Rozdział dwudziesty szósty
O powszechnej panice i mugolskim życiu
Ludwikę oderwano od kolacji wiadomością, że w kominku czeka nowa Minister MACUS-y. Ludwika uniosła brwi, zdziwiona. Owszem, do dobrego tonu należało, by Ministrowie ucinali sobie uprzejme pogawędki z Dyrektorami, ale żeby to było pilne? Neuschwanstein nie planował współpracy z Ilvermorny.
I tak to Ludwika dowiedziała się od Kimberly McHenry o tym, że Elżbieta złożyła wypowiedzenie i odeszła w trybie natychmiastowym…
- Jesus, Maria, Joseph – westchnęła Ludwika, a potem, szanując rodzimą mowę, dodała jeszcze ciszej – Himmelherrgott! Zaggrament! Zefixhalleluja!
Minister zamrugała nerwowo. Znała dobrze język niemiecki, ale nie zrozumiała ani słowa.
- Sehr geehrte Frau Ministerin – ciągnęła Ludwika już spokojniejszym tonem – Przecież pani wie, że nie mam nad generał żadnej władzy.
- Ale zna pani generał Batory. Czarownica o jej mocy i doświadczeniu, będąca pod wpływem tak ogromnej ilości magii… Czarnej magii… Należałoby jej udzielić pomocy! – Upierała się Amerykanka.
- Nie jestem też uzdrowicielką – odparła Ludwika, dyplomatycznie udając, że wierzy, iż McHenry zależy na zdrowiu Elżbiety. Akurat. Większość polityków odetchnęłaby z ulgą, gdyby Elżbieta zechciała się udać do Walhalli. - Poza tym nie wiem, gdzie przebywa Batory – dodała głośno.
(Co gorsza, nie wiedzieli tego ani stary Ferenc Batory, ani Hekate Grindelwald, bo by jej o wszystkim powiedzieli. Nie wyglądało to dobrze.)
- Nie chcielibyśmy, by sytuacja…
- A któż tego chce? Proszę jednak zachować spokój. Generał Batory ma doświadczenie, jeśli idzie o kontrolę nad dużą ilością magii – stwierdziła Ludwika stanowczo.
- Ale zdaje sobie pani sprawę, że ktoś może wykorzystać tę sytuację? – Minister stwierdziła, że trzeba zagrać w otwarte karty.
- Wiem. I to jest o wiele większe zagrożenie, niż hipotetyczne, mało prawdopodobne… pochopne działania generał – westchnęła Ludwika.
(Wcale nie takie mało prawdopodobne. Elżbieta przecież przysięgała.)
- Generał Batory miewała już… okresy w życiu, gdy sama decydowała, co czynić, bez względu na polityczne interesy swoich przełożonych, czyż nie? – Zapytała McHenry dyplomatycznie.
- Na szczęście, Frau Ministerin, na szczęście, inaczej już bym tu nie stała. Pani też nie. – Stwierdziła Ludwika królewsko-ministerialnym tonem, unosząc dumnie głowę.
Amerykanka zgrzytnęła zębami. Fakt faktem, jej ojciec nie przeżyłby terroru Draculi, gdyby Batory nie sprzeciwiła się temu szaleńcowi, który chciał wymordować wszystkich obrońców Nowego Jorku. Ale faktem było też, że to Batory zdobyła miasto. I że taką miała na to ochotę, że zabiła w pojedynku konkurenta do tego zadania.
Chociaż, kto wie? Może chodziło przede wszystkim o to, by pozbyć się rywala tak, by Dracula musiał to zaakceptować. I z pewnością było lepiej, i dla Nowego Jorku, i dla ludzi Draculi, i w ogóle dla ludzkości, że ten łotr skończył z odrąbanym klątwą łbem.
Kimberly potrząsnęła głową, odganiając nierozsądne myśli. Ostre moralne oceny dobrze się sprzedawały; ludzie lubili proste, czarno-białe sytuacje, walkę podłych czarnoksiężników ze szlachetnymi aurorami. Ale taki obraz nie miał nic wspólnego z rzeczywistością i nie było sensu spierać się ze starą von Bayern, jeśli idzie o ocenę wydarzeń historycznych, bo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Hekate Grindelwald dowiedziała się o zniknięciu Elżbiety w Sztokholmie. Od miejscowej Minister. To znaczy zaczęła coś podejrzewać, kiedy siedem Walkirii stawiło się bez zapowiedzi przed domkiem jej przyjaciółki i uprzejmie acz stanowczo poprosił ją o dotrzymanie im towarzystwa.
