Weszłam do niewielkiego, ale przytulnego pokoju na piętrze. W centralnym miejscu stały cztery fotele; dwa po jednej stronie stolika, a dwa po drugiej. Na wprost wejścia było otwarte okno z zielonym widokiem, które przysłaniała cienka, niemal przezroczysta zasłona do ziemi, która ledwie zauważalnie falowała przy najmniejszym podmuchu wiatru. Ściany były w kolorze pudrowego różu, jednak nie był to cukierkowy pokój. Był stonowany, łagodny i przede wszystkim, nieprzytłaczający. Chyba nawet powietrze wydawało się być czystsze i świeższe.

- Proszę, niech pani siada - usłyszałam za plecami przyjemny, kobiecy głos. Z automatu zajęłam fotel bliżej okna, a torebkę położyłam na tym po swojej lewej stronie. Odetchnęłam głębiej i wytarłam dłonie o szatę. Znowu zaczynałam się denerwować. Powrót do przeszłości był chyba najtrudniejszą rzeczą, jaką mogłam sobie zafundować na dzień dzisiejszy. Ale nie widziałam innego wyjścia.

- W czym mogę pani pomóc? - kobieta, która zajęła miejsce na przeciwko uśmiechnęła się łagodnie i wyciągnęła z torby notatnik wraz z długopisem. Położyła go sobie na kolanach i podniosła na mnie spojrzenie, cierpliwie czekając. - Nie będzie pani przeszkadzać, jeżeli na pierwszych spotkaniach będę notować? Później już nie będę musiała, ale póki się nie wdrożę, to tak będzie łatwiej.

- Nie, oczywiście, że nie - pokręciłam głową. - Nazywam się Eve Montgomery i chciałabym zapomnieć albo przynajmniej pójść dalej ze swoim życiem, przestać zawieszać się na przeszłości.

- Co pani przez to rozumie?

- To, że byłam na wojnie, którą przeżyłam, a jednak dalej ją toczę, tylko że w swojej głowie. Cały czas mielę, analizuje, wracam wspomnieniami. Mam dosyć.

- W porządku - kobieta zapisała coś na kartce, po czym kontynuowała - Może w takim razie zaczniemy od początku? Opowie mi pani wszystko, bo mam wrażenie, że ta historia jest skomplikowana. Słyszałam o pani dokonaniach, wiem, że dostała pani Order Merlina. Ciąży na pani spora presja.

Opuściłam spojrzenie na swoje kolana i na moment zamknęłam oczy. Wiedziałam, że te spotkania będą ciężkie, na nic innego nie liczyłam, ale inaczej przeżywać w swojej głowie wszystkie emocje, a co innego mówić o nich głośno. Nic mi jednak nie zostało.

- Wszystko zaczęło się od mojego szóstego roku w Hogwarcie. Wojna była już blisko, należałam do Zakonu Feniksa, pomimo tego, że moi rodzice się temu sprzeciwiali…

- Po której stali stronie?

- Właściwie to po swojej. Oficjalnie wspierali Dumbledore'a i Ministerstwo, aczkolwiek woleli stać po stronie wygranych, niezależnie od tego, kto by to był. Nie podobało im się, że opowiedziałam się konkretnie, bo uważali, że to ogranicza mi ruchy. Sami nigdy nie należeli do Zakonu.

- I jak pani się z tym czuła?

- Dla mnie naturalne było, po której stronie stanę. Nie wspierałam Voldemorta, nie popierałam idei czystej krwi, dla mnie nie miało znaczenia to czy ktoś jest mugolakiem czy nie. W szkole należałam do Huffelpuffu. My tolerujemy wszystkich… ale nikt nie toleruje nas.

- Jak to?

- Po prostu. Szkolne społeczeństwo nie szanuje Puchonów. Nie jesteśmy głupio odważni, lecz lojalni. Nie jesteśmy geniuszami, ale nie sprawiamy problemów wychowawczych. No i jesteśmy wstanie wybrać siebie, gdy trzeba, aczkolwiek nie idzie za tym żądza władzy czy narcyzm. Właśnie przez te cechy… albo może właśnie za brak tamtych, jesteśmy piętnowani, nawet bardziej niż Ślizgoni. A to podobno oni mają ciężko, bo działają stereotypy. Nieprawda.

- To nie brzmi, jakby pani ich wszystkich tolerowała. Przeciwnie… wyczuwam lekką zazdrość.

- Możliwe, ale kiedyś tak nie było. W przeszłości wszystko wyglądało inaczej, miałam tylko szesnaście lat. Niemniej… nie twierdzę, że było prościej. Po prostu moje przekonania były bardzo idealistyczne. Dzisiaj nazwałabym się bardziej Ślizgonką niż Puchonką.

- Zmieniła pani podejście do świata?

- Wzięłam udział w wojnie i jak się później okazało, byłam kluczowym pionkiem w tych rozgrywkach, wraz z Severusem Snape'em i Hermioną Granger. Widziałam umierających ludzi, niektórych sama zabiłam w obronie własnej. Walczyłam za przyjaciół, ale i za obcych mi ludzi. Dawałam z siebie więcej niż by logika pozwalała. Zmieniłam się i Merlinowi chwała za to. Każdy z nas się zmienił.

Na chwilę zaległa cisza, która z każdym momentem się przedłużała. Zaczęłam się nawet zastanawiać czy aby na pewno dobrze zrobiłam, przychodząc do psychologa. Sporo znajomych mówiło mi, że terapia może zdziałać cuda, trzeba tylko uwierzyć w jej zbawienne efekty. No właśnie, tylko czy ja wierzyłam?

- Dobrze, zatem miała pani szesnaście lat i była Puchonką - z ulgą przyjęłam przerwanie niezręcznej ciszy. Cisza to było coś, czego przez ostatnie kilka lat starałam się unikać jak ognia. - I co dalej?

Zamknęłam oczy, próbując cofnąć się do lat spędzonych w szkole, do tego co się działo, co czułam. Nie było to trudne. Chwilę później na powrót byłam w Wielkiej Sali, jedząc śniadanie. Wszystko było jak dawniej.

