul, wstając z krzesła, ale James zgrabnie go ominął obrotem, znów udając, że śpiewa.
If you're all alone when the pretty birds have flown
Honey I'm still free
Take a chance on me
Paul ponownie zastąpił mu drogę, tym razem odpychając go od Lily.
— Hej, Paul, zostaw... To tylko takie żarty... — wtrąciła się nadal cała zarumieniona Lily, łapiąc go za ramię.
— Zarywa do ciebie! Nie widzisz? — odwarknął Paul, mierząc Jamesa groźnym spojrzeniem. — Odwal się od niej, Potter!
— Lily nie potrzebuje adwokata — odparł James, opuszczając gazetę i prostując się na tyle, na ile było to tylko możliwe przy świecie, który wirował w koło, jakby wszyscy znajdowali się na statku. — Co ty z nim w ogóle robisz, Lily, co? — spytał, znów omijając Paula i wpatrując się w jej twarz, która teraz wydawała mu się wyjątkowo piękna, okolona tymi jej ognistymi włosami. — Hej... Take a chance on me... Daj mi szansę...
— Zamknij się, Potter, albo...!
Lily zmrużyła oczy, rozglądając się rozpaczliwie po zgromadzonym w koło tłumie uczniów.
— Obydwoje się zamknijcie — warknęła. — Dlaczego faceci muszą być takimi idiotami?
— Jakim cudem ja też jestem idiotą? — oburzył się Paul, spoglądając na nią ze złością.
— Hmmm, pomyślmy... — zaczął James, robiąc krok w jego stronę i czując się tym razem wyjątkowo niepokonanym, mimo tego, że fizycznie Paul na pewno miał nad nim przewagę. — Może zaczniemy od definicji tego słowa...
— Potter! — jęknęła Lily.
— Hej, stary, może pora odpocząć...? — Syriusz pojawił się u jego boku, kładąc mu dłoń na ramieniu i zaciskając znacząco palce, jakby w każdej chwili liczył na to, że będzie musiał użyć siły. — A ty, Abott, jesteś idiotą, bo kłócisz się o bzdury, kiedy obydwoje jesteście pijani...
— Nie wtrącaj się, Black — powiedział Paul, prostując się i prężąc mięśnie.
— Idioci! — znów jęknęła Lily, tym razem ze łzami w oczach. — Mam dosyć tego cyrku!
Łapiąc Dorcas za rękę, przepchnęła się przez tłum gapiów i wybiegła z salonu.
— Niech ktoś wyłączy tę gównianą muzykę — zirytował się James, czując jak wciąż wysoki po meczu testosteron, zaczyna wrzeć w połączeniu z procentami, przeważającymi nad krwią w jego żyłach.
— Chodź, gwiazdo — mruknął Syriusz, ciągnąc go siłą na bok, na ich kanapę, która była wciąż zadziwiająco pusta, jak na to, ile osób znajdowało się teraz w salonie. — No, powiem ci, Rogaczu, że dałeś niezły popis...
— Nic już nie mów — uciszył go James, z jękiem opadając na oparcie kanapy. — Wszystko szło świetnie, dopóki ten kretyn się nie wtrącił...
Syriusz zaśmiał się, podając Jamesowi szklankę wody.
— Tak, jasne, panowałeś nad sytuacją, a Evans już prawie leżała u twoich stóp... — Podniósł się, kiwając z niedowierzaniem głową. — Ochłoń trochę, napij się wody i zrozum wreszcie, że to nie jest dziewczyna dla ciebie. Coś się tak na nią uparł?
— Odwal się — odpędził go podirytowany James, któremu wszystko kręciło się wokół głowy, jakby leciał helikopterem. — I wyłącz to gówno.
— Tak jest, Björn — odparł kpiąco Syriusz, znikając w tłumie.
Już po chwili ABBA ucichła, a z głośników poniósł się radosny głos Eltona Johna, błagającego swoją wybrankę o to, by nie łamała mu serca.
Don't go breaking my heart
You take the weight off of me
Honey when you knock on my door
— Kutas... — warknął James, widząc Syriusza, szczerzącego do niego zęby z drugiej strony pokoju.
Ooh, I gave you my key
Wszystko było nie tak, ale jakim cudem? Przecież wygrał mecz, ewidentnie nie był Lily obojętny, bo inaczej nie uśmiechałaby się do niego w taki sposób... I ta jej zielona, krótka sukienka... Cholera jasna!
A Paul to idiota i stać ją na kogoś lepszego! Na kogoś takiego, jak James, z kim będzie się mogła śmiać i rozmawiać na wszystkie tematy...
Woo hoo
Nobody knows it
When I was down
I was your clown
James zamknął oczy, próbując wysiąść z karuzeli, na której się znajdował, a która kręciła się coraz to szybciej, i szybciej, przyprawiając go już niemal o mdłości.
Zrozum wreszcie, że to nie jest dziewczyna dla ciebie.
— James, wszystko okej? — spytała zatroskana Mary, siadając obok niego. — Jesteś trochę blady...
James otworzył oczy, patrząc na jej ładną twarz, wpatrującą się w niego bez wrogości. Widział za to w jej oczach ten cień uwielbienia, którego teraz tak bardzo potrzebował. Właściwie, to kojarzył ją jedynie z miłych uśmiechów, ciepłych słów i... być może do tej pory był ślepy, bo tak bardzo skupiał się na Lily... A co, jeśli faktycznie to nie była dziewczyna dla niego? Dlaczego nie mógł sobie znaleźć kogoś, z kim to wszystko będzie łatwe?
Do cholery, byli przecież jedynie nastolatkami, nie wiązali się ze sobą na całe życie, żeby sobie tak dokładać, co nie?
— Już lepiej — odparł, przybliżając się do niej nieco i jakimś dziwnym trafem odnajdując wewnętrzną siłę na szeroki uśmiech. — Niektórzy nie rozumieją żartów, co nie?
Mary zachichotała, odwracając całe ciało w jego stronę. Ona też miała krótką spódniczkę, w kolorze dojrzałej śliwki, która kusząco opinała się na jej ciele.
To przecież ma być zabawa. To ma być łatwe, bez niepotrzebnych dramatów i niekończącej się nigdy pogoni za króliczkiem...
— Uważam, że byłeś uroczy — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. — Masz niezły talent sceniczny.
— Wiesz — zaczął James, znów zbliżając się do niej — początkowo to ja miałem być w głównym składzie ABBY, ale te ciągłe dojazdy do Szwecji były wykańczające...
Mary zaniosła się śmiechem, trącając go zaczepnie dłonią w ramię.
— Jakbyś dla mnie tak zaśpiewał...
Jej dłoń została na jego ramieniu, przyjemnie ciepła i dziewczęca.
Łatwe.
Bez dramatów.
— Tak? — spytał James, zniżając głos. — To co byś zrobiła?
— Chyba... — Mary nachyliła się do niego, trochę nieśmiało. — To...
Przycisnęła delikatnie usta do jego ust, a James zamknął oczy, myśląc sobie, jakie to wszystko było łatwe i nieskomplikowane.
Dokładnie tego teraz potrzebował.
