Rozdział dwudziesty siódmy
Trup w Soho
Słońce przyświecało coraz mocniej, choć w nocy chwytał jeszcze mróz. Woda skapywała z dachów, tworząc długie sople; Mora zmagała się z Dewą i jak zawsze, musiała jej ustąpić.
Geller bardzo ucieszył się z wielkanocnej przerwy, bo prababcia Ludwika pozwoliła mu spędzić ten czas w Nurmengardzie, w towarzystwie Ferenca i Ottmara. Sprawa tego pierwszego już przycichła, zwłaszcza, że uwagę możnych i potężnych zaprzątało zniknięcie prababki Elżbiety. Przecież Ferenc i jego towarzysze, owszem, złamali prawo, ale nie byli w końcu zbyt niebezpieczni. Nawet obywatele MACUS-y, a raczej ich prasa, zaczęła się doszukiwać okoliczności łagodzących. Ferenc był pewnie dzieciakiem, sterowanym przez potężniejszych od siebie, bardziej ofiarą niż przestępcą. Kenneth - zakochanym desperatem, gotowym zabić dla ukochanej – to było nawet romantyczne, niemalże byronowskie. A dwie kolorowe czarownice – to też dało się łatwo wytłumaczyć białej, mugolackiej społeczności – to tylko pospolite złodziejki. Nie było się więc czego bać, porządni czarodzieje mogli spać spokojnie, zamiast krytykować Ministerstwo za niekompetencję domagać się porządnego śledztwa.
Za to generał Batory… Gazety całego magicznego świata drukowały najdziksze spekulacje na jej temat. A jeśli tych zabrakło, zawsze można było opublikować wywiad z kimś, kto z nią kiedyś walczył, współpracował czy choćby tańczył na balu. I Gellert, i Ferenc mogli więc odetchnąć z ulgą; prababka skutecznie odwróciła od nich uwagę auroratów. Co więcej, wyglądało na to, że Elżbieta nie zamierzała wyciągać żadnych konsekwencji wobec Ferenca. Sprawa Insygniów została najwyraźniej odłożona ad acta. Sam Ferenc też przestał mówić o Kamieniu i tym podobnych artefaktach; za to z pasją zaczął zgłębiać tajemnice magicznych mechanizmów. Gellertowi to się całkiem podobało, zwłaszcza zegary. Nawet te mugolskie miały w sobie coś niezwykłego, groźnego, a jednak pociągającego. Te malutkie cykały pospiesznie, jakby napominając:tempus fugit, tempus fugit, tempus fugit!
Te ogromne, na wieżach, dostojnie, z rozmysłem odmierzały godzinę za godziną, powoli przesuwając wielkie wskazówki po tarczy, ostrzegając – przecież Nescitis qua hora Dominus vester venturus sit.
Gellert lubił przypatrywać się bratu, pochylonemu nad stosem kółeczek, sprężynek i szkiełek. Ferenc pracował w skupieniu, milcząc. Nie mówił ani o więzieniu, ani o ucieczce, a Gellert nie naciskał, coś bardzo, ale to bardzo chciał wiedzieć więcej. Widział przecież, że Ferenc się zmienił. Czasem Gellertowi wydawało się przez moment, że widzi w oczach brata to, co błyszczało w źrenicach prababki Joyce, coś dzikiego, złego, a jednak budzącego bardziej litość niż gniew. Nie rozumiał tego, ale coś czuł. To coś było i w nim, uśpione, milczące, ale ukryte płytko pod skórą, gotowe zerwać się do ataku. Prababka Elżbieta pokazała mu kiedyś coś takiego, zwykły mugolski proszek. Wystarczyło go jednak stuknąć młotkiem, by wybuchł.
Gellert nie wiedział, co z tym zrobić. Nie chciał, by to się w nim obudziło, ale miał przeczucie, że to kiedyś nastąpi. Grzebał więc w książkach, próbując zrozumieć swoich przodków ale liczby, daty i fakty nie pozwalały zrozumieć człowieka, który się za nimi krył.
Gellert westchnął i odłożył książkę na półkę. To była mocno nieprzyjemna lektura.
- Czytasz o mnie?
Grindelwald drgnął. Powinien był bardziej uważać. Fotel, w którym się usadowił, stał pod obrazem, ukazującym bitwę morską. Mógł się domyślić, że pra… pradziadek Piotr tam się zjawi i zacznie mu czytać przez ramię.
- Za moich czasów dzieci odpowiadały na zadane im pytania. – Car wziął zaskoczenie za impretynencję.
- A co, każecie mnie zatłuc na śmierć? – warknął Grindelwald – Przykro mi, już nie możecie, Piotrze Aleksiejewiczu.
W oczach cara błysnęło coś… To nawet nie było to, co u prababki Joyce. Gellert nie zamierzał się jednak cofnąć. Piotr był tylko portretem, nie trzeba było się go obawiać.
Car wbił w niego wzrok.
