Gwiazdy świeciły jeszcze, gdy na górze Uhlberg zaczęli się – nie wiadomo skąd – gromadzić ludzie. Mieszkańcy pobliskiego Rothengergu szykowali się do wyjścia na mszę, więc nikt nie zwracał uwagi na to, co się dzieje w lesie, otaczającym ruiny kaplicy. A nawet gdyby ktoś coś dostrzegł – to czym prędzej odwróciłby wzrok i odmówił Pater Noster. Wszyscy wiedzieli przecież, że miejsce to nawiedza Biała Dama. Niektórzy powiadali też, że kościółek na miejscu starej, jeszcze rzymskiej świątyni, i że kryje się w niej skarb, skarb starożytnego miasta Aureum, wciąż pilnowany przez duchy dawnych, pogańskich kapłanów.

Z punktu widzienia Gellerta kaplica nie była ruiną. Za to była o wiele większa w środku, niż na zewnątrz, ale dla młodego czarodzieja nie było to nic nadzwyczajnego.

W kościele było cicho i ciemno. Tłum czekał w milczeniu. Nagle, kaldelabry buchnęły światłem setek świec, fiolety Wielkiego Postu przemieniły się w czerwień, a dzwony zabiły na rezurekcję. Organy zagrały.

Cna radości, iskro boża,
Córo Elizejskich Pól!
Żaru pełni wstępujemy
Na świątyni twojej próg.
Twoja moc połączy znowu
Co przez wieki przeciął miecz.
Wszyscy ludzie będą braćmi
Tam gdzie skrzydło muśnie twe.

Znów zbratajmy się, miliony!
Znów podajmy sobie dłoń!
Na gwiaździstym firmamencie
Ojciec mieszka, tam ma dom!

Ten kto znalazł przyjaciela,
Komu bratem wierny druh,
Ten kto żonę miłą posiadł,
Z nami cieszy się za dwóch.
Tak raduje się tu każdy,
Nawet jednej duszy brat.
A kto nie miał tyle szczęścia
Niech nie płacze, to nie czas.

Wszyscy wokół zgromadzeni,
Złóżcie hołd sympatii swej!
Radość wiedzie aż pod gwiazdy
Tam gdzie Nienazwany jest.

Wszelkie życie pije radość,
Ten z natury piersi miód.
Czyś jest zacny, czy nie godny
Stąpasz po jej ścieżkach z róż.
Daje pocałunki, wino
I przyjaciół po sam grób.
Da przyjemność robakowi,
Wie cherubin, wie to Bóg.

Nie upadaj więc na duchu,
Poczuj wokół boską moc.
Szukaj na gwiazd firmamencie,
On tam mieszka, tam ma dom.

Radość to sprężyna dziejów,
I natury biegu spust.
Radość, radość kręci tryby,
Wprawia zegar świata w ruch.
Kusi pąki by zakwitły,
Słońcem w górze wabi kwiat.
Toczy kręgiem sfer niebieskich,
Tam gdzie kończy się nasz świat.

Tak szczęśliwi i słoneczni
Jak nad głową roje gwiazd,
Kroczmy drogą przeznaczenia,
Niech zwycięstwo czeka nas.

Śle nam uśmiech z luster prawdy —
Uczonemu świecić chce,
I na strome wzgórze cnoty,
Wytrwałego męża śle.
Nad górami światłej wiary,
Wiatry w jej sztandary dmą,
I przez pruchłych trumien szpary,
Widać chór anielski z nią.

Znieście trudy, o miliony!
I uczyńcie lepszym świat!
Tam na gwiezdnym firmamencie,
Wielki Bóg nagrodzi nas.

Gellert śpiewał ze wszystkimi, ale zamiast koncentrować się na melodii, zezował wciąż na prababkę. Ludwika, o dziwo, nie tylko ani razu nie zakaszlała, ale nawet dołączyła do chóru. Najwyraźniej nowe eliksiry polepszyły stan jej płuc. Chyba… chyba wszystko było dobrze.

Bogów niczym nie przekupisz,
Czyń więc tak jak czyni Bóg.
Bieda, smutek niech poznają
Jak jest wielką radość czuć.
Puść w niepamięć gniew i krzywdę,
Wrogom swoim przebacz też,
Niech zgryzoty ich ominą,
Niech nie leją gorzkich łez.