Hekate nie zamierzała ani uciekać, ani tym bardziej walczyć z nimi. I tak nie miałaby szans w starciu z elitarnym oddziałem, a tylko naraziłaby gospodynię i jej rodzinę, już nie mówiąc o politycznych reperkusjach nierozważnego machania różdżką. Posłusznie więc podążyła za wiedźmami w niebiesko-żółtych pelerynach.
Na podwórku okazało się, że Walkirii jest ze trzy razy tyle. Wtedy Hekate nabrała pewności, że Elżbieta znów „miała fazę". Ech. Znały się ponad wiek, a Hekate wciąż nie potrafiła przewidzieć, co przyjaciółce strzeli do głowy. Jedno tylko było pewne: „A tiger is a tiger, not a lamb, mein Herr". Ciekawe, który Minister został wysłany do diabła…
Ministerialna łódź już na nich czekała. Wiedźmy wsiadły bez słowa. Szybko przebyły Jezioro Mälaren, oddzielające magiczne miasteczko Birka od stolicy.
Hekate nie lubiła Ministerstw i innych urzędów. A tym bardziej nie lubiła być tam wzywana. W najlepszym razie kończyło się to odpowiadaniem na setki pytań tudzież wypełnianiem tony dokumentów. W najgorszym kilka linijek na pergaminie mogło ją znów uczynić nie-człowiekiem, szkodnikiem, który nie ma prawa istnieć. To też już przerabiała, po raz pierwszy w młodości, za swoje mugolskie pochodzenie, po raz drugi za czasów Draculi, przed pamiętną bitwą na Finistère. I nie miała żadnej ochoty na powtórkę z rozrywki.
Potrząsnęła głową, odganiając ponure myśli. Nie należy się martwić tym, co jeszcze nie nastąpiło i pewnie nigdy się nie wydarzy. Szwecja to przyzwoity kraj, a miejscowa Minister była w porządku.
(Akurat – zachichotał złośliwy głosik w jej głowie – To zawsze były szacowne osoby, nie pamiętasz? Strzeż się pobożnych i praworządnych, jak mówiła ta amerykańska swacha Elżbiety. To oni wysłali Jezusa na śmierć, czyż nie? Strzeż się pobożnych i praworządnych!)
- Pani Peruna Halep vel Hekate Grindelwald? – padło pierwsze pytanie.
- Vel Radenka Mirku. – Hekate zrobiła niewinną minę. Było jeszcze więcej tych „vel", ale nie nikt jej nie płacił za pomoc szwedzkiemu wywiadowi. Potem padło jeszcze kilka zwyczajnych, wstępnych pytań, zanim państwo szwedzkie wreszcie przeszło do konkretów. I musiało być zawiedzione, słysząc odpowiedzi Grindelwald.
Nie, Hekate nie wiedziała, gdzie się podziała Elżbieta. Ani nawet, że zniknęła.
- Zechce nam pani powiedzieć, gdzie poznała generał Batory?
- Na jej przyjęciu urodzinowym. Acz wątpię, by była wtedy na tyle przytomna, by to pamiętać.
- Była pijana?
Hekate wykrzywiła usta w paskudnym grymasie.
- Nie, właśnie straciła ramię i się wykrwawiała.
Niewątpliwie zepsuli jej to przyjęcie, usiłując upolować jej upiornego dziadunia. Hekate pamiętała, jak dziś, okaleczoną dziewczynkę leżącą na posadzce sali balowej. Dziewczynkę rudą jak marchew i piegowatą jak indycze jajo, dziewczynkę w sukience we fiołki – pachniały oszałamiająco i wyglądały jak żywe, jakby magią wplecione w materiał (rzeczywiście, były prawdziwe, jak Hekate dowiedziała się później).
Ktoś krzyknął, że to bachor tego świra. Ktoś uniósł różdżkę.
- Głupiś! – warknęła Hekate, to znaczy Peruna, chwytając go za nadgarstek – Wiesz, ile jest warta żywa?
Szwedzi pytali ją jeszcze o to i o owo, i w końcu wypuścili. Hekate wolno podążyła w stronę przystani. Nigdy nie zapytała Elżbiety, jak ta odebrała ich pierwsze spotkanie. Elżbieta miała tylko czternaście lat, ale przecież musiała już wiedzieć, jak jej dziad traktował mugolaków. I musiała sobie zdawać sprawę, że ci mogą się na niej zemścić za jego okrucieństwo. Jak to jest, tańczyć na własnych urodzinach w pięknym pałacyku, a potem obudzić się bez ręki, w otoczeniu wrogów? I kiedy, przez te sto lat z hakiem, przerażona dziewczynka stała się postrachem Ministrów?