Pamiętam dzień, w którym zostałam przyjęta do Zakonu Feniksa. Było to dobę po tym, jak przeczytaliśmy w Proroku Codziennym, że została zmasakrowana mugolska wioska na wschodzie Anglii. Śmierciożercy wyrżnęli wszystkich, nie oszczędzili nawet dzieci. To był dla wielu szok. Ludzie zaczęli panikować, rodzice chcieli zabierać dzieciaki ze szkoły. O dziwo, najłatwiej miały mugolaki, o ile dozowali swoim krewnym informacje ze świata czarodziejów. Dzięki temu mogli zostać w Hogwarcie, wiedząc, że nikt się o nich nie martwi.

Ja nie miałam tak łatwo. Pochodzę z rodziny czarodziejów, moi rodzice doskonale zdają sobie sprawę z sytuacji politycznej. Obiecałam im, że nie będę się w nic angażować. Składając tę obietnicę nie wiedziałam, że niespełna kilka godzin później będę zmuszona ją złamać.

To był wtorek. Smutny, bo puste miejsce po Andrew Jacksonie przyciągało wzrok niczym magnes. Pochodził z rodziny mugoli i w masakrze stracił dziadków. Rodzice ściągnęli go do domu w poniedziałek wieczorem. Pomimo tego, że prawdopodobnie już nie wróci do szkoły, miejsce pozostało wolne, jakby inni uczniowie chcieli wyrazić w ten sposób swój bunt.

Nauczyciele próbowali prowadzić normalne lekcje, ale z marnym skutkiem. Jedynie McGonagall i Snape'owi się to w pełni udało, ale to nie było dla nikogo zaskoczeniem. Czasami wydawało się, że funkcjonowali jak maszyny. Zawsze i w każdych warunkach.

Podczas kolacji powstał Dumbledore. W Wielkiej Sali zapadła grobowa cisza. Niemal słyszeliśmy sunące nad nami duchy. Wszystkie oczy zostały utkwione w dyrektorze. Nawet Ślizgoni czekali na to, co powie, a to było rzadkością.

- Moi drodzy - zaczął spokojnym głosem, który był idealnie słyszalny. Wydawało się, jakby każdemu z nas spojrzał w oczy. Uczucie było niesamowicie dziwne i nawet trochę niekomfortowe. - Jak zapewne wiecie, wczoraj rano doszło do wielkiej tragedii. Lord Voldemort poczuł się na tyle pewnie, żeby przystąpić do bezpośredniego ataku na mugoli. Życie straciło wielu niewinnych ludzi… - urwał, unosząc wzrok na sufit, który przyjął dzisiaj postać zachmurzonego nieba. Po chwili kontynuował - Chciałbym, aby możliwe było jak najdalsze przesunięcie tego w czasie, ale jest to niewykonalne. Musimy działać, zacząć jednoczyć się, zbierać siły.

Dumbledore machnął różdżką i kilka metrów przed nim pojawił się wiszący w powietrzu arkusz pergaminu oraz orle pióro. Uczniom siedzącym najbliżej udało się przeczytać napis widniejący na samej górze. Po Wielkiej Sali przeszedł szmer podekscytowanych głosów.

- Tak, ogłaszam oficjalny nabór do Zakonu Feniksa - w pierwszym momencie zapadła jeszcze głębsza cisza, niż na początku przemówienia. Trwała ona tylko parę cennych sekund. Potem wybuchł ogromny gwar, ale Dumbledore przebił się bez trudu - Wszyscy, którzy ukończyli szesnasty rok życia mogą wpisać się na listę. Prosiłbym was jednak o to, aby decyzja była przemyślana. To sprawa waszego życia i zdrowia. Do piątku macie czas do namysłu.

Pierwszą osobą, która ruszyła się z miejsca był Harry Potter. Pamiętam, że patrzyłam na niego z mieszanką podziwu i współczucia. On tę decyzję podjął już dawno temu, a właściwie zrobiło to za niego życie. Nie miał żadnego wyboru. Chwilę po nim wstali Ron i Hermiona. Gdy w trójkę szli do arkusza papieru wydawali się być wysocy i dumni. Obserwowała ich cała sala. Jestem pewna, że te kilkanaście metrów były jedną z najdłuższych dróg pokonanych w ich życiu.

Gdy tylko złożyli podpisy, ktoś zaczął klaskać. Nim zdążyłam zlokalizować tę osobę, dołączyli się do niej kolejni. Po paru sekundach większość Wielkiej Sali biła już gorące brawa. Wyjątkiem był tylko stół profesorski oraz stół Slytherinu.

Nie musieliśmy czekać długo na kolejnych chętnych. Podczas trwających oklasków wstała Ginny Weasley, a za nią Neville Longbottom. W pierwszym odruchu wydawało się, jakby Harry chciał ją powstrzymać. Wyciągnął rękę, ale w połowie drogi opuścił ją, kręcąc głową. Ginny pochyliła się ku niemu i powiedziała coś, jednak nikt nie usłyszał co, przez głośne owacje. Los dał im to szczęście, że pomimo pełnej sali, zachowali prywatność w tłumie.

- Ależ to brednie - zawołał Draco Malfoy, gdy hałas zaczął się uspokajać, a inni uczniowie ustawili się w kolejce, aby złożyć swój podpis na listę. Wstał gwałtownie od stołu, wywracając złoty puchar. Sok dyniowy rozlał się po stole, oblewając innych Ślizgonów. Siedzące najbliżej dziewczyny zaczęły piszczeć, aby tylko nie dotknął ich napój.

Draco zamarł się na moment, patrząc na znajomych. Z pewnością chciał, aby jego słowa wywarły wrażenie na innych, ale sok wszystko zespół i nikt już nie pamiętał co takiego powiedział. Prychnął rozjuszony i wyszedł pośpiesznie z Wielkiej Sali.