Rejestr długów swych przekreślmy;
Niechaj się pojedna świat!
Tam na gwiezdnym firmamencie
Sądzi Bóg każdego z nas.

Radość pieni się w pucharze,
Z winnych gron złocistej krwi
Piją dobroć kanibale,
Mężni bądźmy także my —
Wstańcie bracia, wstańcie wszyscy,
Niechaj krąży kielich sam,
Trunek tryska niechaj w niebo:
Dobry Duch niech żyje nam!

Ten, co sławią gwiazd obroty,
Wielbi serafinów las,
Pijmy za Dobrego Ducha
Nad sklepieniem pełnym gwiazd!

Nie, żeby Gellert był bardzo wierzący. W zasadzie nie był w ogóle, przynajmniej nie tak, jak by to określili mugolacy. Nie był wychowywany w duchu jakiejkolwiek wiary. Krewni, u których bywał, nie kryli się ze swoimi przekonaniami, ale nikt jakoś nie wziął na siebie indoktrynacji religijnej duszyczki młodego Grindelwalda.

Prababka Ludwika zabierała go do kościoła. Jako Bawarka z krwi i kości twierdziła, że jest katoliczką, ale sama też twierdziła, że „to ma niewiele wspólnego z przekonaniami mugoli, nie zdziw się". Zresztą, Ludwika ograniczała się do tego, by jej prawnuk poznał bogactwo bawarskiego obyczaju i nie zamierzała męczyć go nauką katechizmu na pamięć.

Prababka Joyce miała do pastorów i księży jeszcze większy wstręt, niż do innych mugolskich mężczyzn. „Dla nich człowiekiem jest tylko biały mężczyzna, a i to tylko wtedy, gdy ma kieszenie pełne złota" – mawiała. A potrafiła powiedzieć dużo więcej, i dużo bardziej brutalnie, zwłaszcza wtedy, gdy myślała, że dzieci jej nie słyszą. Gellertowi zdarzyło się jednak usłyszeć to i owo, i dobrze wiedział, co Joyce myśli o mugolskich religiach. Może i co nieco parała się hoodoo – w końcu przepowiadanie przyszłości było ważnym elementem tej religii. Resztę uważała za kompletne bzdury. No, może Baron Criminel miał u niej trochę szacunku; ale reszta, czy to katoliccy święci, czy loa voodo byli traktowani przez nią z przymrużeniem oka.

`Ludzie boją się przyszłości i myślą, że Los im będzie sprzyjał, jeśli zapłacą klesze, albo zakłują świniaka,` prychała, `Tych ich bogów można kupić bardzo tanio.`

Dzielność ducha w wielkim bólu,
Pomoc, gdy niewinny łka,
Wieczna wierność danym ślubom,
Brat czy wróg — niech prawdę zna,
Godność przed tronami królów —
Gdy potrzeba — krew i trud —
Liść laurowy dla zasługi,
Niech przepadnie kłamców ród!

Zacieśnijmy nasz krąg święty,
Złote wino — świadek nasz:
Słów przysięgi bądźmy wierni,
Sędzia patrzy na nas z gwiazd!

Wybawienie z pęt tyranów,
Łaska — nawet jeśliś łotr
I nadzieja kiedy konasz,
Miłosierny boski sąd!
A umarli niech powstaną!
Pijmy bracia, bijmy w dzwon,
Winnym — grzechów odpuszczenie,
Niech nie straszy piekła szpon.

Spokój duszy gdy odchodzisz!
Słodki sen w całunie fałd!
A nasz Sędzia Ostateczny
Niech łagodny wyrok da!

Po nabożeństwie, czarodzieje zjedli razem świąteczne śniadanie, a potem Gellert, w towarzystwie licznych kuzynów, wsiadł do jednej z karet prababci Ludwiki i ruszył odwiedzać krewnych. Może i nie wszyscy świętowali, nie wszyscy świętowali to samo, ale każda okazja była dobra, by się spotkać. Dzień mijał przyjemnie – choć żołądek Gellerta zaczął narzekać na przepracowanie. Zmierzchało już, gdy Gellert, w towarzystwie kuzynki Dzidki, znaleźli się na rynku w Krakowie. Dzidka, czyli Dziadumiła, musiała mu przypomnieć, jak są spokrewnieni – było to dość skomplikowane – i kogo idą odwiedzić. Gellert zazdrościł prababce Elżbiecie, która te genealogiczne gąszcza miała w jednym palcu.