I gdzie, do wszystkich południc, się zaszyła? Co planuje? Do czego znów skłoni ją przysięga, jedyna, która się dla niej liczyła?
Hekate otuliła się peleryną. Pamiętała każde słowo owej przysięgi. Pamiętała aż za dobrze okoliczności jej złożenia.
Elżbieta, Eli-sheva, jej bogiem była przysięga. Ministrowie mieli powody, by się bać.
Zniknęcie prababki Elżbiety wywołało wstrząs nie tylko wśród polityków i aurorów. Kretschmerowie omijali Gellerta jeszcze szerszym łukiem niż dotychczas; przestali nawet stroić miny i zerkać na niego ze złośliwością. Gellert miał ochotę ich wyśmiać – czy naprawdę uważali, że prababka Elżbieta zniżyłaby się do tego, by wkraść się do szkoły i złoić skórę paru dzieciakom? Nie zamierzał jednak wyprowadzać tych głupców z błędu.
Za to cieszył się, że – w przeciwieństwie do niektórych – nie trzymał się z dala od mugolaków. Ci przyjęli całą aferę najspokojniej. W końcu dla nich Batory była osobą, o której słyszeli pewnie pierwszy raz w życiu, a jej wcześniejsze poczynania, nawet jeśli o nich wiedzieli, były dla nich tylko opowieścią ze starej księgi. Nie emocjonowali się nimi, bo ich bezpośrednio nie dotyczyły. Poza tym, jak zauważył Gellert, część mugolaków wciąż nie przywykła do tego, że wiedźma to nie słaba mugolka. Nie obawiali się więc kobiety-generała.
Taki Henning, dajmy na to. Ten chłopak działał Gellertowi na nerwy, chociaż starał się być miły i w ogólności był całkiem dorzeczny. Jednak wciąż nie mógł pojąć, że wiedźmy nie ustępowały czarodziejom w niczym, jeśli idzie o magię, i że potrafiły same zadbać o siebie, w przeciwieństwie do mugolek. Dla tego chłopaka kobieta-oficer była czymś niepojętym. Dla Gellerta, który, dzięki kontaktom z mugolakami poznawał niemagiczny świat, też wiele spraw było niepojętych. Taka królowa Wiktoria trzęsła połową kuli ziemskiej, ale zwykła Vicky była uważana za zbyt głupią, by brać udział w życiu politycznym. I zrozum tu mugola, czarodzieju.
Gellert zaczynał też pojmować, że tarcia między czystokrwistymi a mugolakami nie wynikały li tylko z obrony przywilejów przez tych pierwszych. Czarodzieje żyli, a więc i myśleli, w sposób zupełnie odmienny od mugoli. Nawet ubodzy magiczni żyli lepiej i wygodniej od niemagicznych. Mieli porządne oświetlenie i ogrzewanie, czystą wodę, wygodny transport.
Już nie mówiąc o tym, że żyli dłużej, o wiele dłużej, co zmieniało kształt ich rodzin, podejście do pracy zawodowej czy do własności.
Czarodzieje umieli z łatwością wyprodukować więcej żywności i innych niezbędnych rzeczy, niż było im to potrzebne. U mugoli większość społeczeństwa pracowała na roli, a i tak wielu handlowało głodem. Wiedźma nie musiała chodzić pół życia w ciąży, tylko po to, by pochować ośmioro z dwanaściorga swoich dzieci. Nikt nie umierał od skaleczenia czy złamania. Nikt nie musiał spędzać życia dźwigając, szorując, cerując. O właśnie, cerowanie. To było nowe słowo, którego nauczył się od Hadel. Sam nigdy by nie wpadł na to, że skarpeta jest tak cenna, że opłaca się ślęczeć nad nią z igłą w ręku, tylko po to, by załatać dziurę na pięcie.
A, i jeszcze religia, to dopiero było dziwo. Gellert zauważył, że mugolacy i półkrwi zaczęli siędzielić się na dwie grupy: tych, którzy radośnie porzucali obrzędy i obyczaje rodziców, z początku nieśmiało, potem coraz bardziej otwarcie, a z drugiej strony tych, którzy kultywowali je z uporem godnym lepszej sprawy.
To pierwsze Gellert rozumiał bez trudu – kto lubi obowiązki? Kto lubi długie przemowy dorosłych i sztywne konwenanse? Ale tego drugiego pojąć nie mógł.