Wiedziałam, że teraz moja kolej, aby wpisać się na listę. Niby Dumbledore dał nam czas do piątku, ale w rzeczywistości czułam, że muszę zrobić to już dzisiaj. Poza tym, nie potrzebowałam dłuższego czasu do namysłu. Nigdy nie stanę po stronie Sama - Wiesz - Kogo. Gardziłam ideą czystości krwi i jego przekonaniami na ten temat. Mordowanie Mugoli było w moim mniemaniu taka samą zbrodnią, co mordowanie czarodziejów o rzekomo czystej krwi. Martwiło mnie jedynie złamanie danego słowa rodzicom. Wiedziałam przecież, że chcieli dla mnie jak najlepiej. Nie mogłam jednak pozwolić, aby moi przyjaciele szli na wojnę beze mnie. Szliśmy albo wszyscy, albo nikt.

Ponownie zaległa cisza, jednak nie była ona tak krępująca jak przed chwilą. Miałam wrażenie, że moje słowa jeszcze rozbrzmiewają po pokoju. Czułam je na języku i widziałam minę kobiety. Znowu zaczęłam wątpić w powodzenie tej misji. Ona nie udźwignie tego, co miałam do powiedzenia. Nikt, kto nie przeżył wojny nie da rady. Obie marnowałyśmy czas.

- Czyli tak jak powiedziałam na początku, ciążyła na pani gigantyczna presja ze strony rodziców, ale i Dumbledore'a. Nie ma pani poczucia, że on was, uczniów, zdradził? Powinien was chronić, nie pozwolić, abyście musieli walczyć, a jednocześnie prosi, abyście dołączyli do organizacji, która prowadziła właściwie otwartą wojnę.

- No… tak było. Albusowi skończyły się inne możliwości. Poza tym, Harry Potter był ode mnie o rok starszy, czyli kończył siódmą klasę. Wojna była na wyciągnięcie ręki, wszyscy wiedzieli, że jak tylko chłopak skończy szkołę, Voldemort uderzy, bo nikt by go już nie chronił. Dumbledore musiał zacząć działać. Poza tym, my chcieliśmy walczyć. Fakt faktem, byliśmy w takim wieku, że nie wiedzieliśmy na czym ta wojna polega. Ostatnia skończyła się tak dawno, że nie mieliśmy szansy jej pamiętać. Ale nikt nie chciał być bierny. No i plan był taki, że im szybciej zostaniemy wdrożeni, tym będziemy bezpieczniejsi. Przejdziemy szkolenia, nauczymy się walczyć. To miało zwiększyć nasze szanse na przeżycie. Dyrektor nie zamierzał dawać nam na początku żadnych misji. Wyjątkiem była Hermiona Granger, która współpracowała ze Snape'em… no i całkiem szybko, ja również dostałam swoją misję.

- Na czym ona polegała?

- Och, miała być bardzo prosta - urwałam, czując ironię sytuacji. Prosta to ona faktycznie była, ale gdybym jej nie dostała, możliwe, że nie siedziałabym w wygodym fotelu pacjenta. Na powrót poczułam podekscytowanie i niepewność, które mi towarzyszyły gdy Dumbledore ze mną rozmawiał.

- Panno Montgomery - usłyszałam cichy głos Dumbledore'a, gdy byłam już przy drzwiach po zakończonym spotkaniu Zakonu Feniksa. Odwróciłam się, a on skinął na mnie ręką.

- Wzywał mnie pan, panie profesorze? - zapytałam, gdy podeszłam bliżej. Dyrektor wskazał na krzesło, a sam zasiadł za biurkiem. Zebranie odbywało się w magicznie powiększonej sali lekcyjnej.

- Zgadza się, Eve, ponieważ mam do ciebie prośbę oraz polecenie - zaskoczona poruszyłam się nerwowo i czekałam na to co powie dalej - Widzisz… to trudny moment, właściwie dla wszystkich. Dla nas, starych wyjadaczy, bo patrzymy na was, młodzież, która chce wziąć udział w czymś o czym nie ma pojęcia. Wolałbym, aby to nigdy nie miało miejsca. Wojna to rzecz straszliwa… - urwał, aby zakręcić młynka palcami. Widziałam ten gest wiele razy, szczególnie u ludzi, którzy uważają, że panują nad sytuacją.

- Niektórzy z nas doświadczyli zła cześciej, niż wy. Oczywiście… nie ujmując wam zasług, profesorze, ale wiek nie zawsze oznacza mądrość czy dojrzałość emocjonalną. Bardzo często to wydarzenia budują to jacy jesteśmy.

Dumbledore uśmiechnął się i przez chwilę przypatrywał mi się. Jego spojrzenie miało siłę niemal promieni rentgenowskich. Nie było mowy o odwróceniu wzroku. Nagle pomyślałam o tym, czy przypadkiem nie korzysta z Oklumencji i w tym samym momencie dyrektor odwrócił wzrok.

- Eve, bardzo ważne jest, aby nie wzbudzać większego strachu wśród uczniów należących do Zakonu. Jak wiesz, nie mamy informacji o planowanym ataku, ale według mnie nakręcanie ich, że najprawdopodobniejszym celem jest Hogwart nie ma sensu. Mam nadzieję, że się ze mną zgodzisz?

- Oczywiście. Panika to nic dobrego - przytaknęłam, nieco się rozluźniając. W sumie to się nawet zgadzałam.

- Dobrze. Druga sprawa jest również istotna. Chciałbym, abyś nam trochę pomogła.

- Chce mi pan przydzielić jakąś misję, profesorze? - uniosłam ze zdziwienia brwi. Tego się nie spodziewałam. Wśród nowych rekrutów tylko Hermiona miała własne zadanie.