- Hej – Usłyszał nagle – Ty, Miła, ten z tobą to ten mały geniusz od Batory?

Podeszła do nich grupka dzieciaków, trochę starszych od Gellerta.

- Kto to? – szepnął Gellert do kuzynki.

- Czarodziejscy i ich pociotkowie – Odparła Dzidka. Gellert się zjeżył. Kojarzył, że ta rodzina miała mocno na pieńku z prababką Elżbietą. Głośno zaś odparła:

- Gościu, jeszcze raz nazwiesz mnie „Miła", to przestanę być miła.

- A ty mi nie mów „Gościu" – burknął wysoki blondyn, najwyraźniej prowodyr grupki.

- Jak sobie życzysz, Radogoście. – Dzidka uśmiechnęła się krzywo. Gellert zauważył kątem oka, że kuzynka zacisnęła palce na różdżce.

- To on przepowiada, czy nie? – Wtrącił się drugi chłopak. – Podobno stara Batory wygrywała tylko dlatego, że zawsze miała obok siebie takiego dziwaka ze szklaną kulą.

- Ciekawe, czemu inni nie wpadli na ten genialny pomysł – warknął Gellert – Jeśli to takie proste.

- O, on mówi po naszemu! – Zdziwili się tamci. – To co, powiesz, co będzie na egzaminach?

- Nie zdacie – odciął się Gellert – I babki was wydziedziczą.

- Nie nabijaj się z nas, Prusaku!

- Myślisz, że się ciebie boimy? Nie ma przy tobie tej morderczyni!

Sytuacja robiła się coraz bardziej nieprzyjemna. Jaguar od prababci Joyce zaczął się wiercić w kieszeni gellertowego płaszcza.

- A może myślisz, że pójdziesz w jej ślady?

Gellert wykrzywił usta w paskudnym uśmiechu. Jaguar zaburczał, jak rozgniewany kot.

- Ja nie – syknął – Ale ona jeszcze z waszym rodem nie skończyła.

Czarodziejscy spojrzeli na niego niepewnie i wziąwszy chyba pomruki jaguara za oznaki wieszczej magii, cofnęli się o krok. Pewnie by się cofnęli bardziej, gdyby nie fakt, że wokół zebrał się całkiem spory tłumek. Dość wrogo nastawiony tłumek. Pytanie jedynie, względem kogo, a to było niełatwo ustalić, bo wszyscy zaczęli się przekrzykiwać. Po polsku, czesku, niemiecku, armeńsku, węgiersku i w jidysz. Chyba, Gellert mógł czegoś nie dosłyszeć.

- Co tu się wyprawia? – rozległ się wzmocniony magicznie głos. Zbiegowisko nie mogło ujść oczom auroratu, zwłaszcza na Rynku, gdzie tak często krzyżowały się ścieżki czarodziejów i mugoli.

- A co ma być, pani władzuchno? – krzyknęła Dzidka – Ich siedmioro na nas dwoje, Warszawka to Warszawka.

Tłum wydał pełen aprobaty pomruk, przywódczyni aurorek uśmiechnęła się kwaśno. – Państwo warszawscy? Dokumenciki poproszę.

- Ja mam dokumenty! – Wysoka, stara czarownica w czarnej szacie przepchnęła się przez tłum. – Były już kontrolowane. – Dodała cierpkim tonem.

Aurorka sprawdziła rzeczone dokumenty.

- W porządku, w całkowitym porządeczeku – stwierdziła – Proszę się rozejść.

- Zaraz, zaraz! – Krzyknął ktoś z tłumu. – Siedmioro na dwoje? I to ma być bez konsekwencji? Tu jest Kraków, nie wioska mazowiecka!

Tłum zafalował i znów wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego. I pewnie doszłoby do różdżkoczynów, gdyby nie poteżne „kukuryku!"

- Ciszej, ludzie! – Odezwał się czarodziej, siedzący na grzbiecie jarzębatego koguta. – O co…

- Pan Twardowski jak zwykle się rządzi – syknęła wiedźma z dokumentami.