- Słuchaj, dzieciaku – syknął – Są sprawy ważniejsze, niż los pojedynczego człowieka. Kto tego nie rozumie i nie zamierza spełniać swoich obowiązków, nie zasługuje na litość.
- Jakbyście ją mieli dla kogokolwiek. – Gellert odbił piłeczkę.
- Myślisz, że ktokolwiek miałby ją dla mnie? – warknął Piotr – I że ktokolwiek ulituje się nad tobą, zdrajco? – Car posłał Gellertowi złe spojrzenie i zniknął za ramą obrazu.
- Czego on tu chciał? – Jarik zajrzał do biblioteki. – Nieznośny człowiek.
- Czytałem o nim, to chciał dodać coś od siebie. – Gellert wzruszył ramionami, udając, że rozmowa z carem wcale go nie zdenerwowała. Po czym szybciutko przebiegł w myślach drzewo genealogiczne Jarika. Jego babka była z domu Grindelwald, ale czy miał też Romanowów w rodzie?
Jarik spojrzał na niego z powątpiewaniem.
- Groził ci?
- Nie, tylko wygłaszał swoje carskie mądrości.
- Jest ekscentrykiem. – Jarik usiadł na sofie.
- Krwawy świr – mruknął Gellert.
- Też – przyznał Jarik – Ale to był siedemnasty wiek. A on… - Ruchem głowy wskazał na portret. – Nie mógł się zdecydować, czy lepszy jest absolutyzm oświecony, czy…
- Daj spokój, przecież to szalony tyran – mruknął Gellert, ucinając temat. Ale niepokój pozostał.
Fakt, Piotr był okrutny i to nie tylko z wyrachowania, ale i dla przyjemności. Z drugiej strony, jeśli popatrzyć na obyczaje epoki, nie było w tym nic dziwnego. Nie on jeden rozstrzygał spory rodzinne za pomocą topora, nie on jeden kazał niewolnikom budować pałace. Zresztą w owych czasach i oświeceni władcy, ba, nawet piewcy demokracji i równości, nie widzieli nic złego w tym, by zaganiać ludzi do pracy batem. Taka epoka. A jeśli… jeśli tak być musi?
Jarik też był zmartwiony. Usłyszał, co car mówił o zdradzie. Wiedział również – żadna magia nie mogła powtrzymać ani plotek, krążących w rodzinie, ani jarikowej wścibskości – że Gellert, wedle przepowiedni, ma kogoś zdradzić. Pogadywano, że zadrze z praciotką Elżbietą. Jarik zamyślił się głęboko. Praciotka nie była złą osobą ale z pewnością nie należało jej drażnić. Może… może dałoby się jeszcze rozwiązać ten problem? Ale najpierw należałoby odnaleźć Elżbietą, która zapadła się, jak kamień w wodę. Na pewno nie odnajdzie jej czternastoletni Jarik, jeśli auroraty na całej kuli ziemskiej nie dają sobie z tym rady.
Konstancja Prewett, choć była już emerytowaną aurorką, też bardzo pragnęła wiedzieć, gdzie przebywa stara Batory, a przede wszystkim – co zamierza. Jak jednak odnaleźć kogoś, kto jest właścicielem kilkudziesięciu nieruchomości, a do tego ma liczną rodzinę i jeszcze liczniejszą grupę znajomych i przyjaciół, i to na wszystkich kontynentach? Czarownicę, kto miała już duże doświadczenie w ukrywaniu się, i z pewnością zawczasu poczyniła przygotowania na wypadek, gdyby znowu trzeba było uciekać? Jak schwytać koniszek nitki, by dotrzeć do kłębka?
I wtedy poproszono ją o ekspertyzę. Nie było w tym nic niezwykłego. Miała doświadczenie i w pracy aurorskiej, i w teorii magii, więc od czasu do czasu korzystano z jej pomocy w skomplikowanych i dziwnych przypadkach.
Denat, niejaki Malcolm Brown, czystokrwisty w drugim pokoleniu, zmarł w mugolskim szpitalu. Ktoś go poharatał na tyle paskudnie, że bez magii nie było szans go uratować. Pytanie: czemu Brown nie próbował się ratować? Mugole zdołali go jeszcze dowieźć żywego do swojego szpitala, ale nie potrafili sobie poradzić z obrażeniami wewnętrznymi. Tylko przedłużyli agonię pechowca. To, że Brown nie mógł użyć różdżki, było oczywiste: jedna z kul strzaskała mu nadgarstek. Druga kolano, więc nie mógł chodzić. Zresztą, kto mógłby się wybrać na piechotę na Pokątną, zważywszy, że morderca wpakował w niego więcej ołowiu?
- Czemu się nie aportował? – mruknął starszy auror Flitwick.
- W tym stanie?
- Mnie się udało, a byłem ciężej ranny…
- A on w ogóle umiał się aportować? – Nie była to przecież umiejętność, którą zdołali opanować wszyscy.