- To nie będzie nic skomplikowanego - uspokoił mnie, unosząc lekko ręce do góry - szukam kogoś, kto mógłby zostać kurierem - widząc, że nie do końca rozumiem o co chodzi, kontynuował - brakuje nam osoby w zamku, która bez wzbudzania podejrzeń mogłaby przenosić rzeczy z miejsca na miejsce. Mam tu na myśli rośliny potrzebne do eliksirów ze szklarni do lochów. A potem zrobione mikstury do Skrzydła Szpitalnego. Od czasu do czasu będą to również jakieś listy lub krótkie informacje dla członków Zakonu.

- Dlaczego akurat ja?

- Och, to proste. Wszyscy wiedzą, że jesteś dobra z zielarstwa i eliksirów, więc spędzasz na dworze i w lochach sporo czasu. Dlatego nie wzbudzisz podejrzeń swoją obecnością w tych miejscach. To co, zgadzasz się?

Wiedziałam, że nie mogłam się nie zgodzić. Członkostwo w Zakonie wiązało się z pewnymi obowiązkami. Poza tym, zadanie nobilitowało. Miałam przestać być tylko zwykłym pionkiem, a mogłam zostać pełnoprawnym, cenionym żołnierzem. No i dzięki temu mogłam więcej czasu spędzać w lochach. Mimowolnie uśmiechnęłam się.

- To dla mnie zaszczyt - odpowiedziałam w końcu, a Dumbledore skinął zadowolony głową. Potem wstał.

- Wspaniale, panno Montgomery. W najbliższym czasie ktoś się z tobą skontaktuje, aby dokładniej wytłumaczyć ci zadanie. Na dzisiaj to tyle - odprowadził mnie do drzwi i otworzył je, puszczając przodem.

Gdy ruszyłam do Pokoju Wspólnego Puchonów pomyślałam, że w sumie dyrektor nie uściślił, co było poleceniem, a co prośbą. Szczególnie, że odniosłam wrażenie, że w żadnym momencie nie miałam wyboru.

- Ze swoich zadań wywiązywałam się bardzo dobrze - powiedziałam, przeczyszczając sobie gardło cichym chrząknięciem - Profesor Snape był ze mnie zadowolony, co oznaczało, że mniej krzyczał - uśmiechnęłam się ironicznie, co dostrzegła kobieta naprzeciwko.

- On faktycznie jest taki jak wszyscy mówią?

- W sensie okropny, zły i niemiły? - zapytałam rozbawiona, a ona pokiwała głową - Tak. Ale jest jednocześnie najbardziej odważnym i oddanym mężczyzną jakiego poznałam. Nie znam nikogo takiego jak on. Ponadto jest niesamowicie inteligentny! Gdy się przymknie oko na jego cięty język można w zamian otrzymać o wiele więcej niż wyszukane obelgi.

- Lubi go pani - to nie było pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Pomimo tego, że nie musiałam potwierdzać wyczułam, że powinnam rozwinąć temat.

- Lubię - zgodziłam się i na moment zamilkłam, pozwalając, aby to słowo stosownie przebrzmiało - Severus Snape bardzo dużo dla mnie znaczy. Uratował mi życie… jeszcze w szkole, na samym początku wojny. Co prawda, wszystko wyszło przypadkiem… ale może nie? Może Dumbledore to wszystko wcześniej zaplanował, dając mi tę, a nie inną misję - wzruszyłam ramionami, czując, że dochodzimy do ciężkiego etapu historii. Pojawiła się tak dobrze mi znana gula w gardle, która utrudniała mówienie. Spróbowałam ją przełknąć, ale jak zwykle bez powodzenia. - Tak czy inaczej, w momencie ataku Śmierciożerców na Hogwart, byłam w lochach wraz z Hermioną i Severusem. Tak właściwie to uratował nas obie.

- Co się stało z resztą uczniów?

Pomimo tego, że minęło już kilka lat, ówczesne wydarzenia przeżywałam tak samo. Pamiętałam wszystko. Ledwie zarejestrowałam fakt, że moje dłonie zrobiły się wilgotne, a na czoło wystąpiły kropelki potu. Właściwie byłam gotowa znowu do walki.

- Wszystko w początku? - usłyszałam głos, ale jakby z oddali. Na szczęście z każdym słowem jakby się przybliżał. - Chce pani chwilę przerwy?

- Nie - wyszeptałam, oddychając głęboko. Po chwili ponownie pojawił się pokój o pudrowych ścianach, a Hogwart i krzyki dzieci zniknął. - Możemy kontynuować. Po prostu… ciężko mi się mówi o tamtych wydarzeniach.

- Dlaczego?

- No bo… myśmy wtedy uciekli. Snape postawił wszystko na jedną kartę, bardzo dużo ryzykował, pomagając nam zniknąć. Umieścił nas w swoim domu rodzinnym na Spinner's End. Okropna nora, ale bezpieczna. Potem wrócił do Hogwartu i odstawił szopkę. To że wyszedł z tamtych wydarzeń cało zakrawało o… no to było nieprawdopodobne. Udawał, że jest jednym z nich, a jednocześnie pomagał naszym, próbował ich ewakuować. Tamtej nocy zginęły trzy osoby i jeden Śmierciożerca. To tylko czterech ludzi.

- Czuje się pani winna? Że pani udało się bezpiecznie uciec, a innym nie?

- Oczywiście, aczkolwiek wiem, że takie oskarżanie się nie ma sensu. Po tych wszystkich latach czuję tylko przeogromną wdzięczność od losu… i do Severusa. W każdym razie, po tamtych wydarzeniach nie było już jako takiego Hogwartu. Szkoła została przejęta przez Voldemorta, więc dzieciaki z Zakonu nie mogły dalej się uczyć. Zostali tylko Ślizgoni, to była całkiem spora grupa oraz ci co opowiedzieli się po tamtej stronie. Było też trochę ludzi złapanych właśnie w czasie nalotu. Oni byli właściwie więźniami w zamku. Ich liczba cały czas się zmieniała, bo Śmierciożercy wyłapywali nowych, ale też tym sprytniejszym udawało się uciec.

- Co się z panią stało potem? Zostałyście z Hermioną w domu Snape'a?