- Dzień dobry, pani Czarodziejska – odparł jeździec – A pani jak zwykle miła i uśmiechnięta.

- Wnuk Batory nam groził! – krzyknął jeden z warszawiaków.

- Pan Twardowski pewnie to popiera… - syknęła pani Czarodziejska.

Aurorki podniosły różdżki. Zresztą nie tylko one. Gellert zaś usiłował sobie przypomnieć, co wspólnego mieli Twardowski, Czarodziejska z jego prababką Elżbietą. Zdaje się, że byli jej wrogami? A może nie?

- Pani Czarodziejska, to sprawy między nami, nie musi o nich słuchać cały Rynek. – Twardowski zsiadł z koguta i podszedł po swojej przeciwniczki. – Załatwmy je sami.

- Nigdy nie miałeś odwagi, skrytobójco, by się pojedynkować! – wrzasnęła Czarodziejska – Ty i Batory…

Nawiedzona kaplica św. Ulryka na Uhlenbergu jak najbardziej istnieje. Uhleberg był dawniej Eulenbergiem, czyli Sowią Górą.

Język knaan

Pieśń wielkanocna: tłumaczenie Electron PL.

Pojedynek! I to taki pojedynek! Tłum wydawał się usatysfakcjonowany takim zakończeniem kłótni; ludzie zaczęli się rozchodzić.

- Nic tu po nas, dzieci. – Zarządziła ostrym tonem stara pani Czarodziejska. – Idziemy.

Warszawiacy posłusznie podreptali za swoją babką – czy ciotką, kto ich tam wie – ignorując krzywe spojrzenia i złośliwe szepty miejscowych. Tylko jedna z dziewczyn się odwróciła i pokazała Gellertowi język. Ten posłał jej całusa i ukłonił się kpiąco.

- Urocza by z was była para. – Parskął Twardowski. – Ty jesteś Skrzyńska, prawda? Dziadoluba? – zwrócił się do Dzidki.

- Dziadumiła, proszę pana. – Poprawiła go dziewczyna. – Dziadoluba to moja babcia.

- Podobieństwo między wami jest uderzające. – Twardowski uśmiechnął się wesoło. – Wsiadajcie, zawiozę was do niej.

- To na Kanoniczej.- Wyjaśniła Dzidka, wsiadając na koguta.

- Tak, wiem.

Jak się okazało, pani Skrzyńska wiedziała już o wszystkim, zanim do niej dotarli. Krakowska plotka funkcjonowała, jak widać, skutecznie.

Pani Skrzyńska, po krakowsku, zaprosiła do środka również Twardowskiego. W salonie, ku zdumieniu Gellerta, czekała na nich już prababka Charlotta. Plotka była najwyraźniej nie tylko stugębna, ale i dobra w aportacji. Wkrótce okazało się, że nie było to przypadkowe zaproszenie.

- Mam być świadkiem pojedynku? – Gellert nie krył zdziwienia. – Co ja mam…

- Jesteś jego przyczyną. – Spokojnie wyjaśniła prababka Charlotta.

- Ja nie…

- Wiem, że nie chciałeś. – Westchnęła prababka.

- Och, prawidziwy pojedynek! – Dzidka była podekscytowana i aż podskakiwała na kanapie z przejęcia. – I to z panem Twardowskim!

Sam Krzesimir Twardowski nie wydawał się poruszony tę perspektywą. Nie widać było po nim ani strachu, ani ekscytacji, jakby pojedynki były sprawą zwyczajną i codzienną.

- Pan handluje kogutami, prawda? – Dopytywał się Gellert.

- Jestem hodowcą. – Wyjaśnił Twardowski, między jednym kęsem szarlotki a drugim. – Jak słyszałem, mój Boruta pomógł ci w słusznej sprawie.

- Miałem sen… - Zaczął Gellert.

- Twoje zdolności są mi znane. – Uśmiechnął się Twardowski.

Gellert zgrzytnął zębami. Dzidka też miała dar. A Cyneburg była najbardziej uzdolniona z całej trójki. Ale o nich się nie mówiło, ich nikt nie zaczepiał na ulicy i nie domagał się przepowiedni.

- Ale nie powiem panu, kto wygra – warknął Grindelwald niezbyt uprzejmie. Prababka zgromiła go wzrokiem, ale Twardowski wcale się nie obraził.