Okazało się, że nieboszczyk nie opanował tej sztuki. Nie miał też skrzata. W dodatku był starym kawalerem, mieszkał samotnie, a utrzymywał się z renty, więc nikt nie zwrócił uwagi na jego zniknięcie. Sąsiedzi i znajomi jak jeden czarodziej twierdzili, że często urządzał sobie kilkudniowe wycieczki. Nie wiedzieli tylko – a może nie chcieli wiedzieć – że lubił spędzać czas w Soho.
- Mugolski napad rabunkowy? – Zastanawiał się Flitwick. – Brown nie miał przy sobie sakiewki, gdy mugole go znaleźli. O ile nie został obrabowany w międzyczasie, w końcu to Soho…
- Ale kto przy zdrowych zmysłach by to zrobił? – Odparła Konstancja – Mugolska policja interesuje się takimi sprawami. Gdyby Brown był przebrany za żebraka, pewnie by to zignorowali, ale śmierć dżentelmena, to inna sprawa.
- Porachunki?
- Ale z kim? I po co zostawiono go przy życiu? Miał czas, by wydać zabójcę.
- A nie pytano go o to?
- Sprawdźmy.
Dowiedzieli się jednak niewiele. Browna miał napaść wysoki mężczyzna. Czarodziej nie zauważył twarzy napastnika, w końcu mugolskie latarnie nie dawały wiele światła. Jedyne, co Brown zapamiętał, to to, że ten człowiek trzymał broń w lewej dłoni. Twierdził też, że nie ma pojęcia, kto mógłby życzyć mu śmierci.
- Szukajmy więc wysokiego mańkuta – westchnęła Konstancja.
- O ile w ogóle można wierzyć słowom człowieka w tym stanie.
Sprawa mogła być jednak prosto. Niejeden niewyżyty mężczyzna odwiedzał Soho, nocą i w tajemnicy, by nie prowokować plotek. Niejeden prowadził nielegalne interesy w mugolskich dzielnicach i nie zawsze kończyło się to dla niego zdrowo. Niejeden magiczny złoczyńca starał się oskarżyć mugoli o swoje występki…
Brown był kawalerem. Może romansował z jakąś mugolską kobietą, a zazdrosny małżonek dopadł go w ciemnym zaułku, strzelił kilka razy w szale, a potem po prostu uciekł, spanikowany? Doświadczony zabójca nie postrzelałby Browna tak chaotycznie.
A jeśli… Jeśli ktoś chciał, by Brown cierpiał? Albo był to człowiek szalony? Jeśli to ta druga hipoteza była prawdziwa, bestia znowu uderzy. Konstancja zaczęła więc systematycznie przeglądać gazety, i mugolskie, i magiczne całego Zjednoczonego Królestwa. Nie znalazła jednak nic nadzwyczajnego. Nie przestała jednak czytać, czekając na następny ruch mordercy, bo jakoś nie chciało się jej wierzyć w porachunki przemytników, ani w zazdrosnych mężów. Było po prostu zbyt mało śladów. Aurorat przepytał okolicznych mugoli, stosując legilimencję, a nie znaleziono najmniejszej nawet poszlaki. Było to co najmniej dziwne – aurorzy wiedzieli z doświadczenia, że w podłych mugolskich dzielnicach ściany mają oczy i uszy. Mieszkańcy takich miejsc, jak Soho, może i niechętnie otwierali usta – ale oczy mieli zawsze szeroko otwarte.
Brown nie miał też przestępczej przeszłości w magicznym świecie. W Hogwarcie nie rzucał się nikomu w oczy – ot, przeciętny uczeń, ani wybitny, ani kiepski. Nie prowokował bójek, nie obrażał kolegów, nie miał zamiłowań do niebezpiecznych eksperymentów. Jedyne, do czego Konstancja się dokopała w ministerialnym archiwum, to stare oskarżenie Browna o niedozwolone użycie magii względem mugoli. Konstancja wiedziała też, że jeśli czarodziej był na tyle rozsądny, by atakować osoby, którymi sami mugole pogardzali, to i Wizengamot nie wnikał w szczegóły. Soho było więc dobrym miejscem, by znaleźć łatwe ofiary. Byłaby to więc zemsta? Albo jakiś mugol stanął w obronie drugiego?
Nie było jednak dowodów. Niczego. Były tylko dwa nietypowe szczegóły.
Po pierwsze, zabójca był mańkutem, co potwierdziła analiza ran ofiary. Po drugie, zaatakował wcześnie rano. Co prawda londyńska mgła była wtedy bardzo gęsta, a w wąskie uliczki słońce i tak prawie nie docierało, ale to była nietypowa pora na takie porachunki. Już nie mówiąc o tym, że trudno było śledzić człowieka w takich warunkach. Czyżby więc Brown był z tą osobą umówiony? Albo spotkali się wcześniej i wyszli razem? Aurorzy przeczesali wszystkie puby, tingel-tangle i podlejsze przybytki, ale nie trafili na żadne wskazówki. I to niepokoiło Konstancję bardziej, niż śmierć Browna.
[*][*][*]
Elżbieta bawiła się zapewne piorunianem srebra, AgCNO, a więc strzelającymi diabełkami.