- Hermiona właściwie tam zamieszkała, na tyle na ile chłopcy jej pozwalali. Harry i Ron byli oczywiście mocno sceptyczni do pomysłu. No i ja również spędzałam większość czasu na Spinner's End. Aczkolwiek ja byłam tylko wymówką potrzebną do ukrywania ich romansu.

- Mieli romans? Przecież Hermiona miała tylko…

- Tak, siedemnaście lat - wzruszyłam ramionami, przełykając gorycz - On był jej profesorem, aczkolwiek, jeżeli mamy trzymać się faktów, wtedy gdy u niego zamieszkała praktycznie rzuciła szkołę, więc nie mieli tego problemu. No i była pełnoletnia.

- Kiedy się pani o tym dowiedziała?

- O ich związku wiedziałam na długo przed nalotem na szkołę. Nawet w pewnym momencie chciałam ich delikatnie tym zaszantażować, ale myślę, że o tym opowiem innym razem - uśmiechnęłam się lekko no to wspomnienie. - Nie mogę też powiedzieć, aby mi ich związek przeszkadzał z punktu etycznego. W szkole przy zamkniętych drzwiach Pokoi Wspólnych dzieją się takie rzeczy… No w każdym razie nie piszą o tym w Historii Hogwartu, bo niektórzy mogliby się nieco zdziwić. Ale my, uczniowie, wiedzieliśmy. Romans pełnoletniej dziewczyny z nauczycielem to przy tym nic.

- Czy będąc w szkole dotknęła pani ta… rzecz?

- Poza niewybrednymi żartami i lekką przemocą słowną, to na szczęście nie. Ale moją przyjaciółkę, Suzie… zgwałcono. Normalnie, w biały dzień. Sprawcy nawet nie ukarano, żeby nie robić rozgłosu. Wiedziałam również o przemocy fizycznej dokonywanej przede wszystkim na Puchonach, aczkolwiek pojedynki Gryfonów ze Ślizgonami to była codzienność, ale to bym jednak uważała bardziej za formę zabawy. Oni są prawie zobligowani do tego, aby się oficjalnie nienawidzić. Czysta głupota, bo tak powstaje rasizm w tej czy innej postaci. Może gdyby nie było podziałów na domy, nie byłoby też samego Voldemorta…? Kto wie?

- Czyli uważa pani, że wojna wybuchła przez podziały w Hogwarcie?

- Nie, oczywiście, że nie. Voldemort to był chory szaleniec, aczkolwiek jego idea w sporej mierze opierała się na nienawiści do brudnej krwi, a Ślizgoni od zawsze uważali się za tych „czystych", co jest wierutną bzdurą, bo nawet Czarny Pan był półkrwi. Wojna wybuchła przez zakorzenione ideały, które już dawno straciły na jakości. No i Voldemort był całkiem niezłym mówcą, potrafiącym zjednać sobie ludzi. A oferował bardzo dużo, przede wszystkim bezpieczeństwo i władzę, a to kusząca propozycja.

- Może opowie pani więcej o ucieczce z Hogwartu? Chciałabym posłuchać o tej wdzięczności do Snape'a.

Wyjrzałam na moment przez okno, wracając wspomnieniami do tamtych wydarzeń. Przywołanie odpowiednich obrazów zajęło mi tylko chwilę. Wszystko we mnie żyło bardzo intensywnie, powracało w snach.

Tamtego dnia byłam w lochach. Czekałam aż Hermiona skończy ważyć eliksir, który miałam zanieść do Skrzydła Szpitalnego. Był potrzebny na akcję, która była zaplanowana na początku przyszłego tygodnia. Siedziałam w ławce lekcyjnej i czytałam podręcznik do transmutacji, chcąc zabić nudę. Snape sprawdzał wypracowania przy swoim biurku nauczycielskim, a Hermiona stała przy kociołku. Gdyby nie to, że mnie skrajnie drażniła, z pewnością bym jej współczuła. Źle wyglądała. Nagle podniosła głowę i zamarła.

- Słyszeliście to? - zapytała, przerywając wrzucanie składników.

- Nie przestawaj, bo się zważy - skarcił ją Snape, ale nawet nie podniósł głowy znad pergaminu.

- Ale serio… o znowu! Chyba ktoś… krzyczał? - tym razem nie tylko ja wytężyłam słuch i rzeczywiście to usłyszałam. Całkiem wyraźnie.

- Zostańcie tutaj - rzucił Severus, ruszając do drzwi gabinetu. Ledwie je otworzył, a coś głośno huknęło, a potem usłyszeli czyjś wrzask.

- Co się dzieje? - zapytałam poddenerwowana, podnosząc się z miejsca. Hermiona machnęła ręką, aby mnie uciszyć. Prychnęłam oburzona, ale zamilkłam.

- To mi nie wygląda na uczniowski pojedynek - powiedział powoli Snape, stojąc przed naszymi ławkami. Wymienił dłuższe, porozumiewawcze spojrzenie z Hermioną. - Mogę spróbować wam pomóc w wydostaniu się ze szkoły. Montgomery, wchodzisz w to?

- Ale co się dzieje, czemu musimy uciekać? - byłam zła, że profesor najwyraźniej bardziej wątpił we mnie, niż w Granger. Ona natomiast wyglądała, jakby doskonale wiedziała co jest grane.

- Nie ma czasu na tłumaczenie szczegółów. W szkole są Śmierciożercy, jeżeli nie wyjdziemy teraz, będziemy musieli walczyć. A i tak może nam się nie udać. Wchodzisz w to?

- Ja… no dobra. Tak, wchodzę! - zawołałam pośpiesznie, krzywiąc się na widok ponaglającego spojrzenia Severusa.

- Granger, leć do mnie po rzeczy. Wszystko jest spakowane w torbie pod łóżkiem.

Hermiona zerwała się z miejsca, ale chwilę później przystopowała, odwracając się do nas.