- Och, to proste. – Wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu. – Zabije mnie ktosik, albo ja kogosik. Niedomira Czarodziejska i ja od dawna mieliśmy ze sobą na pieńku. Dziwię się, że dopiero teraz udało się jej sprowokować pojedynek. Czeka na to od dobrych sześćdziesięciu lat… - urwał. Pani Skrzyńska posłała mu nerwowe spojrzenie.

Gellert szybko wykonał kilka przeliczeń. Sześćdziesiąt lat z hakiem? To by oznaczało, że… O nie, znowu to samo. Ten człowiek był niemożliwy już za życia i takim pozostał po śmierci. Za co wciąż prześladował Gellerta?

- Znowu chodzi o Draculę? – Gellert wiedział już, że starsi zawsze mają jakieś tajemnice, o których wszyscy wiedzą, ale nie chcą o nich mówić. – Jakieś sprawy z ruchem oporu?

- Wszyscy byliśmy w ruchu oporu – przyznała pani Skrzyńska – Nie mogę się wprawdzie równać z takimi figurami, jak pan Twardowski, a co dopiero pani Lovelace… - Skłoniła się lekko w stronę gości. – A i pani Czarodziejska sprzeciwiała się terrorowi.

Gellert musiał zrobić głupią minę, bo Twardowski zaczął wyjaśniać:

- Ruch oporu, z natury rzeczy, tworzy się w sekrecie. A że dla Draculi narodowość czy status krwi były bez znaczenia, tym bardziej należało być ostrożnym. Nie było więc jednego ruchu oporu ale wiele grup. My, Twardowscy, należeliśmy do Wojów Wandy. I wstyd się przyznać, ale współpraca z innymi grupami nie układała się gładko. – Stary czarodziej uśmiechnął się smutno. – Bo choć wszyscy pragnęliśmy, by Dracula poszedł do diabła, to poza tym niewiele mieliśmy ze sobą wspólnego. Dochodziło do tego, że donoszono na siebie nawzajem. Zdarzały się potyczki, przeklęte listy… Nawet donosy i regularne walki.

- Jeśli dobrze zrozumiałem – zaczął ostrożnie Gellert – To ów pojedynek ma przyczyny sięgające tamtych czasów? A dziesiejsza sprzeczka to tylko pretekst?

Przez chwilę wszyscy milczeli. Atmosfera zgęstniała.

- Zabiłem męża Czarodziejskiej – stwierdził krótko Twardowski.

Dzidka upuściła łyżeczkę która z brzękiem uderzyła o talerzyk. Gellert mało nie zakrztusił się ciastem.

- Borzywoj mu było. Ani boży, ani woj. Karciarz, lekkoduch, elegancik i tchórz – stwierdziła z przekąsem babcia Dzidki – Nie wiem co ona w nim widziała… Ale zakochała się w nim bez pamięci. Po jego śmierci nigdy już nie wyszła za mąż, a była w końcu młodziutką, ładną i majętną wdową. Co za okropny wyrd. Jego śmierć ją unieszczęśliwiła. A gdyby żył, jego rozrzutność i głupota wpędziłyby ją jeśli nie do grobu, to w nędzę.

- A za co? – zapytała Dzidka.

- Kto lubi karty, wyścigi i piękne stroje, ten potrzebuje pieniędzy. A kto jest strachliwy a do tego zarozumiały i próżny, tego łatwo przymusić do współpracy – odparła jej babcia– Nie twierdzę, że to był od początku zły człowiek. Ale miał słaby charakter, nie panował nad swoimi zachciankami…

- Był więc idealnym celem dla każdego wywiadu – dodała prababka Charlotta – Nie tylko Dracula na tym korzystał. I w końcu powiedział o jedno słowo za dużo…

- Wyście też korzystali z jego gadulstwa – mruknął Twardowski.

- A jakże. – Charlotta uśmiechnęła się krzywo. – A raz minęłam się w jego drzwiach z czarownicą, która teraz piastuje wysokie stanowisko w Ministerstwie Zanzibaru… Nie wiem, czy miał aż tak olbrzymie długi, czy tak łatwo dał się zastraszyć, ale donosił na wszystkich, i w ogóle nie myślał o konsekwencjach swoich słów.

9