Nie rozumiał też, czemu religia prababci Ludwiki tak bardzo różni się od tego, co praktykowali mugolacy. W końcu ona otwarcie mówiła o swojej wierze i często brała udział w kościelnych obrzędach. Ludwika, wierna swej bawarskiej krwi, była katoliczką i jak to Bawarowie, nie chowała swoich przekonań po korcem. Nie narzucała Gellertowi swoich przekonań, ale, jeśli tylko chciał, brał udział w miejscowych obrzędach.
Nie opuścił żadnej Lachmesse, co więcej, bardzo się do tego przykładał, by została odprawiona, jak Pan Bóg przykazał. To znaczy pilnował, z dziecięcą starannością, by wszystkie Wichteln miały porządnie zawiązane sznurki od czapeczek, zanim wsiadły na świnie i popędziły z zakrystii, przez nawę, aż do drzwi.
Pomagał stawiać Maibaum, i już dwa razy brał udział w udanej kradzieży tegoż. Acz potem musiał się zadowolić Malztrunk, wódkę wypili starsi.
Pływał z procesją na Chiemsee… I tak dalej, bawarski rok był pełen obyczajów i ceremonii. Ale jakoś nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak czarownica może w ogóle być katoliczką. Przecież była to religia do szpiku kości przesiąknięta wrogością wobec magii.
Ludwika westchnęła, usłyszawszy pytania prawnuka. I zaczęła powoli wszystko wyjaśniać.
Zaczęła od tego, że ludzie w nowym, obcym otoczeniu albo entuzjastycznie odrzucają stare zasady albo wręcz przeciwnie – fanatycznie się ich trzymają, bo to jedyna rzecz, która pozostała im z ich poprzedniego życia.
Fakt, Gellert musiał się z tym zgodzić. Nie chodziło tylko o religię: mugolacy inaczej się czesali, woleli inne potrawy, grali w inne gry, śpiewali inne piosenki. Zresztą i między sobą potrafili się pokłócić o wyższość Germknödel mit Powidlnad Kirschsupp mit Klüt. O dysputach w sprawie kuchni koszernej i antropozoficznej nawet nie wspomniając.
- A co do wiary – ciągnęła Ludwika – To nasza religia różni się od tej mugolskiej. To, co mugole uznają za święte księgi, to tylko mały wycinek tego, co spisano… Gdyby jakikolwiek mugolski ksiądz zobaczył, co ja czytuję, nigdy nie nazwałby mnie katoliczką. Ani nawet chrześcijanką, jak mniemam. Religie, wbrew temu, co się ludziom wydaje, nie są niezmienne. Przez stulecia pojawiło się wiele ksiąg, wielu proroków i prorokiń… Mugole zapomnieli o większości z nich. Ich władcy zdecydowali, w co mają wierzyć poddani i jak mają żyć, a niepokornych zabili czy wygnali. My, magiczni, mieliśmy dużo więcej wolności w tym względzie. Nigdy nie myl naszych religii z mugolskimi, choćby się tak samo nazywały.
[*][*][*]
Antropozofia: gwoli ścisłości, trochę tu na nią za wcześnie, wiem. Kto chce się przyjrzeć tej mieszance chrześcijaństwa, ezoteryki, rolnictwa i pedagogiki – Wiki ma całkiem fajny artykuł.
Germknödel mir Powidl – ciasto na parze z powidłami w środku. Posypane makiem albo polane sosem waniliowym.
Kirschsupp mit Klüt – zupa wiśniowa z kluskami.
Obu nie spotka się w jednej restauracji. Germknödel jest z południa, Kirschsupp z pólnocy.
Lachmesse – „msza śmiechu". Jeszcze po wojnie bawarscy księża odprawiali w okresie wielkanocnym radosne nabożeństwo – bo trzeba było się radować ze Zmartwychwstania. To, że wesołość powodowały sprośne żarty proboszcza tudzież ganianie świń i gęsi po kościele, to już inna sprawa.
Wichteln – krewni krasnoludków, skrzatów i domowików.
Maibaum i jego kradzież: Maibaum to ozdobny słup, stawiany na rynku, by świętować nadejście wiosny. Maibaum sąsiedniej wioski można kraść. Do dziś policja się czepia, że ktoś wozi po nocy wielki drąg bez oświetlenia… Okradzeni wykupują swój Maibaum wódką.
Malztrunk – bezalkoholowy / niskoprocentowy napój na bazie słodu piwnego, kuzyn kremowego, jak sądzę
Chiemsee: bawarskie jezioro. Procesje Bożego Ciała płyną po tymże to kościoła na wyspie.
„A tiger is a tiger, not a lamb, mein Herr" – to też ahistoryczne, fragment filmu "Kabaret"
Birka jest prawdziwym miastem, a raczej miasteczkiem - skansenem