- Nie mam nic dla niej. Nie braliśmy nikogo innego pod uwagę…

- To teraz nieważne. Biegnij! - Snape nie musiał po raz kolejny tego powtarzać. Dziewczyna bez problemu otworzyła drzwi do jego prywatnych pokoi, co znaczyło tyle, że znała hasło. Musieli być o wiele bliżej, niż przyzwoitość pozwalała. Nie był to jednak dobry moment na analizę ich zażyłości. Zaczęłam ubierać pelerynę, która wisiała na krześle obok, gdy wróciła ze zwykłą, czarną torbą na ramieniu.

- Gotowa.

- Dobrze. Spróbujemy dostać się za pomocą sieci Fiuu, o ile jej jeszcze nie odłączyli - mężczyzna podszedł do kominka i z gzymsu wziął woreczek i każdej z nas go podał, abyśmy mogły zaczerpnąć pełną garść proszku potrzebnego do podróżowania w ten sposób. - Granger, ty pierwsza.

- Ale…

- Idziemy tuż za tobą - rzucił swobodnie, ale to zabrzmiało bardziej jak obietnica. Hermiona musiała wyczytać coś z jego twarzy, bo skinęła głową i weszła do paleniska. - Spinner's End - przypomniał jej adres.

- Spinner's End, dom Severusa Snape'a! - zawołała. Pożarły ją zielone płomienie i zniknęła.

- Teraz ty. No z życiem, ruszaj się Montgomery!

Weszłam ostrożnie, ignorując że mam już całe buty w popiele. Wzięłam płytki oddech, nie chcąc się zakrztusić, po czym zawołałam adres i… nic się nie wydarzyło.

- Skup się, podróż siecią Fiuu nie jest skomplikowana - warknął ironicznie Snape, znowu podając mi proszek. Ponowiłam działanie, ale i tym razem nic się nie wydarzyło.

- Nie działa - wykrztusiłam spanikowana - to nie moja wina…!

- Wiem. Musieli w międzyczasie zablokować sieć. Kurwa! - pierwszy raz usłyszałam, aby przeklinał. Był niemiły i jego żarty często raniły, ale nigdy nie dawał się ponieść emocjom. - Musimy iść na błonia do punktu aportacji.

Wyskoczyłam z paleniska i pobiegłam za nim do drzwi. Wolałam się nawet nie zastanawiać jak bardzo byliśmy w niebezpieczeństwie. Przedarcie się przez szkołę pełną Śmierciożerców wydawało mi się właściwie niemożliwe. Starałam się jednak nie panikować i wykonywać wszystkie polecenia Snape'a, który na powrót stał się opanowany.

Przez lochy przebiegliśmy bez większych problemów, aczkolwiek huki i krzyki tylko się nasilały. Na klatce schodowej prowadzącej do Wielkich Schodów musieliśmy zwolnić. Uroki latały we wszystkie strony. Severus wrzucił na mnie szybkie zaklęcie ochronne, ale miałam świadomość, że większości niebezpieczeństwa to ono nie powstrzyma. Nim weszliśmy w sam środek walk, mężczyzna złapał mnie za ramię i dość brutalnie zatrzymał.

- Montgomery, tam po prawej jest tajne przejście - pokazał mi ręką rzeźbę. Wiedziałam o nim, sama również korzystałam z tego skrótu, więc przytaknęłam. - Musimy się tam dostać, ale tak, aby nikt się nie zorientował, że ci pomagam. Inaczej będę spalony, rozumiesz?

- Tak, profesorze.

- Idź pierwsza, będę cię od tyłu osłaniał, ale nie wahaj się przed użyciem czegoś… mocniejszego, rozumiesz? Oni chcą cię zabić.

- Tak.

Poprawiłam różdżkę w ręce i ruszyłam biegiem, schylając nieco głowę. Mijałam uczniów, których znałam, chociażby tylko z widzenia. Walczyli o życie własne i swoich przyjaciół. Odgoniłam szybko te myśli. Nie mogliśmy im pomóc. Snape i tak wiele ryzykował pomagając mi uciec. Właściwie nie musiał tego robić, a jednak pilnował, aby włos mi z głowy nie spadł. Wyrzuty sumienia zostawiłam na później. O ile przeżyję.

Do tajnego przejścia udało mi się dostać bez większych komplikacji. Na klatce panował półmrok przez kurz, który unosił się w powietrzu. Nietrafione zaklęcia trafiały w ściany, odłupując cegły. Schowałam się za rzeźbą, aby przypadkiem nie dostać rykoszetem i otarłam pot z czoła. Moment później dobiegł do mnie Severus.

- Nie zatrzymuj się, właź do środka! - warknął, rzucając hasło i uderzając różdżką w posąg. Wiedźma odskoczyła, ukazując dziurę z drabiną. Nie zastanawiając się, zaczęłam schodzić i już po chwili stałam w ciemnym przejściu podziemnym.

- Lumos - mruknęłam - Ałć! - jęknęłam, rozmasowując sobie głowę. Snape schodząc uderzył mnie nogą. Automatycznie odsunęłam się, aby zrobić mu więcej miejsca i zaczęłam szybko mrugać, aby pozbyć się niechcianych łez bólu.

- Idziemy - wrzucił, nie przejmując się mną. Zapalił własną różdżkę i ruszył przodem. W podziemiach było cicho, dzieliły nas potężnej grubości ściany.

Po jakiś dziesięciu minutach, ale miałam wrażenie, że trwało to o wiele dłużej, korytarz się skończył i znowu była drabina. Snape wdrapał się po niej pierwszy i otworzył właz.

- Na błoniach jest kilka osób, ale większość walk chyba jest w szkole - oznajmił, patrząc na mnie z góry. - Jak najszybciej musimy się dostać poza granice Hogwartu, a potem aportujemy się. Umiesz?

- Właściwie to… - mruknęłam, niepewnie. Chodziłam na kurs, ale jeszcze nie mogłam zdawać egzaminu, bo nie ukończyłam siedemnastu lat.

- Pomogę ci, użyjemy teleportacji łącznej. Poprowadzę cię - uciął stanowczo i tym razem w całości odsunął właz, abyśmy mogli wyjść na świeże powietrze.

Snape wygramolił się pierwszy i szybko wyciągnął rękę, aby sprawnie pomóc mi się wydostać. Jego dłoń okazała się wyjątkowo miękka i ciepła, całkiem inna niż to sobie dotychczas wyobrażałam. Nie panując nad własnymi emocjami, zarumieniłam się malowniczo, co chyba na szczęście uszło jego uwadze. No i był już zmierzch, więc może róż na policzkach nie był tak wyraźny jakby był w biały dzień.

- Dwieście metrów i jesteśmy bezpieczni, Montgomery - musiałam nieśmiało stwierdzić, że jak na razie szło nam całkiem nieźle. Widziałam w oddali główną bramę i serce zabiło mi mocniej. Damy radę, zaraz będziemy wolni.

Ruszyliśmy ponownie, tym razem nieco bardziej ostrożni niż wcześniej, ponieważ byliśmy na otwartej przestrzeni, mocno widoczni. Obydwoje trzymaliśmy różdżki w pogotowiu. Już właściwie dotarliśmy do bramy, gdy z cienia wyłonił się Śmierciożerca, który pilnował wyjścia. Jęknęłam w duchu i stanęłam jak wryta.

- Snape! - zawołał mężczyzna, po czym zdziwił się na mój widok - Co ty tu robisz?

- Przepuść mnie. Dziewczyna jest moim jeńcem - oznajmił spokojnie Severus. Musiałam przyznać, że głos mu nawet nie zadrżał. Wyglądał, jakby absolutnie panował nad sytuacją.

- Co ty pierdolisz, Snape. Mieliśmy nie brać jeńców. Poza tym, kto to w ogóle jest?

- Odsuń się, Rowle - powiedział już o wiele chłodniej, podchodząc kilka kroków w kierunku mężczyzny. Poczułam, że włoski na karku stanęły mi dęba. - Albo ci pomogę.

- Daj spokój, Snape. Po co te nerwy? - Rowle zaśmiał się gardłowo i przeniósł spojrzenie na mnie. Miałam wrażenie, że przestaję oddychać. - Możemy się nią podzielić. Najpierw ty, w końcu jako pierwszy ją znalazłeś, a potem ja…

- Avada Kedavra - Severus machnął różdżką, a Śmierciożerca padł na ziemię. Krzyknęłam, cofając się gwałtownie, przez co wpadłam w jakieś krzaki - Cicho, Montgomery! - rozejrzał się nerwowo, czy aby na pewno nikt nie zwrócił na nas uwagi. Nie mieliśmy wiele czasu, zielone światło klątwy niewybaczalnej jest dość charakterystyczne.

- On… on nie żyje! - wykrztusiłam, czując, że świat mi się zamazuje, tylko nie wiedziałam dlaczego.

- Montgomery, weź się garść. To nie jest dobry czas na atak histerii! - totalnie go zignorowałam, więc złapał mnie mocno za kark i obrócił w swoją stronę - Eve! - pierwszy raz użył mojego imienia, co mnie tak zdziwiło, że z wrażenia zamarłam, przestając również płakać. Widząc, że to działa, rozluźnił nieco uścisk. Byłam pewna, że będę mieć później siniaki - Idziemy.

Starałam się nie patrzeć na ciało Rowle'a, gdy je mijaliśmy, ale przyciągało wzrok niczym magnes. Snape dalej trzymał mnie za kark, prowadząc. Miałam wrażenie, że jego dotyk palił, chociaż już ledwie mnie dotykał, jakby się brzydził. Gdy przeszliśmy przez bramę, zatrzymał się.

- Będę cię kierować, więc nie przeszkadzaj - rzucił i położył mi lewą rękę po drugiej stronie szyi. Potem okręciliśmy się i zniknęliśmy w nicości.

Wylądowaliśmy w ciemnej uliczce. Gdyby nie Snape z pewnością straciłabym równowagę i runęłabym w błoto. Gdy tylko stanęłam o własnych siłach, puścił mnie i ruszył w kierunku jedynego domu, w którym nie paliły się światła. Podejrzewałam, że na tę ruderę zostały rzucone bardzo silne zaklęcia, dlatego wydawała się być opuszczona. Severus podszedł do drzwi wejściowych i złapał za klamkę, która pod wpływem jego dotyku od razu ustąpiła. Przekroczyliśmy próg pokoju i w tym samym momencie usłyszeliśmy głośny pisk.

- Żyjesz… - rozpoznałam głos Hermiony, która zerwała się z fotela pod ścianą. Drogę do mężczyzny pokonała w rekordowo krótkim czasie, po czym rzuciła mu się na szyję. - Merlinie, umierałam ze strachu!

Snape uścisnął ją krótko, po czym delikatnie lecz stanowczo odsunął. Patrzył jednak na nią tak intensywnie, że poczułam się nieswojo. Zamknęłam głośno drzwi wejściowe, tym samym zwracając na siebie uwagę.

- Tuż po tym, jak się przeniosłaś, zamknęli połączenie. Musieliśmy iść naokoło i chwilę nam zeszło - wzruszył ramionami - Ale ogólnie poszło całkiem nieźle…

Jasne, poza tym, że zabiłeś swojego „kumpla" po fachu. Doprawdy, bułka z masłem.

- Dobrze, że nic wam nie jest - dodała Hermiona, tym razem zwracając uwagę, że ja również uczestniczyłam w ucieczce. Przysiadła na małym, drewnianym stoliku kawowym, ukrywając twarz w dłoniach. - Wracasz? - zapytała nie podnosząc głowy.

- Tak. Może nikt się jeszcze nie zorientował, że zniknąłem - skrzywił się lekko. Podszedł do szafki obok i wyciągnął jakąś fiolkę. Wypił całość i para poszła mu z uszu. Wyglądało jakby zażył mocniejszy eliksir pieprzowy.

- Wyślij mi patronusa, jak będzie już po wszystkim. I… uważaj na Harry'ego. Jakby pytali, to powiedz im, że jestem…

- Granger, nie idę na kawę i pogaduchy, tylko na akcję - przerwał Hermionie, po czym podał jej kolejną fiolkę - To eliksir Słodkiego Snu. Podziel to między siebie i Montgomery. Przeżyjecie tę noc i obudzicie się dopiero rano. Zrozumiano?

- Oczywiście - wydawało się, że wykonywanie poleceń miała we krwi. Albo tak bardzo w niego wierzyła.

- Montgomery, nie zasypuj jej pytaniami. Poczekaj z nimi chociaż do rana, a najlepiej by było, aż do mojego powrotu, ale na to pewnie nie mam co liczyć - westchnął, ruszając do kominka. - Ja na szczęście mogę fiuknąć do szkoły. Czasami Mroczny Znak się na coś przydaje.

Nim zdążył nabrać proszku, podeszła do niego Hermiona. Chcąc okazać im przynajmniej namiastkę prywatności, spuściłam wzrok na własne adidasy. Po chwili jednak ciekawość zwyciężyła i rzuciłam szybkie spojrzenie w ich kierunku i zaskoczyło mnie to co zobaczyłam,. Spodziewałam się namiętnego pożegnalnego pocałunku, a zamiast tego moim oczom ukazał się całkiem ckliwy obrazek. Hermiona stała przytulona do Snape'a, który łagodnie ją obejmował. Równie dobrze mógłby to być przyjacielski uścisk, gdyby nie to, że tuż przed tym jak ją wypuścił z objęć, pocałował ją w czoło. To było ponad moją wytrzymałość i odchrząknęłam głośno.

- Zobaczymy się najpóźniej jutro wieczorem - rzucił na pożegnanie, po czym zniknął.

Zamilkłam i spojrzałam na kobietę siedzącą na przeciwko. Pisała coś intensywnie na swojej kartce. Gdy skończyła, odetchnęła głębiej.

- Ta wdzięczność do Snape'a jest zabarwiona bardzo negatywnymi uczuciami. Zabił przy pani Śmierciożercę.

- Uratował mi życie - wtrąciłam, za wszelką cenę nie chcąc dopuścić do siebie tego co chciała mi przekazać.

- Możliwe, ale jednocześnie zabił człowieka, właściwie bez większego powodu. Mógł go oszołomić, nie musiał kończyć jego życia, a jednak to zrobił i to jeszcze przy pani. Miała pani dopiero szesnaście lat. Dorosły mógłby sobie nie poradzić, a pani nie miała wyboru.

- Na tym właśnie polega wojna. Oglądamy rzeczy, które nie są ładne ani przyjemne - wzruszyłam ramionami, czując, że robi mi się niedobrze.

- A będąc już w domu wyraźnie pokazał, że łączy go z Hermioną niewłaściwy związek. Mogli z tym poczekać kilka dni, ale jednak zrzucili na panią wszystko.

- Wiedziałam, że są razem już wcześniej, poza tym, Severus nigdy nie należał do tych… troskliwych - zaprotestowałam, jednocześnie czując, że nie mam siły.

- A widziała to też pani? Czy wszystko było między domysłami?

Nie odpowiedziałam. Do tamtej nocy nie miałam stuprocentowej pewności, jaka relacja łączy Severusa z Hermioną. Widziałam wszystkie sygnały, aczkolwiek na tym się kończyło. Ich relacja była w domyśle.

- Czy Snape już wtedy wiedział, że nie jest pani obojętny?

- Ja… skąd pani to wie?

Kobieta uśmiechnęła się łagodnie, delikatnie unosząc brew ku górze. Naprawdę byłam aż tak transparentna ze swoimi uczuciami? Westchnęłam, kręcąc głową.

- Nie sądzę. W tamtym czasie nie widział świata poza Hermioną.

- Później się to zmieniło?

- No… tak. Jak musiała nas opuścić, wyruszając na misję z Harrym i Ronem. Zostaliśmy we dwójkę na ponad pół roku. Wtedy pierwszy raz wydarzyło się coś między nami.

- Co się zmieniło, że zwrócił na panią uwagę?

- Chyba… dzięki temu, że nie było Hermiony, miał możliwość spojrzeć po prostu głębiej i dostrzegł mnie - wzruszyłam ramionami - Gdy o to zapytałam, powiedział mi tylko, że to było naturalne. Może zwyczajnie zadziałała chemia, a może ma słabość do młodszych dziewczyn.

- Wierzy pani, że to po prostu słabość i tyle?

- Pyta pani czy nie wolałabym, żeby to było przeznaczenie i miłość od pierwszego wejrzenia? - kobieta uśmiechnęła się jednoznacznie - Jasne, że tak. Wbrew pozorom jestem romantyczką. Ale gdybym takie założenie przyjęła, musiałabym się okłamywać. To nie było uczucie, które pojawiło się jak grom z jasnego nieba. Zna mnie odkąd skończyłam jedynaście lat. Wszystko to co się zadziało między nami powstawało latami. Snape musiał zmienić większość swoich założeń, aby… - urwałam, bo nie byłam gotowa, aby powiedzieć to na głos. Nigdy nie ustaliłam, czy mnie kochał. Pożądał na pewno, ale czy miałam prawo określić to mianem miłości? Pewnie nie. Lepiej by było, gdyby to nie była jednak miłość.

- Myślę, że na dzisiaj możemy na tym zakończyć - powiedziała psychoterapeutka, dopisując w notatniku ostatnie zdania, po czym go cicho zamknęła. - Do zobaczenia za tydzień.

Wstałam z fotela, poprawiając szatę. Potem chwyciłam za torebkę i ruszyłam do wyjścia. Już miałam rękę na klamce, ale odwróciłam się z powrotem.

- Niech pani o nim źle nie myśli. Severus to naprawdę dobry człowiek.

- Ja nie oceniam, panno Montgomery. Jestem tu po to, aby pani pomóc w nabraniu oddechu po wojnie. To wszystko.